- Opowiadanie: Deggial - Achmardi

Achmardi

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Achmardi

I.

 

 

 

Dziewczęce włosy falowały na porywistym wietrze, przetaczającym się przez ponurą, kamienną krainę. W jej oczach płonął opętańczy blask, poświata zdradzająca znamiona głębokiego szaleństwa. Na twarzy wykrzywionej szyderczym grymasem odbijało się światło kamienia, który niosła w dłoni. Miała czternaście, może szesnaście lat, a pod sobą niezliczone zastępy wyjących jak wilki, pragnących krwi, zemsty i zniszczenia ludzi. Nie, nie ludzi – dzikich, półludzkich bestii poruszających się na dwóch nogach. Odzianych w żelazo i zadających śmierć. Na jej skinienie powstali z nicości, nicość niosąc ze sobą. Oczekiwali jej przez wieki, aż wreszcie nadeszła i porwała ich, dając nieskończoną wolność z jednym tylko prawem – władania i ciemiężenia. Wyszli za nią z pustkowia przez wzgórza, paląc farmy i wsie, odbierając życie. Szli za światłem kamienia.

 

Dziewczyna spojrzała na Szmaragd wrośnięty w jej prawą dłoń. Achmardi, jeden z ostatnich odłamków Kamienia Ghorongriela, należał do niej. Brama i klucz do więzienia Króla Nocy. I pozostały tylko dwa odłamki, by bramę otworzyć…

 

 

 

* * *

 

 

 

Na twarzy kobiety malowało się zaniepokojenie. Ostatnie noce wypełnione snami, tym, co w nich widziała, nie napawały optymizmem. Czyżby w końcu natrafiła na ślad, którego poszukiwali już nieliczni, bo reszta straciła nadzieję? W pewnych sprawach przeczucie jej nie myliło, zwłaszcza w tych sprawach. Zacisnęła usta, zmieniając je w wąską, siną kreskę. Potrząsnęła głową, jej kruczoczarne włosy zafalowały lekko niby spokojne przed listopadowym sztormem morze.

 

Zgromadzenie odbywało się w ciemnej, dusznej sali, rozświetlanej jedynie światłem dnia wpadającym przez wąski okap u szczytu dachu. Ustawione wzdłuż ścian na złotych świecznikach i umocowane na kolumnach świece i pochodnie bardziej kopciły, niż rozjaśniały pomieszczenie królewskiego pałacu w Erdenet. Czarnowłosa Thanuk rozejrzała się po współuczestnikach narady.

 

– Dobrze wiesz, jakie nastroje panują wśród ludu odnośnie… tobie podobnych – rzekł Vahlays. Brodaty lord generał, gek'Karnaden – Pan Koni z Północnych Pastwisk, królewski dowódca północnego garnizonu wyrażał się dosyć ostrożnie, wpatrzony we własne, splecione na stole dłonie. Znany z porywczego i twardego charakteru, dziś utemperowany przez z pozoru zwyczajną kobietę. – Nie możemy wzbudzać paniki.

 

Vahlays siedział po prawicy Hoefullwa, władcy Kardenu, zasiadającego na tronie, nad którym górowały dwa wyrzeźbione w ciemnym, twardym drewnie łby: konia i baktriana – symbole królestwa. Siłę wojsk Kardenu, leżącego na szerokich stepach, stanowiła husaria i wozy bojowe. Thanuk dokładnie przyjrzała się niezwykłemu tronowi, widziała go tylko raz, kilka lat wcześniej. Brakowało nad nim trzeciego łba, który szybko dołączył, a nawet mógł zastąpić oba poprzednie – najeżonego zębami ostrymi jak rzeźnickie noże łba ho'rodrama. Dwunożnej, gadziej bestii z południa; żadna piechota nie miała szans w starciu z bojowymi watahami ho’rodrama.

 

– Oczywiście, jeżeli to wszystko jest prawdą – Thanuk przeniosła wzrok na mężczyznę siedzącego po lewicy Hoefullwa. O lordzie Maderysie słyszała niewiele, prócz tego, że charakterem i uporem ledwie ustępował Vahlaysowi. Teraz mogła się przekonać, iż w plotkach tkwiło dosyć spore ziarno prawdy. Pomyślała, że nie pomyliłaby się, biorąc go za bardziej stanowczego i nieugiętego, a przecież Pan Koni z Południowych Pastwisk ustępował wiekiem i doświadczeniem północnemu.

 

Zastanawiała się, dlaczego król Hoefullw nie wezwał na naradę w tak pilnej sprawie pozostałych generałów, piastujących jednocześnie stanowiska jego namiestników z różnych pomniejszych regionów. Była to bardzo tajna narada, napięcie wisiało w powietrzu gęste i ciężkie jak dym.

 

– Nie prosiłabym wcześniej o audiencję, gdybym kłamała – odparła na zarzuty. – Znam wasze prawo i zdaję sobie sprawę, jakie kary grożą za krzywoprzysięstwo. Uwierzcie, chociaż nie mam materialnych dowodów, by was przekonać. Jestem Dungana, co dla was równa się z najgorszym przekleństwem, jakie nosiła ziemia. Lecz wiedzcie, że gorszymi przekleństwami będą was obrzucać następne pokolenia… jeżeli się narodzą.

 

Na dźwięk słowa Dungana generałowie zadrżeli, mimo to Maderys nie przestawał mierzyć ją wyzywającym spojrzeniem. Jego wzrok stawał się coraz bardziej nadęty i nieznośny, z całą pewnością powinien go zaprowadzić niegdyś ku kłopotom i klęsce. Poza nim, dwaj pozostali mężczyźni sprawiali wrażenie, jakby ją ignorowali – król patrzył gdzieś ponad nią – lub się jej obawiali – Vahlays nie widział świata poza swymi dłońmi. Stracił przez to w jej oczach cały majestat i szacunek, jakim darzyli go w opowieściach mieszkańcy stolicy.

 

Mianem Dungana określano ludzi obdarzonych od urodzenia zdolnościami niedostępnymi dla zwykłych Kardeńczyków, a przez to niezwykłymi i przeklętymi. Oznaczało to dla nich jakąś tajemną klątwę, narzuconą przez ciemne siły. Jeżeli odkryto dziecko przejawiające różne moce, a mogło to być przesuwanie przedmiotów czy wzniecanie ognia za pomocą umysłu, odbierano je rodzicom i zabijano. Za wszelką cenę nie można było dopuścić to rozplenienia się diabelskiego pomiotu, jak nazywano takie dzieci. Z dala od stolicy Dungana mieli większe szanse na pozostanie w ukryciu, jeżeli jednak tak się nie stało, ginęły nierzadko całe rodziny.

 

Thanuk miała szczęście. Urodziła się w krainie na południe od Kardenu, uważanej za dziką i niebezpieczną. Opuściła we wczesnej młodości ojczyznę, porwana zawieruchą dziejów. Po paru latach zbiegła z niewoli, znajdując bezpieczne schronienie u arnów, gdzie spokojnie mogła rozwijać swe zdolności i poznać, kim naprawdę jest. Nie była to do końca prawda, lecz historia na tyle wiarygodna, że ci, którzy powinni, uwierzyli w nią.

 

Darem Thanuk była zdolność odnajdywania innych Dungana. Kiedy takie dziecko – dorosłych odnajdywała niezwykle rzadko, zwykle wiedzieli, kim są i potrafili skutecznie zacierać za sobą ślady – znajdowało się w pobliżu, w odległości kilku wiorst, potrafiła je wyczuć tak jak czyjś wzrok na plecach. Nocami zaś śniła o tym dziecku, a im odległość była mniejsza, tym uczucie jego obecności wzrastało.

 

– W ciągu roku nie otrzymaliśmy raportu z Zachodnich Wzgórz, który by wskazywał o masowych ruchach i możliwym ataku z Varannonu – ciągnął dalej młodszy generał. – Zwiadowcy przeczesują wszystkie granice, koncentrując się na punktach zapalnych. Panuje cisza, podejrzana cisza, ale tak jest od dłuższego czasu.

 

– Teraz to tylko pozory – rzekła Thanuk twardym tonem.

 

– Nie wątpimy w twój dar – ozwał się wreszcie Hoefullw. Jego głos wyrwał Vahlaysa z zamyślenia. – Lecz nie pozwolę, by moim ludem zawładnął strach. Lew już objawił się na północy, Irelion i z tego co mi wiadomo również Norgoth przyjęły jego proklamację. Ale żeby… drugi Lew? W dodatku kobieta?

 

Thanuk zacisnęła palce na podłokietnikach zdobionego krzesła.

 

– Wezmę pod uwagę twe ostrzeżenia, rad jestem, że obcokrajowcom zależy na spokoju w mym królestwie – król nie starał się ukrywać sarkazmu. Thanuk nie była nawet najmniejszym pionkiem w jego grze o utrzymanie tronu. Westchnęła ciężko w myślach, od dziesiątek lat zamysły arnów rozbijały się o Erdenet jak fala o skałę. Co oczywiście nie znaczy, że nigdy nie osiągały ostatecznych celów. – Ale to ja wiem najlepiej, jak zapewnić bezpieczeństwo mojemu ludowi i utrzymać barbarzyńców za gardło.

 

– Tak, wiesz, szlachetny władco, choć od dawna nie wystawiasz nosa poza próg pałacu – dała o sobie znać jej porywczość, zanim zdążyła ugryźć się w język. Chwała Kardeńczykom, że szanowali przynajmniej arnowskich posłów.

 

Generałowie spojrzeli na nią gniewnie, ale nic nie powiedzieli, a Hoefullw nie dał po sobie poznać wzburzenia. Starzejący się, niedołężny król, pozbawiony jedynego, dziedziczącego wszystko potomka. Taką przyszło mu płacić pod koniec życia cenę za hulanki młodości. Siedmiu potencjalnych następców to zbyt wielu. Kto wie, jak zareagują dowódcy na wieść o wstąpieniu bękarta na tron. Oby nie powtórzyła się sytuacja z Norgothu. Światu potrzebne są silne trony, bohaterowie i mężni żołnierze, a nie kolejne wojny domowe. Zjednoczenie w obliczu nadchodzącego końca.

 

Thanuk pozostawiła Hoefullwa utwierdzonego w butnym uporze. Pragnęła ostrzec Erdenet przed najeźdźcami zmierzającymi na stolicę, a spotkała się z niedowierzaniem i utwierdzeniem w chorym fanatyzmie. Nie znajdując posłuchu, opuściła miasto bez słowa i odjechała na wschód.

 

Cztery dni później przez Wzgórza przetoczyła się nawałnica mieczy. Erdenet zostało oblężone.

 

 

 

 

 

II.

 

 

 

Niebo pociemniało, zanosząc się grzmotem. Zimne, a jednak duszne powietrze przeszywały pioruny. Nie uderzały z granatowej powały chmur, to nie nadchodząca burza je rodziła. Uderzały wprost z ziemi, bodąc firmament ponury i groźny, jakby straszył zawaleniem.

 

Mury miasta były niemal w zasięgu ręki. Widziała je wyraźnie z wysokości lektyki, na której siedziała, niesionej przez ośmiu muskularnych, skąpo odzianych mężczyzn o ciemnej skórze. Dookoła dzikie hordy, czekające na jej najmniejsze skinięcie. Skinęła więc, a hordy ruszyły na mury. Z miasta przycupniętego na wzgórzu dotarł do jej uszu nikły, trwożny dźwięk dzwonów.

 

Uniosła prawą dłoń na wysokość oczu; zielony kamień wrośnięty w jej skórę pulsował silnie szmaragdową, hipnotyzującą poświatą. Czuła to światło w żyłach, jak przelewa się przez całe ciało i wraca z powrotem do dłoni, kumulując moc. Czarny Smok wspinał się po kręgosłupie, rozkładając pierzaste, płonące skrzydła, a gdy dotarł do podstawy czaszki, zionął wściekłym, czarnym płomieniem. Dziewczynka machnęła ręką; od ziemi oderwał się głaz wielkości konia, a potem kolejny, większy, i jeszcze jeden. Poszybowały w stronę miasta, krusząc fortyfikacje, niszcząc budynki. Nad wzgórzem pojawił się dym.

 

– Wyśmienicie – szepnął jej wprost do ucha. Przykucnięty za jej tronem mężczyzna miał prawie białe włosy sięgające ramion, twarz przeciętą grubą, czerwoną blizną. Prócz niej nikt go nie widział.

 

 

 

* * *

 

 

 

Garmoth sięgnął po kielich grzanego wina. Przez uniesioną klapę namiotu wpadał chłodny wiatr, wiejący znad nieodległego Jeziora Mossan, nad którym leżało Erdenet, stolica Kardenu.

 

– Zawiodłam. – Thanuk wpatrywała się nieobecnym wzrokiem w zapadającą powoli na dworze ciemność. – Zawiodłam podwójnie. Najpierw, dawno temu, mogłam sprowadzić Bwalfinę do Jaskółczego Gniazda. Wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Drugi raz zawiodłam, nie mogąc przekonać Hoefullwa. Stary głupiec.

 

– Żadne z nas nie jest niczemu winne – Tarkalist odwrócił wzrok od cieni tańczących na zielonoszarych ścianach namiotu. – Stało się to, co miało się stać. Możemy mieć jedynie nadzieję, że przez to Hoefullw otrząśnie się z marazmu.

 

Thanuk przygryzła wargę i na moment spojrzała na Tarkalista. Zawsze przeszywał ją dreszcz na widok niemal niezauważenie jarzących się w ciemnościach oczu arnów. Mimo że przebywała wśród nich wiele lat, wciąż nie potrafiła przywyknąć do ich lśniącego spojrzenia. Tarkalist został wysłany do Kardenu z polecenia Saikkoena Tarsuniego, rządcy Jaskółczego Gniazda, głównej i największej siedziby arnów. Siedział sztywno, ubrany w błękitną tunikę z naszytymi na piersiach dwiema jaskółkami. Długie włosy miał związane rzemieniem, przetkane kilkoma srebrnymi pasmami sięgały połowy pleców. Był więc jeszcze młody, jeśli mierząc życie arnowską rachubą czasu.

 

– Najbardziej mnie zastanawia, co pocznie Dagnar. To już nie są przelewki ani drobne potyczki – głos Garmotha zniżył się do ponurego szeptu. – Zaledwie cztery godziny drogi stąd znajduje się dziecko posiadające odłamek Kamienia i myślące, że to zabawka.

 

– Nie doceniasz jej. Widziałam co potrafiła, gdy ją znalazłam. Przez te kilka lat miała dobrych nauczycieli.

 

– Nie jest tak silna jak Dagnar.

 

– Bez względu na wszystko – przerwał im Tarkalist – możemy jedynie czekać na decyzje Lwa Północy.

 

 

 

 

 

Noc zapadła nad obozowiskiem, zakazano palenia ognisk i wprowadzono ciszę nocną, którą przerywały od czasu do czasu ciche parsknięcia koni. Między namiotami i setkami płacht rozpiętych na włóczniach nie poruszał się ani jeden cień. Przejazd musiał być zachowany w tajemnicy, wystarczyło, że ona wie, iż nadciągał. Wiedziała, tak samo jak on wiedział, wyczuwając jej obecność coraz wyraźniej. Czy też raczej oddziaływanie Szmaragdu.

 

Dagnar ujął w dłoń swój odłamek, zawieszony na szyi w niewielkim mieszku na złotym łańcuszku. Światło Achmardi pulsowało pod cienkim, lecz mocnym materiałem.

 

"Nigdy nie wrócę do domu".

 

Dom, tak obce teraz słowo. Swój prawdziwy utracił, a gdy stworzył namiastkę nowego, musiał go opuścić. Długo łudził się, uciekając przed nieuniknionym. I za każdym razem, gdy sądził, że uciekł na dobre, przeznaczenie dopadało go, zawsze coraz mocniej zaciskając na nim kleszcze. Uwięziony niczym jeleń w sidłach przyszłości, której nie był w stanie zmienić. Wspominał ciepłe, miękkie usta Lanis – pożegnalny pocałunek. Myślał o niej każdego dnia, myślał, jak zapewnić jej bezpieczeństwo w zbliżającej się pożodze świata. Jak ochronić najbliższą osobę przed ogniem, który sam rozpali?

 

"Może byłoby łatwiej, gdybym jej wtedy nie znalazł zagubionej w śniegach Norgothu…".

 

Na moment orzeźwił go chłodny nocny wiatry, wydymający luźną lnianą koszulę. Przywitał go z radością po gorącym sierpniowym dniu.

 

Przysiadł na miękkich poduszkach u wejścia do namiotu, nasłuchując spokojnych odgłosów. Cisza nie potrafiła ukoić drzemiących gdzieś głęboko w sercu niepokojów. Król Kardenu nie poprosiłby arnów o pomoc nawet w wielkiej potrzebie, tym bardziej teraz. Dagnar prowadził do Erdenet arnowską armię liczącą dwa tysiące jeźdźców szarży i pięciuset konnych łuczników bez uprzedniego posłania depeszy i oczekiwania na odpowiedź, która i tak byłaby negatywna, jeżeli w ogóle by nadeszła; tym samym złamał ustanowione między krajami niepisane prawo. Był Lwem Północy – przyjął swe przeznaczenie i wkroczył na ścieżkę wiodącą ku ciemności, nadal próbując nagiąć zdarzenia według własnej woli – a władcy winni mu byli posłuszeństwo. Świat ogarniała wojna, któżby się przejmował martwym prawem? Zjednoczone wojska Wolnych Miast z wybrzeża Varannonu wkroczyły na ziemie Hoefullwa bez przeszkód, nie napotkawszy najmniejszego oporu. Kardeńska jazda, rozproszona w szerokim stepie będzie walczyła o zgliszcza, jeżeli się nie zgromadzi i pospieszy z odsieczą.

 

Sięgnął do ciężkiej, skórzanej torby po fajkę i mieszek z vafaarą, którą lubił zapalić dla ukojenia myśli. Ziele to nie rosło nigdzie poza Irelionem, arnowie pieczołowicie ukrywali je i jego niezwykłe właściwości przed zewnętrznym światem. Zresztą, rzadko mieszali się w jego sprawy.

 

"Chyba, że chodzi o koniec świata".

 

Myśli nie pozwalały zasnąć, pogrążył się zatem w ich odmęcie, oczekując świtu.

 

Niebo ledwie szarzało, gdy arnowie zaczynali się budzić i krzątać po obozowisku, zwijając namioty i składając płachty, pod którymi spali. Uporali się ze wszystkim w pół godziny, wtenczas wszyscy uklękli z rękoma skrzyżowanymi na piersiach i oddali hołd Słońcu, które miało zaraz wstać i oświetlać ich drogę. Długowieczni – tak ludzie nazywali arnów – wierzyli, że Słońce było najważniejszym dziełem Wszechmocnego, i gdyby nie ono, życie nie powstałoby na ziemi z woli Argenthelów, Wielkich Budowniczych. Chwilę później odjechali, zostawiając za sobą szerokie pasmo udeptanej trawy.

 

Jechali szybko, nie szczędząc koni. Granicę na rzece Borne przekroczyli niecałe dwie doby temu, kilka godzin po tym, jak gołąb dostarczył wiadomość od Thanuk o planowanym ataku na Erdenet. Dagnar zebrał tylu zbrojnych, ilu zdołał, prosząc Saikkoena Tarsuniego, o jak najszybsze dosłanie posiłków. Pognał z jazdą przez Północne Pastwiska, przemierzając je w czasie trzykrotnie krótszym niż zajmuje podróż tą trasą; obecnie zbliżali się do północnego krańca Zachodnich Wzgórz, do których powinni dotrzeć wieczorem. Liczył, że napotka w drodze formującą się husarię kardeńską, jej szarża była miażdżąca. Nie miał sposobności na własne oczy przekonać się, na ile prawdziwe były opowieści i powtarzane z ust do ust historie, o wyczynach husarzy czytał w opasłych kronikach w Jaskółczym Gnieździe. Dawno zapomniane wojny.

 

– Konie padną, nim dotrzemy do Erdenet, jeżeli zamierzasz dalej tak gnać – Angathyrowi wreszcie udało się z nim zrównać, przedzierając się przez ciasny krąg honorowej gwardii. Jeźdźcy patrzyli na niego jak na powietrze, nie odezwali się ani nie starali się go specjalnie powstrzymywać od rozmów z przyjacielem. Lew Północy potrzebował prywatnego życia. – A piechotą niewiele wskóramy.

 

Musiał nadstawić ucha, tętent kopyt wystarczająco zagłuszał wiele dźwięków, zaś w połączeniu z łopoczącymi tuż za plecami dwoma sztandarami stanowił ogłuszający wręcz łoskot. Oba śnieżnobiałe, na pierwszym wyszyto czerwonymi nićmi lwią grzywę, na drugim natomiast Czerwonego Smoka w okręgu, rozkładającego skrzydła.

 

Nie lubił rozmawiać w siodle, ale jednak przywitał obecność Angathyra z nieskrywaną radością. Tęsknił do czasów, kiedy ich jedynym zmartwieniem było to, w jaki sposób dostać się do jaj ukrytych w gnieździe na czubku wysokiego drzewa.

 

– Nic nie wskóramy, zastając miasto w ruinie – zdziwił się gniewnym tonem we własnej odpowiedzi. Na myśl o zastaniu Erdenet splądrowanym i zniszczonym wzbierała w nim wściekłość. Poczuł rozwijającego się u podstawy kręgosłupa Smoka, niemal pozwolił mu piąć się w górę i wybuchnąć. – Co dzień omawialiśmy plan, dopracowując go. Mam ci go tłumaczyć setny raz?

 

Nie widział, jak twarz Angathyra przecina bolesny grymas. Zniknął w galopującej z tyłu armii, nim Dagnar odwrócił się, zdziwiony brakiem odpowiedzi. Zaklął pod nosem.

 

"Ostatnio nie umiem z nikim rozmawiać".

 

Ta myśl rozpaliła w nim wewnętrzny ból, którego ostatnimi czasy nie potrafił ugasić.

 

– Pan Angathyr ma rację. – Nagle obok znalazł się Olotain, pierwszy kapitan strzelców. Był najwyższym arnem, jakiego Dagnar kiedykolwiek widział. Prawdziwy olbrzym, wyrastający o głowę ponad swoich ziomków, w barach szeroki jak dąb, dosiadał równie wielkiego wałacha. Zastanawiające, że wybrał łuk, skoro mógłby w pojedynkę wyrąbać mieczem rzesze wrogów, reszta uciekłaby ze strachu na sam jego widok.

 

– Wiem.

 

Po chwili nieznacznie zwolnił. Z tyłu rozległy się okrzyki informujące jadących najdalej, by przestali tak gnać.

 

A w kolejnej chwili zatrzymał się gwałtownie.

 

Byli na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się rozległy widok. U jego stóp rozciągało się obozowisko szerokie przynajmniej na wiorstę, ulokowane na kształt okręgu podzielonego na segmenty następujących po sobie namiotów i pasących się stad koni, oddzielonych równymi alejkami, zbiegającymi się w jednym miejscu. W centrum wznosił się największy namiot, nad którym powiewała trójkątna chorągiew obrzeżona złotem; przedstawiała zielonego konia galopującego na niebieskim tle. Dagnar rozpoznał ją – godło rodu z Północnych Pastwisk, nazwisko pulsowało gdzieś na granicy pamięci, nie dając się schwytać.

 

Wyjechało im na przeciw dwóch jeźdźców, nie mieli hełmów, w rękach trzymali długie, mierzące lśniącymi grotami w niebo włócznie, u siodła przypięte trzy podobne, tyle że krótsze. W połowie drogi na szczyt stanęli, nie rozpoznając swoich. Jeden z mężczyzn zagrał na rogu, na dźwięk którego w obozie podniósł się rwetes. W mgnieniu oka wszyscy byli gotowi do walki, usadowieni w siodłach, ustawieni w równy rząd, z wystawionymi do ataku ostrzami i grotami.

 

Dagnar usłyszał, że dwaj stojący najbliżej husarze krzyczą coś w stronę arnów, jednak zbyt duża odległość ich dzieliła, by zrozumiał słowa. Arnowie ani drgnęli, nie przyszykowali się do ataku jak Kardeńczycy. Mimo to Dagnar wyczuł bijące od nich napięcie.

 

– Sztandary za mną – rozkazał.

 

– Wysyłają posła – zatrzymał go Olotain. – Pojadę.

 

I ruszył na czele jadących za nim arnów wiozących sztandar Lwa i Smoka, puszczając mimo uszu złowróżbne mamrotanie Dagnara. Długowieczny miał rację. Musi zachowywać się jak cholerny lord, zamiast nadstawiać nieumyślnie karku. Został z arnami, część z nich, by okazać, że nie mają wrogich zamiarów, zsiadła z koni. Jeżeli w jakikolwiek sposób wpłynęło to na nastawienie Kardeńczyków, nie dało się tego po nich poznać.

 

Białe obłoki na niebie odpłynęły daleko, zanim Olotain powrócił.

 

– Trudni są w rozmowach – oświadczył. – Nie zaatakują, a my pozostaniemy, gdzie stoimy. Spotkasz się teraz z ich gek'karnaden Fastalisem, w miejscu, które sami wyznaczą. Inaczej…

 

Dagnar zapieklił się, zakłębiło i zagotowało się w nim. Ci durnie zamierzali debatować nad miejscem, w jakim on będzie mógł łaskawie porozmawiać z ich dowódcą, podczas gdy Erdenet płonie. Fastalis. Przypomniał sobie to imię mgnienie oka przed tym, jak wypowiedział je Olotain; słyszał o nim wiele. Wiele złego.

 

– Sztandary za mną – powtórzył, tym razem o wiele głośniej, po czym ruszył z kopyta w poprzek nagiego stoku. Lew i Smok załopotały zaraz za nim, zdawało mu się, że od strony obozu husarii dobiegł zdumiony, a może na poły gniewny pomruk. Nie dbał o to, wszak to on był Lwem Północy.

 

"Albo posłuszeństwo, albo…"

 

– Wyjdź, Fastalis! – ryknął, stając w strzemionach. Długie drzewce sztandarów zostały wbite w ziemię po obu jego stronach. – Wyjdź, albo zedrę z ciebie skórę jak z ryby! – zeskoczył na niską trawę i skrzyżował ręce na piersiach.

 

I Fastalis wyszedł. A w zasadzie wyjechał, w otoczeniu szóstki ciężko uzbrojonych ludzi. Po twarzy widać było, jakby miał ochotę czym prędzej uciec co najmniej za Śnieżne Góry. Próba wyprężenia się dumnie w siodle sprawiła, że wyglądał jeszcze żałośniej. Nie tego Dagnar oczekiwał po kardeńskich dowódcach, może za wyjątkiem niego. Fastalis miał za uszami wiele brudu, niekoniecznie od podróżnego kurzu.

 

Pan Koni rozszerzył ze zdziwienia oczy, kiedy stanęli twarzą w twarz.

 

– Jesteś człowiekiem? – wyrwało się z jego ust.

 

Dagnar nie odpowiedział, tylko uniósł nieznacznie podbródek, patrząc nań tym karcącym, nie znoszącym sprzeciwu wzrokiem.

 

– Wybacz, panie – Fastalis, mimo dużych gabarytów, gibko zeskoczył na ziemię i ukląkł na prawym kolanie. Jego ludzie, choć wielce zdziwieni, poszli w ślad za nim. – Wybacz, miłościwy – w jego głosie pobrzmiewały służalcze, fałszujące tony. Tak, to do niego podobne, być psem tylko po to, by, skoro się odwrócisz, zacisnąć zęby na twej szyi. – Dziwne czasy nastały, ludzie bzdury wszelkie bredzą…

 

Dagnar dobył włóczni od jednego ze sztandarowych i ugodził tępym końcem Fastalisa w ramię, aż ten przewrócił się na plecy, stękając z bólu. Szóstka zbrojnych poderwała się na nogi, zachrzęściły ciemne kolczugi, dłonie powędrowały do rękojeści – tam znieruchomiały, powstrzymane rozkazem Fastalisa.

 

– Powiadają, żeś nie człowiek – leżący i całkowicie upokorzony mężczyzna ciągnął dalej. – Żeś ulotny demon z lasów… Taki sam, jak Długowiecz… – kolejne pchnięcie, w drugi z kolei bark, pozbawiło go na moment tchu.

 

– Przestań skomleć, nie potrzebuję psa – Dagnar wbił włócznię w kępę trawy i splótł dłonie na tej podporze, sięgającej na wysokość splotu słonecznego. Miał nadzieję, że wywrze to na nich jeszcze większe wrażenie, nie zamieniając go w głupca. Nie, wystarczająco pokazał, kto tu rządzi. – Taki pies jak ty powinien, przykuty do łańcucha, pilnować obejścia lub owiec na farmie. Wstań.

 

Fastalis podniósł się, sapiąc, cały czerwony z wściekłości i wstydu. Był niewiele niższy od Dagnara, stary na tyle, by być jego ojcem. Siwe włosy przylepiły się do spoconego czoła, ciemny płaszcz zaplątał się między łydkami. Pod ciemną kolczugą prześwitywał kaftan z brązowej skóry.

 

– Nadciągam z odsieczą dla Erdenet – nie pozwolił mu przemówić pierwszemu. – Zamierzam jak najszybciej się tam dostać, zbierając po drodze jak najwięcej ludzi zdolnych do walki. Ilu masz pod komendą?

 

– Dwa tysiące i pięciuset, miłościwy Lwie – Fastalis dziwnie zaakcentował koniec zdania, najwyraźniej nie wierząc ani trochę w to, że stojący przed nim młodzieniec jest rzeczywisty. – To miejsce nazywa się Wzgórzem Zgromadzeń. Czekamy na mające nadjechać ze wschodu oddziały Lohesesa. Powinien przybyć tu trzy godziny po wybiciu południa – wyprzedził następne pytanie. Służalczy sposób, w jaki się zachowywał, był odrażający. Wyłupiastymi oczyma przyglądał się, jak ten, który mienił się Lwem Północy, w zamyśleniu patrzy w niebo.

 

– Poczekam na nich. – "Poczekam", nie "poczekamy". – Jeżeli nie stawią się do wyznaczonej godziny, ruszysz ze swymi ludźmi za mną.

 

Fastalis wrócił do własnego namiotu całkowicie upokorzony – przybocznym, choć w tej sytuacji było to oczywiście zbędne, zabronił pisnąć choćby słówkiem pod groźbą śmierci. Dagnar natomiast pogrążył się w jeszcze bardziej ponurym nastroju.

 

Na wschodzie zabrzmiały trąby.

 

 

 

 

 

III.

 

 

 

Gryzący dym wypełniał powietrze przeszywane jękami uciśnionych. Bardziej od czarnego dymu gryzły te przerażające krzyki mordowanych, gryzły bowiem nie oczy, a – duszę. A cały ten zamęt, krew, groza i niemożność rozrywająca serca dawała świadectwo czynów, jakich żadne oko dotychczas nie widziało, od samego zarania świata. Czynów, które chwalebne by były, gdyby nie mierzyły przeciw ludzkości.

 

Szaleństwo w jej oczach rosło, przestała być człowiekiem. Powiadają, iż w oszalałym do szczętu człowieku umiera dusza – w niej z pewnością nie było jej od dawna… Zaprzedała, wyparła się jej w miarę, jak do dziecięcych wciąż uszu lały się słowa tego, który stał za jej tronem, niewidzialny dla pozostałych. Tego, którego słowa były niczym miód – z wierzchu słodkie i piękne – lecz przykrywające beczkę goryczy. Ten, który mamiąc, podszeptywał, doradzał, wreszcie kierował każdym niemalże krokiem. Aż na końcu stał się jej duszą.

 

Radowała się dokonywanym wokół niszczeniem, skłębionym chaosem. Gdy zamykała oczy, pod powiekami widziała siebie na srebrnym tronie, w samym środku Ragnarthadu. W samym sercu Nicości.

 

I nicość ta zadrżała przed nagłym światłem.

 

 

 

* * *

 

 

 

Podążała ścieżką usypaną z jasnego żwiru, wchodząc do ogrodu przez żelazną konstrukcję przypominającą bramę, porosłą czerwono-niebieskimi pnączami o jaskrawozielonych kwiatach. Korony płatków obracały się za nią, zdawały obserwować każdy jej krok, niczym strażnicy tego dziwacznego, tajemniczego miejsca. Mijała kopuły gałęzi poruszających się w sposób przypominający taniec, uczepionych siebie długimi, zagiętymi na końcach cierniami, z rozkołysanymi w rytm muzyki wiatru kielichami kwiatów z brązowego płomienia, gdzie indziej widziała drzewa rosnące korzeniami w górę, po których biegały ptaki przypominające dzięcioły ubarwione tak, że oczy bolały od patrzenia. Kamyki rzęziły pod jej wysokimi butami, wtapiając się we wrzaskliwe głosy dobywające się osobliwej roślinności. Cały ogród pogrążony był w cieniach rzucanych przez niebotyczne wieże, jedne spiralne, inne opierające się na ostrej i wąskiej niby ostrze noża iglicy, których szeroka podstawa łączyła się łukami z wierzchołkami pozostałych, zakrywając przez to znaczną połać falującego nieba. Nim się zorientowała, siedziała w wygodnym siodle zwierzęcia – nie była do końca pewna, czy faktycznie jest to zwierzę – którego cztery pary oczu wyrastały z fioletowych czułek czerwonej, trójkątnej głowy z wzorami, dzięki którym wyglądało, jakby się uśmiechało. Dziwne odczucie.

 

Istota, wierzchowiec, zawiozła ją dokładnie tam, gdzie chciała się udać.

 

Spostrzegła go z daleka, kiedy wyjechali na szeroką aleję ułożoną z ażurowych płyt, spomiędzy których trawa wyrastała – czy też raczej płonęła zimnym, szmaragdowym ogniem. Siedział niedbale na fotelu, oparty o czerwone poduszki, z jedną nogą przerzuconą przez zdobiony podłokietnik. Sączył z kufla ciemny trunek, na stoliku obok stał wypełniony nim po brzegi dzban.

 

Wierzchowiec zniknął tak samo, jak się pojawił. Poczuła intensywny zapach jęczmienia, chmielu i vafaary.

 

– Tak wygląda miejsce, w którym raczysz odpoczywać – rzekła z podziwem. – Pamiętaj, że utrzymanie takiego snu na tyle długo, by w nim próbować wypocząć, jest równie męczące, co wspinaczka po Jaskółczych Górach z zamkniętymi oczami.

 

Dagnar uśmiechnął się, odstawiając kufel.

 

– Sądzę, że ostatnimi czasy za dużo zażywasz vafaary, a pamiętaj, że rzadko się widujemy.

 

Uśmiech nie znikał z jego twarzy, rozpromienił się jeszcze bardziej, utwierdzając ją w przekonaniu, że jest nie tylko lekko podchmielony.

 

– Staram się wykorzystać spędzony tu czas i jego ilość w nie męczący ciało sposób – odparł

 

całkowicie przytomnie. – Cóż, widocznie widujesz mnie wyłącznie wtedy, gdy akurat mam mieszek pod ręką… No, ale nie sprowadziłem cię tu na przyjacielskie pogaduszki, Thanuk. Trwa wojna – zakończył niskim głosem, spoglądając na nią już bez uśmiechu.

 

– Potrzebujesz tego odłamka Achmardi…

 

– Wątpisz w to?

 

– … bardziej, niż powinieneś.

 

Uniósł ciemne brwi.

 

– Co to ma znaczyć?

 

– Pamiętaj, skąd pochodzi moc Szmaragdu. Czy nie czerpiesz z tego źródła równie często, co z mieszka? Już lepiej pragnąć co dzień spokoju, niż…

 

Natarł na nią, zrywając się z fotela.

 

– Myślisz że zaczerpnę tyle, przez co stanę się im podobny? – wskazał palcem bliżej nieokreślony kierunek. – Doskonale znam pochodzenie Szmaragdu, nic mi nigdy nie przyćmiło umysłu na tyle, by o tym zapomnieć.

 

Przez chwilę lustrowała go przeszywającym wzrokiem. Niewiele pozostało w nim chłopca, którym był, przybywając do Jaskółczego Gniazda. A przecież to było tak niedawno.

 

– Jak sobie radzisz z Kardeńczykami?

 

Dagnar zamrugał, zbity z tropu nieoczekiwaną zmianą tematu. Ochłonął i wrócił do siedzącej pozycji.

 

– Z początku wyglądali tak, jakby mieli zaraz uciec na sam nasz widok – zabębnił palcami po oparciu. – To twardzi ludzie, wątpię, by coś mogło ich złamać. Są pod moim dowództwem. Trzymają się razem, obchodząc arnów z daleka. Jeszcze nie okażą wdzięczności za pomoc. Masz jakieś wieści z Erdenet?

 

– Miasto się broni. Zwiadowcy, którzy byli na jeziorze, donoszą o wielu pożarach, żaden chyba jednak nie płonie w obrębie głównego miasta. Varannonczycy podpalili pola, sady i wiele winnic w Zachodnich Wzgórzach. Podobno niektórzy jeszcze przez nie przechodzą. Otoczyliby całe Erdenet ciasnym pierścieniem, gdyby nie jezioro. Kilka większych łodzi przemknęło po wodach Mossanu z wezwaniem o pomoc, zanim nie ostrzelano przystani.

 

– Wytrzymają? – zapytał niepewnie Dagnar. – Mam dzień drogi do Erdenet, nie poślę wymęczonych całodniowym galopem ludzi do walki…

 

– Ponoć Bwalfina przywiodła siedemnaście do dwudziestu tysięcy zbrojnych, jeśli wliczyć tych, którzy dopiero schodzą z wzgórz.

 

– Na Wszechmocnego, wszystkie Wolne Miasta?

 

– Spaliłaby każde, które by się sprzeciwiło. Erdenet przepełnione jest uchodźcami – tymi, którzy zdołali uciec – a morale obrońców obniża się, podobnie jak ich liczebność. Mówią, że za murami dzieją się straszne rzeczy, gromy spadają z jasnego nieba, a miasto jest ciągle ostrzeliwane, mimo, że Varannonczycy nie sprowadzili machin. Hoefullw nie wyściubia nosa za próg swego pałacu, licząc na jak najszybszą odsiecz gek'Karnadenów. Stary głupiec sądził, że sam zmiecie, jak je nazwał, „zamieszki”, wyprowadzając jedynie własną gwardię, dopóki ich nie zobaczył.

 

Dagnar pomyślał, że pierwszą rzeczą, którą zrobi po rozbiciu oblężenia, będzie zmuszenie króla do abdykacji.

 

– Dziękuję ci za informacje – mówiąc to wstał, po czym zniknął.

 

 

 

 

 

Zaraz po tym, jak przekroczyli łagodnie płynącą wśród łąk wąską rzekę Fas, na horyzoncie pojawiły się czarne kłęby dymu. Trudno było z początku je dostrzec na tle ciemnej powały chmur, granatowe i sine kłęby zwieszały się nisko, szorując niemal brzuchami o powierzchnię ziemi. Teren przed nimi opadał nieznacznie; po lewej, w oddali, widniało Jezioro Mossan, którego rozległe wody niknęły w ponurej dali.

 

– Miasto nie będzie dłużej płonęło! – Dagnar zawołał gniewnym, gromkim głosem, stając w strzemionach, aby lepiej go było słychać. – Naprzód!

 

Ruszyli kłusem, formując się w grot: Kardenczycy stanowili jego zewnętrzne krawędzie, Fastalis na lewej flance, Loheses na prawej, które w natarciu miały rozjechać się na boki, atakując skrzydła wroga, spomiędzy nich natomiast uformowani w trójkąt arnowie mieli rozjechać główny trzon nieprzyjacielskich wojsk. Taki był plan – Dagnar omówił go uprzednio z Olotainem i Valtarim, kapitanem szarży – a gek'Karnadeni, o dziwo, przyjęli go bez większych zastrzeżeń, luźno wtrącając własne obiekcje. Dagnar był rad, że nawet, a zwłaszcza w sprawach militarnych, traktują go na równi z sobą, bez zbędnego płaszczenia się, jak to wcześniej czynił Fastalis. Rzecz jasna, nie miał zamiaru zwolnić uścisku, jakim chwycił ich gardła podczas pierwszych obrad pod Wzgórzem Zgromadzeń – znów musiał pokazać, kto tu rządzi, aby i Loheses nabrał odpowiedniego dystansu i szacunku. Nie zamierzał zjednywać ich sobie na tyle, by stali się jego przyjaciółmi, o nie, nie szukałby ich wśród ludzi tego pokroju, chociaż drugi Pan Koni, młody jeszcze, sprawiał wrażenie rozumnego i poczciwego. Posłuszeństwo wystarczyło w zupełności.

 

Jechali, sześć tysięcy jeźdźców, a kopyta krzesały grom. Husaria wdziała grube napierśniki, złączone z naramiennikami nieco cieńszą na plecach blachą; przymocowane do niej rusztowanie z gęsimi piórami wytwarzało niezwykle głośny szum, niepodobny do żadnego innego dźwięku. Stare księgi twierdziły, że ten szum przerażał wrogów równie mocno, jeśli nie bardziej od widoku pędzącej pancernej jazdy.

 

Zbliżyli się do miasta na tyle blisko, by można było ocenić sytuację. Dagnar omiótł szybko pole widzenia. Erdenet było dobrze widoczne, niemal na wyciągnięcie ręki. Otaczający stolicę mur, z którego wznosiło się dziesięć przysadzistych wież, w wielu miejscach był skruszony i niebezpiecznie pochylony, mimo to stał nadal. Pola uprawne i łąki płonęły, naliczył co najmniej trzy wielkie pożary i kilkanaście mniejszych, płonących nawet w odległości kilkunastu wiorst. I mrowie Varannonczyków, jakby trzy osobne armie wespół rzuciły się na jedno miasto, utrzymując oblężenie w pewnych odstępach. Dagnar nie wątpił, że z jedną poradzą sobie bez większych problemów, ale z wszystkimi naraz…

 

U jego boku pojawił się Angathyr, odziany w długą kolczugę, naramienniki i hełm z długą, czarną kitą opadającą na kark. Trzymał włócznię, jej drzewce oparł w strzemieniu. Dagnar wzdrygnął się na widok przyjaciela, pamięć przywołała odległą, zamazaną upływem lat myśl. Czuł podskórnie, co to było – dziecięce marzenie, które miał każdy chyba chłopiec. Ruszyć na wojnę i zostać bohaterem.

 

"Wojna ma niewiele, jeżeli cokolwiek wspólnego z bohaterstwem" – tak zawsze mawiał jego ojciec. Zwykle się z nim zgadzał, mimo że gdzieś w głębi serca, a może i jeszcze głębiej rodziła się potajemnie myśl, że lepsze to znacznie od rybactwa, którym miał się parać z dziada pradziada.

 

– Wybacz mój gniew, przyjacielu – odezwał się posępnie, nie mogąc przegonić nieprzyjemnych myśli. Teraz należało oczyścić umysł.

 

– Nie przepraszaj – odparł Angathyr. – Niech pali mnie ten ogień. Normalnie bym cię znienawidził i nabił guza. Będę musiał z tym poczekać.

 

Jakoś żadnemu nie było do śmiechu.

 

– Pojedziesz z arnami – powiedział po chwili Dagnar. Jego wierzchowiec tańczył niecierpliwie, podobnie jak wiele innych koni. – Miej oko na wszystko.

 

– Arnowie sobie poradzą, o husarię się nie martwię. Z przyjemnością porównam to, co mówiły księgi z ich faktyczną skutecznością.

 

Dagnar podjechał bliżej, chwytając przyjaciela za rękaw. Spojrzał mu w oczy i oświadczył twardo:

 

– Fastalis ma przeżyć.

 

Angathyr prychnął, wyrywając się z uścisku.

 

– Nie będę go przesadnie pilnował. Dostrzegli nas. Jedź już.

 

– Powodzenia. – Angathyr skinął w milczeniu. Nie było czasu na długie pożegnanie.

 

Dagnar wycofał się wraz z setką arnów za krawędź wału, ciągnącego się od Mossanu na zachód, ku wzgórzom i popędził w tamtym kierunku. Usłyszał jeszcze gromką komendę: "Naprzód!", po czym rozległ się ogłuszający łoskot, tętent kopyt od którego drżała ziemia i huk powietrza w piórach husarii.

 

Przemieszczali się nie zauważeni, ukryci przed wzrokiem Varannonczyków za nierównościami terenu. Dagnar prowadził, wiedziony tajemnym zmysłem, gnał równie szybko co husaria. Z oczami dookoła głowy, lustrował przestrzeń w poszukiwaniu wrogich zwiadowców, mając nadzieję uniknąć konfrontacji z większymi oddziałami. Arnowie byli równie czujni, łucznicy w pogotowiu trzymali strzały na cięciwach, gotowych lada moment zagrać.

 

Przed nimi, nieco po lewej, wznosiły się gęste pióropusze dymu. Wkrótce skręcili w tym kierunku, ostrożnie wyglądając ponad krawędź wału. Pożar dotarł na jego szczyt, płomienie trzaskały wysoko w górę, dzięki czemu Dagnar mógł niepostrzeżenie prowadzić swój oddział w głąb pola bitwy. Nie pytali go, skąd wie, gdzie jechać – wyczuwał Bwalfinę i jej Szmaragd tak, jakby siedziała tuż obok, ocierając się o niego ramieniem. Była gdzieś tam.

 

Nagle rozległy się krzyki, za szerokim pasem ognia pojawili się jeźdźcy. Natychmiast w ich kierunku poszybowała chmara strzał, krzyki wzmogły się na moment, by po chwili ucichnąć. Oszalałe ze strachu konie wpędziły niektórych Varannonczyków – wszyscy ze strzałami wyrastającymi z piersi, kilku bezwładnie zwisało z siodeł – prosto w ten ogień.

 

Ruszyli dalej z kopyta, w pełnej gotowości, trzymając się w szyku. Z oddali dolatywały odgłosy bitwy. Z nieba – trudno było orzec, czy zakrytego chmurami, czy dymem – co jakiś czas strzelały błyskawice, po których rozlegał się głośny huk. Nie grzmot, lecz huk, przypominający sztuczne ognie wybuchające w Święto Jeziora. Na dodatek wzmógł się wiatr z południa. Pożar zaczął się przesuwać, odcinając im drogę przejazdu.

 

– Musimy zawrócić! – krzyknęło paru podkomendnych. – Nie przejedziemy!

 

– Stać!

 

W Dagnarze buzował gniew. Gniew i jeszcze coś, co pomału podnosiło trójkątny łeb. Przygryzł wargę niemal do krwi. Gryzący dym gęstniał, pożar otaczał arnów coraz ciaśniejszym pierścieniem.

 

Jeźdźcy zbili się w ciasną gromadę.

 

– Lwie Północy!

 

Dagnar dotknął pancerza na piersi, wyczuwając pod nim odłamek Achmardi, przeklętego Szmaragdu ukrytego w mieszku. Czuł niemal, jak wyrywa się z tej kryjówki, pragnąc połączyć się z drugim odłamkiem. Tym, o którym mówiono, że jest jednym z ostatnich do odnalezienia, a przez co jednym z najpotężniejszych. Musi go zdobyć, kolejnej szansy nie będzie.

 

"Teraz albo nigdy".

 

Obudził w sobie Smoka, potęgę uśpioną głęboko w człowieku. Energię przybierającą postać Czerwonego Smoka, który niczym wąż wspina się po kręgosłupie, rozkładając skrzydła. Po ciele rozlała się kojąca fala ciepła, ogień skrzydlatego węża. Nagle wzdrygnął się, czując na piersi Szmaragd, jego brudną skazę, od której zatrząsł się cały. Przemógł się, odgarnął ten brud, a wówczas Smok ryknął, plując ogniem ze zdwojoną siłą. Skupił tę pożogę w dłoni, nie pozwalając jej wystrzelić na oślep. Musiał utrzymywać ten wewnętrzny ogień w ryzach, pilnując, by nie wybuchł za bardzo, by go nie przepalił.

 

Nagle płomienie przed arnami przygasły i rozstąpiły się, otwierając przejście po osmalonym polu. Dagnar ruszył pierwszy, utrzymując dostateczną szerokość drogi. Gdy wszyscy przejechali, wypuścił Smoka, pozwalając mocy rozejść się stopniowo poza ciałem. Zbyt wcześnie było jednak na radość, Dagnar pragnął bowiem za wszelką cenę, dopóki to konieczne, pozostać w jako takim ukryciu. Fakt, Bwalfina wyczuwała jego bliską obecność, co nie oznacza, że potrafiłaby dokładnie wskazać jego położenie. Obudzenie w sobie Smoka było niczym machanie pochodnią w środku nocy, objaśniając wszem i wobec: "Tu jestem!".

 

Z drugiej strony, Bwalfina nie kryła się z tym ani razu.

 

Wyjechali z pożogi w niewielkie obniżenie terenu, ograniczone od południowego wschodu grzbietem wału, za którym skryło się Erdenet. Wysoka wcześniej trawa była teraz udeptana lub nadpalona, ostały się wyłącznie kopuły krzewów rosnących tu i ówdzie w mniejszych bądź większych skupiskach. Doskonałe miejsce do obserwacji lub urządzenia zasadzki. I doskonałe do tego, by w zasadzkę wpaść.

 

Szmaragd był gdzieś blisko, coraz bliżej.

 

Zeskoczył na ziemię i otworzył sakwę zawieszoną u siodła. Wyjął długą, wąską skrzynkę z czerwonego drewna, z której wyciągnął tubę grubości nadgarstka i zaczął ostrożnie podkradać się na krawędź wzniesienia. Schowawszy się pod krzewem, omiótł wzrokiem pole bitwy.

 

Husaria dojechała pod Erdenet, tratując i odganiając obce wojska spod murów. Część z nich rzeczywiście zaczęła uciekać w panice. Przyłożył lunetę do oka. Dalej na południu oddziały przegrupowywały się, by najwyraźniej odeprzeć atak Angathyra. Kolejne, ustawione półkolem w stronę miasta, stacjonowały około dwóch wiorst od arnów. Dagnar zaklął w myślach, mimo siły szarży, Varannonczyków było zbyt wielu. A gdzieś w tym szarym mrowiu, ukryta, pilnie strzeżona, wydawała rozkazy ich młoda, szalona władczyni.

 

Głaz oderwał się od ziemi i poszybował nad walczącymi, spadając za murem. Teraz wiedział, gdzie dokładnie jej szukać. Począł się wycofywać, a wtedy kolejna skała poszybowała w niebo. Nie spadła na stolicę, ale zakręciła w powietrzu i runęła w sam środek husarii, rozgniatając jeźdźców.

 

Pociemniało mu przed oczami, gdy ciało przeszył skurcz. Pojął, że wbija palce w suchą ziemię, raniąc je o ostre źdźbła traw. Nie przejął się tym. Przed oczami miał własnych, umierających żołnierzy, umierających na jego rozkaz. I gdzieś tam był Angathyr.

 

Wycofał się, dosiadł konia i powiódł arnów na wprost. To, co się w nim rodziło, musiało być ojcem wszystkich ogni.

 

Czerwony Smok wił się i ryczał, ognistymi skrzydłami wzbijając tumany gorącego popiołu. Dagnar nie ograniczał go, karmiąc swym gniewem. Całą złość wypychał z umysłu i serca prosto w ten przedwieczny płomień, drżąc od jego potęgi. Świat na krawędzi wzroku zamazywał się i ciemniał, lecz w środku pola widzenia wszystko się wyostrzało, każda krawędź i nierówność odznaczała się od reszty. Czerwony Smok wzleciał wysoko. Dagnar czuł, jakby mu płonęła dusza. Nie było już odwrotu.

 

Między nimi a miastem znalazły się niedobitki pierwszej armii, uciekające przed husarią. Najbardziej tchórzliwi na widok Dagnara pierzchli w inną stronę, tych z tyłu dobijali ludzie Lohesesa. Z Angathyrem czy bez, jeźdźcy gnali na drugą armię. W momencie, gdy wbili się w szeregi Varannonczyków, z nieba spadły pioruny. Jasnozłociste smugi płynnego światła waliły na oślep, wyrzucając w powietrze odłamki skał i ciała zabitych po obu stronach żołnierzy.

 

Dagnar dostrzegł ich źródło, jawiące mu się jako bestie na kształt czarnych smoków, które co i rusz wystawiały z chmurnego sklepienia rogate łby, zionąc śmiertelną furią. Były przywiązane do strumieni utkanych z cienia, wystrzeliwujących z dłoni Bwalfiny. Wystarczyło, że powiódł po nich wzrokiem, a już dokładnie znał jej położenie.

 

Wypełniał go ognisty szał. Czarny gniew. Galop stał się nieodczuwalny. Nie wiedząc, jak i co robi, przeciął wstęgi cienia i uwiązał je do siebie. Czerwony Smok w nim bardziej niż zawrzał, przez moment Dagnar czuł, jak mu ucieka, rozpływa się, jednak udało mu się go utrzymać. Wpychał w płomień całą złość i nienawiść.

 

Skierował skrzydlate bestie przeciw Bwalfinie. Grad piorunów wbił się dookoła niej szerokim pasem, powalając gwardzistów strzegących jej życia. Tętent kopyt, świst wiatru, wszystko utonęło w grzmocie i blasku, gdy natarli na pierzchającą drugą armię.

 

„Spróbuj mnie teraz złapać, Dagnarze” – wyszeptał głos w jego głowie. Zatrzymał wierzchowca; arnowie wokół ciskali lancami i siekli mieczami Varannonczyków. Od Erdenet grały rogi husarii, setki jeźdźców masakrowały uciekających w popłochu wrogów. Pioruny przestały godzić ziemię, Smok rozpłynął się. Pozostało po nim piekące we wszystkich żyłach uczucie i ta niespożyta pustka, jakby stał się przeżartym od środka drzewem. Zeskoczył z siodła, wpadając po kolana w krwawą breję; dopiero teraz, dochodząc do siebie, spostrzegł, że jest cały przemoczony od lejącego deszczu.

 

Na granicy wzroku przemknął cień i zniknął. Przywołał Smoka, żar trawiący ciało od środka wzmógł się.

 

„Tutaj”.

 

Odwrócił się, tnąc mieczem na skos. Lśniąca stal przecięła powietrze.

 

„Tutaj!”

 

Cień przemknął z prawej strony. To była ona. Sine jak u topielca palce zacisnęły się na jego ramieniu, wciągając go w wir, tunel wyryty w materii rzeczywistości. Falująca wyrwa zionęła styczniowym mrozem, gdy najsurowsze wichry z Lodowej Zatoki skuwają morze w lód na przestrzeni dziesiątek wiorst. Kontrast pomiędzy tym zimnem a płomieniem w jego duszy przyprawiał niesamowitego bólu. I jeszcze silny uścisk przeklętej dziewczyny, kto wie czy nie gorętszy od Czerwonego Smoka.

 

– Zobaczymy, jak sobie poradzisz w mojej domenie – wysyczała przez ostre, spiłowane zęby.

 

Wessało ich w tunel. Pole bitwy poczęło znikać, rozmywać się, ustępując miejsca wyłaniającym się z ciemności wysokim górom i szarej mgle. Dagnar zaparł się i uniósł miecz.

 

– Nigdzie nie idziemy – odrzekł, siekąc z góry.

 

Bwalfina osłoniła się dłonią. Chwyciła klingę, która natychmiast rozgrzała się do czerwoności i pękła. Roześmiała się, jej twarz, czy też raczej to, co nią powinno być, zdawało się czarną pustką okoloną zmierzwionymi włosami. Gdy tak się śmiała, pustka rozwierała się na podobieństwo szerokiej paszczy, ukazując rzędy kłów długości męskiej dłoni.

 

Dagnar wystrzelił w jej gardziel smugę płynnego ognia i chwycił skowyczącą bestię za szyję. Czymkolwiek się stała, daleko jej było nawet do zwierzęcia. W jej postaci objawiło się przerażające działanie nie tyle samego demona, któremu nieopatrznie oddała się na służbę, słuchając jego rad, co działanie Achmardi. Święty Kamień, źródło mocy będące podarunkiem Wszechmocnego dla Wielkich Budowniczych, stwórców świata, został wypaczony przez Ghorongriela, Króla Nocy. Im więcej przelewał weń swej nikczemnej woli, tym większe zło czynił za jego pomocą. Nawet niezliczone wieki później, po rozpadzie Szmaragdu, zło w nim nie osłabło, działając na szkodę tego, kto używał Kamienia, choćby do nie wiadomo jak szlachetnych celów.

 

Bwalfina zakrztusiła się, wypluwając czarne płomienie. Wykorzystując jej rozproszoną uwagę, pociągnął dziewczynę za gardło, chwycił biodro i przerzucił przez ramię, z powrotem na pole bitwy. Rozwiązał, właściwie nie do końca wiedząc jak, zagięte sploty rzeczywistości. Przejście do innego świata, otchłani czy gdziekolwiek chciała go zaciągnąć, zniknęło.

 

– Jak powiedziałem, nigdzie nie pójdziemy – rzekł, przygniatając jej pierś kolanem i ściskając paskudną gardziel.

 

„To się jeszcze okaże” – odpowiedziała mu w myślach, śmiejąc się.

 

Nagle jej ciało zaczęło go wciągać niczym bagno – palce zatonęły w jej szyi; gdyby nie podparł się drugą ręką, wpadłby w nią po pas, a wtedy nikt nie zdołałby go ocalić. Aż po łokieć wniknął w gardziel potwora.

 

„O tak, nie przestawaj! – wrzeszczała w jego głowie. – Rozpal Smoka. Jeszcze, jeszcze! Czyżbyś nie czuł? Jak myślisz, dlaczego wciąż nie rozerwało nas na strzępy? – Cóż za odrażający głos. Przeszywał jego czaszkę niby wielkie dłuto, w żadnej mierze nie pozwalał się przepędzić. Każda myśl w głowie poddała się temu głosowi. – Bo to ten sam Smok. Nie ma żadnej różnicy, bo wszystko utkane jest z tego samego cienia. Bo walcząc ze mną, walczysz z samym sobą, czy naprawdę tego nie dostrzegasz? Ślepy głupcze!”

 

– Nie! – wrzasnął. – Nie jestem taki jak ty. Nigdy nie będę.

 

Szmaragd tłukł napierśnik od środka, palił ciało i duszę. Uderzał o pancerz z taką siłą, że Dagnar sądził, iż zaraz przebije się na zewnątrz.

 

„Jesteś taką samą bestią jak ja… Widzę to, Czarnooki.”

 

Dagnar siłował się z wsysającą go ciemnością i wypełniającą go mocą. Od ognia, który rodził, powinien spłonąć świat, podczas gdy opętana dziewczyna śmiała się coraz głośniej.

 

Kilku arnów ruszyło na ratunek dowódcy, lecz wtem klęczącego w błocie młodego mężczyznę i postać pod nim otoczyła rażąca poświata. Długowieczni musieli osłonić oczy, a gdy blask i towarzyszący mu grzmot rozwiały się w deszczu, po Dagnarze nie pozostał ślad. A zaraz potem kolejny błysk rozdarł materię rzeczywistości, kiedy zaś zgasł, oboje leżeli w błocie bez oznak życia.

 

 

 

 

 

Świat niechętnie przyjmował rzeczywistą postać, ziemia przestała się kołysać, jakby obrażona, że ktoś jej wytknął niestosowne zachowanie. Tylko niebo pozostało tak samo ponure. Dalekie odgłosy tłukły o niewidzialną zasłonę, krusząc ją i głucho dolatując do otępiałych uszu. Minęło wiele czasu, nim zaczął czuć drżenie ciała, nim zaczął odzyskiwać świadomość, wyzbywając się płomiennej furii.

 

Całkowicie bez emocji stwierdził, że wpatruje się we własne ręce, poharatane, aż po łokcie umazane krwią. Podniósł głowę, ciężką jak po nazbyt dużej ilości vafaary, starając się zrozumieć, co zaszło, żadne jednak wspomnienie ostatnich chwil nie nadchodziło. Dopiero wtedy dopadł go lęk, a serce, znów bijące, zakłuło w piersi.

 

Nie była to jego krew. Kilka kroków dalej, w błocie, leżało ciało owinięte stertą brudnych łachmanów. Dagnar podniósł zdrętwiałą rękę, by odgarnąć lepiące się do twarzy włosy. Ledwie pomyślał o lejącym deszczu, zwracając nań tyle uwagi, co na zeszłoroczny śnieg, choć był cały przemoczony. Podpełzł na czworaka do ciała, grzęznąc w pobojowisku zmieniającym się w bagno.

 

Rozpoznał tę twarz okoloną brudnymi, zlepionymi włosami. Twarz pozbawioną toczącego ją szaleństwa, cichą i spokojną. Wciąż dziecięcą; mogła zrodzić piękno, ale nie było jej to pisane.

 

Dagnar miał ochotę wyć. Gdy tylko ją ujrzał, obrazy niedawnych chwil ujawniały się przed nim, nieśpiesznie, tym bardziej raniąc. Dopadł ją znikąd, przybocznych położył – rozerwane ciała walały się dokoła. Walka i szał, po drugiej stronie śmierci. Sam pojedynek przypominał sobie niewyraźnie. Złapał się za głowę, rwąc włosy, cokolwiek byle nie oszaleć. Byle nie wyć jak bestia, którą wtedy był.

 

„Nie! Jestem człowiekiem!”

 

Bwalfina otworzyła oczy. Próbowała coś powiedzieć, lecz z rozszarpanego gardła sączyła się krew i bąbelki powietrza. Dopiero, gdy się nad nią pochylił, zrozumiał słowa:

 

– Powiedziane jest, że kto odnajdzie ostatni odłamek, ten będzie nosił imię Orfúnakɧast, Miecz Króla Nocy. Wybacz, że w swym zaślepieniu nie dostrzegłam go w tobie – rzekłszy to, umarła.

 

Dłoń dziewczyny otworzyła się. Szmaragd nie wrastał już w jej skórę, lśnił niczym gwiazda w ciemnościach. Odłamek Dagnara niemal wyrywał się z mieszka. Ostrożnie wyciągnął go i zbliżył do drugiej części, a ta drgnęła i połączyła się z jego fragmentem.

 

Wokół Dagnara zebrali się arnowie. Z przybocznej drużyny pozostało przy życiu sześćdziesięciu wojów. Stanęli w odległości kilkunastu kroków, w milczeniu przyglądając się swemu dowódcy. Zdawało się, że ich oczy błyszczą lekko w półmroku posępnego dnia.

 

W dali zagrały zwycięskie rogi kardeńskiej husarii.

 

 

 

 

 

I powiadali, że Lew Północy powstał w gromie i szale, spoza widzialnych granic.

A towarzyszył mu brzask Achmardi, Przeklętego Szmaragdu, który wydarł szponom samego mroku. W wielkiej bitwie go wydarł, a czynom tam widzianym i słowom słyszanym świadkowie nie szczędzili pieśni, bowiem oko ni ucho ich nie uświadczyło, od samego zarania. O męstwie i odwadze prawili, o wielu niestworzonych rzeczach. O rozdarciu ziemi jedni, o walce pośród chmur drudzy, o wielkim potopie kolejni. Setki z sobą przywiódł do walki przeciwko tysiącom. Dziesiątki tysięcy przeciw setkom tysięcy. Na fali potopu przybył, zsyłając na wrogów ogień. A ciemność rozpalił ogniem swego ducha. Lew zaryczał i zbudził świat, lecz tylko czas pokaże, czy da światu zbawienie, czy na wieczność śmierć…

 

 

 

 

Z: Tryptyk Kardeński

 

pióra Maralwiego z Erdenet

Koniec

Komentarze

Muszę być straszną czytelniczką, ale nie dałam rady przebrnąć.

Przyznaję, że początek jest morderczy. Takie nagromadzenie całkowicie abstrakcyjnych nazw własnych najzwyczajniej w świecie męczy. Do tego natłok informacji dotyczacych świata wcale treści nie rozjaśnia, tylko bardziej gmatwa. Po przeczytaniu próbowałam sobie przypomniec coś z "politycznego" początku, ale okazało się, że nic i tak z tego nie pamiętam. Może to moja wrodzona nieuwaga w tego typu kwestiach (co jest bardzo możliwe), a może to po prostu nie było potrzebne? Jesli moje podejrzenia, że to tylko wycinek całości, są słuszne, to mogłeś jednak opisy świata podawać w mniejszych dawkach i bardzije je rozrzucić, jeśli już są niezbędne.

 

Co do samej treści, to im dalej w las, tym... bardziej mi sie podobało. Początek mnie totalnie ogłupił, wojenna pożoga zdezorientowała (i nie chodzi mi o to, że były źle napsiane, czy poprowadzone, epic fantasy to po prostu nie moja bajka), ale ostatnia walka jest naprawdę fascynująca. Poza tym masz tu wyraziste, ciekawe postaci i sama historia też trzyma poziom.  

 

Co do stylu, miejscami dałoby się wygładzić, ale jakiś większych zastrzeżeń nie mam.

 

Podsumowując: well done :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Zachęcony komentarzem Suzuki, przeczytałem teraz do końca, Opowiadanie jest toporne, ale znośne. Końcówka faktycznie najlepsza. Czasem jednak coś zgrzyta.

Odgłosem szarżującej ciężkozbrojnej husarii na pewno nie jest "szum". Ten ugłuszający tętęnt kopyt...

Inne zdanie, te o wieżach i iglicach, jest fatalne, ale nie chce mi się go już przytaczać.

No dobra, komenatarz Suzuki M. zachęcił mnie do przeczytania. Bez bety się nie obejdziesz. Ale ogólnie nie jest tak źle, jak się bałam.  

Przeczytałem ponad 1/3 tekstu i nie mam zamiaru czytać dalej. Nie wiem kiedy robi się lepiej, o ile rzeczywiście się robi.
Jesteśmy na początku bombardowani zupełnie niepotrzebnymi informacjami: niesamowitą ilością nazw własnych, nie raz całkiem zbędnych i wrzuconych chyba bez namysłu; mnogością jakichś dygresji. Nie potrafię przez to przebrnąć, historia aż tak mnie nie zainteresowała.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dziękuję tym, którzy mimo wszystko wytrwali do końca. Sam miałem wielce krytyczne spojrzenie na ten tekst i jak widzę, bardzo słusznie. Może kiedyś przeredaguję ten tekst, by uczynić ciekawszym od początku, a w kolejnych postaram się ograniczać opisy i wywalać te zbędne.

Pozdrawiam :)

Nowa Fantastyka