- Opowiadanie: Flavia - Miztlan

Miztlan

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Miztlan

Nowy materiał spisywał się świetnie. Był wygodny, przewiewny i, co najważniejsze – szczelny. O wiele lepszy, niż nasączone oliwą szmaty, w jakie owijali się dotychczas, byle osłonić się przed piaskiem. W szmaty zawsze się coś wplątało, choćby jedno ziarenko, a to wystarczało, żeby wypalić małą, piekącą rankę. Ale stroje uszyte przez mistrzów dockalfar były jednoczęściowe, a splot w tkaninie zbyt drobny. I choć trójka mężczyzna szła przez pustynię od trzech godzin, żaden z nich nie czuł najmniejszego dyskomfortu.

Największy z nich, Nem odwrócił się i z wyższością spojrzał na braci.

– I co? – Materiał tłumił głos, ale nie na tyle, by nie dało się go słyszeć. – Już mi wierzycie?

– Może to jeszcze nie ten piasek? – spytał Khaff, ale chyba nawet on sam w to nie wierzył. Trzeci mężczyzna, Aiah pociągnął ledwo widoczny sznureczek na nadgarstku i kawałek tkaniny okrywający dłoń oddzielił się od reszty. Mężczyzna zsunął rękawiczkę, schylił się i ostrożnie dotknął piachu. Gdy podniósł rękę, skóra na niej była spuchnięta i zaczerwieniona, jakby oparzona. Gdyby potrzymał ją w dole chwilę dłużej, piach przepaliłby skórę. Wszyscy wiedzieli o tym doskonale, bo czasem, gdy robotnicy się buntowali, rzucano ich nagich na pustynię – nawet z najtwardszych po kilku godzinach pozostawało nie więcej, niż stosik nadpalonych kości. – Niech cię szlag, Nemie – zaklął Khaff. – Ciebie i tych twoich przeklętych dockalfar!

– Nie mów tak, Khaffie – wtrącił Aiah, z powrotem zakładając rękawicę. Materiał na krawędziach w jakiś cudowny sposób sam się zrósł, ponownie tworząc jednolitą barierę. – Gdyby nie oni, nie mielibyśmy tu czego szukać.

To była prawda. Dockalfar płacili fortunę za piach z Miztlanu, a poza nim to przeklęte Piekło nie posiadało żadnych bogactw. Dla większości w miarę inteligentnych istot równie dobrze mogłoby nie istnieć.

– Dobrze, dobrze. – Khaff machnął niecierpliwie ręką. – Niech wam będzie. Możemy już wracać?

– Jak obejdziemy tamtą górę. – Aiah wskazał ręką pobliski szczyt, nieco wysunięty przed główny masyw. Mimo wszystko bracia nie odważyli się jeszcze wyjść w nowych strojach na otwartą przestrzeń, trzymali się blisko gór, gdzie potężne skały chroniły przed niosącym piach wiatrem.

– A po co? – Khaff spojrzał na niego podejrzliwie – przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdyż nawet przez półprzezroczystą błonę nie sposób było dostrzec jego oczu.

– Bo to nasz teren i wypadałoby go znać.

– Chyba nie spodziewasz się, że za tą górką rozbili drugą kolonię Vreyowie? – Vrey było kompanią handlową, założoną przez kilku ludzi i krasnoludów, trudniącą się tym samym, co bracia Mizzi. Ich tereny znajdowały się niemal na drugim końcu pustyni, więc w Miztlanie górnicy nie musieli przejmować się nawzajem swoją obecnością. Co innego na rynku w Aljufie, stolicy Imperium Ciiskiego. – Albo że natrafimy na jedyne w Miztlanie złoża czegoś użytecznego.

– Po prostu chcę to sprawdzić. – Aiah wzruszył ramionami. – Co w tym złego?

– On ma rację – wtrącił Nem. – Siedzimy tu od dziesięciu obrotów z hakiem i nie mamy pojęcia, co się znajduje erzit od naszej stacji.

– Nic! – warknął Khaff. – Właśnie to jest problem z tym cholernym Piekłem! Tu NIC nie ma!

– Zobaczymy.

Aiah znów wzruszył ramionami i ruszył do przodu, brodząc po kolana w jasnym i sypkim jak puder piachu. Niebo Miztlanu miało barwę stali, ale pustynia była tak jasna, że wydawała się lśnić własnym blaskiem. Zresztą, magiczne kryształy opracowane przez krasnoludzkich sztukmistrzów i przymocowane na wierzchach rękawic dostarczały ludziom tyle światła, ile potrzebowali.

Dawno temu, gdy bracia Mizzi po raz pierwszy przybyli do Miztlanu, jeszcze jako nadzorcy robotników zatrudnieni przez kompanię Menna, często siadywali we trójkę na skraju skalistej kotlinki, służącej za bazę, tylko po to, by podziwiać pustynię. Wydawała im się wtedy najczystszą i najpiękniejszą rzeczą w całych Piekłach. Teraz jednak wiedzieli, że jej nieskazitelność zasadza się na braku życia, a jej piękno – to śmierć.

Braci nie łączyło wiele, poza wątpliwym pokrewieństwem. Wszyscy byli synami ciiskiej prostytutki, wychowali się i żyli na ulicy, dopóki Vagis Menna nie przygarnął ich i nie zabrał do Miztlanu. Khaff doglądał interesów i jako jeden z niewielu miał dość jaj, by targować się z dockalfar. Mimo sennej, nalanej twarzy był jednym z najbystrzejszych ludzi, jakich wychowały ulice Aljufy, choć czasem brakowało mu odwagi. Nem wnosił do rodziny nutkę szaleństwa – to on namawiał Khaffa, żeby wydawał ich ciężko zarobione pieniądze na kolejne mrocznoelfie wynalazki, mające ułatwić im życie. Ale ponieważ nowa tkanina nie była pierwszym, co działało, i Khaff i Aiah przymykali na to oko. Sam Aiah nie opuszczał już Miztlanu. Pilnował robotników ładujących piasek do skrzyń ze specjalnego drewna i nadzorował oczyszczanie kolejnych erzemów skalistego podłoża. To dzięki jego stałej obecności baza wypadowa kompanii Menna nie była takim złym miejscem. Był najstarszy z rodzeństwa.

Gdy minęli wysunięty stok ku swemu zdziwieniu ujrzeli, że dalej teren wyraźnie się obniża, tworząc zagłębienie o szerokości może erzita i nieokreślonej długości. Przypominało to nieco dolinę dawno wyschniętej rzeki – z tym, że w Miztlanie nigdy nie było rzek!

– Co to, do licha ciężkiego jest? – sapnął Khaff.

– Nie mam pojęcia. – Nem pokręcił głową. – Ale wiedziałem, że będzie ciekawie!

– Jak cholera – mruknął Aiah. – Teraz chyba jesteśmy pewni, że jeszcze nie chcemy wracać?

– Kto został w bazie?

– Elf. – Khijun z Klanu Żmija przybył wraz z Nemem z ostatniej wizyty w Ciis, rzekomo w celu zbadania, jak sprawdzają się nowe tkaniny. Żaden z braci nie ufał mu na tyle, żeby powierzyć mu chociaż garść „swojego” piasku. – Nada. – Ich przybrana siostra, zabrana z ulic Aljufy. Jej również nie ufali, bo sami doskonale wiedzieli, jaki los spotyka dobroczyńców. – I ssothiańczycy. – Ginbu i Naddak, dwa czwororękie olbrzymy, pilnujące interesów braci, gdy tych nie było w bazie, o wiele bardziej zasługiwały na zaufanie. Nie tyle dla idei, co dla pieniędzy, jakie bracia im płacili. Te pół–zwierzęta instynktownie nie ugryzłyby ręki, która je karmi.

– Pieprzyć to – mruknął Khaff po chwili ciszy. – Jeśli dotychczas nas nie oskubali, to kilka godzin nie zrobi różnicy. Idziemy!

Aiah i Nem przytaknęli zgodnie i cała trójka udała się wzdłuż, dzięki bogom, skalistej doliny. Przeszli może kolejne trzy erzity i już byli gotowi zawrócić w przekonaniu, że jednak nic tu nie znajdą, gdy nagle ujrzeli w niemal pionowej ścianie mroczny otwór, jakby wylot jaskini. Khaff jęknął przeciągle, bo nie przewidział, że ich wędrówka aż tak się przeciągnie, ale nic nie powiedział. Jakoś teraz nie wypadało się wycofać.

Wejście do jaskini miało zadziwiająco równy, okrągły kształt. Stojąc przy nim nie sposób było określić rozmiarów samej pieczary, światła kryształów ledwo muskały najbliższe ściany – przeciwległego końca nie sięgały w ogóle.

– Spójrzcie. – Aiah wskazał ręką łagodny łuk nad ich głowami. W słabym świetle majaczyły zgrubienia i nierówności, co prawda zatarte przez czas i wiatr w stopniu uniemożliwiającym odczytanie, ale bez wątpienia nie będące dziełami natury.

– To rzeźby – stwierdził w końcu Khaff, potwierdzając ich wspólne obawy.

– Ale kto? – Nem pokręcił głową, jakby z niedowierzaniem.

– Dockalfar?

– Zgłupiałeś? Gdyby kiedykolwiek tu byli, nie wysyłaliby nas po ten cholerny piach.

– Więc kto? Nie ludzie… Ani żaden ze znanych mi gatunków.

– Dlaczego nie? My znamy Miztlan od niecałego tysiąca obrotów. Ktoś mógł tu być przed nami… A potem odejść i, być może, zapomnieć o tym miejscu.

– No tak, to nie byłoby zbyt trudne. Bardziej nieużytecznego miejsca nie ma chyba w całych Piekłach.

– A jeśli to daimony? – spytał nagle milczący dotąd Aiah. – Jesteśmy na Trzecim Kręgu. Kto wie, co tu można znaleźć…

– Może lepiej zawróćmy? – wyszeptał z lękiem Khaff.

– Nie! – W głosie Nema zabrzmiała stanowczość. – Za daleko zaszliśmy. Jeśli coś tu naprawdę jest, musimy to znaleźć. A jeśli to daimony…

– To co?

– To pamiętajmy, że bogowie kochają głupców. Idziemy!

Wkrótce przekonali się, że dno jaskini opada nieznacznie w miarę jak oddalali się od wejścia. Ściany uciekły gdzieś w bok i zniknęły w mroku, a jaśniejsza plamka sygnalizująca ewentualną drogę ucieczki wkrótce stała się nie większa niż pięść. Potem zniknęła zupełnie.

Po którymś kolejnym kroku – mężczyźni przestali już liczyć – usłyszeli pod stopami znajomy chrzęst. Piasek, ale jakiś inny, niż na powierzchni, jakby mniej sypki. Chwilę potem idący na czele Nem z głośnym chlupotem wkroczył w wodę. Jego zaskoczenie było tak wielkie, że z krzykiem rzucił się do tyłu, niemal przewracając idącego za nim Aiaha. Brat natychmiast skierował snop światła w dół, blask odbił się od nieruchomej jak szkło tafli podziemnego jeziora.

– Co do… – zaczął Kheff, dobiegając do braci, ale zamilkł patrząc pod nogi.

– Woda w Miztlanie. – Głos Aiaha zabrzmiał niemal obco. – Tego nawet dockalfar nie przewidzieli…

Khaff zaklął szpetnie.

– A guzik! Oni o tym doskonale wiedzieli! Dlatego nas tu wysyłali, żebyśmy to dla nich znaleźli!

– A po cholerę elfom woda? – Nem spojrzał na brata z powątpiewaniem.

– Nie chodzi o wodę, ale o to, co obok niej – wtrącił Aiah.

– Masz na myśli..?

W odpowiedzi mężczyzna skierował słup światła na piasek i rozsypane po nim niewielkie, kanciaste obiekty. Podczas marszu zdarzyło mu się kopnąć kilka z nich, a jeden przypadkowo zmiażdżył. Rozpadł się z odrażającym i bez wątpienia organicznym mlaskiem. Teraz cała trójka mogła wyraźnie obserwować muszle o niezwykłych kształtach i wyrastające z ich szczelin mięsiste macki.

– Na bogów… – Zabrzmiał trwożliwy szept Nema.

Mężczyzna nie miał okazji dokończyć, gdyż nagle z wody wyłoniło się stworzenie o białym, gąbczastym ciele, kształtem przypominającym kroplę. Para szczątkowych łap czy też płetw pomagała mu przesuwać się po piasku. Zanim ludzie się spostrzegli, stworzenie dopadło pierwszego skorupiaka, zbyt wolnego, żeby uciec, i ruchem szybszym niż mgnienie oka zmiażdżyło delikatną skorupkę. Zaraz potem z wody zaczęli wyłaniać się jego pobratymcy – niektórzy wielkości dłoni, inni dłudzy niemal jak ludzkie ramię. Wszyscy jednakowo biali i niezgrabni, ale dość szybcy, by po kolei dopadać skorupiaki i jeden po drugim znikać w wodzie. Zanim bracia otrząsnęli się z szoku, plaża znów była równie spokojna, jak przed ich przybyciem, tylko opancerzone niedobitki w panice odpełzały od brzegu.

– Khaff, Aiah… – Nem oblizał nerwowo wargi. – Czy zdajecie sobie sprawę z tego, co właśnie odkryliśmy?

– Życie w Miztlanie – mruknął Aiah, niespokojnie przesuwając snop światła w tę i we wte. – Nem, musisz złapać kilka tych muszelek, bo inaczej nam nie uwierzą.

Nem pospiesznie zdjął plecak. Mimo docinków braci zabierał go ze sobą zawsze, gdy tylko oddalali się od bazy. Miał w nim wszystko: dodatkowe ubrania, narzędzia, broń, liny, nawet zamrożone zaklęcia i magiczne przedmioty, w tym replikę dymiącego zwierciadła dockalfar, wyciosaną z czarnego kryształu i zdatną jedynie do prostych zaklęć. Teraz wyciągnął szczypce i pudełko wykonane z jednego z tych mrocznoelfich tworzyw, następnie złapał kilka skorupiaków i wrzucił je do środka.

– Szkoda, że te ryby już uciekły – wysapał, zapieczętowując pudełko. – To dopiero byłaby sensacja!

– Jak myślicie, ta woda nadaje się do picia? – spytał Kheff.

– Myślę, że nie. Bądź co bądź, przepływa przez piasek. Ale możesz wziąć próbki dla elfa. Kto wie, czego się z nich dowie?

– Już o tym pomyślałem. – Nem wszedł prawie po kolana w wodę i nabierał płynu do szklanej probówki. Nowy materiał był też, jak widać, nieprzemakalny. Czyżby elfy naprawdę wiedziały, że na Miztlanie można coś takiego znaleźć? – Piasku też?

– Piach, jak piach. – Aiah wzruszył ramionami.

– Woda jak woda – odgryzł się Nem. – Wezmę na wszelki wypadek. Może to nie jest to paskudztwo z zewnątrz.

– Rób, co chcesz. – Khaff machnął niecierpliwie ręka. – Możemy już iść? Powinniśmy pilnować własnych interesów.

– Jeśli chcesz, możesz wracać. Znasz drogę. My idziemy dalej. Nie, Aiah?

– Jasne. Kto wie, co jeszcze znajdziemy.

– Niech was szlag – mruknął Khaff, ale poszedł za braćmi.

Początkowo poruszali się wzdłuż brzegu jeziora, jednak ścieżka szybko się zwęziła i musieli iść gęsiego jeśli nie chcieli brodzić w wodzie – nie wiadomo, jak głębokiej i jakim jeszcze stworzeniom dającej schronienie. Ściany jaskini zbudowane były z typowej miztlańskiej skały, tutaj jednak gęsto przetykanej żyłkami metali – kryształy dawały zbyt mało światła, żeby je zidentyfikować, ale nie wydawały się cenne. Wyglądało na to, że to Piekło faktycznie nic w sobie nie ma, kiedy nagle ujrzeli majaczący w mroku wylot tunelu. Jego brzegi zdobiły rzeźbienia, nie tak zniszczone, jak te na zewnątrz, ale wciąż nieczytelne. Sam tunel, stromy, szeroki na dziesięć kroków, na poły zawalony, nieprzyjemnie kojarzył się z gardłem jakiegoś potwora.

 

– Co teraz, mądrale? – Kheff mówił to tak, jakby był pewien, że jego bracia w końcu się uspokoją i zawrócą.

– Jak to co? – spytał Nem. – Idziemy dalej!

– A–aaa jak coś spotkamy? Albo, co gorsza, kogoś?

– Zostawimy mu ciebie na pożarcie, a sami z Aiahem uciekniemy. Chodź i nie marudź.

Kheff, mamrocząc klątwy, zaczął przeciskać się między odłamkami. Po kilkuset krokach tunel skończył się nagle i mężczyźni stanęli u wylotu kolejnej pieczary, tym razem na wąskiej półce, spory kawałek nad dnem. Bez słowa zaczęli schodzić czymś w rodzaju stromej ścieżki, od czasu do czasu przechodzącej w wytarte stopnie. Po jakimś czasie idący na czele Aiah znów ich powstrzymał. Światło kryształu padało na ścianę jaskini – i wydrążony w niej otwór, na tyle duży, by przecisnęła się nim istota rozmiarem zbliżona do człowieka i zasłonięty kotarą z dziwnej, grubej tkaniny. Nagle wszyscy trzej doznali dziwnego uczucia bycia obserwowanymi. Przygasili kryształy najbardziej, jak się dało, wycofali się ostrożnie i ukryli między skalami w tunelu.

– I co teraz? – spytał szeptem Kheff.

– Musimy dowiedzieć się, kto mieszka w tych jamach – odparł, również szeptem Nem. W jego głosie było więcej ekscytacji niż strachu.

– Chyba żartujesz! To zbyt niebezpieczne! Powtarzam wam, odejdźmy stąd, póki jeszcze nam pozwalają.

– Bzdura! Nie wiedzą nic o naszej obecności!

– Kpisz? Weszliśmy niemal do ich domów z jedynym światłem, jakie to jaskinia widziała od czasów Pierwszych Wojen!

– Prawdopodobnie są ślepi – wtrącił Aiah. – Skoro mieszkają w ciemności, wzrok nie jest im potrzebny.

– W takim razie muszą dysponować innymi zmysłami, może takimi, jak elfy. Wtedy tym bardziej powinni zauważyć nasze przyjście. Błagam was, chodźmy stąd!

– Może byli zajęci?

– Cicho!

Mężczyźni umilkli i po chwili cała trójka usłyszała to wyraźnie: odległe szuranie, jakby ktoś lub coś podążało ścieżką, z której oni przed chwilą się wycofali. Kheff nie miał odwagi zakląć, Nem złożył dłonie w mrocznoelfim geście modlitwy. Całkowicie zgasili kryształy, teraz siedzieli w ciemności, prawie nie oddychając, świadomi, że każdy ich oddech odbija się echem w ciasnym tunelu, w którym od wieków królowała niczym niezmącona cisza.

Odgłosy szurania przybliżały się, to stworzenie, czymkolwiek było, stało tuż za ich skałą, jeszcze kilka kroków…

Istota minęła ich i wolnym, szurającym krokiem poszła dalej. Nem zwrócił się w stronę, gdzie znajdowali się jego bracia, choć nic nie widział. Najciszej jak umiał wyjął z plecaka długi jak męskie przedramię metalowy pręt z rączką wykonaną z krasnoludzkiego tworzywa. Podniósł się, cicho jak elf, podszedł do istoty i ostrożnie szturchnął ją samym końcem metalowego pręta. Rozległ się charakterystyczny trzask, a po nim łomot, jakby coś ciężkiego zwaliło się na ziemię. Nem zapalił kryształ, ale nie zatrzymał się, żeby spojrzeć na obezwładnioną istotę. Z plecaka wyjął linę i zanim stwór zdążył dojść do siebie, związał go dokładnie i usadził pod skałą.

– Dobra robota. – Tamci też już zapalali światła. Wszystkie skierowali na Miztlańczyka.

Był trochę mniejszy od człowieka, o szarej, pergaminowej skórze, spod której prześwitywała siatka żył i bogowie wiedzą, jakiego innego paskudztwa. Ręce miał dłuższe niż nogi, twarz też dziwnie wydłużoną, z wysuniętą szczęką, ostrym nosem i podbródkiem. Oczu nie posiadał, za to dookoła jego głowy znajdowały się dziwne wypustki, możliwe, że wrażliwe na ruch, ciepło, dźwięk, a może coś zupełnie innego. Nie posiadał włosów ani paznokci, a jego kończyny miały po osiem palców, cztery proste i cztery przeciwstawne. Siedział wyraźnie skulony, tak że mimo wystających kości przypominał kulę. Był nagi, a nieopodal niego leżały dwa przedmioty: nóż z gładzonego kamienia i wór czy też kosz ze splecionych pasków skóry.

– Co to jest? – spytał Kheff, prawdopodobnie marszcząc się z obrzydzenia, ale pod maską nie sposób było tego stwierdzić.

– Nie mam pojęcia. – Nem pokręcił głową. – Miztlańczyk.

– A co z nim zrobimy? Przecież nie zostawimy?

– Nie… Musimy… Chyba musimy go zabrać?

– Gdzie? Do bazy?

– Tak.

– Ogłupiałeś?!

– To jedyne wyjście – wtrącił Aiah. – Jeśli go zostawimy, pójdzie za nami. Jeśli zabijemy, zrobią to jego ziomkowie.

 

– Niech was szlag! To wszystko wasza wina! Mówiłem, mówiłem, żeby odejść, ale nieee, wy jak zwykle musieliście…

 

– Czy on rozumie, co mówimy? – przerwał zniecierpliwiony Nem.

– Nie sądzę. Mówisz po naszemu? – spytał Aiah w neutralu. Istota skierowała na niego te dziwne wypustki, ale nie odpowiedziała. Mężczyzna spytał jeszcze we vrindze, ik'ngaar i paru innych powszechnych językach, Nem dorzucił kilka słów z mowy dockalfar. Wszystko z takim samym skutkiem.

Khaff znowu zaklął.

– A było go zostawić w spokoju!

– I co teraz? – Aiah spojrzał pytająco na Nema, całkowicie ignorując Khaffa.

– Zabierzmy go do elfa. Może on…

– Przecież pytałeś w języku dockalfar.

– Tak, ale wiesz… Elfy i to – cokolwiek to jest – prawdopodobnie pochodzą z tej samej epoki.

– Na jakiej podstawie tak twierdzisz?

– Pomyśl. Gdyby te stwory chodziły po Piekłach za naszych czasów, wiedzielibyśmy o nich. Musiały zejść w podziemia, kiedy Miztlan wysechł, czyli w chuj dawno. A kto może pamiętać, co się działo w Piekłach w tamtych czasach? Chyba tylko elfy.

– Może. – W głosie Aiaha wciąż pobrzmiewało zwątpienie.

– W każdym razie, zabranie go do elfa nie zaszkodzi.

– Skoro tak twierdzisz. – Wzruszył ramionami.

 

– Może uda nam się porozumieć. – W głosie Nema zabrzmiałą ekscytacja. – Tylko pomyślcie, czego możemy się od niego dowiedzieć.

 

– A jak wszystko zawiedzie sprzedamy go do cyrku – mruknął ponuro Khaff.

 

***

 

Ich baza znajdowała się w niewielkiej kotlince, całkowicie oczyszczonej z piasku, z trzech stron otoczonej ramionami góry, z czwartej otwartej na pustynię. Większość pomieszczeń wykuto w skale, a poziom ich wyposażenia przekraczał wszystko, co bracia widzieli w Aljufie, no, może poza laboratoriami dockalfar czy krasnoludzkimi fabrykami. Wszystko z kamienia, kryształu i metalu, wszystko dla bezpieczeństwa, bo choć góra chroniła ich przed morderczymi burzami piaskowymi, bracia jeszcze bardziej niż ich poprzednik, woleli mieć pewność.

Ledwo zdążyli oddać Miztlańczyka w ręce Ginbu, gdy z jednego z bocznych korytarzy bazy jak cień wyłonił się Khijun. Skóra, włosy i ubiór elfa były jednolicie czarne, skośne oczy miały rzadki, nawet u dockalfar, kolor ametystu. Był niższy od Nema i wyższy od pozostałych braci, od wszystkich – znacznie szczuplejszy. Jego twarz przypominała oblicze posągu, naznaczona nieśmiertelnym pięknem, ale zimna i bezosobowa – do tego stopnia, że bracia nie byli nawet pewni, jakiej właściwie płci jest Khijun. Nosił mundur i broń, więc uważali go za mężczyznę, a on nie protestował, ale też nie zrobił nic, co dałoby im stuprocentową pewność. Na ramieniu nosił granatową opaskę z czarnym zygzakiem Żmija – nikt nie wiedział po co, bo wzrok elfów i tak nie rejestrował kolorów, niemniej w żadnej społeczności dockalfar nie sposób było znaleźć elfa bez „etykietki”.

– Czułem, że wróciliście. – Ludzki język nie nadawał się do wyrażania elfich odczuć. Był zbyt ubogi, brakowało w nim określeń dla całej gamy wrażeń odbieranych zmysłami, których działania człowiek nie był w stanie nawet sobie wyobrazić. Mężczyźni wiedzieli, że to nie było zwykłe przeczucie – elf po prostu wiedział, kiedy pojawili się na terenie bazy i kiedy przekroczyli wrota wykutego w skale bunkra. Czy miał też świadomość, że nie przybyli tu sami? – Jak sprawiły się nowe stroje?

– Doskonale – powiedział Nem.

– W każdym razie lepiej, niż szmaty – mruknął Aiah.

– Wytrzymały napór? Nie czuliście żadnego dyskomfortu? – Nem jako pierwszy zdołał wyplątać się ze swojego uniformu, zaraz potem elf niemal wyrwał mu go z rąk i zaczął uważnie badać palcami, jakby szukając uszkodzeń.

– Wszystko było w porządku. Naprawdę świetnie się spisały.

– To dobrze. Mam nadzieję, że rozważycie ich zakup w większej ilości. W końcu szkoda tracić co obrót tylu dobrych robotników przez głupie braki w wyposażeniu.

– Czemu tak bardzo ci na tym zależy? – Khaff łypnął podejrzliwie na elfa. Tamten nawet nie zareagował. Oczy miał opuszczone, co tylko pogłębiało w trzech mężczyznach uczucie, że elf lustruje ich swoimi obcymi zmysłami o wiele wnikliwiej, niż byłby w stanie to robić wzrokiem.

– A czemu miałoby nie zależeć? Wszak to mój osobisty projekt. Więc jak będzie?

– Zastanowimy się nad tym.

– Powinniście też zmienić narzędzia.

– Dlaczego?

– Jeden z waszych robotników próbował mnie atakować stalową łopatą. Musiałem wepchnąć go w piasek. Oczywiście, zapłacę za szkodę.

– Mam nadzieję – mruknął Kheff. Elf nawet nie drgnął.

– Poza tym, w tutejszych warunkach stal za szybko koroduje – ciągnął Khijun, niezrażony. – Gdyby podliczyć, ile pieniędzy tracicie co obrót na wymianę narzędzi, kwota oscylowałaby wokół ceny dobrego robotnika.

– Może – mruknął Nem. – Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Na razie mamy ważniejsze sprawy.

– Jakie?

– Przejdźmy do salonu. Wiem, że tobie to obojętne, ale my przeszliśmy dzisiaj parę ładnych erzitów.

– Oczywiście.

Odwrócił się, jego płaszcz zafurkotał jak skrzydła ptaka. Gdy przemierzał wąski, kamienny korytarz, wyglądało to, jakby płynął w powietrzu. Jak smuga atramentu w wodzie. Klaustrofobicznie ciasne przestrzenie, po pewnym czasie doprowadzające do szału nawet najodporniejszych ludzi były idealne dla dockalfar. Wydawali się czuć tu o wiele lepiej, niż na zewnątrz, lepiej nawet, niż w Aljufie, która przecież nie słynęła z otwartych przestrzeni.

Mężczyźni z rozkoszą rozsiedli się w wygodnych fotelach – też elfich, idealnie dopasowujących się do kształtu ciała. Choć dockalfar to w znakomitej większości rasowe skurwysyny, współpraca z nimi, w ostatecznym rozrachunku, nie byłs taka zła. A z niektórymi, na przykład z Khijunem, dało się nawet wytrzymać w jednym pokoju, i to bez chęci rzucania ostrymi i koniecznie stalowymi przedmiotami.

– A więc? – spytał elf, również siadając. Naddak zatrzymał się w korytarzu, oddzielonym od salonu grubą kotarą.

Nem zastanowił się przez chwilę. Niedobrze byłoby od razu zdradzać wszystko elfowi. Najpierw trzeba go zainteresować, a potem wydusić, ile się da. Bo nie było wątpliwości, że ten książkogłowy jest w stanie wiele zaoferować za każdą zdobytą informację.

W końcu z ociąganiem wyjął z plecaka fiolkę z próbką wody. Niedbale rzucił ją w stronę elfa, pewien, że ten i tak ją złapie, jak nie ręką, to magią. Tym razem ręka wystarczyła.

– Czy to woda? – spytał. Dopiero teraz, w pełnym świetle był w stanie się przyjrzeć – była mętna, bura od pyłów i zanieczyszczeń. Elf odkręcił zakrętkę, zatkał pojemnik palcem i przechylił tak, by płyn dotknął jego skóry.

– Nie – odpowiedział natychmiast. Po chwili namysłu dodał: – Ale znam tę ciecz. Można ją czasem znaleźć w naturze, choć łatwiej pozyskać w laboratorium. Skąd to macie?

– Z jaskini.

Nastąpiła chwila milczenia.

– To… niezwykłe odkrycie – powiedział w końcu elf, jego piękna, posągowa twarz absolutnie nie zdradzała, co naprawdę o tym myśli.

– Tylko tyle? – Nem, jakby dla kontrastu, nie był w stanie ukryć rozczarowania.

– Rozumiem, że nie dowiem się więcej, dopóki nie ujrzycie perspektywy szybkiego zarobku. Muszę was rozczarować: nie mam przy sobie pieniędzy. Ani niczego, co moglibyście uznać za cenne.

– A kamienie? – wtrącił Aiah. Podejrzał kiedyś, w komnacie przeznaczonej dla gościa, całą kolekcję dziwnie oszlifowanych klejnotów. Co prawda wątpił, by ktokolwiek kupił je bez uprzedniego doprowadzenia do akceptowalnej formy, ale to nic.

– To… Moje rzeźby. Nie są na sprzedaż.

– Trudno. – Nem odchylił się w fotelu i zaczął oglądać swoje paznokcie. – Znajdziemy sobie innego, bogatszego elfa.

Musiało zakłuć, bo Khijun aż się skrzywił. Leciutko i tylko na ułamek sekundy, ale jednak – co do tego nie było wątpliwości. Nem zastanowił się, czy nie za bardzo się zagalopował. Khijun sprawiał wrażenie sympatycznego, ale wciąż był dockalfar. Jeśli go zdenerwują, trudno stwierdzić, jak zareaguje. A zdenerwować go mogli czymkolwiek. Ale skoro już zaczął, wolał dokończyć. Podobno elfy niczego tak nie nienawidziły, jak niezdecydowania.

– Nie możecie choć raz oderwać się od swoich ludzkich przyzwyczajeń?

– Nie.

– Mając mnie po swojej stronie możecie zyskać o wiele więcej, niż bogactwo.

– Nóż w plecach i truciznę w winie. Nie, elfie. Już my znamy twoją rasę. Płacisz, albo zachowamy te informacje dla siebie.

– Nie kalałbym swojego noża waszą krwią. Za kogo się uważacie? Mógłbym zmiażdżyć wasze umysły i jednego po drugim zmusić do posłuszeństwa.

 

Jego głos wciąż brzmiał zimno i niemal bezosobowo, ale to tylko sprawiło, że po plecach Nema przebiegł dreszcz. Bo w słowa wypowiadane takim tonem nie sposób wątpić.

– Musiałbyś zdążyć.

No tak. Co by nie mówić o ssothiańczykach, potrafili bezbłędnie wyczuć, kiedy ktoś coś kombinował. I byli odporni na telepatię, więc Khijun musiałby jednocześnie pętać umysły ludzi i miażdżyć ciało ssothiańczyka. Ciekawe, czy dałby radę?

 

Elf westchnął teatralnie – nie, żeby naprawdę potrzebował oddychać, ale życie wśród ludzi nauczyło go kilku podstawowych gestów.

– No dobrze. – Wysupłał z sakiewki garść niewielkich, dziwnie oszlifowanych nubilitów. Był to minerał rzadki w Ciis, dlatego dość cenny, zaś te okazy miały najszlachetniejszą, jasnobłękitną barwę. Może uda się je jeszcze wyszlifować do normalnego kształtu i sprzedać jubilerom. – Teraz mówcie, co wiecie.

– Kawałek drogi stąd jest coś w rodzaju wyschniętej doliny. W jej północnej ścianie znajduje się wejście do kompleksu jaskiń. My byliśmy w dwóch lub trzech, ciężko stwierdzić. Jedna mogła być przedsionkiem, w drugiej, a może jeszcze w tej samej znajdowało się podziemne jezioro.

– A w trzeciej?

– W trzeciej… – Nem i Aiah spojrzeli po sobie. Aiah ledwo widocznie skinął głową. – W trzeciej było miasto.

Ponownie trudno było stwierdzić, czy to oświadczenie zrobiło na elfie jakiekolwiek wrażenie. Był jak zwykle nieruchomy – i to w stopniu, jakiego nigdy nie osiągnąłby człowiek – a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Może tylko w oczach zatliły się ledwo dostrzegalne ogniki.

– Spotkaliście… jego mieszkańców? – spytał po chwili milczenia.

– Jednego.

– Co z nim zrobiliście?

– Jest tutaj. Mieliśmy nadzieję, że będziesz w stanie się z nim porozumieć.

– Jeśli jest oszołomiony, związany i zawleczony tu siłą, wątpię w rychłe nawiązanie przyjaznych stosunków. Ale spróbuję. Każcie go tu przyprowadzić.

Nem zawołał Naddaka, kazał mu odnaleźć brata i wydusić, co zrobił z więźniem. Słysząc to ostatnie elf uśmiechnął się kpiąco. Na wyjaśnienia Nema, dotyczące sposobów porozumiewania się z istotami, bądź co bądź, ewolucyjnie niższymi, odpowiedział lakonicznym „oczywiście”. Pieprzony posąg.

Po chwili obaj ssothiańczycy wrócili, ciągnąc za sobą jeńca. Miztlańczyk wydawał się całkowicie zrezygnowany i poddany ich woli, jednak olbrzymy ciągnęły go jak worek, przepychając się i kłócąc, który ma go przyprowadzić do „panów”. Nem skarcił obu i odesłał precz. Dopiero wtedy zauważył zaciekawiony wzrok, którym elf obrzucał obcego. To była pierwsza rzecz, na którą naprawdę patrzył od początku ich rozmowy.

Khijun podniósł się ze swojego miejsca i powoli podszedł do istoty. Ta zwróciła na niego swoje dziwne wypustki, poza tym nawet się nie poruszyła. Khijun uklęknął i wypowiedział kilka słów w nieznanym języku. Istota przekrzywiła głowę i jeszcze bardziej wysunęła swoje wypustki. Khijun spróbował jeszcze raz i wtedy Miztlańczyk… odpowiedział mu. Jego słowa były bardziej szorstkie, niż elfa, ale bez wątpienia pochodziły z tego samego języka. Wymienili parę zdań, po czym Khijun wstał, kręcąc głową z niedowierzaniem.

– Jak mogliście tak okrutnie potraktować nieszczęsnego starca? – powiedział karcąco, jak do niesfornych dzieci, rozcinając więzy Miztlańczyka swoim xuthem, rytualnym nożem o tytanowym ostrzu. Rękojeść noża miała kształt zwiniętego węża, a rozwarta paszcza tworzyła coś w rodzaju niewielkiego jelca. Rubinowe oczy zdawały się patrzeć na braci – zamiast elfa, który znowu zrezygnował z używania wzroku – zatrzymując ich w miejscu i skutecznie tłumiąc wszelką chęć sprzeciwu.

– Jak… – zaczął Nem, ale Khijun przerwał mu:

– To saabdik. Kiedyś był językiem uniwersalnym, tak jak teraz vringa czy neutral. Potem zaczął stopniowo wychodzić z użycia, choć jeszcze parę tysięcy obrotów temu cieszył się całkiem niezłą popularnością. Szczególnie wśród snobów. Dziś wydaje się martwy, ale, jak widać, są jeszcze cywilizacje, w których nie zniknął całkowicie.

– A po co wy się go uczycie?

– Z tego samego powodu, dla którego w Ariv'd uczymy się pisma węzełkowego, pierwotnej mowy elfów i paru innych języków. Tradycja. Nie mów, że wy, ludzie, tego nie znacie. Żyjecie przecież krótko niby jętki, bez pamięci o przodkach nie osiągnęlibyście niczego.

Sprawa Miztlańczyka tak ich zaabsorbowała, że nawet nie zauważyli wzmianki o Ariv'd, mieście dockalfar. Ariv'd znajdowało się gdzieś w innym Piekle – nie byli pewni którym – w każdym razie, daleko od Ciis. Khijun musiał być o wiele starszy, niż sądzili i niż wskazywała jego pozycja w Klanie Żmija, skoro zdążył zaprzepaścić jedno życie w Ariv'd i zbudować drugie, w Aljufie.

– Mężczyzna, którego złapaliście nazywa się Cotexotic i jest najstarszym przedstawicielem swojego gatunku – mówił Khijun, wracając na swoje miejsce. Miztlańczyk tymczasem przykucnął pod ścianą. – Nie żywi do was urazy, wręcz przeciwnie – pragnie zaprosić was do swojego miasta, Yaxalcatl, i przedstawić innym jego mieszkańcom.

– To, uhm… Bardzo miłe z jego strony – zaczął Nem, ale Aiah przerwał mu:

– Nie wydajesz się zaskoczony tym, że na Miztlanie istnieje życie.

– Doprawdy? – Elf spojrzał na niego, a mężczyzna, mimo obrotów spędzonych z dockalfar, nie mógł powstrzymać dreszczu. Ślepia Khijuna były nieludzkie z tymi białymi, trójkątnymi źrenicami, ale też nieelfie. Ilekroć Aiah patrzył w oczy jakiegokolwiek dockalfar, widział w nich tylko okrucieństwo i cynizm przekraczające ludzkie wyobrażenie, ale oczy Khijuna zawsze sprawiały wrażenie, jakby elf właśnie przebudził się ze snu. Co było bzdurą, bo elfy nigdy nie spały. Nie potrzebowały tego, tak jak oddychania i wielu innych rzeczy. – Cóż, może naprawdę tak jest – przyznał w końcu. – Widzicie, Miztlan był kiedyś żywym, kwitnącym światem, a jego mieszkańcy tworzyli jedną z najwspanialszych cywilizacji w Piekłach. Potem jednak Miztlan zaczął wysychać i w końcu zmienił się w wypaloną pustynię. Jego mieszkańcy zniknęli, chociaż my wszyscy, starsze gatunki, mieliśmy nadzieję, że chociaż garstka z nich przeżyła. Teraz mam pewność.

– I co z tym zrobisz?

– Na razie chcę odwiedzić ich miasto. Mam nadzieję, że będziecie mi towarzyszyć. – Bracia spojrzeli po sobie. Z jednej strony czuli coś w rodzaju wyrzutów sumienia po porwaniu najstarszego Miztlańczyka, z drugiej – nawet ich proste umysły znały coś takiego, jak ciekawość. Z trzeciej – „nadzieja” elfa na erzit śmierdziała podstępem. Z czwartej – czy to w ogóle było pytanie? Woleli nie sprawdzać.

– Ja i Nem pójdziemy – stwierdził w końcu Aiah. – Khaff zostanie w bazie.

– Dlaczego ja?

– Ktoś musi pilnować interesu. Nie wiemy, jak długo tam zostaniemy.

– Oczywiście – powiedział elf. – Zrobicie, jak zechcecie. Chciałbym jednak, abyśmy wyruszyli jak najszybciej. Jutro albo pojutrze – dodał szybko w odpowiedzi na ich udręczone spojrzenia. Potem wstał, ukłonił się lekko i skierował do wyjścia.

– Khijun! – zawołał Nem, tknięty nagłą myślą. Elf zatrzymał się, ale nie odwrócił. – Ile jeszcze rzeczy przed nami ukrywasz?

– Nic przed wami nie ukrywam – odparł obojętnie. – Pytaj, o co chcesz, a ja odpowiem w miarę moich możliwości. Obawiam się jednak, że nawet gdybyś spędził resztę swojego krótkiego życia na zadawaniu pytań, nie zdołałbym przekazać ci nawet części wiedzy, którą gromadziłem przez trzy i pół tysiąca obrotów.

Wyszedł, a Cotexotic poczłapał za nim.

 

***

 

Nawet dużo później, leżąc na łożu w swoim pokoju, Nem nie mógł się pozbyć wątpliwości. Nie ufał Khijunowi, zresztą jego rozmowa z Cotexoticiem była zbyt krótka, by przekazać to wszystko, co później elf powiedział im. Może chciał tylko, żeby pokazali mu drogę do jaskini, a potem ich wykończyć? Chociaż miał Miztlańczyka, równie dobrze mógł to zrobić na miejscu. Ale tu miałby świadków, a całej bazy nie mógłby tak nagle trafić szlag, ktoś zacząłby węszyć, choćby elfy, które zaopatrywali. Więc musiał ich stąd wyciągnąć. Tylko czemu w takim razie nie nalegał, żeby i Khaff z nimi poszedł? Przecież gdyby jego bracia zniknęli, sam wiedziałby, komu to zgłosić. No, chyba, że Khijun zamierzał wykończyć ich i zniknąć gdzieś w Piekłach. Odnalezienie go w jednym z setek tysięcy światów było mało prawdopodobne. Straciłby wtedy wszystko, ale skoro i tak nie był Ciisjańczykiem i nawet nie bardzo mu na tym zależało, nie stanowiło to wielkiego problemu.

Z tym, że teraz, jak już się zdecydowali, nie mogli nagle się wycofać. Musieli pójść za nim. Broni nie mieli – w Miztlanie nie było potrzeby jej posiadania – jedynie niewielkie noże, którymi częściej kroili mięsiwo, niż cokolwiek innego. Zresztą, co im po broni? Wiedzieli, że elfy są wrażliwe na żelazo, ale jak niby je zaaplikować? Czy komukolwiek ze śmiertelnych się to udało?

 

Mieli jeszcze narzędzia, w większości stalowe – ale Nemowi nie przyszło do głowy żadne usprawiedliwienie dla zabrania ich na misję, która z wydobyciem nie miała nic wspólnego. Mógł co najwyżej spiłować kilka i zabrać ze sobą garść opiłków i modlić się, aby to wystarczyło.

 

Nem poczuł przypływ niechęci do dockalfar i wszystkich innych gatunków inteligentnych. Niechęć tym większą, że ich ślady otaczały go ze wszystkich stron. Używał maszyn i narzędzi wykonanych przez krasnoludy, nosił ubrania utkane z materii tworzonych przez dockalfar, nawet jaskinię, w której mieszkał wypalili potężni, czteroręcy khrtowie, których latające statki ostatnimi czasy zbyt często przybijały do Aljufy. Jego sługami byli ssothiańczycy, klientami – dockalfar.

Tylko gdzie w tym wielogatunkowym i wielokulturowym galimatiasie było miejsce dla ludzi?

 

***

 

Wyruszyli, jak mówił Khijun, następnego dnia. Aiah i Nem w mrocznoelfich kombinezonach, Ginbu w szmatach – elfy nie przewidziały zapotrzebowania na stroje dla czterorękich olbrzymów – Cotexotic nago i Khijun w swoim zwyczajowym stroju. Khaff, tak jak ustalili, został w bazie z Nadą i Naddakiem. Gdyby nie wrócili w przeciągu dwóch ciiskich dni, ich brat miał natychmiast powiadomić odpowiednie urzędy i dorwać zdrajcę, choćby miał postawić całe Piekła w ogniu.

Bez trudu znaleźli dolinę i wejście do jaskini. Khijun zatrzymał się na chwilę, żeby obejrzeć prastare rzeźby i spytać o nie Cotexotica. Pochodziły one z czasów, zanim Miztlan zmienił się w wypaloną pustynię i zdobiły ówczesną świątynię. Zostały częściowo zniszczone przez samych Miztlańczyków, gdy ich cywilizacja zaczęła podupadać, reszty dokonał wiatr, przez tysiąclecia niosący piach i pył.

W środku Khijun, specjalnie dla ludzi wyjął swoje zwierciadło – nie podróbkę, jaką nosił Nem, dobrą może do prostych zaklęć i niczego więcej, o nie. To było prawdziwe dymiące zwierciadło, zrobione ze wspaniale oszlifowanego obsydianu, zdolne zmieniać ludzi w głazy i góry w pałace. Światło kryształów odbiło się od jego idealnej powierzchni i rozlało na całą jaskinię, aż po najdalsze końce. Wtedy wyraźnie ujrzeli nierówne, jakby pokryte zniszczonymi płaskorzeźbami ściany, sklepienie z misternym żebrowaniem i ustawione w rzędach, strzaskane ołtarze i posągi dziwacznych, obcych bogów.

Khijun dał zwierciadło Nemowi i kazał obu ludziom i ssothiańczykowi iść dalej, do podziemnego jeziora. Sam został, żeby przyjrzeć się posągom.

 

Odeszli spory kawałek, gdy nagle z tyłu dobiegł ich potężny huk. Odwrócili się błyskawicznie. Z początku nie wiedzieli, co się stało, chmura pyłu przesłaniała wszystko. Gdy opadła, nie zobaczyli już wyjścia. Khijun i Cotexotic stali ramię w ramię przy stercie głazów, zagradzającej niedawną drogę na zewnątrz.

– Ty skurwysynu! – Nem rzucił się na elfa. Ten odwrócił się, jakby od niechcenia i złapał nadgarstek mężczyzny gdy stalowe ostrze prawie dotykało jego twarzy. Ginbu też chciał zaatakować, ale jedno spojrzenie ametystowych oczu zatrzymało go w miejscu. Aiah miał wrażenie, że na zawsze.

– Cotexotic zgodził się, żebyście odwiedzili jego miasto, jednak nie spodobała mu się wizja, w której wracacie do Ciis by opowiedzieć o nim swoim pobratymcom – wyjaśnił najspokojniej w świecie Khijun. – To stary gatunek, czasy świetności ma już za sobą. Jedyne, czego pragnie, to być zostawionym w spokoju. – Jakby od niechcenia wykręcił rękę Nema tak, że nóż wypadł z jego dłoni. Kopnięty przez elfa przeleciał parę kroków i wpadł do szczeliny, ziejącej w ziemi u stóp jednego z ołtarzy – czy była tam wcześniej?

– To nic nie da! Khaff powiadomi, kogo trzeba.

– Szczerze w to wątpię. Namówiłem Nadę, żeby otruła kochanego braciszka i przygłupiego sługę i wyrzuciła ich do piachu. Wypadki się zdarzają. A jeśli wy nie wrócicie, zgodnie z zostawionym przez ciebie testamentem, cały majątek trafi w jej ręce.

Nem nie zostawił żadnego testamentu – nie planował umierać tak wcześnie – ale miał świadomość, że w tym przypadku ten drobny szczegół nie miał żadnego znaczenia. Zresztą, nie mógł potępić Nady, w końcu sam dawniej postąpił tak samo z byłym właścicielem bazy. Biedny Vagis.

– Nie przeżyjemy tu długo. Nasze organizmy nie są przystosowane…

– Zmodyfikuję je odpowiednio. Będziecie w stanie pić tę ciecz z jeziora zamiast wody i jeść mięso tutejszych zwierząt. O to się nie martwcie.

– A co z tobą? – spytał, gdy już elf go puścił. – My i tak wkrótce umrzemy, jak nie za dzień, to za kilka obrotów, ale ty jesteś nieśmiertelny. Ile tysiącleci zamierzasz tu spędzić?

– Kiedy przyjdzie odpowiednia pora, znajdę drogę. – W oczach Nema pojawił się nikły błysk.

Aiah tymczasem stanął za plecami brata. Nawet nie sięgał do noża – wiedział, że ostrze natychmiast wylądowałoby w szczelinie, a wolał je zachować. Może kiedyś trafi się lepsza okazja? Poza tym nie pomyślał o zabraniu dodatkowo ostrza z tytanu, więc każda możliwość obrony była na wagę złota gdyby Miztlańczycy okazali się nie tak przyjaźni, jak zapewniał Khijun.

Opuścił wzrok – nie chciał patrzyć na elfa, dziwacznego obcego, ani poniżonego brata. Wtedy jego wzrok padł na dłonie – maskę i rękawice zdjął jak tylko wkroczyli do jaskini, a ściany osłoniły go od wiatru. To były dłonie niemłodego już, spracowanego mężczyzny, ze skórą stwardniałą od trzymania narzędzi i grubymi wiązkami żył.

Nagle coś go tknęło.

Ludzka krew zawiera żelazo.

Nie mogły to być wielkie ilości, ale elfy bywały wrażliwe, tak bardzo wrażliwe…

Ostrożnie, tak by Khijun nie nabrał podejrzeń, przesunął dłoń w stronę noża. Jakiś czas temu pochwa uległa uszkodzeniu, miał ją oddać krasnoludom do przekucia, gdy następnym razem wyśle Nema i Khaffa do Aljufy. Wymacał ostrą krawędź metalu i zdecydowanie przeciągnął po niej wnętrzem dłoni, tworząc długą, poszarpaną ranę.

Ile by w tej chwili dał za chociażby garść żelaznego pyłu! Ale pył miał Nem, a on stał za blisko tego zdrajcy, by móc go skutecznie użyć.

– Hej, elfie! – wykrzyknął, a gdy ten zwrócił się w jego stronę, machnął ręką tak, by opryskać go krwią z rozciętej dłoni. Khijun krzyknął z bólu i skulił się, przykładając dłonie do twarzy. Nem natychmiast sięgnął do wiszącej u pasa sakiewki, ale zanim zdołał ją rozsupłać, potężna siła odepchnęła go w tył, uderzył plecami w skałę, a jego kości roztrzaskały się, jakby były ze szkła. Upadł na ziemię, wyjąc z bólu, dopóki starczyło powietrza w płucach, a gdy jego zabrakło…

 

Po drugiej stronie jaskini Khijun wyprostował się, jego skórę pokrywały plamki srebrzystoszarej spalenizny, a w miejscu, gdzie kiedyś miał oczy, ziały czarne dziury. Wyglądał strasznie, jak wcielenie furii, choć jego twarz pozostała martwa i pozbawiona wyrazu jak twarz posągu…

– Jak szczeniak atakujący lawinę. – Nutka drwiny w jego głosie, choć ledwo wyczuwalna, była dla Aiaha boleśniejsza, niż jakikolwiek cios. – Co chciałeś osiągnąć, śmiertelniku? Zabić mnie? Cała krew w twoich żyłach nie wystarczyłaby do tego celu. A może łudzisz się, że z wściekłości to ja zabiję was obu, szybko i bezboleśnie? Choć równie dobrze mógłbym rozpuścić wasze kości i zagotować krew w żyłach, wypełnić wasze płuca ogniem, a trzewia – robakami. Ale nie – patrzenie, jak się męczycie, próbując znaleźć wyjście, będzie o wiele zabawniejsze. Ostrzegam jednak, że jeszcze jedna taka sztuczka, a obaj tego pożałujecie. Oddajcie nóż i pył żelazny.

Aiah posłuchał bez wahania. Nem nie był w stanie się ruszyć, więc elf sam pokierował jego ręką. Z oczu mężczyzny płynęły łzy bólu, ale z jego gardła nie wydobył się najmniejszy dźwięk. Już nigdy nie miał wydać dźwięku. Potem Khijun poskładał jego kości i łaskawie pozwolił Aiahowi go podtrzymać gdy szli. Obaj wiedzieli, co oznaczają ostrzeżenia elfa, nieraz widzieli wozy wypełnione trupami, na których mroczne elfy prowadziły swoje eksperymenty. W Ciis byli to głównie przestępcy i większość z nich zapewne zasłużyła na swój los, ale tu prawo Ciis nie obowiązywało.

 

Bracia patrzyli bezsilnie, jak ostatnie kawałki żelaza lądują w szczelinie, ciśnięte przez zupełnie już opętanego Miztlańczyka. Potem bez słowa pozwolili prowadzić się jak bydło na rzeź w głąb jaskini, do przeklętego miasta tej martwej za życia cywilizacji.

– Dlaczego powiedziałeś im o tej drodze? – spytał Cotexotic, wciąż z trudem formułując słowa w obcym dla siebie języku saabdik. Elf uśmiechnął się tajemniczo. Jego organizm już zaczynał regenerować uszkodzoną tkankę, choć oczu miał nigdy nie odzyskać.

– Ludzie potrzebują nadziei. Bez niej usychają jak kwiaty pozbawione wody, ale z nią – błyszczą jak gwiazdy. Dopóki ci dwaj mają nadzieję, że mogą się stąd wydostać, będą żyć. Gdybym im ją odebrał, prędzej czy później któryś z nich by się zabił, a my stracilibyśmy obiekt do badań. A ludzie, wbrew pozorom, są naprawdę fascynujący! Gdy spędzisz z nimi tyle czasu, co ja, przyznasz mi rację.

– Bez wątpienia – mruknął Miztlańczyk i zamilkł, pogrążając się we własnych myślach.

Koniec

Komentarze

W zasadzie to nie mam zastrzeżeń co do Twojego opowiadania, bo bardzo przyjmnie mi się czytało. W zasadzie, bo jednak były, ale to w sumie drobnostki, np:

 

>> Zresztą, magiczne kryształy opracowane przez krasnoludzkich sztukmistrzów i przymocowane na wierzchach rękawic dostarczały ludziom tyle światła, ile potrzebowali. << --- Kryształy się bardziej obrabia, szlifuje niż opracowuje. Wiem, że to u Ciebie nie jest błędem, ale w technice gemmologicznej jest różnica. Tak samo słowo, że kamienie się przymocowuje - kamienie się zakuwa. Generalnie może być ten zapis, i tragedii nie będzie jak nie zmienisz, ale zastanów, bo może tak powinno być, a jak nie to będzie okej. Zrobisz jak zechcesz. Sugestie moją znasz ;)

 

 

Przejrzyj jeszcze raz tekst, bo miejscami brakuje przecinków lub jest ich za dużo. To samo z zaimkami. Masz jeszcze czas do końca mozliwości edycji. Jak coś znajdę, to dam Ci znać.

 

 

Generalnie jest bardzo pozytywnie. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Przyjemna lektura, chociaż za grosz nie kupuję motywacji braci do powrotu do jaskiń. Trójka doświadczonych, bezwzględnych mężczyzn udaje się w odludne miejsce z zabójczo groźnym elfem, którego nie lubią i któremu nie ufają, bez żadnych konkretnych powodów.

Piszesz: "jak już się zdecydowali, nie mogli nagle się wycofać. Musieli pójść za nim". Dlaczego właściwie? Mogli posłać elfa w diabły i nadal prowadzić prosperujący interes czy wręcz ukatrupić go grupowo by nie bruździł i rozgrabić jego cenny dobytek.

Podobnie, nie bardzo rozumiem dlaczego zatargali do obozu przedstawiciela zaginionej cywilizacji.

"– To jedyne wyjście – wtrącił Aiah. – Nie zostawimy go tu, ale też nie zabijemy i nie wrzucimy do jeziora. A więc musimy go zabrać." Dlaczego by go nie zostawić? Facet ocknie się prędzej czy później i wróci do miasta nie mając pojęcia kto i dlaczego go ogłuszył. Dlaczego nie zabić? Z innych fragmentów tekstu wynika, że bracia nie mają większych oporów moralnych przed pozbawianiem życia innych.

I jeszcze scena pryskania elfa krwią. Podobała mi się, jest efektowna, ale zgubiłaś w niej gdzieś Nema. Elf kuli się i cofa, a mężczyzna, który wcześniej go zaatakował tkwi w bezruchu, mimo że mógłby go dobić żelaznym pyłem.

Mimo tych zastrzeżeń, twoje opowiadanie pozwoliło mi się rozerwać, za co serdecznie dziękuję i pozdrawiam!

na emeryturze

        A kim są ci dockalfarowie?  Bo tak czytam, przeczytałem sporo i nie ma wyjaśnienia...  A powinno być, chociażby jednym zdaniem, i to na początku.

        Błąd w narracji.   

Nie podoba mi się. Ani fabuła, ani bohaterowie, ani sceneria, ani kreacja świata nie przypadły mi do gustu. Przede wszystkim dlatego, że jest o wiele za wiele niejasności i niedomówień.

Osadzasz opowieść w obcym, nieintuicyjnym świecie, jeżysz ją całą masą niezrozumiałych istot, określeń i zajwisk. Zamiast intrygować, mnie to nuży. Sposób prowadzenia opowieści też mnie nieszczególnie zainteresował, więc nie uratował sytuacji.

 

Z innej beczki: "Schodzenie w dół" to pleonazm, nie można zejść w górę.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nic nie przekonuje mnie do tego opowiadania. Bywa.

Dzięki wszystkim za komentarze.

mkmorgoth - w zasadzie się z Tobą zgadzam, ale to, czym posługiwali się bracia to nie są zwykłe kamyczki. Słyszałeś o "hodowaniu kryształów"? No właśnie. Krasnoludy opracowały specjalną recepturę, potem wyhodowały świecące kryształy - od razu z otworkiem, żeby można było przyszyć na rekawie i udawać króla disco :) Dlatego zostanę przy swoich określeniach.

 

gary_joiner - Dlaczego by go nie zostawić? - bo jak się ocknie, to może ruszyć w pościg, szukając zemsty. Dlaczego nie zabić? - Bo mógł okazać się jakąś szychą i wtedy jego pobratymcy szukaliby zabójców, angażując nie wiadomo jaką magię. Poza tym, to za duża sensacja. A Inaczej nam nie uwierzą.

Mogli posłać elfa w diabły i nadal prowadzić prosperujący interes czy wręcz ukatrupić go grupowo by nie bruździł i rozgrabić jego cenny dobytek. W mojej wizji elfy są istotami niemal boskimi. Fakt, nie każą przed sobą klękać, ani mówić do siebie "panie"... jeśli mają dobry humor. Nie zmienia to faktu, że jedynym, co ludzie mogą przeciw nim wykorzystać jest żelazo, a to w porównaniu z mnogością elfich mocy prawie jak kocyk mający obronić przed potworami spod łóżka. Z tym, że potwory są prawdziwe. Odmowa im to pewna śmierć, morderstwo graniczy z cudem.

Ale masz rację, powinnam popracować nad przedstawianiem motywacji. A do zgubienia Nema nie mam tłumaczeń :)

 

RogerRedeye - dockalfar to mroczne elfy. Wydaje mi się, że używałam tych określeń zamiennie, ale może faktycznie gdzieś się zgubiłam.

 

josehaim - przykro mi. Staram się znaleźć złoty środek między zachowaniem "dziwności" swojego świata a nie zanudzaniem czytelnika miliardem szczegółów. Nie zawsze wychodzi. Ale następnym razem postaram się bardziej :)

@Flavia

"W mojej wizji elfy są istotami niemal boskimi. Fakt, nie każą przed sobą klękać, ani mówić do siebie "panie"... jeśli mają dobry humor. Nie zmienia to faktu, że jedynym, co ludzie mogą przeciw nim wykorzystać jest żelazo, a to w porównaniu z mnogością elfich mocy prawie jak kocyk mający obronić przed potworami spod łóżka. Z tym, że potwory są prawdziwe. Odmowa im to pewna śmierć, morderstwo graniczy z cudem. "

Nie bardzo wynika to z treści opowiadania. Jeżeli bracia dysponują żelaznym pyłem i sztyletami to zakładam, że są także w posiadaniu kilku bełtów z żelaznymi grotami (wspomniałaś o kuszach o ile się nie mylę). Jeżeli elf nie potrafi uniknąć lecących w jego stronę kropel krwii, to zakładam, że nie jest też w stanie usunąć się z toru lotu szybszych pocisków, zwłaszcza jeżeli nie spodziewa się ataku. Na dobrą sprawę z opowiadania wynika wystarczyło by w niego cisnąć dowolnym przedmiotem zawierającym domieszkę żelaza.

na emeryturze

Po Czarnym Panu z obawą podeszłam do Rycerzy Światła. Niepotrzebnie. Po Rycerzach Światła z nadzieją zabrałam się za Miztlan. Moje rozczarowanie rosło z każdym przeczytanym akapitem. Jednak dobrnęłam do końca, by z pełną odpowiedzialnością móc powiedzieć, że to opowiadanie nie podobało mi się. Zgadzam się z zarzutami wcześniej komentujących, szczególnie joseheim, i od siebie dodaję poniższe uwagi.

 

 „Ale stroje uszyte przez mistrzów dockalfar były jednoczęściowe, a ich splot zbyt drobny.” – Zbyt drobny splot strojów? Chyba tkaniny.

 

Najwyższy z nich, Nem odwrócił się i z wyższością spojrzał na braci.” – Powtórzenie.

 

„…często siadywali we trojkę…” - …we trójkę

 

„Braci nie łączyło wiele, poza wątpliwym pokrewieństwem. Wszyscy byli synami ciiskiej prostytutki…” – Skoro byli synami jednej prostytutki, łączyło ich niewątpliwe pokrewieństwo.

 

„Mimo sennej, nalanej twarzy był jednym z najbystrzejszych ludzi, jakich wychowały ulice Aljufy, choć czasem brakło mu odwagi.” - …czasem brakowało mu odwagi.

 

„Ale ponieważ nowa tkanina nie była pierwszym, co skutkowało…” – Czym skutkuje tkanina?

 

„W glosie Nema zabrzmiała stanowczość.” – W głosie Nema…

 

„– To co?0 – „0”? – Co to jest?

„Ściany boczne uciekły gdzieś w bok i zniknęły w mroku…” – Powtórzenie.

 

„…i rozsypane po nim niewielkie, kanciaste obiekty. Podczas marszu zdarzyło mu się kopnąć kilka z nich, a jedną przypadkowo zmiażdżył. Rozpadła się…” – Najpierw piszesz o niewielkich kanciastych obiektach, by po chwili powiedzieć, że zmiażdżył kanciastą obiektę?

 

 „…jeden po drugim znikać z powrotem w wodzie.” – Skoro z wody wyszli, i do wody wrócili, zbędne jest …z powrotem

 

„Bez słowa zaczęli schodzić w dół…” – A gdyby rozmawiali, to schodziliby w górę?

 

„…i ukryli między skalami w tunelu.” – …i ukryli się między skałami w tunelu.

„…jego płaszcz zafurkotał jak skrzydła ćmy.” – Ćmy poruszają skrzydłami bezszelestnie.

 

„…była przezroczysta, bura od pyłów i zanieczyszczeń.” – Jeśli ciecz zawiera pyły i zanieczyszczenia, nie można o niej powiedzieć, że jest przezroczysta.

 

„Mógłbym zmiażdżyć wasze umysły i jeden po drugim zmusić do posłuszeństwa.” – Zmusić do posłuszeństwa umysły? Bo jeśli braci, to  jednego po drugim.

„Ale nie – patrzenie, jak się meczycie…” – Ale nie – patrzenie, jak się męczycie

 

„…nie raz widzieli wozy wypełnione trupami…” – …nieraz

 

Pozdrawiam i mam nadzieję na następne, ciekawsze i lepsze opowiadanie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wzięłam sobie do serca Wasze uwagi i zmodyfikowałam nieco tekst. Wywaliłam większość zbędnej egzotyki, rozbudowałam scenę walki, relacje ludzi z Khijun, dylematy Nema, oczywiście poprawiłam błędy. Nie wiem, czy wyszło to tekstowi na dobre. Gdyby ktoś się jeszcze skusił, do trzynastej jestem otwarta na sugestie :D

Ciekawe i wciagające. Pomiajając błędy, na które nie zwracałem zbytniej uwagi, to jest to przyjemne opowiadanie, jak najbardziej do poczytania.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Uważam, że żaden z braci nie wybrałby się dobrowolnie i bez powodu z powrotem do jaskiń. Tym bardziej że sprawę można było spokojnie rozciągnąć w czasie, nawet na kilkadziesiąt lat i udając pomoc przy zdobywaniu piasku/wody porwać kilku ludzi, kto wie, może nawet braci.

Czytalo się bardzo dobrze.

Nowa Fantastyka