- Opowiadanie: Naviedzony - Koncepcja Alseta (DUCHY 2012)

Koncepcja Alseta (DUCHY 2012)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Koncepcja Alseta (DUCHY 2012)

Koncepcja Alseta

 

 

– Niko! Niko! Wracaj!

 

– Mamo, zobacz, co znalazłem!

 

Barwne listowie opadało z drzew, znacząc swoją drogę świetlnymi refleksami. Promienie jesiennego słońca, brutalnie przedzierając się wśród umierających liści, przeszywały powietrze milionem złocistych grotów. Między sękatymi konarami drzew, których mały Niko nie potrafił nazwać, szamotało się zwierzątko schwytane w sidła. Miało długie uszy i ruchliwy nosek, a skórę w całości pokrywał jasnobrązowy puch. Gdyby nie rozpaczliwe podrygi, którymi kożusznik starał się uciec od duszącej go pętli, chłopiec nigdy by go nie dostrzegł.

 

– Natychmiast wracaj! – krzyknęła mama. Niko drgnął. Nie lubił, kiedy mama krzyczała. Mimo tego podszedł jeszcze krok w stronę przerażonego zwierzątka i przykucnął zafascynowany. Jego uwagę przykuły ogromne oczy stworka. Spojrzał w nie i nie mógł już odwrócić wzroku.

 

– Niko, idę po ciebie! – ostrzegła mama i gdzieś z tyłu rozległ się szelest liści, a potem trzask pękających pod stopą gałązek.

 

Kożusznik szarpnął się jeszcze kilka razy, ale z każdym jego ruchem pętla zaciskała się coraz mocniej. Cały był strachem i ruchliwym, wilgotnym noskiem. Niko widział to w jego oczach. Puszysty kłębek przerażenia zadygotał ostatni raz i znieruchomiał. Mały, śmieszny nosek nie ruszał się już, a z oczu zwierzątka zniknęło coś bardzo, bardzo ważnego.

 

– Niko? – odezwała się mama, ale już wcale nie krzyczała. Stała tuż za nim, a chłopiec nie pamiętał, żeby słyszał jak podchodziła. Wpatrywał się nadal w kożusznika, ale coś mówiło mu, że to nie ten sam stworek, którego beznadziejną walkę obserwował przed chwilą. Różnica była strasznie duża, jak między konikiem z drewna, a konikiem z drewna, ale z ułamanymi nóżkami. Ten drugi też był konikiem, a jednak nie był kompletny i nie można się było nim bawić.

 

– Niko, chodź – powiedziała łagodnie mama i pociągnęła go za rękę – Wrócimy i poczytam ci, dobrze?

 

– Mamo, dlaczego on się przestał ruszać? – Pięcioletni chłopiec wciąż oglądał się za ramię, gdzie wśród uschłych liści leżała prawda o życiu i śmierci.

 

– Bo upolowali go panowie myśliwi, synku. Chodźmy do domu.

 

– Dobrze, mamo. Jaki będzie obiad? – zapytał, choć wcale teraz o tym nie myślał.

 

Przed oczami ciągle widział mały, ciemny nosek, który robił śmieszne "niuch, niuch, niuch", a potem przestał. Już wiedział, że ten nieruchomy nos przyśni mu się dzisiaj i jutro i jeszcze wiele, wiele razy.

 

***

 

Magister Niko Alset spiesznym krokiem zmierzał ku małej salce konwersatoryjnej przy końcu korytarza. Z obrazów, które rozmieszczono regularnie na ścianach wzniesionych z kremowego kamienia, patrzyły na niego surowo niezliczone profesorskie twarze. "Nie przynosisz nam chluby, młody człowieku", zdawały się mówić ich poważne miny; zmarszczone groźnie brwi niosły zapowiedź egzaminu zakończonego nim jeszcze zdążył się rozpocząć. Po przeciwległej stronie rozpościerała się perspektywa dziedzińca. Skąpane w deszczu światło, barwione żółcią, czerwienią i turkusem witrażowych szybek rozpryskiwało na murach Wszechnicy wszystkie kolory jesieni.

 

Alset zapukał ciężką kołatką i wsunął się do środka, uchylając drzwi tylko na tyle, na ile było to absolutnie niezbędne.

 

– Pan magister Alset! – zawołał profesor z przepastnej głębi swojego ogromnego fotela – Cóż za miła niespodzianka! Może wyjaśnicie nam powód waszej absencji na pierwszych… – Zerknął na wielki zegar wznoszący się w rogu sali. – … pierwszych dziewięciu minutach spotkania?

 

Skupieni wokół profesorskiego fotela odwrócili głowy. W sali, która mogła pomieścić co najmniej dwadzieścia osób siedziały tylko trzy. Alseta zdumiało jak niewielu absolwentów Wszechnicy zostało zaproszonych do udziału w eksperymencie profesora Filasa. Natychmiast zrozumiał, że niefortunne spóźnienie mogło go kosztować utratę jedynej szansy na zaistnienie w magisterskim bractwie.

 

– Mistrzu profesorze! – Niko skłonił się grzecznie nie spuszczając oczu z pryncypała, tak jak zwykło się to czynić tylko w odniesieniu do nobili. – Raczcie wybaczyć moje karygodne zaniedbanie. Te kilka minut, które poświęciłem własnej prezencji, by nie ubliżać waszej dostojności niechlujstwem, kosztowały mnie naganne spóźnienie. Proszę uniżenie o dopuszczenie do spotkania pomimo mojego skandalicznego zachowania.

 

Profesor westchnął.

 

– Siadajcie Alset. I tak nie straciliście zbyt dużo. Razem ze mną są tutaj lord Sekelem tau Sublime oraz pan magister Atold Tradir, który tak jak i wy jest absolwentem Wszechnicy.

 

Niko przywitał nobila ukłonem i ceremonialnym spojrzeniem w oczy. Drugiego mężczyznę zignorował natomiast całkowicie.

 

– Jak już mówiłem, zanim pan magister przerwał nam swoim wtargnięciem, nasza praca skupi się na badaniach, których rezultaty mogą prowadzić do wykreowania nowego porządku świata. – Profesor podniósł wzrok, najwyraźniej starając się dostrzec wyraz niedowierzania lub kpiny na twarzach słuchaczy. Jeśli kogokolwiek zaskoczyły te słowa nie dał tego po sobie poznać – Nasze grono zawężone jest celowo do osób pozostających wyłącznie w ścisłym związku z przedmiotem nauki, gdyż każde niepowodzenie może kosztować nas więcej niż jesteśmy w stanie przewidzieć.

 

– Przepraszam mistrzu profesorze – wtrącił się Alset – ale jakie zagrożenia mogą czyhać na nas w tych murach, pod opieką Jego Magnificencji?

 

– Zdołałem się dowiedzieć, że wiele osób nieprzychylnych jest nie tylko naszym metodom, ale i przede wszystkim naszym celom. Są gotowe wykorzystać każdą naszą klęskę i każdy błąd, by tylko przerwać badania, na co pozwolić nie można żadną miarą! Stąd też zobowiązuję panów do zachowania tajemnicy jak najściślejszej dopóki zadanie nasze nie dobiegnie końca. Przysięgnijcie!

 

Niko był zdumiony. Stary profesor Filas znany był ze swoich dramatycznych gestów i częstych ucieczek w świat wydumanych teorii, ale zdaniem Alseta powoli zaczynał tracić rozum. Ciekawość, ta osobliwa namiętność przynależna ludziom intelektu, pchała jednak młodego badacza w głębiny, które mogły skrywać błyszczący skarb lub tylko rozczarowującą pustkę. Położył rękę na czole i poprzysiągł dochowanie wierności sprawie, powtarzając za starcem słowa roty.

 

Filas podszedł do okna i wyjrzał na dziedziniec. Przed aulą, gdzie kończyła się aleja starodrzewu zaparkowała dorożka, wypuszczając ze swych luksusowych objęć stateczną niewiastę o wyglądzie prosiaka i manierach damy. Starzec patrzył jeszcze chwilę za znikającym w oddali pojazdem, po czym przeniósł wzrok na zaintrygowanych słuchaczy. Rozpoczął wykład, a mówił tonem cichym i pokornym, niemal jak kapłan, kierujący swe prośby do boga zrodzonego z człowieczej myśli. Wysnuwał przed nimi zalążek idei, rozwijał ją, kształtował i na ich oczach ubierał w codzienność. Alset słuchał go ze zdumieniem i zachwytem, dając się ponieść tej wizji, przed oczyma mając nowy, lepszy świat.

 

***

 

Profesor Havick Filas skończył wykład wiele godzin później. Szary zmierzch wymazywał jesienne barwy, otulając świat przesłoną z cienia. Szerokim chodnikiem przechadzały się strojne damy prowadzone pod rękę przez czarno-białych kawalerów. Ze stukotem kół przejechała dorożka. Przy końcu ulicy rozjarzyła się lampa. Umundurowany latarnik o zmęczonej twarzy zaczynał właśnie pracę.

 

Niko i jego rówieśnik zatrzymali się pod monumentalnymi arkadami Wszechnicy. Błysnął płomyczek. Magister Tradir zaciągnął się z lubością. Zakołysało się cyklopowe oko fajeczki.

 

– Co o tym myślicie, panie Tradir? – zapytał Alset, spoglądając w zadumie na gasnący horyzont – Czy to kompletne szaleństwo?

 

– Byłbym ostrożny z takimi stwierdzeniami. Wśród murów Wszechnicy echo odbija się wyjątkowo długo. Podważanie autorytetu mistrza Filasa może się okazać bardziej niezdrowe od mego, podobno zgubnego, nałogu.

 

– Jestem zmuszony przyznać panu słuszność. Czy istnieje szansa, że da się pan zaprosić na kolację? Mamy do przedyskutowania wiele pilnych kwestii i byłbym zdziwiony, gdyby w tej chwili nie był pan równie oszołomiony wizją mistrza Filasa, jak i ja jestem.

 

Magister Tradir pyknął z fajeczki i uśmiechnął się niepewnie.

 

– Byłbym rad mogąc przyjąć pańskie zaproszenie, panie Alset – zaczął – ale dziś wieczór jestem zajęty. Mam pewność, że niedługo przyjdzie mi zrewanżować się równie miłym zaproszeniem, lecz na razie muszę pana opuścić. Do zobaczenia nazajutrz.

 

Niko pożegnał rówieśnika i zapewnił, że jego zaproszenie nadal jest aktualne, po czym oddalił się, wpatrzony w odległe światła, odbijane przez falujący nurt rzeki. Kiedy zniknął za rogiem, Atold Tradir natychmiast ruszył z miejsca. Nogi niosły go szybko, a na twarzy nie było już ani śladu melancholijnej ospałości, na którą spoglądał Alset jeszcze chwilę temu. Gdyby profesor Filas spotkał go teraz na ulicy, zadziwiłby go kasandryczny grymas i harde, wyzywające spojrzenie, którym Tradir obdzielał mijanych ludzi. W ściągniętych rysach jego twarzy czaiła się ponura frustracja, ale spoza tytoniowego dymu błyszczały przebiegłą inteligencją oczy ciemniejsze niż kryształy onyksu.

 

Szybkim krokiem mijał kolejne przecznice pogrążony w myślach, aż dotarł do małej kawiarenki, dostatecznie gwarnej, by każda rozmowa mogła toczyć się w obecności wielu par oczu, lecz tylko dwóch par uszu.

 

– Dama zaprasza do swojego stolika – powiedział właściciel przybytku, patrząc gdzieś poza niego. Magister Tradir podążył we wskazanym kierunku i usiadł naprzeciw kobiety o uroczej twarzy i niewinnym spojrzeniu.

 

– Pani – rzekł, obdarzając ją spojrzeniem. Stary ceremoniał nakazywał zawsze patrzeć na osoby urodzone wyżej. Profesorowie Dawnych Dziejów mawiali, że zwyczaj ten wziął się z zainteresowania, które budzili niegdyś nobile wśród pośledniejszego ludu. Minęły wieki i odruch ciekawskich stał się symbolem szacunku.

 

– Spóźniłeś się – głosik nieznajomej zadźwięczał niczym szczebiot rajskich ptaków – to nieładnie spóźniać się na umówione spotkanie.

 

– Mawiają, że punktualność jest przywilejem szlachetnych, pani.

 

– A szlachetni mogą swoimi przywilejami obdarzać kogo tylko zechcą, panie Tradir. Proszę się nie czuć niegodnym.

 

– Będę miał to na uwadze. – Uśmiechnął się. Natychmiast wyczuł niebezpieczeństwo, dobrze maskowane uprzejmym uśmiechem. Postanowił nie sprawdzać gdzie przebiega granica cierpliwości tej kobiety. – Pozwoli więc pani, że streszczę jej przebieg spotkania?

 

Skinęła przyzwalająco.

 

Pilnuj się, pomyślał magister Atold Tradir, dobierając rozważnie słowa. Każdy, nawet najdrobniejszy błąd mógł zaważyć na całym jego projekcie. Potrzebował siedzącej naprzeciw kobiety o nieznanej mu tożsamości, a ona potrzebowała jego. Pakt, który zawiązali był jednak kruchy i przy najlżejszym uderzeniu mógł rozsypać się w pył.

 

Pilnuj się, myślał, to najważniejsza rozmowa w twoim życiu.

 

Nie mógł wiedzieć, że w tym samym czasie w luksusowym wnętrzu nobilskiej dorożki, mknącej ulicami Kapitolu toczy się inna rozmowa, o której magister Niko Alset ma dokładnie takie samo mniemanie.

 

***

 

– Założenie pierwsze. – Profesor Filas stał u szczytu wielkiego stołu zastawionego dziesiątkami zapisanych arkuszy. Miał na sobie frak czarny niczym węgiel, przepasany mlecznobiałą wstęgą. Zmarszczki wokół oczu zdawały się falować kiedy mówił. – Każda istota żywa ma w sobie ducha. Mam rację, panie magistrze Tradir?

 

Tradir potaknął. Nie czuł się komfortowo w towarzystwie pozostałych trzech mężczyzn. Zawiązując kontrakt z nieznajomą nie podejrzewał jeszcze, jak trudne będzie jego zadanie.

 

– Założenie drugie! – Ostry głos prowadzącego przerwał ciszę. – Duch jest siłą, która umożliwia istotom żywym działanie. Energia zgromadzona w duchach pozwala nam oddychać, poruszać się, mówić. Pozwala nam żyć. Czy tak naucza doktryna Katedry?

 

Magister Tradir potaknął po raz drugi. Te wiadomości były absolutną podstawą kształcenia w Katedrze Życia. "Zaczniecie od prostych rzeczy", powiedziała Pani, "na początku musisz okazać się kompetentny i przydatny. Nie możesz od razu wszystkiego zepsuć, bo na tym etapie badań zawsze można wymienić cię na kogoś zdolniejszego. Musisz im pomóc, by nabrali do ciebie szacunku i uwierzyli, że jesteś im niezbędny." Atold Tradir zgadzał się z każdym jej słowem. Obiecana gratyfikacja, jak twierdziła Pani, miałaby wynagrodzić mu w zupełności uszczerbek na dobrym imieniu, poniesiony wskutek błędu w sztuce.

 

Magister Tradir pokornie zgodził się na wszystkie warunki umowy, wietrząc życiową szansę w gwałtownym awansie społecznym. W jednym tylko punkcie jego plan nie zgadzał sie z wizją nieznajomej. Po zamknięciu eksperymentu, Tradir zamierzał bowiem kontynuować go na własną rękę i dokończyć. Ten szczegół absolwent Wszechnicy wolał jednak zachować dla siebie.

 

– Problematyczną wydaje się być kwestia zaprzęgnięcia ducha do maszyny – powiedział Tradir, wskazując na jeden z wykresów – Wiadomym jest, że potęga ducha potrafi wykonać pracę ponad możliwości, którymi dysponuje ciało. Dawne Dzieje znają przypadki tytanicznego wysiłku na jaki zdobywali się bohaterowie, by dokonać swych nadludzkich czynów. W wysokich górach Kemitu żyją ponoć mędrcy, którzy samą tylko siłą ducha potrafią zmieniać świat wokół nich. To wszystko przykłady nieskończonej energii, jaką wydobyć można z istoty, póki trwa jej życie.

 

– Skonstruowanie takiej maszyny to zadanie dla pana Alseta. – Profesor Filas zerknął w kierunku milczącego nobila. – Oczywiście lord Sublime, który finansuje badania, a któremu nie można odmówić cnoty szczodrości, pokryje niezbędne koszty.

 

Lord Sekelem tau Sublime skłonił się lekko, nadal nie wymawiając ani słowa. Był mecenasem nowatorskich projektów profesora, lecz jednym z warunków, którymi obwarował swoją pomoc było jego osobiste uczestnictwo przy wszystkich badaniach, na których pojawiał się z pasją, jaka charakteryzuje wyłącznie amatorów. Nigdy nie zabierał głosu, a jego milcząca obecność, choć onieśmielająca, zdawała się tłoczyć w badaczy nowe siły. Pracowali więc w pocie czoła, a kolejne dni upływały pod znakiem nowych odkryć i frapujących problemów, którym stawiali czoła z wytrwałością oceanu drążącego nadmorski klif.

 

Pod koniec trzeciego tygodnia maszyna była gotowa. Potrzeba było czterech ludzi, by ruszyć ją z miejsca i ośmiu, żeby przemieścić srebrzyste ogniwo do zagraconej pracowni Havicka Filasa. Wznosiło się na wysokość sześciu stóp ponad podłogę, połyskując niczym lód. Niko Alset, absolwent Katedry Urządzeń Mechanicznych, o którym mówiło się, że sztuczne życie zamknięte w subtelnych maszyneriach jest mu bliższe niż jego własne, nadal nie był z niej zadowolony. Mimo olbrzymich kosztów poniesionych na zakup czystego srebra, z którego odlane były wewnętrzne spoiwa konstrukcji, maszyna pozostawała martwa w obliczu kolejnych testów.

 

– Pańska maszyneria nie działa, panie Alset – Powitał go profesor Filas pewnego pochmurnego dnia. – Musi pan być świadom tego, że marnujemy tu czas. Do niczego nie dojdziemy z konstruktorem, którego najwyraźniej przeceniła rodzima katedra.

 

Alset spąsowiał. Drwiące spojrzenie Atolda Tradira boleśnie raniło jego dumę. Miał dość przytyków, lecz nie śmiał sprzeciwić się słowom profesora. Podczas gdy magister Życia mógł pochwalić się osiągnięciem w zakresie obserwacji oddziaływania duchów na materię, on miał tylko maszynę, która nie działała. Był pewien, że rdzeń urządzenia, wykonany ze skierowanych w swoją stronę lustrzanych powierzchni spajanych czystym srebrem powinien spełnić swoją rolę, lecz z niewiadomych przyczyn założenie to było błędne.

 

– Nie rozumiem, co mogłem pominąć – odezwał się Alset, wyprowadzony z równowagi drwiącym śmiechem towarzysza, gdy kolejny szczur wyskoczył z otwartego ogniwa, nic sobie nie robiąc z prób zaprzęgnięcia jego ducha do pracy. – I pański śmiech, panie Tradir, niczego tutaj nie zmieni! – Niko podniósł głos. – Może przyczyny niepowodzenia należy dopatrywać się w pańskich działaniach?

 

Tradir zbladł.

 

– To jest bardzo poważne oskarżenie, panie Alset. Na tyle poważne, żebym mógł za nie żądać satysfakcji. Sugeruje pan, że celowo wprowadzam panów w błąd wynikami swoich badań?

 

– Sugeruję, że w istocie to pan może okazać się niekompetentny! – krzyknął Niko. Powoli tracił nad sobą kontrolę. Kolejne dni niepowodzeń i zmarnowane godziny ciężkiej pracy pozostawiły go pogrążonego w głębokiej frustracji.

 

– Dosyć, panie Alset. – Cichy, melancholijny głos lorda Sublime przerwał dyskusję. – Myślę, że powinien się pan oddalić i przemyśleć swoje słowa.

 

Alset skłonił się i skierował do drzwi, celowo unikając spojrzenia nobila. Lord Sekelem nie dał po sobie poznać, że w jakikolwiek sposób odczuł tę zniewagę.

 

***

 

Jeszcze tego samego dnia, wraz z wieczorną pocztą, Niko Alset otrzymał dwie wiadomości. Pierwsza, zapisana gniewnymi, ostrymi pociągnięciami pióra na papeterii z herbem Wszechnicy zawierała wyrzut ze strony Havicka Filasa. Profesor napominał o konieczności zrewidowania alsetowego stopnia naukowego i odsunięciu go od projektu. Niko aż zacisnął pięści na zawartą w tekście sugestię, jakoby miał on z rozmysłem opóźniać ukończenie badań, a winę zrzucać na magistra Atolda Tradira w celu przywłaszczenia sobie pełni zasług. Spoza chłodnych, akademickich słów przebijała paranoja. Niko widział ją w niestartych plamkach atramentu, w gwałtownych skreśleniach błędnych słów. Panika czaiła się w zbyt ostrym ogonku przy "g", wyzierała spod krzywo postawionego nawiasu. To był list człowieka żyjącego strachem o los swoich marzeń.

 

Druga wiadomość zapisana była srebrnym tuszem na czarnej papeterii. Elegancki papier zdobiły stylizowane inicjały "S t S". Niko poświęcił tej krótkiej notce równie dużo czasu, co irytującym oskarżeniom profesora Filasa. Kiedy wreszcie uznał, że intencję autora odgadł prawidłowo, zadzwonił po służącego. Wszechnica gwarantowała dużo wygód swoim najlepszym absolwentom, a własna służba była jedną z tych, którym Alset nie potrafił się oprzeć. Starszy mężczyzna w perfekcyjne uprasowanej liberii z mnóstwem błyszczących guzików pojawił się niemal natychmiast.

 

– Będziesz mi towarzyszył do banku, a potem na giełdę, Martinie – powiedział Alset. – Kupujemy dużo srebra.

 

***

 

Magister Tradir siedział jak na szpilkach. Błękitna chrzamżanka, wystawiająca ciekawski łepek z jego butonierki wyglądała na tanią i żałośnie niegustowną na tle oszałamiającej kreacji nobilki. Kobieta, której nazwiska do tej pory nie zdołał poznać przysiadła skromnie na samym skraju fotela, w skupieniu skubiąc koronkę w kolorze czerwonego wina. Jej nonszalancja i beztroska irytowały Atolda, lecz nie tak bardzo jak to, że zdawała się nigdy nie mylić.

 

Mierzyła go teraz chłodnym spojrzeniem półprzymkniętych oczu. Podjął wiele dyskretnych starań w celu odkrycia tożsamości Pani, lecz przestał, kiedy rzeczona zakomunikowała mu, iż wcale nie uważa jego starań za dyskretne.

 

– Zdaje pan sobie sprawę z tego, że zepsuł pan mój plan? Miał pan nie dopuścić do tego, żeby badania posunęły się aż tak daleko. – Podjęła po całej wieczności niezręcznego milczenia. – Przynajmniej udało się panu zrealizować mój pomysł, nie dodając ani grama własnej inwencji, co, muszę przyznać, było dobrym posunięciem.

 

"To był mój pomysł!", wrzasnął w duszy Tradir, "nigdy byś nie wpadła na to, by podkopać w ten sposób pozycję Alseta!" Cały aż gotował się ze złości na wspomnienie obrzydliwego szantażu. Czuł jakby wrząca smoła przelewała mu się w duszy. Najchętniej porwałby ze stolika łyżeczkę o rączce z masy perłowej i wydłubałby nią te zuchwałe, piękne oczy. Zdawały się szydzić z jego wściekłości.

 

-Chciałby pan może coś powiedzieć?

 

– Nie, Pani.

 

– To dobrze, bo wykona pan jeszcze dużo moich poleceń i będzie pan znosił moje kaprysy.

 

– Każdy pani kaprys jest dla mnie rozkazem – powiedział. "Obyś zdechła, pobożna suko", pomyślał.

 

– To oczywiste, panie Tradir. A skoro sam, jakże zręcznie, poruszył pan temat rozkazów, to wysłucha pan teraz następnego. Posiada pan dostęp do papeterii Wszechnicy, prawda?

 

– Tak, Pani.

 

– To dobrze. Od tej pory zacznie się ta trudna część pańskiego zadania. Tym razem postara się pan wykonać ją dobrze, albo jedyną nagrodę dostaną kruki mieszkające opodal szubienicy.

 

Atold Tradir podniósł wzrok i napotkał chłodne spojrzenie o barwie turkusów. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Pani była szalona, teraz widział to już całkiem klarownie. Troska o los swojego ducha odebrała jej sumienie i zdrowy rozsądek.

 

– Przepraszam? – zapytał uprzejmie – Chyba nie zrozumiałem dokładnie, co ma pani na myśli.

 

– A ja uważam, że zrozumiał pan to bardzo dobrze, panie Tradir. Nikomu nie potrzebny jest proces i pańska śmierć.

 

– Nie zrobiłem jeszcze nic, za co można byłoby mnie wieszać, Pani. – stwierdził Atold i prawie natychmiast pożałował tych słów, bowiem domyślił się już, co za chwilę usłyszy.

 

– Użycie słowa "jeszcze" wydaje się tu kluczowe, panie Tradir – powiedziała dama. – Od tej pory korzysta pan wyłącznie ze środków, których ja mu udostępnię i robi pan wyłącznie to, co ja panu polecę zrobić. Proszę powtórzyć.

 

Magister Tradir powtórzył wyraźnie słowo po słowie, czując jak zapiekła nienawiść wrasta mu głęboko w trzewia. Musiał być szalony, by sprzymierzyć się z tą samozwańczą zbawczynią! W ciągu ostatniego miesiąca nauczył się gorzkiej prawdy: kto chce ratować świat bez względu na cenę, prędzej go zniszczy, niż ocali. Tym bardziej, gdy ratuje go przed wyimaginowanym złem, tkwiącym wyłącznie pomiędzy wersami wykrzykiwanymi w ciemności przez pomylonych kapłanów.

 

– Proszę teraz wyjść i czekać na instrukcje. Proszę również nie opuszczać domu w godzinach wieczornych, każdego pierwszego i trzeciego dnia tygodnia. Kiedy uznam, że nadszedł dobry moment, przekażę panu rzeczone środki. Dobrej nocy, panie Tradir.

 

Dama o oczach z błękitnego kalaitu sięgnęła po swoją malutką filiżaneczkę i całkowicie zatopiła się w kontemplowaniu smaku herbaty. Umiarkowane zainteresowanie, którego skromnie udzielała rozmówcy ulotniło się bez śladu w jednej chwili.

 

Atold zapalił fajeczkę już po wyjściu z klubu. Powietrze Wschodniego Brzegu, przesycone zapachem ryb i masarni budziło w nim odrazę. Wonny dym dawał chwilę zapomnienia, kołyszący się ogienek hipnotyzował i budził nadzieję. Tradir przez chwilę mógł poczuć się jak ktoś, komu ludzie kłaniają się i patrzą w oczy, mijając na ulicy. Obsesyjnie zaglądał ludziom w twarze, starając się znaleźć oznaki pogardy dla niego: parweniusza z chamskim pochodzeniem, posługacza nobili i popychadła profesorów. Z okrzykiem wściekłości wyrwał z butonierki niebieski kwiat i zdeptał delikatne szypułki.

 

***

 

Duża część społeczności Kapitolu – zarówno starej arystokracji, jak i pospólstwa – już od dziesiątek lat podporządkowana była zachowawczej wierze w Źródło. Była to jedna z tych religii, które powstają po wielkich wojnach, głosząc konieczność powrotu do moralności starych czasów i zachowania świata w formie, w której się go zastało. Świątynie Źródła nie posiadały okien, a wchodziło się do nich przez długi przedsionek, w każdym przypadku skonstruowany w ten sposób, by do głównej sali nie docierały promienie słońca. Były to niskie, masywne budowle pomalowane bez wyjątku smoliście czarną farbą. Sprawiały przygnębiające, ponure wrażenie. Wyrosły szybko i zakorzeniły się w zdrowej tkance miast niczym chore, zmutowane włókna w skórze starców.

 

Kapłanami i kapłankami Źródła zostawali wyłącznie ślepcy. Nawet jeśli nowicjusz był niewidomy już w momencie przystąpienia do nauki, w rytuale przejścia pozbawiano go oczu. Tak na wszelki wypadek. Ciemność była podstawową i najważniejszą formą przekazu, jaką posługiwał się Źródlizm. Symbolizowała odrzucenie świata, zrównanie duchów i zwrócenie ku nim swoich myśli. Przypominała o śmierci. Mrok, panujący w świątyniach był niezmącony i odwieczny tak, jak porządek świata, którego niezmienność głosili kapłani. Śmiertelnym wrogiem Źródlistów było wszystko, co nowe. W postępie upatrywali zepsucia, a w jakiejkolwiek zmianie chaosu.

 

Kobieta o bardzo błękitnych oczach wkroczyła śmiało w świątynną ciemność. Niczego nie widziała, lecz to nie stanowiło problemu. Bywała w tym budynku wiele razy, drogę znała na pamięć. Jej buty stukały cicho po kamiennej posadzce, ale dźwięk gubił się w mroku. W świątyniach Źródła nigdy nie było echa.

 

– Witaj, dziecino – zawołał z ciemności starczy głos – Pozostań na chwilę i posłuchaj.

 

– Witaj, pasterzu. Niech noc będzie dla ciebie jak najciemniejsza.

 

– Niech słońce zachodzi nad twoimi drogami. Czy przyszłaś wysłuchać mądrości Źródła?

 

– Przyszłam się poradzić. – Dama rozpoznała jego głos. Nigdy go nie widziała, lecz rozmawiała z nim już kilkakrotnie, za każdym razem opuszczając progi świątyni mądrzejsza i coraz bardziej skora do gorliwego wypełniania woli Źródła.

 

– Słucham Cię, drogie dziecko. Czy dojrzałaś już do trwalszego ujrzenia nocy?

 

– Nie, pasterzu. Jeszcze nie.

 

– Szkoda. Oczy nie są ci potrzebne i nie będą potrzebne po śmierci. Twój duch jest wszystkim, pamiętaj.

 

– Pamiętam, pasterzu. Przyszłam zapytać właśnie o ducha.

 

– Pytaj więc. – Właściciel głosu zdawał się przemieszczać, lecz Pani wiedziała, że wrażenie to może być złudne. W absolutnej ciemności trudno było zachować poczucie przestrzeni.

 

– Pasterzu… Nauczacie, że zabijanie jest złem, bowiem wywołuje reakcję, a każda reakcja prowadzi świat dalej ku przepaści.

 

– To prawda, dziecino.

 

– A jeśli zabijanie przysłużyłoby się światu? Co wtedy? – zapytała, czując, że nie jest tak opanowana, za jaką chciałaby uchodzić. Bardzo nie chciała usłyszeć słów potępienia. Oznaczałoby to konieczność zmiany planów, a Pani nie chciała ich zmieniać.

 

– To musiałaby być naprawdę wielka przysługa. – odrzekł kapłan po chwili milczenia. – Ze wszystkich czynów, zabójstwo pozostawia na obliczu świata największe ślady. Pamiętaj, że naszą rolą jest dbanie o jego niezmienność.

 

-Pamiętam, pasterzu. Gra jest jednak tego warta. Na Wszechnicy prowadzone są badania, o których pewnie już wiecie. Te podejrzane eksperymenty mogą całkowicie odmienić świat. Już samo to, byłoby straszne. Arystokracja zepchnięta na margines, pospólstwo dzierżące władzę paluchami napuchniętymi od macania złota. Świątynie Źródła puste.

 

Kapłan słuchał w milczeniu.

 

– Ale nie to jest najgorsze – kontynuowała Pani, nieświadomie podnosząc głos. – Oni eksperymentują na duchach. Pragną w jakiś sposób zaprząc je do pracy.

 

– Aż trudno mi wyobrazić sobie takie zbrukanie… – jęknał kapłan – Do pracy… Pracy! Tylko pospólstwo pracuje, a z tej pracy biorą się dziwne myśli i nowe, przerażające idee i zmiany. Człowiecze duchy zbezczeszczone i zbrukane…

 

– Mogę temu zapobiec! – Krzyknęła Pani, czując, że z ciemności przysłuchuje się jej więcej niż jedna para uszu. – Mogę unicestwić te plany! Zrobię to dla Źródła i dla ich duchów! Dla ich dobra!

 

– Czy potrzeba ci czegoś, dziecino? Zrobimy wszystko, żeby ci pomóc – odezwał się drugi, niższy głos gdzieś znacznie bliżej.

 

– Potrzeba mi tylko waszego przyzwolenia. Tylko waszej aprobaty. Mówicie słowami Źródła, powiedzcie, czy wolno mi dokonać jednego, malutkiego zła w imię większego dobra?

 

– Idź i zrób wszystko, co konieczne, by raz na zawsze wyplenić tę zarazę – zaszeptały głosy w mroku. – Idź. Idź i zrób, co musi być zrobione. Damy ci pomoc. Damy ci wsparcie.

 

– Ja pójdę! – Rozległ się młodzieńczy głos. Czuła, że jego właściciel cały aż dygocze z przejęcia. – Pójdę i zrobię to dla nas!

 

Pani uśmiechnęła się do siebie. Liczyła na to. Atold Tradir był jej potrzebny i nie chciała pozbywać się go tak szybko.

 

***

 

Niko Alset złożył list zapisany srebrnym tuszem na kunsztownej, czarnej papeterii i ukrył twarz w drżących dłoniach. Straszne, niewyobrażalne zdania zdawały się odbijać echem wewnątrz jego głowy. Dopił resztę wina i ponownie rozłożył arkusz. Stylizowane inicjały S t S zamigotały w czerwonym blasku kominka.

 

 

Szanowny Panie Magistrze!

 

Z wielką przykrością zawiadamiam o śmierci profesora Havicka Filasa, który dziś rano został zastrzelony w swoim gabinecie. Sprawca tego haniebnego czynu, młody mężczyzna powiązany najprawdopodobniej ze Źródlistami nie żyje również i tajemnicę swojego zleceniodawcy zabrał do grobu. Pomimo, iż stwierdzono naturalne przyczyny zgonu, ja pozwalam sobie sądzić, że został on otruty.

 

Choć trudno w to uwierzyć, zostaliśmy przechytrzeni. Żaden z nas nie spodziewał się, że może dojść do tak drastycznych kroków. Teraz oczywiście eksperyment został oficjalnie przerwany, a ja nie jestem już donatorem Wszechnicy. Pan został odsunięty od badań, profesor Havick Filas z oczywistych względów nie może już kontynuować projektu, a pan magister Atold Tradir jest poza dyskusją.

 

Jeszcze jedna kwestia wymaga napomknięcia. Przy zabójcy znaleziono pistolet pochodzący z moich prywatnych zbiorów. To kieruje podejrzenie w moją stronę, choć zarzut taki byłby w oczywisty sposób absurdalny i liczę na to, że podziela pan moje zdanie. Nie mogę już jednak dłużej utrzymywać z Panem kontaktu, ani wspierać w jakikolwiek sposób. Musi Pan kontynuować badania dla dobra sprawy, o której rozmawialiśmy wtedy, w dorożce, w dniu naszego pierwszego spotkania.

 

Życzę powodzenia

 

S t S

 

P.S. Niedługo nadejdzie dzień, w którym zostanie Pan poproszony o przybycie do Wszechnicy w celu kontynuowania eksperymentu. To będzie dzień, w którym wszystko się skończy w ten, lub inny sposób.

 

 

Była już późna noc, gdy magister Alset zasypiał, dręczony niepokojącymi wizjami. Cały wieczór spędził obserwując bezsilnie maszynerię, którą zbudował, z tym straszliwym listem w ręce, starając się nie myśleć o martwym ciele profesora. Jakże nieszczęśliwy musiał być ten staruszek, gdy umierał, widząc jak największe, wizjonerskie wręcz dzieło jego życia gaśnie wraz z nim!

 

Niko zasnął po wielu godzinach, a przez całą noc śnił mu się mały, ruchliwy nosek umierającego zwierzątka, które ujrzał w leśnej głuszy wiele lat temu. W jego snach kożusznik i profesor byli jedną istotą. Złapani w sidła. Zamordowani z zimną krwią. Obracając się niespokojnie z boku na bok śnił o tym czymś, co zniknęło z oczu martwego stworka, a dziś rano, zaledwie kilkanaście godzin temu, na zawsze opuściło spojrzenie profesora Filasa.

 

Kiedy nastał świt, a do sypialni wpadało złote światło poranka, magister Niko Alset miał już gotową koncepcję.

 

***

 

– Jak widzicie przyszłam osobiście.

 

Magister Tradir siedział wygodnie w ciepłym fotelu w rogu własnego salonu i bardzo starał się wyglądać na opanowanego. Do niego też dotarły wieści o śmierci profesora Filasa, a konkluzja która z nich płynęła napełniała jego serce przerażeniem. Pomimo znudzonego wyrazu twarzy, którego przybranie i tak kosztowało go mnóstwo wysiłku, cały – z trudem wypracowany – efekt psuły dłonie, których drżenie bezskutecznie starał się ukryć pod długimi rękawami surduta.

 

-Ta fatyga była niepotrzebna, Pani – odezwał się po chwili przytłaczającego milczenia. – I tak wypełniłbym polecenie.

 

– Wiem. Pamiętacie mam nadzieję, że nie mam zamiaru korygować każdego waszego błędu?

 

– Ja nie popełniam błędów, Pani. To okoliczności, na które nie mam wpływu sprawiają, że dzieje się tak, a nie inaczej.

 

– Lepiej, żeby okoliczności działały na waszą korzyść.

 

– Będą, Pani.

 

Dama westchnęła. Jej dłoń zatonęła z zakamarkach czarnej sukni, by po chwili wynurzyć się z palcem na spuście pistoletu. Przepięknie zdobiony dwustrzałowiec zajrzał Tradirowi w oczy czarnym spojrzeniem luf.

 

– Nie bójcie się, panie Tradir. Ta broń jest do pańskiej dyspozycji na jutrzejszy wieczór. Jest nabita i doskonale utrzymana, na pewno nie zawiedzie. Strzelec też nie powinien zawieść, bowiem ma tylko dwa strzały. Jeden dla lorda Sekelem tau Sublime, a drugi dla magistra Niko Alseta.

 

Tradir zbladł. Ogarnęły go mdłości. Pomyślał o chwili, w której ciszę Wszechnicy rozerwą strzały i poczuł się bardzo, bardzo źle. Dwukrotnie otwierał usta, żeby odrzucić zlecone zadanie, lecz za każdym razem zamykał je ponownie nie wypowiedziawszy ani słowa. Co by to dało? Pani znajdzie sobie innego pomocnika, który tak czy inaczej wykona tę straszliwą pracę. Alset i nobil umrą, tego był pewien. Nikt nie może żyć, jeżeli jego zgonu życzy sobie ta przepiękna, władcza śmierć w czerni i szkarłatach. Oni umrą, a jego spotka tylko i wyłącznie zemsta. Jeśli odmówi, to z głupiego strachu, a wtedy nie będzie już dla niego ratunku. Relegowany z Wszechnicy, pozbawiony protektoratu tajemniczej Damy, skończy na ulicy, żebrząc o opiumowe zapomnienie.

 

Pani uniosła dłoń. Pistolet, inkrustowane złotem narzędzie mordu zawisło pomiędzy nimi jak mroczna pieczęć. Tradir w zdumieniu patrzył jak jego palce same wyciągają się po broń, jak obejmują gładką kolbę i zaciskają się bez udziału jego woli. Pani cofnęła rękę, obserwując z rozbawieniem wyraz paniki, który pojawił się w oczach Tradira.

 

– Nie mogę… – szepnął. – Nie mogę tego zrobić…

 

– Nie? – Pani uniosła brwi w udawanym zdumieniu. – Na ulicy codziennie giną młodzi ludzie w honorowych pojedynkach, a ty boisz się pistoletu?

 

– Ale to… to coś innego…

 

– Jeśli się boisz, oddaj mi broń i zapomnij o całej sprawie. Wiedz jednak, że nie będziesz już korzystał z mojej dobroci.

 

Tradir gwałtownie cofnął rękę, przyciągając pistolet do piersi obronnym gestem. Nie zamierzał znaleźć się na bruku, ale myśl o zbrodni, której miał dokonać napełniała go szalonym strachem.

 

– Jakby na to spojrzeć z innej strony, panie Tradir, ratuje pan swoją przyszłość. Swoje życie. Każdy może strzelać w obronie życia. Poza tym to ja panu każę to zrobić. Pana duch będzie czysty. Całe zło obciąży wyłącznie mojego ducha, na co – westchnęła teatralnie – godzę się dla dobra sprawy.

 

– Ufam, że po wszystkim dotrzyma Pani danego słowa. Oczyszczenie z zarzutów i umowa małżeńska.

 

– Niech pan nie wątpi w moje słowo. Jeśli tylko zrobi pan z największą precyzją wszystko, o co pana poproszę, wszyscy będą zadowoleni. Oprócz Alseta i Sublime oczywiście, ale oni muszą zostać poświęceni.

 

– Tak, Pani – mruknął Tradir, przyglądając się broni. Nie wierzył w ani jedno jej słowo. – Mogę zapytać, skąd ma Pani pistolet należący do prywatnych zbiorów lorda Sekelem tau Sublime? Bo wszak to oznaczają wygrawerowane inicjały S t S, prawda?

 

– Może pan zapytać, ale nie otrzyma pan odpowiedzi. Być może dowie się pan wszystkiego później. Teraz jednak proszę o sporządzenie listu i wysłanie go panu Alsetowi. Obecnością lorda Sekelem tau Sublime na miejscu i w wyznaczonym czasie zajmę się osobiście. Musimy mieć pewność, że pojawią się jutro o konkretnej godzinie w gabinecie profesora Filasa.

 

– Tak, Pani – powtórzył jak swoje własne echo. Cała energia gdzieś z niego uleciała. Najchętniej położyłby się i umarł, byle tylko nie musieć uczestniczyć w tym odrażającym spisku. Szalona morderczyni i jej pachołek z głupią nadzieją, pomyślał. Jakie to żałosne. Posągową twarz kobiety rozświetlił jednak uroczy uśmiech. Wyglądała na szczęśliwą i tak czystą, że przez chwilę zwątpił w słuszność swoich oskarżeń. Wydały mu się śmieszne i małostkowe. Patrząc jej w oczy zapominało się o całym świecie. Ktoś tak cudowny nie mógłby mieć złych intencji.

 

– Powinien pan zajść kiedyś do świątyni, panie Tradir! – zaświergoliła Dama, a jej czysty, jasny głos wydał mu się piękną, choć upiorną muzyką. – Na pewno wiele kwestii stałoby się dla pana jaśniejszymi! Zostawiam panu butelkę mojego najlepszego wina, które przyniosłam w podzięce. Wiedziałam, że zdecyduje się pan pomóc mi! Proszę dzisiaj koniecznie wypić moje zdrowie.

 

– Wypiję – powiedział Tradir sam do siebie, kiedy kobieta opuściła już jego progi, wesoła niczym ukwiecona łąka na wiosnę – Ale za twoją śmierć. Mieszasz mi w głowie i w sercu i teraz nienawidzę cię bardziej niż kiedykolwiek.

 

– Wołał mnie pan? – służący imieniem Petrucio wszedł do pokoju.

 

– Nie, ale skoro tu już jesteś… Weź tę butelkę wina i wyrzuć. I zakazuję ci brać go do ust. Mam złe przeczucia. Potem nalej mi jakiegoś innego. Wieczorem wychodzę i wrócę późno w nocy. Pilnuj wtedy domu.

 

Służący oddalił się niespiesznie. Rozmyślał nad tym, jaka będzie służba u arystokraty, który zaledwie kilka godzin temu obiecał mu listownie swój protektorat. Nie był głupi i wiedział, że wino, które spożyje tego popołudnia Tradir, a także herbata, bułeczki oraz wędlina przyprawione były specjalnie na tę okazję. Petrucio nie uważał się za złego człowieka i w innym przypadku zastanowiłby się dwa razy nad swoim postępowaniem. Atold Tradir był jednak chimerycznym panem, wiecznym frustratem i kompletnym zerem, nawet w oczach swojego służącego. To przecież w istocie tylko…

 

– Szczur – szepnął służący, nalewając do kieliszka wina, którego butlę przyniosła Pani. – Tylko zwykły szczur.

 

Potem zamknął szczelnie prezent od niebieskookiej i wręczył posłańcowi w czarnej liberii, który czekał przy drzwiach dla służby. Po powrocie do kuchni otworzył nową butelkę czerwonego trunku. Przechylił ją do ust, wypijając dokładnie tyle ile nalał wcześniej do kieliszka i pozostawił otwartą na widoku. Z uśmiechem na twarzy podszedł do skulonego w fotelu pana.

 

– Proszę, panie Tradir. Pańskie wino.

 

– Nareszcie! Idź stąd! – Warknął magister, podejmując łapczywie kieliszek. Ostatnio zbyt dużo pił i miał tego świadomość, lecz nie potrafił sobie odmówić, być może ostatniej w życiu, przyjemności.

 

– Dobrze, panie Tradir. Smacznego.

 

***

 

Magister Niko Alset niespiesznym krokiem zmierzał ku małej salce konwersatoryjnej przy końcu korytarza. Prześladowało go silne odczucie, że ta sytuacja wydarzyła się już kiedyś, w jakiejś nieokreślonej przeszłości. Zastanowił się, czy to nie wtedy, kiedy po raz pierwszy przyszedł na spotkanie z profesorem Filasem. Tak, to chyba właśnie wtedy. Ponad miesiąc wcześniej, gdy przemierzał ten sam korytarz, silne światło słońca nasycało ściany wesołymi kolorami. Teraz światem władała noc, a jej nieczułe, księżycowe spojrzenie przydawało namalowanym profesorskim twarzom upiornych rysów.

 

Rozmyślał o liście otrzymanym dzień wcześniej od magistra Atolda Tradira. Napisany drżącą ręką na papeterii Wszechnicy epatował tajemniczością. "Jeśli chcesz kontynuować ze mną badania Filasa, przyjdź o północy do jego pracowni. Będę tam czekał.", pisał nadawca. Dalej następował obszerny akapit poświęcony lordowi Sublime i jego udziałowi w zabójstwie profesora. Alset uśmiechnął się do swoich myśli, stojąc przed drzwiami do pracowni Havicka Filasa, do której wcześniej kazał dostarczyć ulepszoną wersję swego urządzenia. Wziął głęboki oddech i przekroczył próg nie pukając.

 

– Dzień dobry – rozległ się cichy głos za jego plecami.

 

Niko odwrócił się. Magister Atold Tradir stał obok drzwi, mierząc do niego z pistoletu. W ciemności, lekko tylko rozświetlanej mdłą poświatą księżyca, nie było widać wyrazu jego twarzy.

 

– Na co czekasz? -uśmiechnął się Alset. – Na lorda Sekelem tau Sublime?

 

– Jakbyś zgadł, Alset. A teraz proszę cię grzecznie, żebyś stanął pod ścianą i zachował ciszę, albo będę zmuszony cię zastrzelić.

 

– Nie.

 

– Co to znaczy: nie?

 

– Nie, znaczy nie. Nie stanę po ścianą, a ciszę będę zachowywał, jeśli tak mi się spodoba.

 

– Alset, celuję do ciebie z pistoletu! Broń jest nabita! Zrób to natychmiast!

 

– Nie zrobię. Wiesz, dlaczego? Dlatego, że nie możesz mnie zabić zanim pojawi się tutaj lord Sekelem tau Sublime. Wystrzał obudziłby pół Wszechnicy, a lord Sublime uszedłby z życiem.

 

Magister Tradir poruszył się nerwowo. Nie spodziewał się oporu. Postanowił przeciągnąć rozmowę póki nie pojawi się spóźniony nobil. "Zaraza na nich", pomyślał, "są punktualni tylko wtedy, kiedy nie jest to konieczne."

 

– Dlaczego więc nie podejdziesz, żeby odebrać mi broń? – powiedział Tradir, wzruszając ramionami.

 

– Być może masz sztylet, którego nie widzę w ciemności. A być może po prostu nie chcę? Nigdy cię nie lubiłem, ale też nigdy nie życzyłem ci śmierci.

 

Skrzypnięcie uchylanych drzwi przerwało Tradirowi rozmyślania nad tym nieoczekiwanym wyznaniem. Na tle strzelistego okna pojawiła się arystokratyczna sylwetka lorda Sublime. Nobil zerknął w ich kierunku, po czym przeniósł spojrzenie na przygotowaną do ostatniego eksperymentu maszynerię.

 

– Widzę, że jesteśmy w komplecie. Doskonale! Możemy zaczynać – powiedział lord Sekelem tau Sublime, gładząc się po bródce.

 

Tradir zawahał się. Cała ta scena wyglądała zupełnie inaczej niż ją sobie wyobraził. W jego mniemaniu, sterroryzowany Alset pokornie stanie przy oknie, a lord Sublime zaraz obok niego. Dwa strzały z bliskiej odległości i ucieczka. Potem wróci po maszynę i dokończy eksperyment sam, zostawiając za sobą Panią i zwariowanych Źródlistów. Dostanie nobilitację i tytuł profesorski za największe osiągnięcie w historii nowożytnego świata, a jego imię powtarzane będzie z czcią i szacunkiem przez wszystkich od morza aż po zachodnie granice cywilizowanego świata. Tak, za wizję takiej przyszłości mógłby zabić z zimną krwią i zamierzał to uczynić.

 

– Teraz zginiecie – powiedział podnosząc broń. – Wierzcie mi, że nie chciałem tego robić, ale nie mam wyboru.

 

– Wierzymy. Dalej, strzelaj. – oznajmił hardo Alset. W głębi duszy bardzo się bał. Nikt nigdy nie celował do niego z pistoletu. Teraz, wśród nocnej ciemności, patrząc w morderczą czerń obydwóch luf, zapytał sam siebie, czy jego zaufanie do lorda Sublime jest poparte czymś więcej niż tylko słowami arystokraty. Odpowiedź była przecząca. Zacisnął pięści i zmusił się, żeby nie zamykać oczu. Obserwował, jak dłoń magistra Tradira zaciska się mocniej na kolbie pistoletu, jak wskazujący palec powoli wyciąga się w kierunku spustu. Lufa zakołysała się i spoczęła przed twarzą Alseta. Inkrustowana złotem śmierć zajrzała mu w oczy.

 

– Wybacz – rzekł magister Atold Tradir i pociągnął za spust.

 

Cisza.

 

Żadnego wystrzału.

 

Żadnej krwi.

 

Lord Sekelem tau Sublime roześmiał się cicho. Tradir stał oniemiały z przerażenia. Raz za razem ściągał spust, coraz bardziej panicznie, mierząc raz do jednego, a raz do drugiego mężczyzny.

 

– To na nic, panie magistrze – odezwał się arystokrata. – On nie wypali.

 

– To niemożliwe… – zająknął się Tradir – Pani… Ona nie popełnia błędów.

 

– Pani? Mówicie o mojej szanownej małżonce?

 

Alset powoli podniósł wzrok. Wypełniło go bezbrzeżne zdumienie. Lord Sekelem tau Sublime przechadzał się powoli, patrząc na zachodzący księżyc.

 

– Tak, panie Tradir, proszę nie robić takiej zdziwionej miny. Lady Gwendolen tau Sublime miała zamiar pojawić się tutaj jako nieproszony gość, prawdopodobnie żeby dopilnować aby wykonał pan jej zadanie i aby trucizna w pańskich żyłach wykonała swoje. Obawiam się jednak, że wypiła trochę za dużo wina i gorzej się poczuła. Tak… Uważam, że już domyśliła się wszystkiego i teraz panicznie biega w poszukiwaniu odtrutki, której oczywiście nie znajdzie. To w pewien sposób smutne, ale i romantyczne. Jeśli poprawi to panu humor, mogę zapewnić pana, że była to ta sama butelka wina, którą otruła pana. Wiem, że to nieco teatralne, ale nie mogłem sobie odmówić tej małej przyjemności. Życie nobila jest takie nudne!

 

Tradir cofnął się przerażony. W głowie kotłowały mu się setki myśli, strach sparaliżował go niemal całkowicie. Nie mógł wyartykułować ani słowa. Nie zareagował nawet wtedy, gdy Alset podszedł i wyrwał mu z ręki bezużyteczny pistolet.

 

– Wiesz, że jestem kolekcjonerem broni palnej – kontynuował arystokrata – Niemal każdy o tym wie. Codziennie dokonuję też przeglądu mojej kolekcji, więc nikt nie domyśliłby się, gdybym wprowadził drobne zmiany w każdym egzemplarzu. Muszę przyznać, że Gwendolen zaskoczyła mnie prostotą swojego planu. Spodziewałem się czegoś znacznie bardziej wysublimowanego niż ordynarne morderstwo. Profesor zginął, bo pod pewnym względem przeceniłem moją żonę, a pod innym zupełnie jej nie doceniłem. Potem jednak miałem się już na baczności. Podstęp z wykorzystaniem broni z mojej kolekcji na krótką metę okazał się być bardzo dobrym. Na pewien czas skrępował mi ręce. Widziałem, że zechce to powtórzyć i podczas następnego przeglądu broni uszkodziłem każdy z moich bezcennych eksponatów. Jest mi trochę przykro, bo teraz są oczywiście bezużyteczne, ale to musiało być zrobione. Gwendolen miała swoje sposoby, żeby pozbywać się niewygodnych tropów. Tylko umarli nie mówią. Swoją poprzednią ofiarę otruła jeszcze zanim zdążyła ona popełnić przestępstwo. Wolno działająca trucizna, na którą odtrutka nie jest znana. Proste i skuteczne. Cóż, to chyba wszystko. Nie… Jest jeszcze jedno. Nigdy nie lekceważ swoich służących.

 

Tradir słuchał tego wszystkiego ogarnięty narastającą obojętnością. Powoli zaczynało mu być wszystko jedno. Żołądek boleśnie mu się skurczył, w żyłach płonął ogień. Gardło miał wyschnięte na wiór i wzrok powoli odmawiał mu posłuszeństwa. Czy przez lorda Sublime naprawdę prześwituje księżyc, czy to tylko halucynacje? Czy to działa już trucizna? Co jest prawdą? Był gdzieś obok siebie i obok świata. Jego świadomość odpływała i wracała, atakując zmysłami szaloną nierzeczywistość. Nie czuł jak dwie pary silnych rąk układają go na podłodze. Wydawało mu się, że leży na falach, że tonie w morzu czerni.

 

Niko podciągnął rękawy swojego płaszcza i sprawnie operując skalpelem umieścił zwoje srebrnego drutu w nacięciach na szyi i dłoniach Tradira. Zagięte końcówki, wbite w żyły, szybko ubrudziły krwią jego zwinne dłonie konstruktora. Jeszcze chwila gorączkowej pracy i leżący na ziemi mężczyzna wyglądał jak oszołomiona pajęczym jadem mucha, złapana w srebrną pajęczynę.

 

– Proszę usiąść lordzie Sublime – powiedział. – Zaczynamy.

 

Uruchomiona maszyna zabuczała basowo. Alset zamknął ogniwo i pozwolił mu swobodnie się obracać. Skierowane ku sobie zwierciadła odbijały srebrzysty rdzeń w lustrzaną nieskończoność. "Będziesz grzeczną energią?", zapytał w myślach Alset i uśmiechnął się w mroku.

 

***

 

Na konferencję Alseta przyjechali wszyscy najwybitniejsi badacze z całego kraju. Wszechnica pękała w szwach. W wielkiej auli zabrakło miejsc i mniej znaczący goście tłoczyli się w drzwiach i prowadzących doń korytarzach, napełniając budynek gwarem przejętych głosów. Doktor Niko Alset, ubrany w pożyczony od lorda Sublime frak, wstąpił na podwyższenie. Miał okropną tremę. Pieczołowicie sporządzone notatki rozsypywały mu się w rękach, a morze wpatrzonych w niego twarzy przypominało mu tłum prostaczków oglądających egzekucję, której główną atrakcją miał był on sam.

 

Podszedł do pulpitu i rozłożył zapisane karty. Grupa arystokratów, która chwilę wcześniej podeszła do lorda Sekelem tau Sublime, ażeby złożyć mu najszczersze kondolencje z powodu śmierci jego nieodżałowanej małżonki przestała szeptać półgłosem i rozeszła się ku swoim miejscom. Nobil, cały ubrany w żałobną biel, uśmiechnął się i skinął przyjaźnie głową. Rozmowy powoli zamierały, aż zapadła cisza. Alset przełknął ślinę.

 

– Wasza Magnificencjo, szlachetne panie i panowie, szanowne grono profesorskie… – zaczął drżącym głosem. – Bez mała pół roku temu, pod kierownictwem profesora Havicka Filasa, którego niestety nie ma tu dzisiaj z nami, rozpoczęły się w sekrecie badania, których efekty przedstawić mogę dopiero teraz. Dwoje ludzi oddało swoje życie, by zmienić bieg dziejów i jestem dumny, że to właśnie mi przypadł zaszczyt zaprezentowania państwu maszynerii mojego projektu, którą na cześć profesora nazwałem filakterium. Proszę o odsłonięcie maszyny!

 

Po sali przetoczył się chóralny okrzyk zdumienia, gdy dwaj asystenci zrzucili ciężką zasłonę, przesłaniającą stojące na podwyższeniu urządzenie. Srebro zamigotało w czystym świetle wiosennego poranka. Wielkie koło zamachowe zamontowane u szczytu maszynerii obracało się bezustannie bez udziału żadnej widocznej siły.

 

– Każdy z nas zna podstawy wykładane w Katedrze Życia. Każda istota żywa ma w sobie ducha. Duch jest energią, która pozwala ciału żyć. Kiedy duch ulatuje, ciało umiera, pozbawione źródła energii. Profesor Filas, mając na uwadze wyniki badań zmarłego tragicznie magistra Atolda Tradira, starał się zaprząc ducha do pracy. Udało mi się jednak dopracować jego pomysł i kontynuować badania, za co szczególne podziękowania należą się lordowi Sekelem tau Sublime, który wspomógł mnie w najcięższej chwili.

 

Kilka osób zaklaskało niemrawo. Lord Sublime wstał i ukłonił się dwornie. Zdecydowana większość siedzących w sali gości wpatrzona była jednak w obracające się monotonnie koło i połyskujący czystym srebrem rdzeń urządzenia.

 

– Te dwa prawa, o których wspomniałem wyżej stały się fundamentem całego projektu. Nic nam jednak po samych fundamentach. Pójdźmy dalej. W toku moich własnych badań jasnym stało się, że jądro maszyny skonstruowane w ten sposób wytwarza pole zdolne przechwycić i uwięzić każdego ducha. Eksperymenty nie przynosiły jednak skutku, dopóki nie uświadomiłem sobie faktu, którego odkrycie zapoczątkowało sukces całego przedsięwzięcia. Duch jest bowiem niepodzielny. Istnieje albo w ciele ożywionym, albo poza nim i nigdzie indziej. Duch musi więc najpierw opuścić ciało, w którym się pojawił poprzez narodziny, a potem zostać przechwycony i umieszczony w filakterium. Konieczna jest niestety śmierć nosiciela. Prowadzi to do wykształcenia się zupełnie nowego surowca, dostępnego powszechnie, który uzyskiwać można ze zwierząt zabijanych przemysłowo na skóry i mięso.

 

Doktor Niko Alset wyprostował się dumnie i objął wzrokiem twarze przejętych twarzy. Zdawał sobie sprawę z powagi chwili. Jego następne słowa miały bowiem na zawsze zmienić losy świata.

 

– Oto przed państwem stoi maszyna napędzana tylko i wyłącznie energią ducha. Silnik filakteryjny działa i będzie działał w nieskończoność, gdyż duch, który go napędza jest nieśmiertelny, jak naucza doktryna Źródlizmu, a moje własne badania zdają się ją potwierdzać. Dopóki czynniki zewnętrzne nie zniszczą ogniwa, dopóty praca wykonywana przez silnik pozostanie niezmienna. Szanowni państwo, oto wkraczamy w nową erę, w której maszyny wykorzystujące zawodną technologię pary staną się zbędne! Wraz z dzisiejszym dniem nastała epoka energii duchowej! Energii nieskończonej, taniej i dostępnej dla każdego, od najbardziej szacownych ze wszystkich tu obecnych, aż po prostego proletariusza! To jest zupełnie nowy świat. Świat duchów. Proszę o pytania.

 

Kiedy Niko skończył, na chwilę zapanowała cisza. Potem w powietrze uniósł się las rąk i trudny do opisania gwar. Doktor Alset wskazał najbliżej siedzącą damę. Kobieta wstała i słabym głosem zapytała:

 

– Jaka istota zagościła w tym urządzeniu? Czyj duch jest pierwszym pracującym duchem na świecie?

 

– Szczura, droga pani – odparł Alset, kątem oka obserwując lekki uśmiech, który pojawił się na twarzy lorda Sekelem tau Sublime. – Tylko dużego, kłopotliwego szczura…

Koniec

Komentarze

Witajcie!

 

Oto jest moja wariacja na temat konkursowy. Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu. :)

 

Pozdrawiam

Naviedzony

Piorunem wstawiaj brakujące przecinki! 

{ No przecież nie zacznę od komplementów, bo pomylisz mnie z kim innym. :-) } 

Jedyne, co mi (lekko zresztą) zazgrzytało, to postawienie znaku równoznaczności między duchem a duszą, ale rozumiem, że inaczej podciągnąć Twego tekstu pod miano konkursowego by się nie dało --- z definicji. 

Bardzo to długie, ale nie narzekam, bo rozpracowane w szczegółach, przynajmniej tych, które byłyby zdolne popsuć kompozycję.

Nie umiem. :( Przecinki wypowiedziały mi wojnę.

 

Dziękuję, za miłe słowo. :)

 

P.S. "Duch" i "dusza" to pojęcia w moim mniemaniu na tyle zbieżne, że można postawić pomiędzy nimi znak równości. To zależy od światopoglądu oczywiście.

Na pierwszy rzut oka tak, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się już nie. Zbiory znaczeń zachodzą na siebie, ale się nie pokrywają. Lecz to nie takie istotne w tym przypadku.

Kto kim rządzi, te malutkie między wyrazami na dole wiersza Tobą, czy Ty nimi? 

Ja nimi. Ale one podniosły bunt. Uciekają do lasu, tworzą zbrojne bandy i potem atakują mnie w snach.

Podobało mi się, przeczytałem z przyjemnością. Rzeczywiście, przecinki trochę rozrabiają, ale i tak powyższe opowiadanie uważam za udane.

Pozdrawiam

Mastiff

Dziękuję. :) Przecinki uważam za moją Nemesis.

Veni, vidi, somnus vicit. Co myślę, napiszę wkrótce...

Skąpane w deszczu światło --- o rety, mokre światło o_O

absolutnie niezbędne --- wystarczy samo niezbędne

alsetowego stopnia naukowego --- Alsetowego

Na lorda Sekelem tau Sublime? --- ja bym odmienił, przynajmniej ostatni człon.

Aha, poniższe zdania zawierają błędy. Ale są to błędy przez mało kogo poza językoznawcami uznawane i na tyle częste, że waham się, czy zwracać na to w ogóle uwagę. Chodzi o użycie imiesłowu. W porządnym słowniku powinno być to szczegółowo opisane.

Alset słuchał go ze zdumieniem i zachwytem, dając się ponieść tej wizji, przed oczyma mając nowy, lepszy świat.

W wielkiej auli zabrakło miejsc i mniej znaczący goście tłoczyli się w drzwiach i prowadzących doń korytarzach, napełniając budynek gwarem przejętych głosów.

 

Czego zabrakło. Zabrakło obrazków (a może dialogów), które wyjaśniałyby, dlaczego dla naukowców tak ważny jest ich projekt, a dla źródłowców to, żeby go unicestwić. Czuć aluzję, ale to za mało. Nawet, jeśli zamiarem było zdyskredytowanie jednej ze stron (po przeczytaniu zakończenia, doszedłem do wniosku, że jednak nie), to milczenie na temat motywacji nie załatwia sprawy. Chodzi o to w uproszczeniu, że nie bardzo wiadomo, na czym intryga się zasadza, gdzie tkwi jej źródło.

 

A propos intrygi, bardzo to wyszło zgrabnie i składnie. Zastanawiałem się tylko, czy owa Pani, która ukrywała swoją tożsamość i która chyba nie była głupia, pozwoliłaby sobie na zostawienie takiego śladu...

 

Ogólne wrażenie po lekturze: b.dobre :)

Cieszę się, że Ci się podobało. :)

 

Odnosząc się do wymienionych przez Ciebie kwestii:

1. Metafora chyba w porzadku?

2. Chyba masz rację.

3. Nie zgadzam się. Przymiotniki utworzone od nazw własnych zapisujemy z małej litery, jeśli odpowiadają na pytanie: "jaki?"

4. A ja nie odmienię. :P

 

Pewnie i nie pozwoliłaby, ale nie miała pojęcia, że jej intryga została przejrzana już na samym początku (nawet wcześniej, niż dowiaduje się o tym czytelnik). Zresztą o jakim śladzie mowa? Sprawcy zbrodni byliby martwi, a martwi nie zdradzają zleceniodawców...

Tak, czy inaczej to moje pierwsze opowiadanie, w którym pozwoliłem sobie pobawić się w intrygę rodem z opowieści "płaszcza i szpady". Cieszę się, że przypadła Wam do gustu. :)

1. Chyba nie... Toż to karykaturalne udosłownienie frazeologizmu, to po pierwsze. Po drugie w metaforycznym zdaniu typu X jest skąpane w Y, jest sensowniej, gdy "światło" jest podstawione pod Y.

3. Racja, ale czy naprawdę akurat o ten przypadek chodzi?

4. Phi... I zgrzeszysz przeciwko językowi i będziesz całą wieczność przepisywał w piekle słowniki :P

(5.) O inicjale na papierze.

1. Mi się podoba tak, jak jest. Teraz już zresztą nie mogę zmienić. ;)

3. Naprawdę.

4. A jak miałoby być? "Sublime'a"? To nie brzmi dobrze, więc zostanie jak jest. Poza tym nie wierzę w piekło. :D

5. Wszystkie listy wysłane Alsetowi były od jej męża. Poza odciskami palców, Pani nie zostawiła żadnych śladów. (albo zgubiłem się we własnej fabule, co wcale nie jest niemożliwe ;> )

 

W kwestii motywacji: z jednej strony to po prostu religijny fanatyzm, niechęć do wszystkiego co nowe. W przypadku Pani wzbogacona o patologiczną cheć wykazania się i zasłużenia dla wspólnoty. Dla niej to wystarczająca motywacja. Od strony naukowców to po prostu idea. Odkrycie, które zbuduje im pomnik trwalszy niż ze spiżu. Wynalazek jest motywacją samą w sobie. Kto zapyta twórcę maszyny parowej o motywację stworzenia maszyny parowej?

1. 4. Tu nie ma miejsca na: podoba mi się/nie podoba mi się/ brzmi dobrze/nie brzmi dobrze. Są zasady i albo ich przestrzegasz, albo piszesz z błędami.

3. Alsetowy stopień naukowy, to taki, który należy do Alseta, a nie --- który jest alsetowy z rodzaju.

http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629452

http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629387

5. Zrobiłeś coś takiego: nie wymieniłeś z nazwiska autora pierwszego listu, kazałeś bohaterowi po lekturze wyjść na spotkanie, a w następnej scenie bohater rozmawia z kobietą. Oczywiście to ja się pogubiłem, ale sytuacja nie została przedstawiona zupełnie jasno.

1. 4. Nie do końca się zgadzam, ale zostawmy już to. :)

 

3. Hmm... Chyba muszę przyznać Ci rację. Zastanowię się nad tym.

 

5. Pewnie masz rację, że nie do końca jest jasno. Jeśli kiedyś będę poprawiał ten tekst, na pewno wezmę to pod uwagę.

 

Jeszcze raz dzięki, że chciało Ci się poświęcić na niego czas. Jest długi.

Pax!

---> naviedzony: nie wymyślaj imion, nazwisk, tytułów i czego tam jeszcze takich, o których nie wiadomo, odmieniać czy nie, bo z końcówkami fleksyjnymi wygladają i brzmią po prostu głupio. 

---> Julius: weź pod uwagę zasadę, pozwalającą na rezygnację z odmiany, jeśli końcówki fleksyjne uniemożliwiają lub utrudniają odtworzenie formy mianownikowej. (Ja mam taki problem i często muszę się użerać z twardymi formalistami...) 

---> obaj: jeżeli zawsze wymieniany jest tytuł, tutaj "lord", i tenże tytuł jest odmieniany, można na tym porzestać, bo to ujednoznacznia przypadek.

Ależ my się nie kłócimy, tylko dyskutujemy nad odmianami. :)

(2)---> Nie znam ww. zasady. Można prosić o źródło?

(3)---> Z tego co mi wiadomo, ani nie można, ani nie ujednoznacznia. Weźmy zdanie: "Obraził lorda Sublime". Nie wiadomo, czy podmiot jest domyślny czy może podmiotem jest ktoś o nazwisku Sublime, który nie przepada za pewnym niewymienionym z inazwiska lordem.

Ale to byłaby jakaś kosmiczna inwersja. To tak, jak napisać: Obraził Marcina Jakub. Można w ogóle w ten sposób cokolwiek napisać? Poza tym, istnieją przecież wyrazy nieodmienialne, najczęściej pochodzenia obcojęzycznego.

W języku polskim nie taka znowu kosmiczna. Zresztą mój niby-zarzut można łatwo odwrócić. Ile to już na tym portalu przeczytałem zdań typu: "Monstrualne krzesło kopnęło dziecko."), gdzie rodzaj się zgadza i 2x M=B. I nie wiadomo, kto kogo (co kogo)... Przypadki wieloznaczności są wśród wyrazów odmiennych, wśród nieodmiennych tym bardziej, masz rację. Chodzi mi o to, że kryterium ujednoznacznienia, gdy nie ma ujednoznacznienia z dużym kwantyfikatorem, to żadne kryterium.

Mój zarzut (bez niby-) jest taki, że się we wzorcowej normie takie rozwiązanie nie mieści. A przynajmniej milczą o tym podręczniki, a profesorowie obcinają punkty na kolokwiach za pozostawienie lorda/hrabiego/ innego <człon herbowy><nieherbowy> bez stosownej odmiany.

Tak w ramach, rzecz jasna, dyskusji nad odmianami :)

Profesorowie też ludzie i chętnie na łatwiznę idą. Bynajmniej nie żartuję. Mam na wątrobie "czcigodną" RJP za kilka niewytłumaczalnych orzeczeń, sprzecznych z liczącą sobie dobre sto lat praktyką edytorską. Takie na przykład pominięcie dywizu w skrócie inicjałowym nazwiska dwuczłonowego. M. P. J. Kto to? Nie wiesz? Ależ to takie oczywiste --- Maria Pawlikowska-Jasnorzewska...  Samo z takiego zapisu wynika; nieprawdaż? J. C. P. Zgadniesz, jak brzmi jego drugie imię?

W kwestii nazwisk: cytat ze słownika poprawnej polszczyzny, hasło problemowe "Nazwiska". 

III. MĘSKIE NAZWISKA NIEODMIENNE

[...]

Wśród nazwisk odmiennych, zwłaszcza o mniejszym zakresie użycia, jest grupa takich nazw osobowych, w których obcość brzmienia powoduje w praktyce językowej wyraźną tendencję do nieodmienności. Należą do nich nazwiska zakończone na:
A) samogłoskę -e, np. Eliade, Moltke, Rabelais [wym. Rable], Montesquieu [wym. Monteskje];
B) samogłoskę -i, np. Medici [wym. Mediczi], Pavarotti, Mackenzie [wym. Makenz-i], Pahlawi, Carracci [wym. Karraczczi], Dali;
C) samogłoskę -o, np. Dejneko, Pronaszko, Sidło, Ariosto, Caravaggio [wym. Karawa-dżio];
D) nie wymawianą spółgłoskę w nazwiskach francuskich akcentowanych na ostatnią sylabę, np. Becaud [wym. Beko], Boulez [wym. Bule], Monet [wym. Mone], Foucault [wym. Fuko], Rimbaud [wym. Rembo a. Rębo], Gauguin [wym. Gogę], Gabin [wym. Gabę].
Zwyczaj ten można tolerować. Konieczne jest jednak zastrzeżenie, że nieodmienność nazwiska wymaga używania wraz z nim odmienionego imienia, tytułu lub innego określenia

"Obraził lorda Sublime".

Jeżeli autor nie stosuje w całym utworze szyku przestawnego, pomyłka jest wykluczona. Kogo? --- lorda. Co zrobił? --- obraził. Kto? --- do odgadnięcia, odszukania we poprzedzającym lub dalszym tekście.

To samo dotyczy >> "Monstrualne krzesło kopnęło dziecko."<<. Niechcący, albo żeby było ładniej, a w obu wypadkach bezmyślnie zastosowany szyk przestawny. 

 

E... Chryzostom...?

Wtłuczony mi do głowy brak tolerancji pozwala się zgodzić z z tą zasadą zastosowaną z podpunktem D i chyba  A. Swoją drogą to zabawne, bo przecież słowniki są normatywne, a co słownikarz, to inne roztrzygnięcie. A co poradnik językowy, to inne...

W takim razie jako bezduszny formalista milknę w temacie spornym i odtąd będę tropił jeno przecinki. :]

Zależy, co się chce podkreślić i gdzie będzie silniejszy akcent w zdaniu. 1. Kto kopnął monstrualne krzesło? Monstrualne krzesło kopnęło dziecko. 2. Co się stało?! Monstrualne krzesło kopnęło dziecko.

 

Na tej samej zasadzie --- jestem przekonany, że można stworzyć taki sztuczny kontekst dla zdania "Obraził lorda Sublime", że nie będzie wiadomo, kto i co.

Ile to się może człowiek dowiedzieć, umieszczając tu opowiadanie. :P

Nie ironizuj, Szanowny Autorze. 

Juliusie, po prostu "popuść cugli" nieformalizmowi. Dziwisz się rozbieżnościom? Jak już rzekłem, profesorowie też ludzie, więc każdy w swoją stronę ciągnie, dość dyskretnie, delikatnie, ale ciągnie. Wszyscy jednocześnie żadnego dzieła nie redagują --- a ja bym właśnie tak zrobił, pod klucz, chlebek i woda, póki jednym i zrozumiałym dla każdego językiem nie przemówią... Podkreślam: jednym i zrozumiałym dla każdego.

Autor nie ironizuje nigdy na temat czytelników. Czytelnicy mają rację, bo jeśli coś im przeszkadza w tekście, to nie będą go czytać, a Autor nie pisze po to, żeby go nie czytano. Czyli nie ironizuję i na prawdę cieszę się (choć może trudno w to uwierzyć), że mogłem dowiedzieć się czegoś o odmianach. ;)

Uff, dobrze, że nie skończyło się tak, jak z wieczystym ruchadłem.

Ciekawe opowiadanie, podobało mi się.

Dziękuję. :)

Udane opowiadanie. Stosunkowo.

1. Zwierzaczek na początku opowieści zajmuje sporo miejsca, ale później jest słabo wykorzystany.

2. Wymyśliłeś w sumie fajną intrygę, ale czytelnik dostaje jedynie początek i koniec. A przecież to środek jest najciekawszy, gdy bohater rozszyfrowywuje przeciwnika. Tutaj wszystko zostało załatwione za plecami głównych bohaterów --- co budzi czytelniczy niedosyt.

3. Brakuje mi dwóch/trzech dłuższych opisów, które zbudowałyby afmosferę uniwersystetu, gdzie szaleni profesorowie pod osłoną nocy badają plugawe rzeczy.

4. Zaznaczyłeś, że religia jest ważnym elementem społeczności, ale nie udowodniłeś tego. A konflikt z hierarchami miałby chyba znaczenie dla głównego wątku. Ponadto --- elementy świata lepiej wprowadzić oczami bohatera niż poprzez oddnarratorskie wyjaśnianie.

pozdrawiam

I po co to było?

Dziękuję! :)
Na większość z tych "zarzutów" odpowiem tylko tak: limit znaków. Już i tak zbliżyłem się do 50 tysięcy. W założeniu tekst miał być dłuższy jeszcze o co najmniej 20 tysięcy, ale został odchudzony na potrzeby konkursu. Obiecuję jednak napisać wersję rozszerzoną i uwzględnić nie tylko kwestie, które poruszyłeś Ty, ale także jeszcze jedna osoba, której za edycję tego tekstu jestem niezmiernie wdzięczny. :)

Limit znaków paskudna rzecz.

pozdrawiam

I po co to było?

Zdecydowanie.

Pozdrawiam Ciebie również!

Znaki, odmiany, ogonki ... niby wszystko ważne, ale uwięzienie ducha w maszynie - przerażające.

Jak to się ma do reinkarnacji? 

Czytalo się dobrze. 

Nowa Fantastyka