- Opowiadanie: Macieyeck - Łowcy

Łowcy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łowcy

 

W zasadzie jest to jedno z moich pierwszych opowiadań, pomysł narodził się pod wpływem mitologii Parandowskiego. Proszę o krytykę i wskazówki, co trzeba zmienić.

 

 

 

ŁOWCY, wersja 3

 

 

 

Burza rozpętała się na dobre. Pioruny waliły jeden po drugim, a ulewa zamieniła się we wodospad. Po chwili do ściany wody dołączył grad. Przenikliwy, marznący wiatr łamał drzewa jak zapałki. Dwóch jeźdźców gnało, co koń wyskoczy po rozmokniętym trakcie. Znowu grzmotnęło, tym razem naprawdę blisko. Koń stanął dęba, w ostatniej chwili unikając przewracającego się świerku. Jeździec zmusił rumaka do przeskoczenia nad przeszkodą, jego kompan usiłował zrobić to samo, ale kobyła wiedziała swoje i zrzuciła go prosto w błoto, uciekając w swoja stronę. Podniósł się i brodząc po kostki w szarej breji podążył, potykając się, co krok, za swoim kompanem.

 

 

 

Gdy dotarli do gospody, zapadał już zmierzch. Byli przemoczeni do suchej nitki. Niższy z nich, dodatkowo, od stóp do głów umorusany w błocie. Prychając i parskając, podeszli szybko do masywnego, kamiennego kominka, w którym wesoło trzaskał ogień. Gospodarz podszedł do nich z dwoma glinianymi kuflami wypełnionymi po brzegi korzennym piwem.

 

– Ależ waszmościów dopadło – zagadnął. – Bogowie dzisiaj bardzo rozgniewani. Przejeżdżaliście przez most? Widzieliście rzekę? Dalej tak będzie lało, to Nitka wystąpi z brzegów i pola pozalewa – Westchnął. Zajrzał z ciekawością pod kaptur wyższego z przybyszów i upuścił kufel. Przeraził go tak wygląd przybysza. Twarz wysokiego mężczyzny pokryta była bliznami po ospie. Zamiast lewej części głowy miał matową, metalową blachę z czerwonym szkiełkiem w miejscu gałki ocznej. Na czoło opadała mu w nieładzie grzywa szpakowatych włosów. Normalne oko, mniejsze od sztucznego, bystre i czujne, łypnęło na gospodarza.

 

– Potrzebuję noclegu i gorącej kąpieli – warknął, a w jego głosie dało się wyczuć metaliczny pogłos. – Dla mojego sługi miejsca w stajni. Konia trza też nakarmić i napoić.

 

– Ależ oczywiście. Dla sługi też znajdzie się pokój i kąpiel i strawa, panie złociutki, już pędzę – gospodarz odwrócił się na pięcie i postąpił krok do przodu. Niższy z gości chwycił go za ramię.

 

– Jegomość nie zapłaci za dwa pokoje, daj mi dobry człowieku jakiś koc – powiedział pogodnie. Jego twarz była normalna. Pod strzechą słomianych włosów kryło się dwoje niebieskich i wesołych oczu. Czerwony nos, połamany zapewne wśród karczemnych awantur zadarty był do góry. Prosta, szara tunika i potężny dwuręczny miecz przy szerokim, skórzanym pasie świadczyły o tym, że gospodarz ma do czynienia z katem. Gospodarz spojrzał w dół i zobaczył ubłocone bose stopy.

 

– Mistrzu małodobry! – załamał ręce. – Nie lza tak boso chodzić! Toć mam papuci dostatek po ojcu nieboszczyku. Szewcem był, ale zmarło mu się od gorzałki. W antrejce stoją, wybierzcie sobie, które wygodniejsze. – Pokiwał głową. – Do miasta po czerep Gorgony jedziecie? – zapytał śmiało i jakby z nadzieją w głosie.

 

– Małodobry? Po czerep? Co ona za jedna ta Gorgona? – zdziwił się jasnowłosy. – Skąd wam to przyszło do głowy, ojciec? Niech was nie myli miecz, to mój Scyzoryk na rabusiów, co po gościńcach nękają podróżnych. Razem z moim panem Ytridem Greenhillem jedziemy, co prawda do miasta, ale w innym celu. Bo widzicie… – urwał dostrzegłszy spojrzenie swojego towarzysza. – To ja pójdę do stajni – dokończył i szybko się oddalił. Ytrid Greenhill, jak zatytułował go sługa, przeniósł ponownie spojrzenie na gospodarza.

 

– Jeść mi przynieście – w jego głosie było coś nieludzkiego, jakby kruk gderał ludzkim głosem, albo wilk warczał na myśliwego. Karczmarz poszedł na zaplecze. Ytrid zdjął podróżny płaszcz i usiadł na zydlu przed kominkiem. Jego ubiór też mógłby zdziwić każdego, kto by na niego spojrzał. Na lnianej, postrzępionej koszuli nosił wytartą, skórzaną kamizelkę z nabijanymi ćwiekami naramiennikami. Do jej połów miał przypięte dwa paski. Na jednym z nich miał przymocowane czterdzieści srebrnych pocisków średniego kalibru, do drugiego zaś przyczepił saszetkę z nieznaną zawartością. Zdjął to z siebie i położył przy zydlu. Odpiął pas, taki sam, jaki nosił jego towarzysz, tylko zamiast miecza miał dwa rewolwery z wytłoczonymi na lufie słowami w runicznych znakach. Obok rewolwerów nosił puginał w skórzanej pochwie.

 

 

 

Wyciągnąwszy ręce przed siebie, przymknął zdrowe oko i chwilę chłonął ciepło bijące od ognia. Zaczął nucić jakąś smutną melodię swoim metalicznym basem wystukując rytm obcasem ubłoconych, wysokich oficerek. Gdy ubranie wyschło, pogrzebał w saszetce i wyciągnął z niej zawinięty w rulon, zapieczętowany papier. W milczeniu studiował treść pisma.

 

– Panie Ytrid – z kuchni wyskoczył gospodarz. Przyjezdny zwinął rulon i schował do kieszeni. – Wieczerzać możecie, kuraka w ziołach i chlebuś, co go małżonka dzisiaj wypiekła podam. A do popitki dzbanek naszego gruszkowego winka. Pójdźcie tedy do stołu – z ukłonem wskazał gościowi stół. Nie musiał dwa razy powtarzać, zapachy rzeczywiście nęciły. Ytrid nie pamiętał, kiedy ostatni raz jadł cos ciepłego. Powąchał kuraka, wyraźnie było czuć czosnek i majeranek. Oblizał wargi i wgryzł się w udko popychając wielkimi kęsami chleba. Gospodarz, co chwila dolewał gruszkowego wina. Po skończeniu wieczerzy przybysz beknął długo i przeciągle.

 

– Wybaczcie gospodarzu moje maniery – uśmiechnął się dosyć paskudnie. – Ja prosty człek jestem, na salonach nie bywam to i ogłady nie mam. Macie tu za swój trud – wyjął z kieszeni złotego dukata i rzucił zdumionemu karczmarzowi, który popatrzył na monetę jak na święty obrazek. Nic w tym dziwnego, zwłaszcza, że tymi monetami płacili jedynie zamożni szlachcice i kupcy ciągnący z karawanami z północy. W dodatku, za jednego dukata można było kupić dużo więcej niż jedną kolację i nocleg.

 

– Panie, łaskawco– wyjąkał zdumiony gospodarz. – Owocków zara przyniosę, winogronka tak obrodziły latoś, placek na miodzie też mam. Chwilunię dobrodzieju.

 

– Nie trzeba – Ytrid przerwał mu machnięciem ręki. – Powiedzcie mi lepiej o tej Gorgonie. Poważnie gdzieś się zalęgła? Czy może znowu bajędy po gościńcach dziady roznoszą?

 

– Toście nie słyszeli mosterdzieju? – karczmarz nalał sobie wina do kubka i wychylił szybko. – Alchemik Coleman sprowadził jajo Gorgony do stolicy. Bestia się wykluła i uciekła – rozejrzał się pilnie wokół jakby potwór miał za chwilę wskoczyć przez okno. – Gadajo, że w donżonie zachodnim się zalęgła, wszystkich w kamień obróciła i nikt nie może nic zrobić – wybałuszył oczy.

 

– Coś takiego. Prawdziwe bestie chodzą po tym świecie – Ytrid podrapał się po brodzie. Sprawił wrażenie, jakby rewelacje karczmarza nie zrobiły na nim wrażenia. – Zanieście bukłaczek piwa i jeden bochenek memu słudze, bo jeszcze gotów z głodu zdechnąć.

 

Gospodarz skinął głową i bez słowa wyszedł z sali. Wchodząc do stajni zaczął się rozglądać za sługą. Jego uwagę przykuły dźwięki dochodzące ze snopów siana. Chichoty i piski. Ostrożnie odłożył bukłak z piwem i chleb na podłogę, po czym chwycił za widły. Podszedłszy do snopów, dźgnął lekko w poruszające się pod nimi stworzenie. Stworzeniem okazał się służący, którego widły dźgnęły w tyłek. Zerwał się z krzykiem. Pod nim leżała niewiasta, lat na oko dziewiętnastu z rozchełstaną koszulą i podwiniętą spódnicą.

 

– Adelcia, na bogów, córuś najdroższa – krzyknął karczmarz. Jego twarz oblał burakowy rumieniec. – To ja latam wokół przyjezdnych, a ty na sianie się jednym z nich chędożysz? Nie wstyd ci, jak jakiej murwie oddawać wianek obcemu? Okryj się ladacznico – Na policzki Adelci wypłynęły wściekle różowe pąsy, zakryła się derką i ze strachem patrzyła to na ojca to na przyjezdnego kochanka.

 

– Spokojnie gospodarzu – sługa Ytrida próbował załagodzić sytuację. Wciągając w pośpiechu portki potknął się i wyłożył się jak długi u stóp zawstydzonego ojca. – Masz tu dukata i zapomnijmy o sprawie dobra?

 

– Co wyście są za jedni? – zapytał gospodarz. – Jak nędzarze przyodziani, a dukatami sypią jak ziarno kurom. Nie z rabunku to, aby panie… jak was zwą? – spojrzał wciąż zdziwiony.

 

– Gotfryd – odpowiedział sługa. – Gotfryd de Monte. Tak mnie zwą. Nie jesteśmy złodziejami. Och, gdybyś tak zapytał przy moim panu, to by ci sprawił lanie. On, uważacie, strasznie honorny i na słowa czuły. A łapsko ma tak ciężkie, że kark potrafi przetrącić. – Gotfryd wziął głęboki wdech i ściszył głos do teatralnego szeptu. – Raz jakeśmy w Górach Owczych zimowali, napadły nas zbóje i od powsinóg i sługusów diabła zaczęli wyzywać. Bo wiecie, ja i mój pan… – urwał nagle i ze strachem popatrzył nad ramieniem szynkarza. Ytrid stojący przy żłobie i od jakiegoś czasu przysłuchujący się rozmowie, mierzył go bardzo zimnym spojrzeniem i chyba sposobił się do tego, by pokazać na ile legendy o ciężkiej ręce są prawdziwe. Gotfryd ukłonił się nisko i zachowawczo skulił głowę w ramionach.

 

– Ech ty gaduło przeklęta. Nigdzie cię nie można zabrać, bo paplasz i paplasz. Mogłem kazać katom w Grossbargen odciąć ci ten jęzor. Pakuj się. Ruszamy dalej – prychnął z gniewem Ytrid.

 

– Jak to ruszacie? Panie kochany, a nocleg? A kąpiel? Drugą córeczkę mam, też nadobna, może użyjecie? – gospodarz zmienił front i postanowił pokupczyć wdziękami swoich latrośli. – Adelka, skocz po Kachnę, niech przyjdzie prędko a żwawo.

 

– Darujcie sobie, nie gustuję w przaśnych chłopkach – przerwał mu ostro Greenhill. – Powiedzcie mi tylko jak daleko jest stąd do Grodowa? Więcej niż mila?

 

– Toć panie, zaraz za lasem się Grodowo zaczyna, w godzinę zajedziecie – karczmarz zgiął się w ukłonie i chciwie schylił się po drugiego dukata, którego rzucił odchodzący człowiek z oszpeconą twarzą.

 

 

***

 

Miasto przywitało ich smrodem i tłumem. Pech chciał, że trafili na dzień targowy. Po brukowanych uliczkach przepychali się przybyli z okolic ludzie, chcąc cos sprzedać, kupić, pojeść i popić, ale tez nacieszyć oczy występami linoskoków i akrobatów. Na murach miejskich kręcili się kusznicy ze znudzeniem patrząc na dół. Przez gwar ludzi, co jakiś czas przebijało się szczekanie psa, albo miauczenie kota. W rynsztokach buszowały szczury, łapczywie ogryzając resztki porzucone przez przechodniów. Stare, tłuste miejskie szczurzyska, które nic nie robiły sobie z kotów, ani z knechtów, którzy ganiali je z dębowymi pałkami. Na placyku przed ratuszem, grupka dzieciaków śmiała się do rozpuku śledząc przygody rycerza – marionetki w przyjezdnym teatrzyku.

 

– Patrzy mój jegomość – podniecony głos Gotfryda wyrwał Ytrida z obserwacji strażnika miejskiego, który dorwał kieszonkowca i nacierał mu uszu. – Jaka głupota, żeby płacić za pomalowanie włosów. Przecie to można samemu, wystarczy tylko łeb do dziegciu wsadzić i kudły zrazu się bure zrobią – wskazał na stoisko opatrzone tabliczką „Mistrz Fryzjerski Otto Buldenbaum – strzyżenie, farbowanie, fryzowanie”. Ytrid nie odpowiedział, tylko lekko skinął głową. Przeciskali się w milczeniu, usiłując uchwycić wzrokiem jak najwięcej różności na straganach. A było na co patrzeć. Od mieczy, kordów i korbaczy, oferowanych przez monstrualnej postury kowala ze spracowanymi dłońmi wielkości bochenków, poprzez żywy inwentarz w postaci kaczek i dwóch tłustych kocurów, które śmiertelnie oburzone wołały o uwagę głośnym miałczeniem, na dewocjonaliach oferowanych przez skostniałego zakonnika skończywszy. W pewnym momencie Gotfryd poczuł jak ktoś, z pewnością kieszonkowiec, gmera mu przy pasie. Schwycił kościsty nadgarstek i wykręcił do góry. Ten sam dzieciak, któremu uszu natarł strażnik miejski, znowu chciał poszabrować.

 

-Puśćcie panie – skrzeknął chłopak. – Połamicie mi rękę. Zmiłujcie się! – zaskomlał z bólu.

 

– Bodajby cię czorty obwiesiu – fuknął de Monte. Wyjął jednak z sakiewki monetę i dał dzieciakowi. – Masz tu miedziaka, chleba kup i mleka skoroś głodny. Zapracuj gdzie w stajni miejskiej miast ograbiać ludzi. Srom i hańba to!

 

Obdartus chuchnął na monetę, schował ją w kieszeni i prędko zniknął w tłumie. Po chwili z tłumu rozdarł się wysoki sopran krzycząc „Złodziej! Złodziej!”.

 

– Daj takiemu palec to za mało. Daj rękę to o głowę poprosi – westchnął Ytrid patrząc z politowaniem na sługę. – Za dobre serce masz do tej hołoty Gotfrydzie. Trza było dla przykładu dłoń upitolić. O! Jesteśmy na miejscu.

 

Stali przed kamienicą, na drzwiach, której wywieszona była, wedle starej zasady panującej w południowych księstwach, tabliczka z nazwiskiem właściciela.

 

– Kandryman – wydukał Gotfryd. Czytanie nie było jego mocną stroną. – Rusznikarstwo, pistolety, samopały, muszkiety, kusze – doczytał. – Co to za jeden?

 

– Klient. Kontrahent i przyjaciel – odparł Ytrid wchodząc bez pukania. – Nie narób mi wstydu, bo przysięgam, zwolnię cię – ostrzegł towarzysza. Gotfryd pokiwał posłusznie głową, chociaż wiedział, że ten żartuje. W życiu nie znalazłby sobie drugiego takiego pomocnika, który za nędzne grosze i spanie po stodołach, albo pod gołym niebem, narażając własne zdrowie, trwałby przy swoim kompanie znosząc w pokorze wszystkie niebezpieczeństwa, obelgi i szykany.

 

Ytrid Greenhill i Gotfryd de Monte byli, bowiem najemnikami. Łowcami bestii. Ludźmi od mokrej roboty. Wampiry, smoki, wilkołaki. Ale oprócz polowania na bestie, ściągali haracze, kasowali niesfornych dłużników. Zabijanie, pacyfikowanie, odczynianie uroków. Eskorta też wchodziła w grę. Ponura sława ciągnęła się za nimi na wschód i zachód od Grodowa – stolicy księstwa Rupens. Na północ i południe od delty Nitki, opowiadano przy ogniskach, w rycerskich stanicach o dwóch jeźdźcach, którzy dwa razy wrócili z piekieł. O jednym z oszpecona twarzą i blaszaną skronią z rubinowym okiem, strzelającym ze samopałów i rewolwerów. O drugim ze złamanym nosem i słomowatymi włosami z okropnym mieczem, którym trzy czerepy w biegu ścinał. Oczywiście z biegiem czasu wyobraźnia dodawała nowe fakty, a proszalne dziady włóczące się po gościńcach ubarwiały opowieści o własne pomysły.

 

– No witaj stary capie! – brodaty jegomość uściskał serdecznie Ytrida i uścisnął dłoń Gotfryda. – Długoście czekać na siebie kazali. Nawałnica wczorajsza zatrzymała ha?

 

– Nawałnica swoją drogą, ty tłusty zbereźniku – mruknął sucho wyższy z łowców i klepnął Gotfryda w ramię. – Ten pacan zgubił kobyłę i wlókł się na piechotę aż do gospody na podgrodziu.

 

„Pacan” spuścił wzrok i splótł palce dłoni. Zgubić konia, to dopiero temat do bajęd.

 

– Nic to, kobyłka u płota czy nie, weźmy się do interesów. Potrzeba ci czegoś? Jak się sprawdzają rewolwery? – zapytał rusznikarz. – Słyszałem od naszych wspólnych znajomych, że na ich rzecz pozbyłeś się miecza.

 

– Ja jestem od machania mieczem – wtrącił się Gotfryd. – Scyzoryk rżnie aż miło.

 

Znowu złapał ostrzegawcze spojrzenie swojego pracodawcy, wiec zamilkł i szybko zaczął lustrować pomieszczenie. Mieszkanie rzemieślnika było urządzone z przepychem i świadczyło o wysokim statusie materialnym właściciela. Na ścianach, obok stojących na wykonanych z kości słoniowej stolikach srebrnych kandelabrów pyszniły się wełniane gobeliny przedstawiające batalistyczne i myśliwskie sceny. W oszklonym kredensie błyskały kielichy i karafy z krzyształu, rzecz piękna acz kosztowna, spotykana niemal wyłącznie na zamkach królewskich albo we wieżach magów. Meble były z bejcowanego dębu, okute skórą i nabite złotymi guzami, za które można by dostać okrągłą sumkę. Wypatrywanie i wycenianie kosztownych przedmiotów przerwało mu szturchnięcie ich właściciela.

 

– A tobie jakiejś pukawki nie potrzeba? Samopału albo czegoś? – Zapytał. – Nie będziesz chyba całe życie z tym rzeźnickim mieczem się wlókł.

 

– Wypraszam sobie! – zaperzył się Gotfryd. – Mój miecz zdobyłem w Crussac, w bitwie z cesarstwem i będę nim wojował póki sił starczy. Powiadam ci rusznikarzu, że te pistolety i rewolwery do lamusa ludzie wsadzą, bo to nieporęczne i drogie ustrojstwa. Ot, chwilowa moda dla snobów i nuworyszy.

 

– Mylisz się mój drogi – spokojnie odparł Kandryman rozsiadając się wygodnie w fotelu. – Świat idzie do przodu. O ile wprawny szermierz jest w stanie odbić bełt mieczem, o tyle wystrzelonej kuli już nie. Poza tym przyda ci się samopał w waszej misji.

 

– Jakiej misji? O czym on mówi, panie Ytrid?

 

– Czeka nas polowanko. – mruknął Greenhill. – Czas obejrzeć nowinki naszego majstra.

*

 

W ciemnym korytarzu echo niosło dźwięk kropli drążącej kamień. Posuwali się kroczek po kroczku, bacznie nasłuchując. Dotarli do łączącej korytarze sali, w której znajdowało się kilka pochodni skąpo oświetlających otoczenie.

 

– Jeżeli coś usłyszysz to nie zamykaj oczu i strzelaj w tamtą stronę. Gorgona nie zabija spojrzeniem, ale kamiennym promieniem. Jej pazury są jak żyletki – Ytrid badał pomieszczenie. Zasłonił zdrowe oko przepaską i patrzył na świat sztucznym. – Znałem takiego jednego, co to się niby niczego nie bał. Jakbyś zobaczył jego posąg, w który go zamieniła Gorgona to nie zauważyłbyś na twarzy odwagi. Gówno mu w gaciach skamieniało – poprawił opaskę na zdrowym oku. – Pamiętaj, że to bydlę ma zamknięte ślepia, kieruje się słuchem i węchem. Podnosi powieki w ostateczności. Dopiero wtedy, kiedy czuje zagrożenie.

 

De Monte zachichotał nerwowo i mocniej zacisnął palce na kolbie dwulufowego pistoletu skałkowego. Dał się namówić rusznikarzowi i po utargowaniu ceny do trzech dukatów i pięciu talarów stał się właścicielem nowego prototypu. Nie czuł się pewnie, zwłaszcza, że nigdy nie strzelał i nie przepadał za strzelaniem. Nowa moda przywieziona przez magów z egzotycznych krajów zachodu, szybko się przyjęła wśród bogatego rycerstwa i na królewskich dworach. Jednak koszta produkcji broni prochowej dla wojska znacznie przewyższały koszta łuków i kusz, dlatego strzelectwo było uprawiane rekreacyjnie i hobbystycznie.

 

– Zaraz powinna się przywlec – Ytrid położył na posadzce z granitu owinięty w pergamin pakunek. – Zwietrzy świeże mięsko i przylezie.

 

– Co to jest? – Gotfryd zmarszczył połamany nos. – Cuchnie jak padlina! Rzygać się chce.

 

– Udziec barani. Kilkudniowy – Greenhill załadował wiązkową „pieprzniczkę”. – Gorgony to padlinożercy, jak większość tego dziadostwa. Nie odpuści takiej wieczerzy. Słyszysz? Idzie!

 

Z mroku dało się słyszeć cichy szelest, jakby cos pełzło po podłodze. Z cienia wyłoniła najbardziej dziwna i ohydna z dotychczas spotkanych przez nich bestii. Pokryte szarozieloną łuską ciało węża z człekokształtnym korpusem, łapami zakończonymi ołowiano szarymi szponami i smoczymi, skórzastymi skrzydłami. Na łbie zielonkawo – czarne dredy przypominające żmije. Z policzków wystawały dwa białe, zakrzywione kły. Gorgona podpełzła do pozostawionego przez łowcę pakunku. Ostrożnie obwąchując mięso, zastrzygła uszami i skierowała pysk w ich stronę wydając dźwięk pośredni między warknięciem a sykiem.

 

– Oż, ty maszkaronie paskudny – Gotfryd z nerwów nacisnął spust. Błysnęło i huknęło, a z sufitu posypał się pył. – Jejku, nie trafiłem, panie, Greenhill co teraz?

 

Gorgona zaryczała wściekle i walnęła ogonem o ściany, aż granitowe złomki spadły na posadzkę. Ytrid przebiegł na druga stronę Sali, by schować się za kolumną podtrzymującą strop. Potwór otworzył oczy. Zielonkawy promień wystrzelił w stronę łowcy sięgając znikającego za kolumną obcasa. Ytrid poczuł jak wysoki oficerski but zaczyna kamienieć. Zdarł szybko oficerkę rozcinając ją ostrym jak brzytwa puginałem i cisnął przed siebie. Po chwili but był, jak reszta otoczenia, z granitu. Wychylił się na chwilę i strzelił dwa razy, lecz Gorgona schyliła łeb w ostatniej chwili. Pognała w stronę kolumny, zza której do niej strzelano i zburzyła ją potężnym sierpowym.

 

Leżący opodal Gotfryd, opanowawszy drżenie rąk wycelował w bestię, mierząc tak jak uczył go rusznikarz. Muszka i szczerbinka. Wyśrodkować, wziąć wdech i strzelić. Chybił. Srebrna kula z runicznym przekleństwem przeszyła skrzydło zamiast tułowia. Stworzenie zawyło i zwróciło oblicze na niższego z łowców. Gotfryd odruchowo dobył miecza. Zasłonił nim oczy i ruszył do ataku.

 

– Samopały się zesrały! – krzyknął gniewnie. – Miecz to miecz i nikt mi nie powie, że jest inaczej. – zamachnął się i ciął. Niestety potwór był szybszy i także tym razem uniknął śmierci. Machnęła ogonem zwalając Gotfryda z nóg. Miecz poleciał z brzękiem na drugą stronę. Zamachnęła się pazurami i trzasnęła go w ramię. Potworny, piekący ból przeszył prawą stronę.

 

– Zabiła mnie. Panie Greenhill, zabiła jak bogów kocham – zaskowyczał jak zraniony kundel.

 

Ytrid, korzystając z okazji, że Gorgona stała do niego plecami postanowił ratować kompana z opresji i wyskoczył zza kolumny. Z upiornym wyciem ruszył na bestię. W biegu wyciągnął z kieszeni małą, złotą fiolkę. Zdjął nakrętkę w kształcie czaszki i sypnął zawartością prosto w pysk potwora. Gorgona zaryczała z bólu. Zaczęła trzeć podrażnione oczy. Na oślep machała ogonem, próbując uderzyć napastnika. W końcu, zmęczona oparła się czołem o ścianę.

 

– Zadarłaś nie z tym gościem, co trzeba! – Ytrid szczeknął jak ogar. – Bywaj! – po czym władował jej sześć kul w plecy. Lufy obracały się w szybkim tempie. Sześć srebrnych kul chłodzonych w błogosławionej wodzie z Klasztoru Bractwa Szeptu, z wyrytymi runami przekleństwami przeszyło ciało potwora. Gorgona upadła wzbijając tuman kurzu i pyłu. Łowca podszedł do nieruchomego truchła i trącił je bosą stopą.

 

– Dobra skóra. W sam raz na nowe buty – parsknął kucając nad zewłokiem. Wyjął zza pasa puginał i zaczął oprawiać trupa. – Nie maż się. Do cyrulika pójdziesz, pozszywa cię i będziesz jak nowy. W mieście pójdziemy do knajpy, a potem do burdelu. Zabawisz się to i ból minie – klepnął leżącego de Monte, który szlochał i tulił do siebie zranioną rękę.

 

– Ile dostaniemy za jej łeb? – zapytał pociągając nosem. – Starczy na nową koszulę dla mnie? Ta była ostatnia.

 

– Wystarczy i na cały zapas koszul – Ytrid uśmiechnął się po raz pierwszy odkąd się poznali. – Na zapas koszul, portek, dziwek i alkoholi na okrągły rok. Wstawaj łajzo idziemy po forsę! – podniósł kompana. Ich kroki dudniły echem w ciemnym korytarzu.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

To Twój drugi teskt wstawiony dzisiejszego dnia. I drugi koszmarnie napisany. Już na wejściu sypie się ten tekst od błędów. Masakra!

 

>> Burza rozpętała się na dobre.<< --- dobre !!!


>> Pioruny waliły jeden po drugim, a ulewa zamieniła się we wodospad.<< --- ciekawe jak taka ulewa wygląda, co zamienia się od razu w wodospad. Może jeszcze ile miała kaskad i progów?


>>Po chwili do ściany wody dołączył grad. << --- a teraz do akcji, oprócz wody, wkracza grad.


>> Dwóch jeźdźców gnało co goń wyskoczy po rozmokniętym trakcie. << --- co to znaczy: gnało co goń wyskoczy?

 

Przejrzyj swoje dzieło, bo pełno tutaj takich kfiatkuf !

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Ok poprawiłem. Czy mogę prosić o więcej porad i krytyki? Bardzo mi na tym zależy, żeby doszlifowac swoje pisanie. 

Przepraszam Ciebie bardzo, ale niezauważyłem żadnych zmian. Nic nie poprawiłeś. Błędy w zdaniach, które Ci wczoraj wytknąłem nawet nie ruszyłeś. Nadal są złe. Mało tego brzmią koszmarnie. Ogólnie tu nie ma co poprawiać, bo wszystko jest źle. Począwszy od konstrukcji niektórych zdań, opisy przyrody, opisy bohaterów, postaci, fabuły a kończąc na drobnych detalach.

Ale dobra, pokażę Ci na kilku przykładach:

 

>> Gdy dotarli do gospody [ (,) !!! ] zapadał już zmierzch << --- brakuje przecinka !!!

 

>> Przemoczeni do suchej nitki i w przypadku niższego z przybyszy umorusani w błocie jak nieboskie stworzenia podeszli szybko do masywnego, kamiennego kominka, w którym wesoło trzaskał ogień.<< --- Co tu jest źle? Wszystko! Całe zdanie brzmi tak, jakby napisało je kilkunastoletnie dziecko lub osoba, która w ogóle nie ma słuchu językowego. Po prostu jest to zdanie-śmietnik, w którym nawrzucałeś kilka zupełnie nie potrzebnych elementów. Jakbyś je powywalał, uprościł zdania, rozbijając je na dwa proste, a nie takie złozone cudo, wyszło by o wiele lepiej.


>> Bogowie musi, bardzo rozgniewani,<< --- A co on tak gada, jakby mu ktoś język supeł związał? Może jakiś robot?

 

>> dalej tak pójdzie to Nitka wystąpi z brzegów i pola pozalewa << -- Co Nitka? Mam nadzieje, że chodziło Tobie o rzekę, ale skoro nigdzie wcześniej o tym nie pisałeś, to wyjaśnij że to rzeka, bo Nitka może oznaczać dosłownie wszystko. Chociaż wiadomo, że skoro coś występuje z brzegów i zalewa okoliczne pola, to chodzi o rzekę, ale nie zawsze przeczyta to jakiś kumaty czytelnik.

 

>> Zajrzał z ciekawością pod kaptur wyższego z przybyszów i upuścił kufel. <<Tak od razu, zajrzał pod kaptur i upuścił kaptur? Ale czemu upuścił?

 

>> Twarz wysokiego mężczyzny poznaczona była bliznami po ospie.<< --- "poznaczona" bardziej pokryta, skoro są tu ślady po ospie.

 

>> Zamiast lewego oka miał metalową blaszkę z czerwonym szkiełkiem w miejscu gałki ocznej.<< --- Masło maślane, w jednym zadaniu piszesz dwa razy o tym samym oku!

 

Dalej nie mam ochoty wyłapywać błędów, bo co zdanie, to można się na coś ciekawego nadziać! Masz bardzo duże braki z gramatyki. Podszlifuj najpierw te wiadomości. Potem przeczytaj duzo książek i dużo ćiwcz na krótkich formach literackich.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Do wieczora poprawię jeszcze raz. Dzięki za porady, zastosuję się do nich :-)

a ulewa zamieniła się we wodospad -- nie "we", tylko "w wodospad". O ile to ma jakiś sens, bo nawet oberwanie chmury trudno nazwać wodospadem. Kolejne zdanie to niestety już zupełny idiotyzm. Sciana wody z gradem? chciałbym coś takiego zobaczyć.

"...ale kobyła wiedziała swoje i zrzuciła go prosto w błoto, uciekając w swoją stronę."

Okropne powtórzenie "swoje", poza tym w obu przypadkach to słówko nie pasuje do sytuacji, brak wyczucia językowego. W następnym zdaniu siada interpunkcja, bo masz przecinek w niewłasciwym miejscu, a jeden zbędny.

Podniósł się i, brodząc po kostki w szarej brei, podążył, potykając się co krok, za swoim kompanem. -- tak powinno brzmieć poprawnie to zdanie Dalekie od urody zresztą.

To tyle, jesli chodzi o pierwszy akapit. Dalej stężenie błędów jest może ciut mniejsze, ale nawet gdyby je wyeliminować, to i tak opowiadanie byłoby średnio ciekawe. Delikatnie mówiąc.

Nowa Fantastyka