- Opowiadanie: Amazis - Zapach siana [2/2]

Zapach siana [2/2]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zapach siana [2/2]

III

 

Caroline

 

Mona wstała wcześniej i poprosiła, aby ją odwieźć do przedszkola. Wróci jak zawsze. Ja przyjdę wczesnym wieczorem, musimy porozmawiać – poważnie.

 

„Poważnie” Thomas podkreślił falistą linią; oznaczało to najwyższy stopień poważności z trzech możliwych. Pierwszy to rozstrzelone pismo, drugi – podkreślenie podwójne, trzeci – fala. Miał mi zatem coś ciekawego do powiedzenia. Kto wie, może ja też? Może ja też…

Stałam w oknie i zza firany obserwowałam okolicę. Samochód Larsa, rozklekotana wywrotka, podjechał czterdzieści pięć minut później – a i tak o pięć za wcześnie. Szwedo-amerykanin miał na sobie żółtą koszulę z podwiniętymi rękawami i jakieś tam zwykłe dżinsy, pobrudzone ziemią. Z tylnej kieszeni wyzierały mu rozdęte powietrzem rękawiczki.

Zadzwonił do drzwi trzy razy.

– Witam panią!

– O, pan Lars, proszę wejść! – przykleiłam do twarzy uśmiech służbowy, taki, jakiego używałam na spotkaniach z przyjaciółkami.

– Naprawdę, nie chciałbym…

– To żaden kłopot, zapraszam.

Ledwo tylko zamknął drzwi, zaczął całować moją szyję.

– Nie w usta! – warknęłam.

 

Lars był siostrzeńcem Thomasa. Był młodszy od niego o dwanaście lat, ode mnie o siedem; miał rękę do roślin, a na prośbę swojej siostry Thomas pozwolił mu pracować w naszym ogrodzie. Dzięki jego opiece i staraniom nasz ogród przypominał przepychem Wersal, toteż nie wahaliśmy się być dla niego hojnymi chlebodawcami.

Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, nie poczułam nic – był po prostu przystojnym blondynkiem, którego najwyraźniej kręcił szczęk nożyc, łatwe do zarobienia pieniądze i dziwki.

Dopiero gdy zdałam sobie sprawę, z jakim pietyzmem dotyka rozwijających się płatków jaśminu i z jaką uwagą przygląda się zwiniętym pączkom tulipanów, zrozumiałam, że w tym człowieku drzemie coś więcej.

 

Kiedyś w ogrodzie przyłapałam go na tym, że rozmawia z narcyzami.

– Jane, Mary, Elisabeth i Ellaine… cudowna czwóreczka – mruczał. – Przepraszam was… ale nie mogłem się powstrzymać.

– Czy to twój sekret? Gadanie do roślin? – wystraszyłam go, wyłaniając się zza krzaków jak jakaś driada. On jednak szybko ukrył zmieszanie i uśmiechnął się pod nosem.

– Wyobraź sobie – odparł, nie przerywając pracy – że każda z twoich roślin zawiera cząstkę jakiegoś człowieka, którego szanujesz, lubisz albo kochasz. Rośliny lubią, gdy obdarza się je uczuciem, nawet, jeżeli to uczucie dotyczy kogoś innego. Odwdzięczają ci się, rozwijając się i rosnąc. To prosta sztuczka, która nas uczy wrażliwości, a kwiaty – wdzięczności.

Tamtego dnia wziął mnie po raz pierwszy i ostatni. Ostatni, gdyż leżąc na plecach w naszej sypialni, na moim i Thomasa łóżku, spojrzałam mu głęboko w oczy i zaczęłam błagać, że nie, że chcę więcej zdradzać swojego męża cieleśnie, żeby to był ostatni raz. A Lars to widać zrozumiał, bo odtąd, chociaż rozpalałam go do białości, nigdy nie posunął dalej niż do pocałunków.

 

Powiedziałam, że dziś mam dla niego niespodziankę. Nie sprawiał wrażenia zdziwionego – czy jego w ogóle można było zdziwić?

– Ha! Zakwitły – zaśmiał się, widząc dwa krzaczki róż, posadzone wiosną. – Potraktuj to jako spóźniony prezent na waszą rocznicę ślubu.

– Jak mam to rozumieć? – teraz to ja byłam zdziwiona.

Wskazał palcem kolczaste krzaki.

– Te odmiany wyhodowałem z myślą o was: oto masz przed sobą cudowne, jedyne przedstawicielki swoich rodzajów róże, o nazwach: Thomas i Caroline.

Płatki pierwszej były rdzawoczerwone z sinymi paseczkami, zaś kwiat drugiej był różowy, pokryty czerwonymi żyłkami. Pachniały obłędnie, miałam ochotę zerwać je i cały czas nosić przy sobie; gdy tylko jednak wyciągnęłam ku niej rękę, Lars powstrzymał mnie.

– Pamiętasz, jak rozmawialiśmy? – zapytał mnie, chcąc głęboko popatrzeć mi w oczy.

Odwróciłam wzrok.

– O tym, że rośliny rosną lepiej, gdy obdarza się je uczuciem.

Wyjął z tylnej kieszeni spodni papierosa. Zapalił go.

– Pamiętaj, że jeżeli raz obdarzysz roślinę czyjąś duszą, to… naprawdę, nigdy nie zabijaj tego, co naprawdę kochasz. Rozumiesz?

Zrobiłam dziwną minę, jedną z serii „ironia”.

– Lars, jestem bogatą Amerykanką. Podobnie jak połowa tego kraju wolę kwiaty w wazonie. Nie lubię, gdy gniją na dworze, na deszczu. Widzisz jakiś sens w dawaniu kwiatów, których nie można zerwać?

– Sens jest – odparł, patrząc w zastanowieniu na róże. – Bo nie ma nic bardziej cudownego niż adorować innego człowieka w najpiękniejszym z dzieł natury… Dlatego lubię to robić.

 

Mówił jak poeta. Za to go lubiłam.

 

Kiedy jednak zbierał się do odejścia, zatrzymał się w progu i chwycił mocno moją głowę.

– Popatrz mi prosto w oczy – powiedział cicho. – Czy wiesz, że tę różową chciałem posadzić we własnym ogrodzie? Kiedyś myślałem, że tam jest jej miejsce – puścił mnie i machnął ręką. – Co ja w ogóle wygaduję. Nie rozumiesz nic, Caroline. Nie chcę tu pracować dłużej.

Jakoś powolnie i ospale chwycił klamkę.

Pocałowałam go w usta, spoglądając w jego lodowato błękitne oczy. A gdy nasz pierwszy raz przestał być jednocześnie ostatnim, wlałam do oceanu jego oczu całą swoją nienawiść do świata, w którym zamknął mnie mąż i dziecko. Jej siwe smugi szybko zanurkowały w czerni źrenic Larsa.

 

I nagle…

 

Thomas

 

– Caroline? Jest jeszcze Lars w domu? Dobrze, daj mi go.

Faraday stał za budką i patrzył gniewnie na Miasto. Raz po raz rzucał ku mnie budzące grozę spojrzenia, mówiące: „szybciej, do cholery!”.

– Lars? Wiesz, musisz mi pomóc. Czy możesz wziąć Monicę i zawieźć ją do pani O’Sullivan? Co? No przecież ja wziąłem samochód. Nie, załatwiłem wszystko: Mona ma tam zostać na noc. Nie-e, po prostu są takie dni, że tatuś i mamusia muszą porozmawiać, albo porobić coś innego… no nie mów, że nie wiesz, o czym mówię. No. Więc weź ją z przedszkola wcześniej, i potem zawieź do Mary. Więc jesteśmy umówieni? Dobra. Teraz daj mi Caro. Witaj, żono; myślę, że czas, by Mona spędziła noc poza domem. Nie, po prostu mamy coś ważnego do zrobienia. Musimy mieć dom dla siebie. Cieszę się, że rozumiesz… w sumie, nikt się nie powinien rozczarować. Na razie! Pa.

Odłożyłem słuchawkę. Faraday nie lubił stać i czekać na kogoś, kto rozmawia przez telefon w ulicznej budce. Szczerze mówiąc, wyglądałby o wiele lepiej w lektyce niesionej przez czterech nubijskich niewolników, z nieodłącznym cygarem w wielkiej łapie.

– Ale masz gadane! Człowieku, ona da sobie radę bez twoich telefonów co pięć minut.

– Muszę wszystko przygotować, sam wiesz, jak to jest…

Mrugnął do mnie szelmowsko. Postanowiłem mu nic nie mówić, po co ma robić mi wykłady, że on by tak wcale nie robił, albo robił zupełnie inaczej. Zamiast tego wtłoczył się za mną do jubilera i pomógł wybrać przepiękny pierścionek z szafirem, i takiż naszyjnik – wszystko z platyny. Było mnie stać. Było mnie stać na pół tego miasta.

 

Rozeszliśmy się. Ja musiałem jeszcze wpaść do adwokata po papiery, potem do doktora Johnsona, potem do Les Lis. Tam miałem zamiar zostawić biżuterię, a potem jechać do domu i zostawić w nim papiery dla Caro, do podpisu.

Wolałem, żeby nie było przy tym Mony. Wolałem, żeby mnie samego przy tym nie było – ale cóż, tak to już jest, że nawet najwierniejszy pies posiada kły. A z kłami dyskutuje się kijem długim i wytrzymałym – bo nie wierzyłem, żeby wszystkie terapie tego konowała Johnsona mogły choć trochę je stępić.

 

IV

***

 

A więc, myślałam, tak mogłabym mieszkać jako pani Carter.

Zdenerwowana nacisnęła guzik dzwonka po raz trzeci… czwarty… Dzwoniłam przecież! Z pewnością ta ruda zdzira siedziała w domu: nie sądzę, żeby miała jakiekolwiek przyjaciółki…

Zdrętwiałam na widok drgającej firanki w wąskim oknie, pewnie kuchennym. Czułam się jak zupełnie pijana, ledwo świadoma własnego istnienia: gotowała się we mnie jedynie złość.

– Czy my się znamy?

Nabrałam głośno powietrza i lewą ręką dotknęłam wytwornie swoich ciemnych okularów – udając wytworne zmieszanie.

– Farah O’Neill – zmyśliłam na poczekaniu.

Podałam jej dłoń w rękawiczce i zerknęłam na nią znad ciemnych szybek. Wyglądała naprawdę okazale: wysoka, o jasnej cerze, złotozielonych oczach i dużych, rudych lokach. – Pracuję z pani mężem.

– Thomas nigdy o pani nie wspominał… ale – przerwała mi w chwili, gdy otwierałam usta – pracuje z nim tyle kobiet. Wie pani, im mniej o nich wiem, tym lepiej. Zapraszam do środka.

Podała herbatę w wytwornych filiżankach malowanych w pawie. Nawet, gdy mieszała herbatę, jej ruchy zdradzały prawdziwą klasę… cóż, z tym trzeba po prostu przyjść na świat.

Próbowała patrzeć mi prosto w oczy: dziękowałam Bogu, że wzięłam te cholerne ciemne okulary. Niestety miałam go też za co przeklinać: w aksamitnej chustce zawiniętej na włosach zaczynało mi być strasznie gorąco.

– Jaki jest powód pani wizyty?

– Właściwie to muszę porozmawiać z Thomasem…

Zrobiła zdziwioną minę.

– Przecież jest w pracy. Mówiła pani, że z nim pracuje, czy tak?

Boże! Zaczynało do mnie docierać, jaką jestem idiotką. Przyjść bez jakiegokolwiek planu..! Szybko zmieniłam tok zdania. Coś tam pamiętałam.

– …ale ta sprawa dotyczy także pani. Otóż jestem jego przyjaciółką i widzi pani, ja po prostu bardzo się o niego martwię. Chciałabym o coś prosić.

Odpowiedział mi kamienny wyraz twarzy.

– On nie pracuje, ale haruje… To jest coś strasznego patrzeć, jak młody mężczyzna…

A jednak kobieta z kobietą dogada się zawsze – nawet, gdy są dla siebie zajadłymi wrogami. Rozmawiałyśmy o nim dobry kwadrans: obydwie wiedziałyśmy o nim wiele. Kto więcej? Kto więcej? Zaczynałam traktować to jak jakieś zawody, i niemal zapomniałam, po co przyszłam do tego ziejącego bogactwem salonu.

– Wiele opowiadał mi o państwa córeczce – uśmiechnęłam się i powoli chwyciłam za torebkę. Teraz albo nigdy. – Mam dla niej prezent, czy mogłaby tu przyjść, na chwileczkę?

Dłoń zanurzona w kopertowej torebce, podczas poszukiwania małego misia ze wstążeczką na szyi, przejechała palcem po lufie rewolweru. Broń była przerażająco zimna.

Jeszcze nie. Śmierć nie może być tortem, lecz wisienką na jego czubku.

– Szkoda, bo trafiła pani jak kulą w płot – powiedziała, odstawiając filiżankę. – To niestety jeden z tych nielicznych dni, kiedy Monica nie jest w domu o tej porze. Nie wiem, kiedy będzie. Przyjaciel Thomasa odebrał ją z przedszkola i zawiózł do naszej przyjaciółki, kilka przecznic dalej.

Poczułam duszności. Musiałam natychmiast opuścić ten dom.

 

Thomas

 

Pracę skończyliśmy późnym popołudniem – dla mnie było to i tak wcześnie. Film właściwie i tak był gotowy, dokonywaliśmy tylko ostatnich szlifów. Cały dzień nie widziałem Sary, gdyż nie kręciliśmy żadnego ujęcia z jej udziałem.

Dlatego ucieszyłem się niezmiernie, gdy tylko przestąpiłem próg „Les Lis”. Pomachała mi ręką, ja skinąłem ku niej głową: załatwiwszy wszystkie formalności, jakie trzeba spełnić po wejściu do restauracji, sztywnym krokiem podszedłem do jej stolika.

Jej przepiękne, czarne włosy spływały onyksowym wodospadem na plecy, gdzie zawijały się w loki. Nos, drobny i zadarty, podobny do nosa Caroline, dumnie sterczał z drobnej twarzy, rodzielając dwoje brązowych. Nie mogła zapomnieć o drobnym kamuflażu: w końcu, odkąd grała ze mną w jednym filmie, stała się znana. Ja niestety nie mogłem się zdawać na tak dziecinne sztuczki: byłem już zbyt rozpoznawalny.

Usiadłem obok niej, zamówiliśmy wino.

– Sara… – zacząłem. – Ja…

Ach, Boże! Chciałbym jej powiedzieć, że ją kocham i wielbię z całego serca, że jest najpiękniejszą, najcudowniejszą istotą na ziemi: że pachnie jak jaśmin, którego zapachu nigdy nie jest dość, że chciałbym z nią dzielić życie, że – –

Kiwnęła porozumiewawczo głową. Wiedziała, o co chodzi.

– Ale ja nie mogę cię dzielić z kimś innym, Thomas.

Powiedziałem jej po cichu, jak to jest. Że papiery rozwodowe czekały od dawna w szufladzie. Rozprawa byłaby formalnością, bo przecież wystarczyłoby opowiedzieć, skąd u Monici biorą się sińce i złamania… doktora Johnsona możnaby zatkać lub przeciwnie, odetkać, pieniędzmi – on był najmniejszym problemem.

Wsunąłem rękę do kieszeni i pomacałem aksamitne puzderko z pierścionkiem w środku. Nie mogłem się oprzeć, i kiedy szedłem na to spotkanie, wstąpiłem do jubilera i kupiłem najdroższy, jaki miał na składzie. Nie wiedziałem, czy chcę go jej dać. Nadal byłem żonaty. Z drugiej strony, musiałbym go jej podać pod stołem, bo kto wie, ilu pismaków kryje się pod obojętnością innych gości „Les Lis”? Podawać pierścionek pod stołem, pod obrusem?

Buchało ze mnie gorąco. Miałem na nią ochotę, pałałem miłością, dręczyło mnie pragnienie: ale musiałem siedzieć naprzeciwko niej i wpatrywać się w ciemne okulary, miłość swojego życia traktować jak koleżankę z pracy, chować pierścionek pod stołem – ja, który tyle razy na ekranie byłem królem miłosnej ekstazy!

Dość tego. Dość udawania.

Widziałem, jak patrzy. Znów poczułem woń mahoniu, teraz albo nigdy! Przechyliłem się przez stół i całowałem ją długo i namiętnie.

Świat wokół zamarł, i nie ożył, dopóki Sara nie otworzyła pudełka z pierścionkiem.

 

O Boże.

Narcyz.

 

– To takie zaręczyny przed rozwodem? Dopóki istnieje, nigdy o niej nie zapomnisz – powiedziała wcale nie cicho. – A ja nie mam zamiaru dzielić mojej miłości z kim innym. Nie jestem dziwką. Żegnam, panie Carter.

Zostawiła mnie samego, z otwartym pudełkiem i wytrzeszczonymi oczami gapiów. Jednemu z nich skinęła.

Na chwilkę oślepił mnie błysk flesza.

 

Siedzę za ścianą stodoły, przykładając jedno oko do dziury po sęku. Dzięki Bogu księżyc świeci tak, że galaretowata masa oczna nie szkli się w jego blasku. Mogę obserwować wszystko wokół.

I obserwuję. Obserwuję, jak Joan jest tłuczona kawałkiem dyszla przez zachlanego w sztok osiłka, raz, raz, raz! Jest za słaba i zbyt boli ją brzuch, żeby mogła cokolwiek zrobić.

– Co cię naszło, suko?

Joan milczy.

– Co cię naszło, suko, pytam się?

Dębowa deska mlaska przeciągle, stykając się z gołym ciałem trzymanej za włosy kobiety. Mlask, mlask!

Joan milczy. Jedynymi dźwiękami, jakie wydaje, są dziwne jęko-wrzaski, towarzysze tłumionego bólu – ale wszystkie one milczą w kneblu, ciasno zawiązanym na jej ustach.

Po co Andrew pyta, skoro Joan ma zakneblowane usta?

Jeżeli ją bije, to jej nie kocha – a skoro jej nie kocha, czemu nie pozwoli jej odejść?

Skoro ja ją kocham, to czemu siedzę tu i… patrzę?

Sens? Nie ma sensu. Sens jest taki sam, jak w zrywaniu kwiatów. Zerwać kwiat, bo jest ładny, boi się komuś podoba. Zniszczyć z miłości.

Tylko czemu nic nie czuję? W stodole króluje jedynie zapach schnących snopków. Z zewnątrz nie dociera do mnie nic.

 

Caroline

 

Otworzyłam drzwi. Za szybką zobaczyłam tę samą kobietę, co wcześniej. Miała na sobie te same okulary, tę samą chustkę, ten sam zacięty wyraz twarzy… ale coś było nie w porządku.

Zaprosiłam ją do środka. Weszła o wiele lżejszym krokiem niż poprzednim razem i od razu usiadła na fotelu, rzuciwszy torebkę w kąt. Czego ona mogła chcieć?

– Chciałabym bym porozmawiać z panią szczerze – powiedziała.

– Rozmawiałyśmy przecież? – zdziwiłam się. – Thomas jest…

– Nie jest. W żadnym znaczeniu tego słowa.

 

Zdjęła okulary.

Porozmawiała ze mną.

Zburzyła mój świat słowami, które właściwie wyjęła z mojej głowy, a ja, dumna i zimna, spojrzałam jej głęboko w oczy. Chciała sięgnąć do torebki, ale coś ją powstrzymało.

 

V

 

Thomas

 

Często wyobrażałem sobie, jak mogłoby wyglądać moje życie, gdybym nagle stracił wszystko, co mam. Nigdy też nie przypuszczałem, że zdarzy się to w taki sposób i w takim momencie. Jak to jest? Człowiek całe życie wierzy, że coś, czego nie widać, nie istnieje; jeżeli nie ma skutku, to nie ma też i przyczyny. W rzeczywistości zaś prąd życia płynie tylko po niewidzialnej stronie rzeczywistości.

Zza chmur, które grubą pierzyną pokryły całe niebo, dochodził do mnie chichot Boga.

Nie mam pojęcia, co strzeliło do głowy Larsowi, żeby spotkać się na przystani i porozmawiać „jak prawdziwi mężczyźni”, ale gdy tak wlokłem się, przemoczony do suchej nitki, ogłuszony do reszty szumem Miasta, przytłoczony ciężarem zdarzeń minionego dnia i… mojego całego życia, wśród spalin i zapachu deszczu doszedł mnie dawno nie spotkany zapach.

Była to woń oleandra.

Najpierw wyczułem tylko leciuteńką nutę, która – w miarę, jak przyspieszałem kroku – przybierała na swojej sile. Po piętnastu minutach biegu czułem, że powietrze robi się lepkie i gęste od zapachu kwiatów: odruchowo zacząłem przebierać rękami, jak podczas kręcenia Rodezji, gdzie musiałem pół filmu przedzierać się przez busz.

Mignęła mi gazeta sprzed tygodnia, wetknięta gdzieś między płyty chodnikowe. Na jej pierwszej stronie śmiałem się ja we własnej osobie: straszyłem jak wspomnienie czegoś, co już dawno nie istnieje, jak mit świetlanej przeszłości dawno niestniejącego imperium.

Biegłem coraz szybciej i szybciej, obok mnie migały wystawy sklepów, szare twarze przechodniów, ponure ślepia reflektorów samochodowych. Przebiegłem przez ulicę węsząc jak pies, próbując wyczuć, skąd bierze początek niezwykły, zatapiający świat w czerwieni zapach. Kilku popkukało się w głowę widząc, jak rozbijam się o przechodniów, o samochody, latarnie – nie zwracałem na to uwagi. Z oleandrem nie było żartów.

 

W miarę, jak zbliżałem się do przystani, ludzkie rojowisko rzedło, aż wreszcie pojęcie „ludzie” ograniczyło się do trzech osób: Larsa, mnie i Monici.

 

Deszcz zacinał coraz mocniej. Ach Boże, że też nie wziąłem parasola…

 

– Lars?

Blondyn stał obok dziecka, plecami do mnie. Monica była jakaś dziwna, nie odwróciła się, gdy zawołałem ją po imieniu, na dodatek trzęsła się jak galareta.

Zapach wydzielał Lars. Oleander królował na przystani: od jego woni kręciło mi się w głowie; zrobiłem krok w tył.

– Lars…

Obrócili się oboje. Lars nie obejmował Mony, ale trzymał ją mocno za ramię, jak trzyma się psa lub kota, by nie uciekł. W oczach mojej córki królowało przerażenie, odbicie strasznych wspomnień. Pachniała męczeńską czeremchą. Co… Co on jej…

– Zapłacisz jej za wszystko.

Wyjął mi te słowa z ust.

 

Ale też pada… za chmurami jest pewnie taki piękny zachód słońca.

 

Równocześnie sięgneliśmy za pazuchę po broń. Ja po swoją, on po rewolwer Caroline.

Kiedy człowiek czuje strach, przestaje myśleć po ludzku, a cały jego umysł skupia się na jednym pytaniu: jak uniknąć niebezpieczeństwa? Podejrzewam, że gdyby nie przystawił lufy do główki Mony, wziąłbym nogi za pas i skończył z kulą w plecach lub w głowie.

– Nie mieszaj do tego dziecka!

 

Boże, przecież Caroline miała tylko dwa naboje w rewolwerze. Muszę uniknąć dwóch strzałów, albo zabić go zanim zdąży postrzelić Monę.

 

Mona uciekła kilka kroków, po czym stanęła jak sparaliżowana: pamiętała dobrze, kiedy tłumaczyłem jej, co to takiego re-wol-wer i pis-to-let, i że to służy do zabijania ludzi. Dziecko wychowane na klasycznych bajkach aż za dobrze wie, co to znaczy umrzeć bez możliwości powrotu do życia po czarodziejskim pocałunku.

 

Strzelił dwa razy. Był ogrodnikiem, nie mordercą: pierwsza kula świsnęła mi koło ucha, a gdy już leżałem na ziemi, w mój bark uderzyła druga. Celował w głowę.

Przez zasłonę deszczu przebił się dźwięk na próżno pociąganego cyngla. Oddałem cztery strzały: dwa przebiły Larsowi kolana, a dwa kolejne brzuch i serce. Zapach oleandra rozwiał się. Ale nie zginął. Zmieniał się w…

 

Nagle padł siódmy strzał.

Z tyłu, z wysoka.

Caroline

 

– Mamo, poczytasz mi?

O czym, Mona? Znowu o księżniczkach?

– Poczytaj mi o…

…Eterycznych arystokratkach, które piszą na chusteczkach listy do ukochanych? O czarownicach, zmieniających ludzi w ropuchy i zatruwających wodę w studniach? Może o książętach, którzy na jednym koniu potrafią przejechać pół świata, nie zatrzymując się ani razu za potrzebą? Widzisz Mona, bajki są urocze i powszechnie lubiane tylko dlatego, że są zupełnie nie prawdziwe.

A może chcesz posłuchać o księżniczce, którą sprowadzono z dalekiego kraju do Miasta pełnego hałasu i intryg. O księżniczce, której książę jest wiecznym bawidamkiem, i który nie ma najmniejszego zamiaru jej pocałować – i to nie po to, aby przebudzić ją z wiecznego snu, lecz po prostu, na dzień dobry?

 

– Nie opowiadaj mi tej bajki! Nie chcę jej! Ona jest… straszna.

Bo jest prawdziwa, Mona. Ale słuchaj. Księżniczka, gdy była mała, odkryła coś dziwnego: czasami pod wpływem jej oczu ludzie stawali się dobrzy i mili, a czasami straszni, tacy, jak to, co dusiła ze wszystkich sił na samym dnie serca, a co nie mogło się z niego wydostać, spętane modlitwą i sumieniem. Dlatego unikała patrzenia prosto w oczy przez całe życie; dlatego była uznawana za tajemniczą i niebezpieczną.

A ona patrząc, jak jej książę kocha inną kobietę bardziej niż ją kiedykolwiek, cierpiała w bezsilności. Dlatego właśnie spędzała każdy wieczór samotnie, jak Nowa Penelopa, tkająca swoje płótna z siwych nitek, na siłę znajdowanych w burzy rudych włosów, czekając, aż jej książę do niej wróci. Ale książę nadal odsuwał się od niej, a w małżeńskim łożu kładł między nich obosieczny miecz.

 

Co by powiedziała moja córka, gdyby usłyszała dalszą część opowieści? Czy w ogóle by ją zrozumiała? Nie sądzę. Mona jest jeszcze za mała, aby pojąć, że miejsce księżniczki zawsze znajduje się w więzieniu w wieży.

Bajki są czarno-białe, nie szare, jak papierosowy dym.

 

Uśmiechnęłam się, patrząc, jak róże od Larsa wykrwawiają się na zielono do kryształowego wazonu. Za życia jak głaz z głazem, po śmierci za to razem, czy jakoś tak. Poprawiłam linę.

Dzięki zaciągniętym zasłonom w pokoju panował glęboki mrok, w którym jedynym źródłem światła były tylko węgielki w palenisku. Błyskały jak ślepia kota, który czai się do skoku na ofiarę.

 

Ludzie bez perspektyw umierają po cichu. Wyjątkiem była tylko Kleopatra.

Kopnęłam nogą taboret, już! A-a – –

 

Oczyska w kominku zabłysły, a po chwili poczułam na piersi miękkie, czarne łapy i zimny dotyk ostrych pazurów. Po księżniczkę, która okazała się czarownicą, w końcu przyszedł Diabeł.

 

Sara

Stałam za kozłem podtrzymującym dach, i przez dziurę, wybitą kiedyś osęką w gontach, podglądałam to, co działo się za budynkiem.

Myślałam, że Thomas stchórzył i uciekł, bo dowiedział się o Andrew. Gorzej. Nie okazał krzty odwagi ani wtedy, gdy pobieżnie opatrywałam rany Joan tam, jeszcze na ciepłej, nagrzanej podczas gorącego dnia ziemi, ani tydzień później, gdy cała rodzina zjechała na pogrzeb dwóch ciał.

To drugie nazwałam w myślach Matthew.

Stojąc nad grobem i wrzucając do niego, w ślad za trumną siostry, białą różyczkę poprzysięgłam sobie, że odnajdę winowajcę, i przyprowadzę do Joan to, co jej. I nie pozwolę, aby drugi Thomas – bo to nie był ten sam Thomas – zapomniał o mojej siostrze, i żeby jakiś drugi Andrew bezkarnie okładał niewinne dziecko.

 

Thomas

 

Poczułem ból w okolicy mostka. Potem kolejne miejsca: brzuch, lewy bok. Krew zabulgotała mi w ustach: ostatkiem sił zdołałem obrócić się podczas upadku i zobaczyłem, Sarę z dymiącym jeszcze rewolwerem. Wyglądała tak, jak zwykle, ze zwyczajnym zacięciem na ustach, w swoim zwyczajnym ubiorze, pod zwyczajnym parasolem. I tylko ta cholerna lufa niezbyt pasowała do całości.

Moja krew utworzyła szkarłatną kałużę, ale ulewa bardzo szybko zepchnęła ją do morza.

 

Nie wiem, czym pachniała Sara, stała za daleko. Czułem tylko zapach siana, zapach ściętych, martwych źdźbeł trawy. Zapach ulatującego w niebyt życia.

 

Zanim ogarnęła mnie ciemność, zobaczyłem, jak Monica wzięła Sarę za rękę i obydwie, ukryte pod zbawczą kopułą parasola, podreptały ku ziejącemu pomarańczową łuną Miastu.

VI

 

Monica

 

– Poczytaj mi! Poczytasz?

– Poczytam, dziecko. Złe czary już prysły. Poczytam ci o pachnących uczuciach, o rozkazach wydawanych spojrzeniem, o ludziach zaklętych w kwiaty i o wspomnieniach wykradanych pocałunkiem.

 

Koniec

Komentarze

Tekst dobrze napisany, ALE! -1 za bardzo chaotyczne i nieczytelne zakończenie i jeszcze -1 za brak elementów fantastycznych. IRL też potrafimy wachać, a to jest Nowa Fantastyka, anie Nowa Awangarda.

Dlatego - z przykrością - oceniam na 5/10

Komandorze... brak elementów fantastycznych? Czy na pewno przeczytaliśmy ten sam tekst? O, jeżu kolczasty! (wybacz, Adamie, jakoś mi to Twoje powiedzonko wpadło w ucho ; P).

 

„Thomas pozwolił mu pracować w naszym ogrodzie. Dzięki jego opiece i staraniom nasz ogród przypominał...” Powtórzenie.



„...i zaczęłam błagać, że nie, że chcę więcej zdradzać swojego męża cieleśnie, żeby to był ostatni raz.” - raczej NIE chcę więcej zdradzać.



„...jedyne przedstawicielki swoich rodzajów róże, o nazwach: Thomas i Caroline.” Przecinek w złym miejscu. Powinno raczej być: 'Jedyne przedstawicielki swoich rodzajów, róże o nazwach Thomas i Caroline.”



Nabrałam głośno powietrza i lewą ręką dotknęłam wytwornie swoich ciemnych okularów – udając wytworne zmieszanie.” - Rozumiem, ze tu powtórzona wytworność jest zabiegiem celowym, ale w chwilę później piszesz dodatkowo o wytwornych filiżankach, co już drażni.



Przyjść bez jakiegokolwiek planu..! „ - wielokropek zawsze składa się z trzech kropek.



„...dla mnie było to i tak wcześnie. Film właściwie i tak był gotowy...” - powtórzenie.



„...sztywnym krokiem podszedłem do jej stolika.”
Jej przepiękne...” J.w.



„Nos, drobny i zadarty, podobny do nosa Caroline, dumnie sterczał z drobnej twarzy, rodzielając dwoje brązowych.” Dwoje brązowych – zapewne oczu. Literówka – rozdzielając.



Zerwać kwiat, bo jest ładny, boi się komuś podoba. „ - Literówka, „bo”, a nie „boi”.



Głównie piszesz Miasto wielką literą, ale też widziałam, ze gdzieniegdzie było małą.



„Przebiegłem przez ulicę węsząc jak pies, próbując wyczuć, skąd bierze początek niezwykły, zatapiający świat w czerwieni zapach. Kilku popkukało się w głowę widząc, jak rozbijam się o przechodniów, o samochody, latarnie...” - Kilku kogo? Brak podmiotu. Ponadto literówka.



„Ach Boże, że też nie wziąłem parasola...” - przecinek przed „Boże”.



nie prawdziwe. - nieprawdziwe, łącznie



„...Nowa Penelopa, tkająca swoje płótna z siwych nitek, na siłę znajdowanych w burzy rudych włosów...” - Ach...



Autorze, Twój tekst mi się spodobał. Szkoda, że zaginął w gąszczu innych. Prawda, że jest dość niejasności – przede wszystkim zgrzytnęła mi cała sprawa z Joan. Przez dłuższy czas byłam przekonana, że ona i Caroline to jedna osoba – a krótkie urywki nie wyjaśniły kwestii. Zakończenie należałoby solidnie rozbudować, żeby jednak wyjaśnić czytelnikowi dokładniej, co i dlaczego zrobiła Sara, oraz czemu Thomas nie zrobił tego, co powinien. Zagadką też pozostaje dla mnie Mona – przydałoby się lepiej umotywować mimo wszystko to, że się sama krzywdziła, moim zdaniem. Aha, i nie rozumiem, czemu Lars Monę w ogóle porwał?



Nie zmienia to faktu, że tekst mi się podobał, ze względu na kilka smaczków, ze względu na sposób, w jaki wprowadzasz niektóre wątki i przygotowujesz na nie czytelnika. Za kwiaty – które wprawdzie były przewidywalne – ale jednak po prostu ładne. Za kilka nawiązań i metafor. Chyba tyle. Ode mnie 5. Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

To Caroline (i jej Umiejętność) jest kluczem do działań Sary, Mony i Larsa. Ostatnie zdanie miało to wyjaśniać... Ale przyznaję, mea culpa: zakręcone to to jest.

w tami razie modyfikuje swój osąd: "brak elementów fantastycznych dla niedomyślnych"

Amazis - jeśli masz pomysł jak wprowadzić należyty impakt na koniec, nie pozostawiając chaotycznych niedomówień, to spróbuj, bo uważam, że tekst i idea są tego warte. ; )

 

Komandorze, cóż mogę rzec. Każdemu co kto lubi, a fantastyka przybiera różne formy. Nie trzeba smoków i demonów, by nadać tekstowi to COŚ. ; ) Ja akurat lubię sugestie, drobne wzmianki, i takie tam, niekoniecznie podane na tacy.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Piszesz bardzo dobrze. Naprawdę bardzo dobrze. Ale o tym wiem już od dłuższego czasu. Dlatego właśnie spodziewałem się przeczytać kolejną fantastyczną opowieść, ubraną w piękne słowa. I piękne słowa rzeczywiście dostałem, niestety sama opowieść spodobała mi się trochę mniej. Cóż więcej mogę powiedzieć? Wszystkich zadowolić, najwyraźniej, się nie da.

Nowa Fantastyka