- Opowiadanie: Flavia - Czarny Pan

Czarny Pan

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarny Pan

Czerwonawy poblask zmierzchu wciąż igrał na czarnych, wypolerowanych jak lustro ścianach pałacu gdy Samaion przekroczył próg tajnego przejścia i zanurzył się w wiecznym mroku Wewnętrznego Sanktuarium. Drzwi zasunęły się za nim płynnie i bez szelestu. Mężczyzna został sam w ciemnościach. Nie obawiał się jednak: śmiało ruszył do przodu, odtwarzając z pamięci drogę, którą pokonywał dziesiątki, jeśli nie setki razy. Czuł, jak ziemia pod jego stopami drży od odległych wybuchów, ale gdy tylko dotarł do pierwszego z dwustu szesnastu stopni, wszystko ucichło. Przez chwilę czuł, jakby mosiężna obręcz zacisnęła się na jego gardle. Czy Wrogowie wdarli się do miasta? Czy to możliwe, by mury tak szybko runęły? Zaraz jednak się opanował: cokolwiek działo się na zewnątrz, nie mogło dosięgnąć Wewnętrznego Sanktuarium.

 

W połowie drogi Samaion usłyszał – albo wydało mu się, że słyszy – wysoki, piskliwy dźwięk fletu. Niemal zbyt wysoki, by go słyszeć, ale wystarczający, by sprawić ból, nawet z tej odległości. Samaionowi kojarzył się z dźwiękiem piszczałki pogrzebowej, którą kapłani odganiali od porzuconych ciał złe duchy. Czy to zaklęcie mające odegnać Wrogów? Samaion modlił się, aby tak było, jednak w głębi duszy nie miał złudzeń.

 

Wkrótce do dźwięku dołączył ciężki, kadzidlany zapach, a zaraz potem na ścianach zatańczyły pierwsze złotawe rozbłyski, początkowo tak słabe, że mężczyzna nie był pewien, czy w istocie widzi światło, czy tylko umysł, nie stworzony do życia ciemności, płata mu figle, szukając znajomych wzorów tam, gdzie ich nie było. Jednak z każdym kolejnym stopniem blask przybierał na sile i gdy Samaion stanął w niezbyt rozległym przedsionku, był już w stanie rozróżnić szczegóły pokrywających ściany płaskorzeźb. Nie poświęcił im jednak wiele uwagi, kierując się od razu do prostokątnego przejścia. Gdy tylko przekroczył próg, natychmiast zgiął się w pół i w takiej pozycji wykonał sześć przepisowych kroków po wąskim pasie fosforyzującego, złotego kamienia. Potem przystanął, pochylił się jeszcze głębiej, niemal dotykając czołem najniższego z sześciu stopni, prowadzących do tronu Boga i wykonał dłońmi kilka pełnych szacunku gestów. Nigdy w życiu nie ośmieliłby się podnieść wzroku i spojrzeć w boskie oblicze – czarne jak skrzydła Svartasa i piękne jak sama Laorcha.

 

– Mów. – Głos Czarnego Pana poniósł się po pomieszczeniu. Nie brzmiał jak u śmiertelnika: był zbyt potężny i zbyt stary. To głos, od którego drżały góry, niebiosa zanosiły się płaczem, a bestie Maranny uciekały do swych nor, kuląc się ze strachu.

 

– Mój Panie, Ar-Lirk, Wróg dotarł do bram.

 

Czarny Bóg milczał. Jego oczy lśniły w ciemności tak mocno, że Samaion był w stanie dostrzec ich blask odbity w wypolerowanej jak lustro powierzchni schodów.

 

– Ktoś mu w tym pomógł.

 

Przez ciało Samaiona przebiegł zimny dreszcz. Jego gardło ponownie ścisnęła mosiężna obręcz, zdołał jednak wydukać:

 

– J-jak to?

 

– Hal'rad-Lor. – Imię przez chwilę wisiało w powietrzu, a potem opadło niczym głaz, przygniatając Samaiona do samej ziemi.

 

– Panie… – Spróbował się opanować. – Wybacz, Panie, swemu niegodnemu słudze… Ale nie jestem w stanie pojąć, dlaczego królewski syn miałby…

 

– Nie moja to rzecz – odparł obojętnie Bóg – rozumieć serca śmiertelników. Chcę, by go do mnie przyprowadzono.

 

– Stanie się według twej woli.

 

Samaion skłonił się jeszcze niżej, po czym wyszedł tyłem, cały czas nie śmiąc podnieść wzroku.

 

Nie widział, jak ten, którego nazywał Ar-Lirkiem, opuszcza swój osobliwie rzeźbiony tron i sekretnym wejściem, istnienia którego nie domyślał się nawet Najwyższy Kapłan, przeszedł do kolejnej komnaty. Nie docierało tu zielonkawe światło, ale Czarny Bóg nie potrzebował go, gdyż prowadziły go zmysły doskonalsze od wzroku. Podszedł do niewielkiego stolika o filigranowych nóżkach i trójkątnym blacie, na którym leżała niewielka, również trójkątna skrzyneczka z czarnego i czerwonego drewna, jakiego próżno by szukać w tym świecie. Czarny Bóg otworzył ją i wyjął ze środka osobliwy, obsydianowy wielościan. Nie był wielki, a mimo to sporo ważył i nawet Bóg musiał trzymać go obiema rękami. Zginając palce w odpowiedni sposób wypowiedział tajemne słowa i największa ze ścianek klejnotu zaczęła intensywnie dymić, gęstym, czarnym oparem zupełnie pozbawionym zapachu. Po chwili dym rozwiał się, a wtedy na powierzchni klejnotu zaczęły ukazywać się obrazy, widoczne nawet dla słabego wzroku Czarnego Boga. Widział armię nieprzyjaciela: setki jasnych postaci w przepysznych zbrojach z gwiezdnego metalu, zdobionych futrami i pióropuszami, sztandary utkane z promieni słońca, ostrza wyciosane z kości bogów. Ich zaklęcia jedno po drugim kruszyły lustra, które umieścił dookoła Eibanium, aby chronić je przed wrogami – nie, nie wrogami miasta, ale Jego wrogami, wrogami Czarnego Boga. Wiedział, że prędzej czy później tu przybędą. Sam ich przecież sprowadził. I sam pokazał ich Hal'rad-Lorowi, celowo zbyt długo zatrzymując się na postaci Lady Asnneal, córki Wielkiego Wodza. Aż zyskał pewność, że młodzieniec gotów jest zrobić dla niej wszystko – nawet sprzedać Wrogom zaklęcia neutralizujące nubitowe lustra i otwierające utkane z czystej magii wrota. Jakże łatwo zawładnąć umysłem śmiertelnika!

 

Ar-Lirk uśmiechnął się do siebie, gdy białe jak śnieg mury runęły. Przypomniał sobie – choć to nie jest właściwe sformułowanie, gdy mówi się o kimś, kto nigdy nie zapomina – jak sam uczył młodego księcia odpowiednich zaklęć. Już wtedy wiedział, że pewnego dnia będzie go potrzebował. Jego natura, którą on sam niewyraźnie przeczuwał, natomiast o której nie miał pojęcia nikt inny w całym Shshos, okazała się bardziej niż pomocna. Hal'rad-Lor szybko chłonął wiedzę, a Ar-Lirk znalazł niespodziewaną przyjemność w nauczaniu. Teraz patrzył, jak chmara wrogów wlewa się do miasta niczym fala olbrzymiej powodzi, miażdżąc wszystko, co napotka na swojej drodze. Nie mógł jej powstrzymać. On, Czarny Pan Shshos, Wielki Obrońca, ten, który zabił Króla Zaothów, na powrót zmieniając jego sługi w bezrozumne zwierzęta, który wytępił lamekeńskie kashkamy o brązowych kolcach zamiast sierści, który zabił wężowatą, ni to roślinną, ni zwierzęcą istotę w jej własnym gnieździe, który wygnał niewysłowiony koszmar z jaskiń u brzegów morza Issul, był bezsilny wobec tych białych postaci!

 

W pewnym momencie Ar-Lirk wyczuł, że Najwyższy Kapłan powrócił do Sanktuarium, a z nim Hal'rad-Lor i dwóch strażników w hełmach przypominających ptasie łby. Zawiesił kamień u pasa i wrócił do poprzedniej komnaty tak, że gdy Samaion wkroczył do środka, Czarny Bóg znowu siedział nieruchomo na tronie. Strażnicy brutalnie rzucili księcia na kolana, ale nie zdołali zmusić go, by opuścił głowę. Hal'rad-Lor, wiedząc, że to jego koniec i że nic nie jest w stanie zmienić wyroków Czarnego Bóstwa, nie zamierzał zmarnować ostatnich chwil na płacze i kajanie. Patrzył spokojnie, nawet jakby z pewną pogardą na swojego boga, aż ten dał znać, żeby strażnicy zostawili więźnia i opuścili Sanktuarium. Następnie, również gestem sprawił, że zielony blask rozlał się na lewej stronie komnaty, odsłaniając ścianę pokrytą płaskorzeźbami o treści tak przerażającej i bluźnierczej, że samo spojrzenie na nie słabszy umysł doprowadziłoby do obłędu oraz stojący przy niej kamienny ołtarz.

 

– Twoja służba została wypełniona – powiedział do Samaiona. Kapłan drgnął, jakby chciał powstać, ale opanował się i trwał w ukłonie.

 

– Panie? – zapytał tylko.

 

Ar-Lirk wykonał jeden, ledwo zauważalny gest i kapłan pospiesznie opuścił pomieszczenie. Książę trwał niewzruszony, bez strachu patrząc w złote oczy Boga. Czarny Pan wstał i powoli, nie spiesząc się podszedł do ołtarza. Wiedział, że wrogowie są już blisko. Wiedział, że go szukają i, prędzej czy później, znajdą.

 

Hal'rad-Lor nie wiedział, jak ani kiedy znalazł się rozciągnięty na podwyższeniu, jak mayag ofiarny na ołtarzu. Więzy, dotychczas krępujące jego ręce, opadły, a mimo to nie mógł się ruszyć. Ani jeden mięsień jego ciała nie reagował, niezależnie od tego, jak bardzo się starał. Szybko to zauważył, a że był bystry, wkrótce zaprzestał prób i legł zrezygnowany. Ponieważ leżał na plecach, ze wzrokiem wbitym w sufit, nie mógł widzieć świetlistych, zielonych i złotych węży, pełznących po znowu ciemnej podłodze, pozostawiając za sobą misterne smugi. Kątem oka mógł uchwycić jedynie postać Czarnego Boga i dziwne gesty, jakie ten wykonywał. A potem wszystko zasłoniła chmura białego pyłu. Książę zakrztusił się, pył palił go w gardle i wewnątrz nosa. Próbował kaszleć, ale jakaś siła znów przytrzymała go w miejscu i nie mógł nic zrobić, tylko patrzeć, jak dłonie Czarnego Boga krążą nad jego ciałem, spowite w białej mgle.

 

Ar-Lirk podniósł głowę znad ofiary. Czuł, że jego magia, choć prymitywna i czyniona w pospiechu, odnosi skutek. Moc, uśpiona w kamieniu, powietrzu i w ciele księcia budziła się do życia, najpierw powoli, ospale, by już po chwili targnąć się jak dzikie zwierzę, które ktoś nieopatrznie dźgnął rozpalonym prętem. A potem pojawiła się Obecność i, jak fala przypływu, rozbiła na kręgu zarysowanym wcześniej przez świecące linie, by otoczyć Ar-Lirka i Hal'rad-Lora szczelnym kokonem.

 

Ar-Lirk wyczuł bijące od niej rozbawienie.

 

– Wzywasz mnie, bym dokończył to, co sam zacząłeś? – spytała w tajemnym języku, który tylko oni dwaj potrafili usłyszeć i zrozumieć.

 

– Wzywam cię, byś dopełnił mój plan – sprostował Ar-Lirk. Obecność jakby przygasła, by zaraz wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Ar-Lirk wiedział, że oznacza to tyle, co u Istot Ciała wybuch śmiechu.

 

– Twoja skłonność do destrukcji zdumiewa nawet nieśmiertelnych, Dziecię Smoka – zakpiła Obecność. – Przez setki obrotów tworzyłeś to królestwo, by teraz wydać je na pastwę tego, czego najbardziej nienawidzisz?

 

– Znudziło mi się – odparł po prostu. Mówił o tym w ten sposób, w jaki kapryśne dziecko może mówić o starej i zepsutej zabawce. Nie czuł wyrzutów sumienia: nie było to pierwsze królestwo, które upadało na jego oczach, a obroty, jakie tu spędził, wystarczające na obdarzenie kilku pokoleń, w żaden sposób nie związały go z tymi słabymi, śmiertelnymi istotami, jakie go zamieszkiwały. Może trochę szkoda mu było Wewnętrznego Sanktuarium i boskiej czci, jaką mu oddawano, wiedział jednak, że Piekła pełne są takich miejsc i jeśli tylko zechce, z łatwością znajdzie sobie kolejne królestwo i porzuci je, tak samo jak Shshos, gdy tylko znudzi mu się panowanie. Może, dla odmiany, zostanie złym bogiem? Okrutnym tyranem, pożerającym serca śmiertelnych ofiar? Albo bezlitosnym żywiołem, zrównującym z ziemią wioski i kruszącym mury miast, wystawiając je na ataki wrogów. A może znajdzie jakieś dzikie plemię i obdarzy je cywilizacją, a potem poprowadzi, aby w jego imieniu niosło śmierć i zniszczenie? Nie wiedział jeszcze; nie miał nawet pewności, czy wciąż chce się bawić w takie rzeczy. Może nie teraz. Potrzebował odpoczynku, tak, wśród równych sobie – w Aljufie? Bo do Miasta, z którego przybył, nie mógł i nie chciał jeszcze wrócić.

 

– Nie mów, zresztą, że tego nie przewidziałeś – ciągnął niezrażony. Jego słowa, niczym węże, wiły się w gęstym jak krew powietrzu, by po chwili utonąć w objęciach wszechogarniającej Obecności. – Wiem, że przyszłość jest dla ciebie tym samym, co przeszłość. I wiem, czemu prawdziwy Hal'rad-Lor zginął dwadzieścia obrotów temu, jeszcze zanim po raz pierwszy otworzył oczy.

 

Obecność zamigotała – przypominało to złośliwy chichot i w istocie, było oznaką uczucia bardzo podobnego.

 

– Nie chcę jednak tak po prostu go zniszczyć – zastrzegł Ar-Lirk. – Mam coś do powiedzenia, zanim wypuszczę cię, byś pogrążył mój kraj w chaosie i zniszczeniu.

 

Obecność znów zachichotała.

 

– Mów, Obrońco!

 

– Gdy objąłem władzę w Shshos, podając się za Czarnego Boga, zakazałem vhariarom używać żelaza. Kazałem nawet opuścić stare kopalnie, znajdujące się w górach otaczających Kotlinę Kuur. – Powietrze dookoła ołtarza zadrżało lekko. – Zamiast żelaza dałem Shshosjanom inne metale, stal gwiezdną, nowy rodzaj spiżu. To wystarczyło póki ja tu byłem, by odsunąć od ich małego państwa wszelkie niebezpieczeństwa, jakie ten świat z siebie wypluwał.

 

Teraz jednak zagrażają mi ci, którzy nie pochodzą z tego świata.

 

– Wiem, kto ci zagraża – przerwała Obecność, ale Ar-Lirk wykonał pewien sekretny gest i zamilkła.

 

– Wiesz też, że są to moi starzy wrogowie, o wiele starsi od tego marnego królestwa, które rzuciłem im na pożarcie. I że nienawiść, jaką do mnie żywią, może się równać tylko z tą, którą ja żywię do nich. – Powietrze znów zadrżało, tym razem z lekkim zniecierpliwieniem, Ar-Lirk przeszedł więc do rzeczy: – Chcę twoimi rękami dokonać na nich zemsty. Musisz wysadzić kopalnie na skraju doliny, zmieść góry, jeśli zajdzie taka potrzeba i rozsypać znajdujące się w nim żelazo po całej kotlinie.

 

– Zapominasz, że żelazo jest równie śmiertelne dla ciebie!

 

Na twarz Czarnego Boga wkradł się lekki, sardoniczny uśmieszek.

 

– Mnie już tu wtedy nie będzie.

 

Powietrze zadrgało w sposób nieprzyjemnie kojarzący się ze wzruszeniem ramion.

 

– A co ja z tego będę miał?

 

– Śmiertelne ciało. – W odpowiedzi na pełne powątpiewania drgnięcie, kontynuował: – Nie zapominaj, że znam wasze sekrety. Nieśmiertelność daje wam tyle samo, co zabiera; ze śmiertelnym ciałem mógłbyś wznieść się ponad przypisane ci ograniczenia. Wiem, że tego pragniesz – tak samo, jak każdy śmiertelnik pragnie nieśmiertelności. Czyż to nie okrutny paradoks?

 

– Taaaak… – Dźwięk, który rozległ się w pomieszczeniu brzmiał jak szelest piasku przesuwanego po kamiennej posadzce i Ar-Lirk nie był pewien, czy dobrze go zinterpretował. – A czego ty pragniesz, Dziecię Smoka? Jesteś na równi śmiertelne i nieśmiertelne, żywe i nie-żywe, magiczne i materialne. Czego istota taka jak ty mogłaby pragnąć, skoro jej status ontologiczny wydaje się dosłownie doskonały?

 

Uśmiech Ar-Lirka zrzedł nieco, ale nie zniknął.

 

– To zależy, kim się akurat czuję. – Jego dłoń powędrowała nad ciało Hal'rad-Lora, gdzie znieruchomiała dokładnie nad główną czakrą. – Dam ci ciało, stworzone z ciała twego syna. Ten sam pył, który przywołał tu ciebie, obudził w nim coś, z czym nie może współistnieć jego śmiertelna forma. Wkrótce jedno z nich będzie musiało ustąpić. Jeśli odpowiednio pokieruję procesem, mogę cię ucieleśnić i zdjąć bariery, które narzuca ci twoja magiczność. Po to go zresztą spłodziłeś, nieprawdaż? By szerzył twą chwałę i spełniał twoje cele, a później spłonął na twym ołtarzu.

 

Powietrze wokół zadrżało z radosnego podniecenia.

 

– Tak, po cóż innego nam potomstwo, jak nie po to, by kontynuowało i powiększało nasze dzieła? – zaszczebiotała Obecność. – Skąd mam jednak wiedzieć, że zdołasz tego dokonać? Uwiązanie w ciele istoty, która z samej swej natury ciała nie posiada i posiadać nie powinna, jest równie trudne, jak sprawienie, by góry latały a morza płonęły!

 

– A żelazo przyjmowało magię. – Uśmiech Ar-Lirka poszerzył się nieco. Coś w nim sprawiło, że nawet potężnego daimona przeszedł dreszcz. – A jednak nie ma wielu praw w Piekłach, których nie dałoby się obejść. Kto, jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej.

 

Daimon zadrżał od tłumionego śmiechu.

 

– Dobrze, Dziecię Smoka! Zniszczę twoich wrogów, wykorzystując truciznę, którą zgromadziłeś! Mam nadzieję, że żelaza jest tam naprawdę dużo, bo zamierzam zmienić całą Kotlinę w jedną wielką kuźnię! Lepiej, żeby naprawdę nie było cię tutaj do tego czasu!

 

Ar-Lirk uśmiechnął się z rezerwą.

 

– Nie musisz mnie ostrzegać, Athrarai.

 

Daimon zadrżał, gdy jego imię zostało wypowiedziane. Ar-Lirk nie zwrócił na to uwagi. W jego lewej dłoni, nie wiadomo skąd, wziął się krótki, ceremonialny nóż, lśniący upiornym, zielonkawym blaskiem, zbyt słabym dla vhariarskiego oka i niemal oślepiającym dla Czarnego Pana. Hal'rad-Lor ocknął się jeszcze, w samą porę by zobaczyć, jak nóż zagłębia się w jego piersi i rozcina ją wzdłuż z taką łatwością, jakby przechodził przez masło. Nie poczuł bólu, a granatowa krew w słabym, nienaturalnym świetle wyglądała prawie jak atrament. Potem jednak Ar-Lirk zaczął metodycznie wycinać kolejne organy, nie przypominające niczego znanego shshosańskim vhariarom i Hal'rad-Lor na powrót pogrążył się w błogosławionej nieświadomości, tym razem, by już nigdy się z niej nie otrząsnąć. Ar-Lirk dzielnie wyciągał zdeformowane organy, po czym składał je i łączył w jakiejś dziwacznej konfiguracji, tu i ówdzie przewiązując paskami zdartej z piersi Hal'rad-Lora skóry lub czymś, co mogło być żyłą lub nerwem, lub czymś zupełnie innym. W końcu obciągnął nowy kształt spłachciem skóry i zszył, używając ścięgien zamiast nici i sztyletu zamiast igły. Potem złożył niebieskie od krwi ręce nad tworem i zaczął recytować zaklęcia, od których drżały ściany, a powietrze kipiało jak woda w garncu. Krew gwałtownie spłynęła z jego dłoni i wsiąkła w szew, a obsydianowy wielościan, zamocowany u pasa, zaczął niespodziewanie dymić i stał się gorętszy od słonecznej bramy. Dziwny, nienaturalny blask spowił najpierw pokraczny kształt, później i samego inkantującego, by w końcu ogarnąć całe pomieszczenie. Ar-Lirk zauważył, że każde kolejne słowo przychodzi mu z coraz większym trudem, jakby same Piekła uwzięły się, by go powstrzymać. Nie przerwał jednak, bo wiedział, co wydarzyłoby się, gdyby to zrobił. Potężna siła próbowała wciskać mu słowa z powrotem do gardła, ale przeciwstawił się i po chwili zupełnie ją przemógł. Wtedy poczuł, jak koniuszki palców zaczynają świerzbić, a potem piec, jakby trzymał je nad kadzią z płynnym żelazem. Ściana naprzeciwko niego pękła niespodzianie, wpuszczając do sali kolejne fale chorobliwego światła. Ból ogarnął już całe jego ciało, był nie do zniesienia. A mimo to poczuł, jak linie magii wokół niego zaczynają się odginać; to, co przedtem przesycało całą przestrzeń potężną, ale rozproszoną mocą, teraz zaczęło się koncentrować. Czuł, jak przepływa przez jego dłonie i tylko tajemne znaki uchroniły go przed ich utratą. Gdzieś w nieskończonej oddali rozległ się grzmot, gdy niespodziewanie pękła druga ściana.

 

A potem wszystko ustało. Było to tak gwałtowne, że Ar-Lirk musiał przytrzymać się ołtarza, by nie upaść. Ból zniknął, podobnie jak wielki uścisk i Czarny Pan poczuł się niespodziewanie lekki. Miał wrażenie, że gdyby w tej chwili podskoczył, uniósłby się pod sufit, albo i wyżej, gdyż w sklepieniu ziała teraz olbrzymia szczelina, przez którą dobiegało blade, błękitnawe światło dnia i odległe odgłosy masakry.

 

Ar-Lirk zamknął oczy i skierował swoje nadludzkie zmysły na to, co przed chwilą zszył z części ciała Hal'rad-Lora. Był to obiekt długi na łokieć, o kształcie wydłużonej łzy, której węższy koniec przechodził w spłaszczoną mackę, szerszy zaś wspierał się na sześciu pająkowatych nogach, sprawiających wrażenie zbyt cienkich, żeby unieść twór. Nieco powyżej ich wyrastały podobne piórom wypustki, pulsujące bladym, błękitnawym światłem. Między pierwszą parą odnóży ział okrągły, czarny otwór, otoczony pierścieniem czułek, na grzbiecie zaś – trzy podłużne szczeliny, z których nieustannie sączyła się biała, kleista maź, cuchnąca niemiłosiernie.

 

Na jego oczach stwór wzniósł się i kilkakrotnie uderzył macką o blat stołu.

 

– Dopełniłeś swojej części umowy, Alloriqu z Klanu Smoka – powiedział Athrarai. – A ponieważ znasz tajemne słowa, moim obowiązkiem jest dopełnić mojej.

 

Ar-Lirk, czy też, jak nazwał go daimon, Alloriq, któremu od jakiegoś czasu zdawało się, że słyszy wzmagający się na górze szum, teraz nabrał pewności. Skłonił się lekko daimonowi, w sposób podobny do tego, w jaki niedawno kłaniał się Samaion, obecnie leżący na progu Sanktuarium z ciałem przygniecionym olbrzymim głazem, po czym położył dłoń na przyczepionym do pasa klejnocie i zniknął w oparach gęstego, czarnego jak sadza dymu, pozostawiając swój kraj na pastwę daimona.

Koniec

Komentarze

Czuł, jak ziemia pod jego stopami drży od odległych wybuchów, ale gdy tylko dotarł do pierwszego z dwustu szesnastu stopni, wszystko ucichło. Przez chwilę czuł, jakby mosiężna obręcz zacisnęła się na jego gardle.

 

W połowie drogi Samaion usłyszał – albo wydało mu się, że słyszywysoki, piskliwy dźwięk fletu. Niemal zbyt wysoki, by go słyszeć, ale wystarczający, by sprawić ból, nawet z tej odległości. – Tu by według mnie pasowało nakreślić mniej więcej skąd ten dźwięk fletu miałby do chodzić (zza sciany, z powierzchni itp.), bo piszesz o odległości, ale nie ma co do niej żadnego punktu odniesienia.

 

Samaionowi kojarzył się z dźwiękiem piszczałki pogrzebowej, którą kapłani odganiali od porzuconych ciał złe duchy. – Tu powtórzenie względem zdania wyżej. Czy to zaklęcie mające odegnać Wrogów?

 

- Mów. - Głos Czarnego Pana poniósł się po pomieszczeniu. Nie brzmiał jak u śmiertelnika: był zbyt potężny i zbyt stary. – Głos była stary? Bo potężny, rozumiem w sensie głośny, donośny, ale stary? Powinien raczej należeć do starca.

 

 

Sporo powtórzeń się wdarło, wyżej pierwsze z brzegu przykłady. Ale ogólnie, to bardzo fajnie napisany tekst. Podobały mi się opisy, a i intryga też ciekawa, choć sporo rzeczy jest niewyjaśnionych.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Szczerze oświadczam, że demony nie są moimi najbliższymi znajomymi, stąd moje małe o nich pojęcie. Tematu nie przybliżyła mi także Autorka, mimo dużych starań z Jej strony. Opowiadanie nie zrobiło na mnie większego wrażenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm...

Doświadczam przesytu nazewnictwa. Chyba za dużo obcych rzeczy (dla mnie), zbyt zagęszczonych i tym samym odbierających mi wizualizację. Potykałam się o "tajemne gesty", "przepisowe kroki", "pewien sekretny gest".

Widzę pomysł tak jakby za grubym parawanem o wzorcu "mam całe uniwersum! musisz je poznać!".

I dkryłam nagle, że istnieje coś takiego, jak samouzupełniajace się sytuacje. Przykład:

- Znudziło mi się – odparł po prostu. Mówił o tym w ten sposób, w jaki kapryśne dziecko może mówić o starej i zepsutej zabawce.

Po "znudziło mi się", wszystko co napisano jest aksjomatem, czymś co sama sobie w wyobraźni ułożyłam. Opis sposobu, w jaki mówił byłby zabójczy gdyby stanowił kontrast/zaprzeczenie/uzupełnienie, ja odebrałam jako powielenie w tej wersji.

 

Szybko to zauważył, a że był bystry, wkrótce zaprzestał prób i legł zrezygnowany.


Tu raczej zapytam po prostu ogółu czytajacych: czy jest coś słusznego w moim poczuciu nieszczęśliwej konstrukcji hmm... emocjonalnej? W jednym zdaniu mamy określenie postaci "bystrym", by po chwili w związku z tym padł "zrezygnowany". Czuję dysonans.

o/

Dziękuję za komentarze :)

Fasoletti - przyznaję, powtórzenia to moja zmora, zwłaszcza w tekstach takich jak ten, które mają być w zamierzeniu "klimatyczne". Podczas niezliczonych poprawek i tak wyleciało mnóstwo słówek, a czytając po raz kolejny nie mogę się odpędzić od wrażenia, że ich tam brakuje.

Regulatorzy - tekst miał być bardziej klimatyczny, niż informacyjny. Obawiam się, że gdybym zaczęła pisać informacyjnie, zanudziłabym Was do łez ;)

Riboq - "mam całe uniwersum! musisz je poznać!" i tak w istocie jest :D Mam jednak nadzieję, że po kilku(nastu) tekstach się zadomowicie i poczujecie jak u siebie. To naprawdę miłe uniwersum (mimo, że nazywam je "Piekłami").

Co do konstrukcji emocjonalnej - Hal'rad-Lor znał mozliwości Ar-Lirka i wiedział, że jeśli tamten nie pozwoli mu się ruszyć, to się nie ruszy. Może ktoś o słabszych nerwach wpadłby w panikę, ale jak napisałam, królewicz zachował spokój, mimo że wiedział, co go czeka.

Chociaż nie jestem pewna, czy teraz ma to więcej sensu.

W każdym razie - jeszcze raz dzięki wszystkim.

Zaraz Was pogodzę.  

Nie ma żadnej sprzeczności między byciem bystrym a rezygnacją oraz uczuciem rezygnacji. Zrozumienie własnej sytuacji, trafne przewidzenie jej rozwoju z powodzeniem może nawet najmądrzejszemu (a kto wie, czy nie zwłaszcza takiemu) kazać się poddać losowi.  

Jak regulatorzy, tak i ja nie przepadam za światami opartymi na magii. W efekcie prawie nic nie poruszyło mnie; prawie, bo spodobała mi się bardzo ludzka reakcja Czarnego Boga. Znudził się zabawą... Nic dziwnego, bo, jak zrozumiałem, nie po raz pierwszy ani ostatni tak się zabawia. Jaki z tego wniosek? Bałwan, nie bóg. Nie potrafi znaleźć innej rozrywki? Czy coś go zmusza do powtórzeń?  

Błędów jest sporo, fasoletti dał Tobie, Autorko, drogowskaz, gdzie i jakich szukać. No i unikać jak ognia w następnych tekstach.

Co do "bystrości" i "zrezygnowany" nie oceniałam, tylko poddałam się swojemu odczuciu, temu raczej zapytałam czy nie przesadzam z tymże :D.

Racje przyznaję.

Przecież daimon powiedział, że Ar-Lirk nie należy do nieśmiertelnych. Jest tylko długowieczny i dość potężny, by zaimponować maluczkim, ale już nie dość mądry, by znaleźć sobie zajęcie na całą wieczność. Walka z Wrogami? Ileż można? Ze swoimi? Trochę ciekawsza, ale i tak w końcu się nudzi. Igranie z nieśmiertelnymi? Są pewne granice, chociaż zdaje się, że i w tej dziedzinie ma spore doświadczenie. Więc zostaje mu tylko igranie ze śmiertelnikami. I wycie z nudy.

Dzięki za komentarz. Wciąż ciężko mi uwierzyć, że jedyne błędy w tekście to powtórzenia i niedomówienia.

Przy okazji: czy istnieje jakieś ograniczenie dla częstotliwości wrzucania tu swoich tekstów?

Nie, ale jak trzepniesz pięć czy sześć pod rząd, to wszystkich raczej na pewno nikt nie przeczyta.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Pod rząd raczej nie, ale zastanawiam się, czy nie popełnię wielkiego faux pas wrzucając swoje co dwa-trzy dni. Mam tego od groma, więc przy oszczędnym użytkowaniu starczy na parę lat :D

Tylko przejżyj je jeszcze pod kątem tych nieszczęsnych powtórzeń zanim tu wpakujesz. Ja nie obiecuję, że przeczytam wszystkie, ale do niektórych z pewnością zajrzę ;)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Przyzwoity tekst, ale nie wzbudził większych emocji. Jak na mój gust w opowiadaniu jest za dużo niedomówień, przez co opowieść wydaje tylko fragmentem większej całości. Również odczułem przesyt nazewnictwa - za dużo słowotworów jak na tak krótki tekst.

 

Pozdrawiam.

Początem wciągający, ale niestety dialog za bardzo się dłuży i koniec mnie nie satysfakcjonuje. :)

Nowa Fantastyka