Książka

| KOPIUJ

Recenzja redakcyjna:

Marcin Zwierzchowski

Czerń, biel i magia

{
Swoją debiutancką powieścią Morgenstern tchnęła trochę życia w skostniałe fantasy. Jej „Cyrk nocny” to jedna z najlepszych książek fantastycznych ostatnich lat – gdyby Rowling stworzyła magiczną historię dla dorosłych, mogłaby wyglądać właśnie tak.

Od jakiegoś czasu da się zaobserwować wyciek magii. Przyczyna jest nieznana. Horror od zawsze ciążył w stronę historii obyczajowych (tak, Stephenie Kingu, patrzę na ciebie), teraz po prostu poszedł o krok dalej. SF przestało ścigać się z futurologami i coraz częściej opowiada kameralne bądź sensacyjne historie z domieszką technologii z przyszłości (przenoszę spojrzenie na Kena Liu, choć i Neal Stephenson rzuca się w oczy). No i fantasy, domena magii. Ale czy na pewno? Ile jej jest w – nomen omen – „Gildii magów” Trudi Canavan? Ile w „Zwiadowcach” Flanagana? Ile u Lyncha, Hulicka, Sullivana, Abercrombiego czy naszego rodaka, Roberta M. Wegnera? Śladowe ilości. Tak, wciąż jest istotna, przestaje jednak być najważniejsza, staje się jedynie elementem klasyfikującym, kwiatkiem do kożucha, który pozwala później ustawić książkę na odpowiedniej półce. Przecież, po pewnych zmianach, połowa tych książek mogłaby trafić na półki z powieściami historycznymi!

Najwyraźniej widać to na rynku opowiadań, powoli zjawisko przenosi się na grunt powieściowy. Smoki, elfy, orki i krasnoludy zostały wyparte przez krew, seks i ścięte głowy, world-building zszedł na drugi plan, teraz wszyscy stawiają na political- i intryga-building. Bohaterowie nie mają czarować, tylko spiskować, Gandalfów zastąpili Littlefingerowie.

Czy to źle? Nie sposób ocenić, choć chyba jednak nie – i bez dużej dozy magii powstają wyśmienite książki, jak choćby „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” wspomnianego wyżej Wegnera, czy twórczość Jakuba Małeckiego. Nie zmienia to faktu, że od czasu do czasu tęsknimy za czymś naprawdę niezwykłym.

 

Skondensowana wyobraźnia

 

Możemy nie wiedzieć, że tęsknimy, możemy czytać nowe powieści Twardocha, Kańtoch, Szostaka, Simmonsa, Kinga, mogą nas one zachwycać, gdy jednak w końcu trafimy na książkę, która przypomni nam o tym, dlaczego pokochaliśmy fantastykę, uświadomimy sobie, że od dawna tego szukaliśmy. „Opowieści sieroty” Valente, cykl o Dobrze Skonstruowanym Mieście Jeffreya Forda, „Księga rzeczy utraconych” Connolly’ego, seria „Sandman” Gaimana, „Kroniki Wardstone” Delaneya, od niedawna także „Cyrk nocny” Erin Morgernstern.

 

Cyrk pojawia się znikąd.

Nie poprzedzają go żadne zapowiedzi, na słupach i tablicach w mieście nie ma plakatów, w gazetach żadnej wzmianki ani reklamy. Cyrk po prostu jest, podczas gdy wczoraj go nie było.

Wznoszące się namioty są w czarno-białe paski, bez śladu złota czy szkarłatu. W ogóle wszystko jest pozbawione kolorów, z wyjątkiem pobliskich drzew i trawy na okolicznych polach. Czarno-białe paski na tle szarego nieba; niezliczone namioty różnych kształtów i rozmiarów, zamknięte w bezbarwnym świecie za misternym ogrodzeniem z kutego żelaza.

 

To Le Cirque des Rêves, Cyrk Snów, główny bohater debiutanckiej powieści Morgenstern. Poznajemy go powoli, atrakcja po atrakcji, i choć odkrywamy jego tajemnice, tak naprawdę do końca pozostaje zagadką. To jeden z aspektów, w których objawia się niebywały kunszt autorki, potrafiącej idealnie dozować napięcie, podsycać ciekawość i wciągać czytelnika coraz głębiej w historię. Morgenstern świetnie operuje perspektywą – raz jesteśmy zwiedzającym cyrk klientem, chodzącym od namiotu do namiotu, kiedy indziej jesteśmy wpuszczani za kulisy, poznajemy tworzących przedstawienie ludzi. I choć wiemy coraz więcej, wciąż jesteśmy zaskakiwani, cyrk wciąż nas zachwyca, do ostatniej strony.

Ta powieść to skondensowana wyobraźnia, wybuchająca z każdą przewracaną kartką.

Co ciekawe, magia – choć wszechobecna – jest bardzo subtelna, często miesza się ze sztuką, z kunsztownymi mechanizmami, tak, że granice się zacierają. Morgenstern potrafi bardzo plastycznie oddawać zapełniające cyrkowe namioty atrakcje, potrafi stworzyć coś naprawdę niezwykłego, świeżego, oryginalnego.

 

Być jak Rowling

 

Zaczęło się od tego, że Erin McCauley (tak brzmi prawdziwe nazwisko Morgenstern) przeczytała serię o przygodach Harry’ego Pottera autorstwa J.K. Rowling i zachwyciła się pełnym magii światem. Chciała więcej, ale więcej nie było. Właśnie wtedy „przeistoczyła” się w Erin Morgenstern i – jak wielu autorów i wiele autorek przed nią – napisała książkę, którą sama chciałaby przeczytać. W 99,99% procent przypadków takie inspiracje kończą się w najlepszym przypadku fanfikiem, w najgorszym – wcale-nie-ściągniętą-od-ulubionej-autorki-historią o młodym magu imieniem Barry, który mieszkał w piwnicy u swojej ciotki, do czasu aż okazało się, że jest magiem i rozpoczął naukę w szkole Gogwart.

Morgenstern to pozostały 0,01%. Jej „Cyrk nocny” jest jak seria o Potterze, a sam cyrk jak Hogwart, ale jedynie duchem – chodzi o przygodę odkrywania niezwykłego świata, o zbudowanie czegoś, co zachwyca kunsztem kreacji, z czego bije niezwykłe bogactwo wyobraźni. Wizyta w cyrku miała być jak wycieczka po Hogwarcie, wyprawa do Śródziemia czy Narnii, miała jednocześnie być czymś nowym. I jest.

Fabularnie przypomina „Prestiż” Nolana, bo głównym wątkiem jest pojedynek dwojga magów, uczniów, których mentorzy od wieków zmagają się w ten sposób, by ostatecznie udowodnić, który rodzaj magii jest potężniejszy. Zapomnijcie jednak o kulach ognia i Kamehame-Ha; bronią jest wyobraźnia, magia zaś jedynie narzędziem – zwycięży ten, kto stworzy wspanialsze dzieło.

Jednocześnie „Cyrk…” ma w sobie wiele z romansu (bardzo dobrego, z  dojrzewającym latami zakazanym uczuciem, z niezwykle subtelnie opisywanymi scenami między kochankami), z powieści XIX-wiecznej (to przez czasy, w których umiejscowiona została akcja; Morgenstern bardzo dobrze oddaje styl tych książek i mentalność bohaterów, rządzące ich światem konwenanse), miejscami nawet z horroru – zwłaszcza na początku, gdy cyrk jest tajemnicą i nie wiemy, co czeka za drzwiami kolejnego namiotu. Jak do mało której książki pasowałaby do niej łatka New Wierd, w pierwotnym rozumieniu tego zwrotu, mającego charakteryzować literaturę trudną do zaszufladkowania, czerpiącą z różnych tradycji, nie tylko z prozy, ale także ze sztuk wizualnych. Literaturę eklektyczną.

 

I aż dziw bierze, że to dzieło debiutantki, powstałe z braku dobrej lektury. Dojrzałość językowa (połowa sukcesu przy tej powieści to plastyczne opisy; druga to niezwykła wyobraźnia), cierpliwość narracyjna, a więc doskonałe dozowanie informacji, nieśpieszne budowanie relacji między bohaterami, opowieść rozpisana na lata, a także ogromne wyczucie w dialogach, opierających się nie tylko na słowach, ale i na gestach, niedopowiedzeniach. Ta powieść to małe arcydzieło, historia potrafiąca zachwycić na wielu poziomach, zarażająca wizjami czarno-białego cyrku. Niesamowita jest zwłaszcza mnogość perspektyw, z jakich widzimy cyrk, budowanie jego obrazu, niczym witrażu, z dziesiątek wycinków – raz jako widz, raz jako twórca, raz jako kronikarz, który zbiera opowieści innych; to cała mitologia, która obudowuje tę kreację i czyni ją jeszcze bardziej magiczną.

Tak więc faktem jest, że magia gdzieś wycieka. Teraz jednak przynajmniej wiemy, gdzie przez cały ten czas spływała.

Komentarze

obserwuj

Przeczytałam tę recenzję już parę dni temu, w związku z wątkiem Dyskusyjnego Klubu Książki. Zachęciła mnie do lektury. Czekam tylko na wypłatę... A jak przeczytam, to podyskutuję ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Obserwacyjnie sobie, ale książkę też, na potrzeby DKK, nabyłem ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ja jestem w trakcie czytania. Jednak z jakimikolwiek komentarzami i uwagami wstrzymam się do grudnia :)  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nowa Fantastyka