Poniedziałek
Nawet w stołówce Franciszka nie miała chwili wytchnienia.
– Wykonując telefon – żaliła się piskliwie blondyna o parę miejsc w kolejce przed nią – przyszedł ten stary oblech! I mówię mu…
Raz, dwa, trzy, liczyła Franciszka, ściskając w rękach tackę. Brzęk sztućców. Gwar rozmów. Na tym się skup. Nie na słowach. Ten okropny hałas…
– Bynajmniej pan zapukaj!
Trzask łamanego plastyku zagłuszył inne dźwięki. Franciszka spojrzała na ostre krawędzie tego, co pozostało z tacki, potem na wijącą się jak wąż kolejkę. Na pomieszczenie zapchane gadającymi ludźmi. Pomaszerowała do wyjścia. Straciła apetyt. Tuż obok jej drzwi stał przecież automat z kawą, i drugi, ze słodyczami. Ceny stawiały włosy na głowie, ale cisza! Cisza była tego warta. Możliwość zjedzenia w spokoju, za własnym biurkiem, z dala od…
– Pani Franko, pozwoli pani na chwilę.
Nie od szefa, jak widać. Rzuciła ostatnie tęskne spojrzenie na automat i podreptała za koordynatorem.
– Proszę panią – zaczął, kiedy Franciszka usiadła na krześle zwanym petenckim. Ręce same zacisnęły jej się na kolanach. Lepsze to, niż się rozpłakać.
– Wykruszył nam się korektor.
Tu szef zrobił pauzę i obrzucił pracownicę wzrokiem posłańca w greckiej tragedii. Albo może sierżanta, kiedy rysuje linię na piasku.
Milczała.
– Wszyscy inni są zajęci.
Nieprawda. Cholera, przemknęło Franciszce przez głowę, już wiem, co będzie dalej. Nie!
– I dlatego właśnie pani, mojemu sokolemu oku, powierzam „Jak osiągam to, co chcę, co i tobie może się udać” – zakończył koordynator. Następnie oparł podbródek na złożonych dłoniach i wgapił się w rozmówczynię, tym razem z miną hollywoodzkiego amanta w kolorowych szkłach kontaktowych.
Nie. Nie, nie, nie. Nie ma mowy.
– Nie skończyłam jeszcze…
– Ta książka musi, rozumie pani, musi wyjść w terminie. Mamy przygotowaną promocję.
Tłumacz wylądował w szpitalu psychiatrycznym, przypomniała sobie Franciszka.
– To będzie bestseller! – piał szef. – Wyniesie nasze wydawnictwo na poziom światowy!
– Cholera jasna psiakrew!
Otwarty laptop gapił się na nią bezczelnie z kuchennego stołu, jak wyrzut sumienia, jak niespłacony kredyt, jak cegła, którą nieznany osobiście autor uparł się wybić Franciszce mózg z głowy. Miała ochotę go wrzucić pod koła pociągu. Laptop też.
Przy takim terminie musiała zabrać robotę do domu, ale zaczynała się zastanawiać, czy to nie podpada pod zakłócanie spokoju domowego.
Uch. Gdyby miała jakieś mocniejsze napoje… Stuk kubkiem o blat. Herbata. Woda do czajnika. Otworzyć okno. Zimne powietrze zaszczypało zmęczone oczy.
Woda zabulgotała i Franciszka zalała nią herbatę. Zrobiła parę przysiadów, wyrzuciła „szczura”, po czym usiadła przy stole, bo zabrakło jej pomysłów na dalsze odwlekanie. W głowie przelewał jej się jakby klej do tapet.
„Tfory semantoformiczne są tforami wywierajoncymi influencję na realism” przeczytała i zaklęła głośno, przeciągając „r”.
Zza okna, z ulicy, dobiegł irytująco dziewczyński chichot. Zamknęła je. W szufladzie były chyba tabletki od bólu głowy…
Wtorek
W biurze nie szło jej ani trochę lepiej. Wpatrzona w ekran, Franciszka podniosła do ust kubek kawy z automatu i stwierdziła, że jest pusty. Już? Nawet nie poczuła smaku… I nie posunęła się z pracą ani o milimetr od ostatniej wyprawy do źródełka życia. Odstawiła styropianowy kubeczek na blat, ręce wolniutko i z namaszczeniem ułożyła na klawiaturze, by sumiennie odczytać zdanie: „Formiczność uformia konstrukty realne.” Przyglądała mu się przez chwilę.
Potem odepchnęła się od tego nieszczęścia razem z fotelem na kółkach, wstała i wyszła w poszukiwaniu zbawczej kofeiny.
Przy automacie stał, drapiąc się po głowie, Pietrek Hiszpan, przezwany tak ze względu na wielkie zdecydowanie, fantazję i energię, jakie dzień w dzień okazywał. O, rany. W tej chwili najwyraźniej pochłaniały go studia nad obrazkowym menu. Franciszka odchrząknęła. Głośno. Pietrek stęknął. Najwyraźniej minął się z powołaniem. Jako aktor robiłby furorę w rolach wioskowych idiotów.
– Piotr?
– Tak, tak. Zaraz.
Stał plecami do niej, ale Franciszka niemal widziała, jak wargi kolegi poruszają się bezgłośnie, odczytując ceny.
– Może się zastanowisz w spokoju, a ja szybciutko…
Machnął ręką mniej więcej w jej kierunku. Drugą grzebał w kieszeni.
– Dobra jest ta fra… cośtam?
– Pyszna.
Franciszka śledziła wzrokiem rękę Piotra, w tempie ślimaka z ciężkimi zakupami niosącą zmatowiały metalowy krążek do otworu… i opadającą bezwładnie.
– Ale co w tym jest?
To pytanie przekraczało możliwości Franciszki, przy obecnym poziomie krwi w kofeinie, w każdym razie. Wzruszyła ramionami.
– Może lepiej wezmę dużą?
– Weź, weź.
– Ale mówiłaś, że tamtą? – Pietrek spojrzał na nią przez ramię. Na czole malował mu się straszny wysiłek.
– Uch, weź wreszcie którąś!
– Dobra, dobra, czego wrzeszczysz. Duża jest za duża. Ale mała jakaś taka mała…
– Żeby cię cholera – syknęła Franciszka przez zęby.
– I w ogóle przydałoby się… – Pietrek urwał. Jęknął. Stęknął. Złapał się za brzuch.
– O… rany…
I śmignął korytarzem jak struś pędziwiatr na wtrysku azotu. Franciszka patrzyła za nim przez chwilę, aż otrzeźwiło ją trzaśnięcie drzwiami. Ciekawostka. Zerknęła podejrzliwie na automat, ale kubeczek stał nietknięty.
Cóż. Trudno. Wybrała dużą kawę z dodatkowym cukrem i, popijając, wróciła do swojej klitki.
Nie zdołała dojechać do końca rozdziału. Prawdę mówiąc, koniec rozdziału wydawał się równie bliski jak Szanghaj, a „książki” – jak Alfa Centauri. Znów wróciła z tym potworkiem do domu, po drodze wstępując jeszcze do apteki. Skończyły jej się pastylki na ból głowy i na nadkwasotę.
„Tfory” przeczytała, opierając policzek na ręku, „semantoidalne generują efekt pola.” To zdanie chyba już było? Podjechała kursorem do góry, ale szybko zrezygnowała. Nie warto. Na czym to ja skończyłam…?
Dzwonek do drzwi. Niech to. Ludzie nie mają co robić o tej porze?
– Pani Franusiu – zaszczebiotała sąsiadka, pakując się do przedpokoju.
– Ja przepraszam, że tak długo, ale to ta spod dwunastki tą petycję trzymała, zamiast normalnie podpisać, jakby to nie było oczywiste, przecież kto chce w kamienicy jakieś takie…
Mówiąc, wyciągała w stronę Franciszki rozłażącą się podkładkę z papierami.
– Ale – bąknęła Franciszka, zezując na druk.
– Gdzie ja zasiałam długopis, doprawdy, no. – Sąsiadka jedną ręką przekopywała zawartość torebki, drugą wymachiwała swoją petycją, aż literki tańczyły kankana.
– Ale może pani ma, na pewno pani ma swój.
– Ale o co ta petycja, do jasnej ciasnej?!
Staruszkę zatkało. Ale na krótko.
– No, przecież pani tłumaczyłam – zaświergotała z wyrzutem. – Pani Franeczko, jak pani mogła zapomnieć, czy panią nie obchodzi…
„Czy pani nie obchodzi” poprawiła Franciszka w myślach.
– I znowu pani nie słucha, pani Franeczko, pani naprawdę musi się zainteresować!
– Nie muszę – powiedziała Franciszka, zanim zdała sobie sprawę, co właściwie mówi. Tamta zrobiła wielkie oczy.
– No, wie pani co? A jak one się rozlezą, to dopiero pani będzie marudzić, że nikt nic nie zrobił…
Ale ta żyłka, która we Franciszce pękła, nie zamierzała się zrosnąć.
– Spadaj pani.
Tu nasza bohaterka zamierzała wypchnąć sąsiadkę za drzwi, więc mocno ją zaskoczyły pisk, świst oraz dziura w podłodze, która zaraz się zasklepiła nad stołem w mieszkaniu piętro niżej i nad starszą panią, leżącą na tymże stole jak wywrócony na plecy żuk.
Franciszka patrzyła, jak martwa natura z sąsiadką znika, zasłonięta betonem, deskami i dywanikiem, a potem jeszcze przez dłuższą chwilę gapiła się na wzorki tego ostatniego. Wreszcie nogi się pod nią ugięły. Chyba zdołała jakoś zamknąć drzwi, bo podpierała je plecami, siedząc na podłodze.
– Ojeju…
Odepchnęła się i zatoczyła. Czepiając się mebli, dotarła jakoś do łazienki.
– Ojeju… o, mamusiu…
– Franiu? – Nosowy głos jej matki zadzwonił echem w czaszce. – Co ty wyprawiasz?
– Idź sobie stąd! – krzyknęła Franciszka, a kiedy podniosła głowę, nikogo przy niej nie było. Żywego ani martwego.
– Nie, nie, nie, ja muszę odpocząć, muszę odpocząć, jestem przemęczona…
Ziewnięcie omal nie urwało jej szczęki. Tak, musiała odpocząć. Była zbyt senna, żeby się dziwić tej senności. Odpocząć… tak…
Środa
Obudził ją dzwonek telefonu. Cała sztywna, zwinięta na twardych, zimnych kafelkach, z szorstkim i ciut stęchle pachnącym dywanikiem przyciśniętym do policzka, Franciszka zacisnęła powieki i jęknęła – Cicho bądź…
Melodyjka umilkła. Zapadła cisza. Jakby czas się zatrzymał.
Franciszka usiadła powoli, z trudem dźwigając ociężałą głowę, i spojrzała na kran nad wanną. Kapał. Bezgłośnie. Wsunęła pod niego rękę. Kropla wody padła na skórę, mokra i chłodna.
– Można… włączyć dźwięk?
Cisza wydawała się niemal dotykalna. Franciszka poczuła, że ktoś albo coś jest nie w porządku.
– Strajk włoski, co? – fuknęła w odruchowym proteście. – Włączyć dźwięk!
Woda zaczęła postukiwać o emalię, zegary zaczęły tykać, telefon dzwonić. Franciszka przewróciła oczami i wstała, podciągając się na wannie.
– Tak się bawimy, co? – rzuciła pod adresem wszechświata jako takiego. Spojrzała w oczy swojemu odbiciu w lustrze. Były zaczerwienione i podkrążone. Z rozczochranymi włosami wyglądała jak strach na wróble obsadzony w japońskim horrorze.
I ani trochę jej to nie przeszkadzało.
– Zamknij się! – wrzasnęła na telefon. Pomaszerowała do kuchni i usiadła przy laptopie.
– Wszystkie błędy mają się poprawić! – rozkazała. Komputer zazgrzytał, zabzyczał, puścił bokami biały dym.
– Nie? Nie?! Ja tu rządzę, tak? Ja osiągam to, co chcę! Błędy mają się poprawić! Wszystkie błędy! Natychmiast!
Plik z tekstem „Jak osiągam” otworzył się spontanicznie, ale zamiast słów na ekran wypłynęły rzędy skomplikowanych symboli.
– Jasne – warknęła Franciszka. Umiała je odczytać. Wiedziała, co znaczą. Mogła im kazać zmienić kształt, sens, układ, a one zrobią, co Franciszka im każe.
– Teraz rozumiem – powiedziała, i to było stwierdzenie prostego faktu. – Rozumiem wszystko.
Ekran laptopa trzasnął jak lód wiosną, ale niezmiennie wyświetlał kod.
– Telefon – zażądała Franciszka. Komórka pojawiła jej się w ręku. Z korytarza dobiegł odgłos małej implozji w torebce.
– Halo, szefie? Tak, korekta gotowa. Nie, nie wydamy tej książki. Jest pan karaluchem – zakończyła. Usłyszała satysfakcjonujące chrupnięcie chitynowego pancerzyka miażdżonego smartfonem najnowszej generacji.
Jakie to proste! Mówisz, masz!
– Wszyscy, którzy nie potrafią pisać ortograficznie, gramatycznie i z sensem – zawiesiła głos, rozkoszując się poczuciem władzy – są żabami!
Tanecznym krokiem podbiegła do okna, wyjrzała na ulicę. Było szmaragdowo od rzekotek, brązowo od żab trawnych kicających po jezdni, wyskakujących z aut i z bram. Samochód, pozbawiony kierowcy, z łomotem rozwalił ogródek kawiarni naprzeciwko. Kilka nieprzemienionych w płazy osób przyglądało się ze zgrozą plakatowi w gablotce na ścianie. Franciszka kazała mu spłonąć.
– Mam na nogach buty – oświadczyła, napatrzywszy się zagładzie znienawidzonej reklamy – i stoję na placu przed Pałacem Kultury.
Jakiś zaaferowany warszawiak omal jej nie wywrócił.
– Żaba! – krzyknęła, nie oglądając się. Zmierzyła spojrzeniem prezent od naszych najlepszych przyjaciół, ukoronowanie ohydy estetycznej oraz moralnej naszego świata. Co by tu z nim zrobić. Zwrócić nadawcy?
– Silniki zapaliły – zdecydowała i poczuła pod stopami drżenie, jakby coś ogromnego nagle się zbudziło.
– I Pałac wystrzelił w niebo. Zmienił się w kulę ognia! Spopielił wszystko na – zdążyła powiedzieć Franciszka.
Ale ponieważ nie sprecyzowała, na czym (albo na co) wybuch spopielił, a wszechświat nie lubi być w pełni rozumiany, nawet jeśli podmiot rozumiejący w wyniku własnego braku zdolności przewidywania zmienił się już w obłoczek pary wodnej, azotu i tlenków węgla, ogień usłużnie pochłonął Wszystko.
I nastała idealna jednorodność, która zaraz zaczęła się różnicować w cudownie dziwaczne twory. Najpierw fotony i bariony, potem wodę i krzemionkę, gwiazdy, a dalej, to już z górki: amonity, trylobity, dinozaury, mastodonty i Fryderyk Nietzsche.
Więc w sumie nic się nie stało, nie? Bo, żeby tak porządnie domknąć tę historię…
Czwartek
– Pani Franko, pozwoli pani na chwilkę!