- Opowiadanie: Wojciech A. Rapier - Druga opcja

Druga opcja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Druga opcja

Dość dlugi tekst (siedemdziesiąt tysięcy znaków ze spacjami) napisany – o ile dobrze pamiętam – w radosnym szale bez konkretnego pomysłu na starcie (i chyba stąd ta radość). Cóż więcej mogę dodać…

 

Życzę miłej lektury i dziękuję za poświęcony czas ;)

 

Wojtek

 

DRUGA OPCJA

 

Greg wciąż mówił do siebie w myślach, że to wszystko musi być snem.

– Znajdujemy się w sterowni – powiedział dyrektor administracji, który oprowadzał Grega i jego żonę, Katarzynę, po statku. Po kolei wskazywał wszystko dłonią, trochę tak, jakby chcieli kupić przedstawianych im ludzi i rzeczy, a on gadał do nich z telewizora, dzwońcie teraz, a drugi egzemplarz gratis. – Akurat tutaj jeden komputer z dostępem do Internetu. Radio satelitarne i nadające na falach długich i krótkich. A tutaj – popatrzyli na mężczyznę w skórzanym fotelu otoczonego przyciskami i ekranikami – pan Diego Leona. – Nie oderwał się od pulpitu, jedynie skinął do nich głową i powiedział, zdaje się po hiszpańsku, że miło jest mu ich poznać. – Żadnych sterów, jedynie dwa dżojstiki sterujące turbinami silników. To technologia najwyższej jakości.

– Panie, Alwarez?

– Panie kapitanie. – Dyrektor skinął grzecznie głową. – Przedstawiam państwu pana Huno Keorte, pierwszego kapitana Marii Cuarez. To pani i pan Woodhouse'owie. – Wszyscy uścisnęli sobie ręce. Skinął na młodzieńca, który również się zbliżył. – A to zastępca pana kapitana, Samuel Farrow. Niezwykle zdolny człowiek. Pan Farrow niespełna pięć lat temu pilotował jeszcze samoloty pasażerskie w San Francisco i przekwalifikował się, dobrze mówię?

– O tak. – Uśmiechnął się. – I to była słuszna decyzja, bo tutaj łatwiej jest mi się obijać.

Tamten jedynie skinął głową.

– Pan Huno Keorte to jeden z najlepszych kapitanów, jacy pływali po tej rzece – ciągnął dyrektor. – Może pochwalić się państwu wieloletnim zbieraniem doświadczeń na Atlantyku i, zdaje się, morzu Arabskim?

– Dawne dzieje. Wolę chwalić się Marią Cuarez, która, jak zapewne zdążyliście państwo stwierdzić, jest przepięknym statkiem.

– Piękny, niezwykle piękny – odezwała się Katarzyna. – Ja i mąż jesteśmy szczęśliwi, że spędzimy na nim miesiąc. Prawda, Greg?

– Prawda. – Ścisnął ją mocniej za bok.

– Pan Alwarez mówił już państwu o tym, że jest również bardzo nowoczesny. Wspomniał o sterowanych turbinach silników, które są, wbrew pozorom, czymś więcej niż mogłoby się państwu wydawać.

Zastępca wrócił do pliku papierów, który przeglądał przy stoliku, oni zaś zbliżyli się do mężczyzny przy kokpicie i wspólnie wpatrzyli w widok za szybą, który musiał niezwykle nużyć tego człowieka, przynajmniej Greg był tego pewien – szeroka woda Amazonki, po bokach nikła linia lądu porośniętego drzewami. Niebo szare i jakby pochmurne, chyba zwiastowało deszcz.

– Między innymi dzięki technologicznym nowinkom Maria Cuarez jest niezwykle szybka i zwrotna. Potrafi, dajmy na to, pływać bokiem, co niezwykle ułatwia cumowanie w portach. Możemy również zatrzymać ją i obrócić w miejscu o sto osiemdziesiąt stopni… a nawet trzysta sześćdziesiąt, jeśli ktoś sobie tego zażyczy. Różnie się zdarza, prawda, panie dyrektorze? Warto dodać, że nie straszne są jej mielizny. Właśnie dzięki sterowanym turbinom łatwo je omija, a nawet ucieka z nich, jeśli komputer w porę nas ostrzeże.

– Tak więc jesteśmy tutaj bezpieczni – odparł Greg.

– Z całkowitą pewnością.

Na jednym z ekranów Greg widział przesuwającą się powoli mapę rzeki, wykresy, szerokości geograficzne i masę innych danych, które już nic mu nie mówiły. Pomyśleć, że do sterowania tym kolosem wystarczał jeden człowiek gapiący się ze znużeniem w szybę. Kapitan i jego zastępca zdawali się za to być oderwani od rozrywki, a nie pracy. Na mahoniowym stoliku, przy którym obaj siedzieli, gdy Woodhouse'owie wraz z Alwarezem weszli do sterowni, stały szklanki wypełnione bursztynową cieczą. W popielniczce dogasały ogryzki papierosów. W rogach pomieszczenia zawieszono pod sufitem ogromne głośniki, z których teraz płynęła przyciszona, spokojna melodia, zdaje się „Killing me softly" śpiewane przez Robertę Flack.

Alwarez zauważył, że głośniki zaciekawiły Grega.

– Są prawie wszędzie – powiedział z uśmiechem. – Na czas balów w salonie Nevada wyłączamy głośniki umieszczone właśnie tam, oraz na parterze i holu, aby nie doszło do kakofonii. Między innymi w moim biurze jest komputer, za pomocą którego można skierować sygnał w odpowiednie miejsca bądź go odcinać, jeśli wymaga tego sytuacja.

– Ciekawe – powiedział Greg.

– Sieć głośników służy nam również do organizacji pracy. Można z mojego biura, stąd a nawet z ładowni i wielu innych miejsc powiedzieć coś do ludzi pracujących na drugim końcu statku. Na przykład przypomnieć im, że są w pracy, do czego oczywiście jak dotąd nigdy nie byłem zmuszony, bo mamy naprawdę dobry personel, o czym również już się państwo przekonali.

Nie było w tym żadnej przesady, może jedynie wyraz jego twarzy był przesadny („orgazm, ten statek doprowadza mnie do orgazmu!"). Pokojówki przychodziły punktualnie co do minuty. Codziennie wymieniały pościel i narzuty, pytały o zapasy w lodówce, z której Greg nie chciał korzystać, bo było to cholernie drogie, informowały o tym, że na parterze oraz w bibliotece można przeczytać dzisiejsze gazety wysyłane w postaci elektronicznej specjalnie dla mieszkańców Marii Cuarez, zabierały ubrania do pralni i robiły masę innych rzeczy, za co ręczył zresztą sam dyrektor. Pierwszego dnia, gdy Greg poznał go i rozmawiali na osobności, Alvarez powiedział, że w pokoju nr 200 na drugim piętrze od strony lewej burty jest specjalne pomieszczenie, w którym pokojówki od północy do trzeciej nad ranem służą „dodatkowymi umiejętnościami" oraz „poprawią humor nawet największemu gburowi". Greg odparł z lekkim zażenowaniem (a może tylko udawał zażenowanego przed samym sobą?), że domyśla się, o jakiego rodzaju usługi chodzi. „Doznane tam luksusy mogą wysłać na tamten świat!" – śmiał się Alvarez. Greg usłyszał, że zadziwiająco często przychodzą tam kobiety i zażartował, że to raczej nie dla jego żony.

– Czy chcieliby państwo zobaczyć jeszcze jakieś miejsce? – zapytał Alvarez.

Odparli, że nie, i tak widzieli już więcej niż mieli na to ochotę. Pokazał im kaplicę, która jest otwierana, jeśli na pokładzie znajdują się katolicy i ludzie pokrewnych wyznań. „Dlatego właśnie jedną z formalności, jakiej nikt nie może pominąć, jest wypełnienie ankiety z pytaniami dotyczącymi wyznania, zainteresowań i tym podobnych rzeczy. Staramy się zapewnić wszystko, co może być potrzebne naszym pasażerom. Tutejsi kucharze potrafią przygotowywać najróżniejsze potrawy, choćby dla żydów. Zdaje się, że nawet jeden jest żydem, aczkolwiek nic nie znika z mojego portfela, gdy przechodzę obok, więc nie jestem tego do końca pewien, ha-ha!". Na pokładzie Marii Cuarez była biblioteka, siłownia, pływalnia wewnętrzna i zewnętrzna (basen na górnym pokładzie był płytki, dlatego roiło się tam od dzieciaków, co niezbyt uprzyjemniało opalanie się), salon gier, sala balowa połączona z kasynem Nevada. Na Marii Cuarez znajdowało się nawet małe boisko do golfa.

To nie do pojęcia, że jeszcze kilka dni temu siedzieliśmy w naszym skromnym domku w New Hempshire, pomyślał Greg.

W ostatniej chwili dostał telefon od swojego dobrego (i piekielnie bogatego) przyjaciela Sama Hortona, że tamten nie może płynąć wraz z rodziną, ponieważ mają ważną sprawę do załatwienia w samym środku Bostonu. Z początku myślał, że Sam chce poprosić go o zaopiekowanie się domem (czteropiętrowa willa, którą na czas swoich wyjazdów przekształcał w sześciogwiazdkowy hotel), co oczywiście nie miało sensu, bo Sam miał zatrudniony cały tabun ludzi z ochrony. Padły magiczne słowa: „Czy nie chcielibyście popłynąć za nas? Tych pieniędzy i tak nie mogę już wycofać. Nie jestem za to zadowolony z prezentu, jaki sprawiłem wam na ślub" – był to mały jachcik, faktycznie, nic wielkiego, mógł się postarać, skąpiec! – „więc potraktujcie to jako swoistą poprawkę". Nie wiedział, co powiedzieć. „Greg, żyjesz tam? Przecież ani słowem nie wspomniałem o tym, że będziesz musiał zwrócić połowę kosztów". Zaśmiał się do słuchawki i odparł, że on i Kate (rozmawiając ze swoimi przyjaciółmi jakoś nie lubił używać jej polskiego imienia) z wielką chęcią wybiorą się na ten rejs.

Z wielką chęcią?

Nigdy nie słyszał o tym statku, nie znalazł nawet żadnej strony internetowej na jego temat, ale gdy Sam podesłał mu zdjęcie… Chyba zabiłby swojego szefa, gdyby ktoś za to miał mu dać bilety dla dwóch osób i zepchnąłby ze schodów teściową, żeby chociaż podetrzeć się papierem toaletowym pochodzącym z Marii Cuarez. O ile taki luksus to nie za dużo za życie tej jędzy, zaśmiał się w myślach.

Horton wspominał o skromnym apartamencie, w którym będą mieszkać. Na miejscu okazało się, że „skromny" oznaczało „prezydencki" (dosłownie), co automatycznie wprowadziło ich do świata Klasy Luksusowej. Marmur w łazience, wanna i kabina z funkcją sauny, małżeńskie łoże z opcją masażu, telewizor plazmowy, laptop na szklanym stoliku w salonie, żona odzywająca się rzadziej, a jeśli już, to mówiąca mądrzejsze rzeczy niż zwykle (jak oni to zrobili?) i trochę innych, mniej zauważalnych udogodnień. Do tego wyposażenie takie, jak te z pokojów z Klasy Zwykłej: telefon satelitarny (tak samo użyteczny jak lodówka – ceny były horrendalne) i sejf. Alvarez pokazywał im, jak go obsługiwać.

„Spójrzcie, to bardzo proste. Przykładowo: wstukuję datę swoich urodzin, której wam nie podam, bo wtedy zapytacie, czy byłem już na sądzie ostatecznym, ha-ha, potem wciskam „CLOSE" (miał francuskie korzenie, przez co śmiesznie to wymawiał: „kloseeeee"). Teraz znów wstukuję datę moich urodzin, pytam się, kiedy kopnę w kalendarz i naciskam „OPEN". I już!". Drzwiczki same się uchyliły. Sejf był szeroki i niski, same jego gabaryty sugerowały, że został stworzony w celu przechowywania drogiej biżuterii, którą na tym statku miały na sobie nawet kobiety z obsługi i psy, i tu Greg śmiał się w myślach, że tak naprawdę nie wie, co dziwi go bardziej.

Czuli się niezwykle dziwnie i momentami niekomfortowo, nigdy nie byli vipami. Kasia nosiła proste naszyjniki ze sztucznymi, barwionymi kamieniami i pierścionki, z których najdroższy wart był sto pięćdziesiąt dolarów, czyli kupiono go za sumę, jakiej tutejsi ludzie nie daliby kelnerowi w formie napiwku, bo baliby się, że wyjdą na skąpych. Biżuteria Kasi była tak zwyczajna, że kobiety, z którymi przypadkowo rozmawiała w holu lub w jadalni, głowiły się nad materiałami, z jakiej została wykonana i dawały głowę, że to tak rzadkie i drogie kruszce, bo jakim cudem miałyby ich wcześniej nie widzieć na oczy? Za pierwszym razem Kasia chciała wytłumaczyć, że to tylko sztuczne błyskotki, które kupiła w jednym z centrów handlowych w New Hempshire, lecz Greg jakimś cudem akurat słuchał rozmowy, więc dał jej sugestywnego kuksańca pod stołem. Byli parą z apartamentu prezydenckiego. Na Marii Cuarez znajdowały się tylko dwa takie apartamenty. Stąd ta magia. Ich ubrania nagle były w oczach ludzi markowe, biżuteria legendarna i wykradnięta z azteckich grobowców, a wszelkie grymasy i zachowania, zwłaszcza te najbardziej ludzkie i zwyczajne (a więc obce „tubylcom") uznawano za ekstrawagancki przejaw arystokracji. Całe szczęście, nikt nie pytał ich o pochodzenie i pracę. Greg domyślił się, że w środowiskach bogaczy – przynajmniej tutaj – mogą to być tematy tabu. Bogaci ludzie w końcu często zarabiali pieniądze w obrzydliwy sposób, zaś krew, która płynęła w żyłach niektórych z nich, była jak woda z rynsztoka. Nie rozmawiali o swoich ułomnościach i przejawach człowieczeństwa; to był ich Olimp a oni byli bogami.

A teraz Greg i Kate Woodhouse'owie należeli do tego zacnego towarzystwa.

Alvarez odprowadził ich na dolny pokład, z którego ruszyli do baru. Akurat alkohol był wliczony w koszty podróży, więc Greg chętnie szukał nudy i zmartwień, które można byłoby utopić w kieliszku. Jego żona zresztą też, co już niekoniecznie go cieszyło. Kiedyś miała problemy z alkoholem, tak duże problemy, że teraz nie mogła przez nie zajść w ciążę.

Siedząc przy kontuarze, obserwowali ludzi grających w jednorękich bandytów.

– Tak właściwie… co będziemy robić przez ten czas? – zapytała.

Przyłożyła kojąco chłodną dłoń do jego twarzy, wyczuła palcami szorstki zarost. Zanim zdążył odpowiedzieć na pytanie, dodała z najwspanialszym na świecie uśmiechem:

– Jest pan nieogolony, panie prezydencie.

Pokiwał głową i odparł:

– Będziemy robić to, co robiłby Sam wraz z żoną i dziećmi: pławić się w luksusach. Obijać i pławić się w luksusach. Potem dla odmiany dwa razy się obijać, znów pławić w luksusach i znów obijać…

– Chętnie się o ciebie poobijam.

– Jest pora obiadowa.

– A ja jestem bardzo, bardzo głodna, kochanie. Nakarmisz mnie sobą?

Przez chwilę tak siedzieli w milczeniu, a on gmerał palcami po jej odsłoniętym udzie. Po pustych szklankach, w których do tej pory był tonik, poznali, że to dobry moment na to, by iść do swojego apartamentu i poobijać się nieco.

 

***

 

Możesz i należeć do Klasy Luksusowej, lecz i tak nie uciekniesz przed złośliwością rzeczy martwych, pomyślał Greg.

Nawaliła klimatyzacja w ich sypialni, przez co zrobiło się tam niezwykle duszno. Miało to jednak pewne zalety. Uwielbiał pot swojej żony, więc powoli zlizywał go z jej pach, przesuwał po nich palcami i wkładał je do ust. Przez dobre dwie godziny kochali się na klęczkach, cały czas przypominał jej, że ma nie odrywać rąk od jego karku i wyginął ją w łuk, delikatnie, lecz mocno. Szeptał „spójrz tylko na swoje piersi, spójrz, jakie są piękne" i przesuwał po nich dłońmi. „I brzuch, spójrz na brzuch" i dotykał brzucha. W pewnym momencie nie miał już sił, zdrętwiało mu lewe udo, lecz wiąż nią poruszał, pochylił do przodu i chuchał na jej plecy, dopóki nie usłyszał, jak dusi w sobie krzyk; czekał na ten krzyk cały czas, a spazm, jaki nią wstrząsnął, był lepszy niż pieniądze wszystkich tych idiotów, dookoła. Mógł nie mieć ochoty na seks, lecz jeśli tylko widział, że ona tego potrzebuje, od razu w pełni się angażował (kiedy ostatni raz tak to traktował?), chciał, by miała wrażenie, że lewituje. Ostre bęc w głowę, tego doznawała, gdy z nim wtedy była. Usłyszał jak śmieje się do jego piersi „Pieprzyć Marię Cuarez!". Ostre bęc!

– O tak, kochanie. Największe luksusy i rozrywki nie są na tym cholernym statku, tylko pod kołdrą, którą się nakrywasz.

– Komplemenciarz – odparła, przeciągając się. – Nie poznaję ciebie.

Powoli i leniwie całowała jego ramiona, roztrzęsiona i oddychająca głęboko.

– Coś cię trapi?

Powiedział jej że nie, przecież wszystko było w porządku.

– A kochasz mnie?

W milczeniu pokiwał głową, lecz ona chciała to usłyszeć. Gdy tylko zabrzmiał jego głos, przesunęła paznokciami po brzuchu męża wzdłuż pachwiny, aż wyprężył się na łóżku i sapnął. Całowała pępek i drapała uda, a on jednocześnie śmiał się i szybciej oddychał. W pewnym momencie poruszyła głową i kosmyk jej włosów przejechał po żołędziu penisa – źródło przyjemnego bólu. Trzymała w dłoni jego prącie, oglądała je, drugą ręką masując jądra i unosząc je wyżej. Wiedział, co robiła. Dbała o niego. Szukała krostki, może zadrapania, wiedziała, że miewał problemy z wysypką. Zawsze dotykała wszystkiego co znalazła, pytała bez cienia wątpliwości czy obrzydzenia, z troską i wręcz dziecięcą ciekawością. Była jednocześnie matką i kochanką, najdoskonalszym fetyszem w popapranym życiu Grega Woodhouse'a.

Prawie pozbawionym świadomości wzrokiem patrzył w okno, a przez nie w chmury, gdy znalazł się w jej ustach, w krainie jej języka, ciekawskiego, gorącego, mokrego języka, delikatnie przygryzających zębów i wrzącej śliny, której nitki łączyły jej usta i jego męskość, gdy na chwilę odrywała się, łapiąc oddech, i wracała jak zapach wspomnień w podmuchu gorącego wiatru z jej płuc. Nadchodzi burza, pomyślał, i teraz to on dusił w sobie krzyk, nie wiedział już który raz. Trzasnął piorun, przynajmniej takie miał wrażenie, a może to on był piorunem w rękach Kate, gdy wypuszczała na niego z ust jego nasienie, zlizywała je i znów wypuszczała.

Potem leżeli zakleszczeni w swoich ramionach, a on nie miał pojęcia, kiedy ostatni raz się tak zachowywali.

 

***

 

Czwartego dnia coś było nie tak.

Statek drgnął w nocy i lekko się przechylił. Nie na tyle, by rzeczy zlatywały z półek, ale na pewno na tyle, by człowiek czuł się delikatnie skacowany, idąc korytarzem w stronę holu. Gdy o dziewiątej przyszła do nich pokojówka z informacją, że kapitan życzy sobie, aby wszyscy goście zgromadzili się w jadalni, wrażenie prawie zamieniło się w pewność. Kwadrans przed dziewiątą wszystkie głośniki na statku mówiły głosem Alvareza o owym spotkaniu aż cztery razy.

– Może to ćwiczenia, wiesz, co robimy w razie pożaru, wybuchu bomby jądrowej albo najazdu kosmitów – powiedział Greg, patrząc przez uchylone drzwi łazienki na nagą żonę ubierającą bieliznę. Dostrzegł znamię na jej plecach i zmartwioną minę. Moje biedactwo, pomyślał.

– Albo ktoś wypadł za burtę – powiedziała.

– A te wszystkie hieny chcą wyłowić portfel i zegarek, tak?

Zaśmiała się, więc odczuł lekką ulgę.

– Głupi jesteś – powiedziała i zmierzwiła włosy na jego głowie.

– A ty piękna – odparł. – Bielizna wygląda na tobie jak przerost formy nad treścią. Albo jak styropian, którym obłożono dzieło sztuki. To trzeba ściągnąć, kochanie. Mogłabyś pracować jako żywy test na dobry gust. Rozbierałabyś się, a ten, kto wyrażałby zachwyt, otrzymywały pozytywny wynik. – Zachichotała, a on powtórzył: – To trzeba ściągnąć!

– I zarysować dzieło sztuki, ty wandalu?

– Mam specjalny pędzel do usuwania kurzu…

– Głupek i świnia. I niby jakiego kurzu?

Pogładziła jego twarz, jak zwykle uspokajająco chłodną dłonią.

Od razu jednak przypomniał sobie o tym cyrku ze spotkaniem w jadalni.

– No, już, już. Nie przejmuj się, niech Michał Anioł przewraca się w grobie. Całkiem zniszcz dzieło i załóż coś więcej na siebie.

– On był homoseksualistą – szepnęła, gdy zamykał drzwi, przesuwając kartą po zamku magnetycznym.

Uszczypnął ją w pośladek i odparł, że na pewno wyleczyłaby go z tego.

 

***

 

Spotkanie rozpoczęło się oczywiście pół godziny później, ponieważ pasażerowie tego statku byli poważnymi ludźmi poświęcającymi czas na konkretne rzeczy, a nie na jakieś głupie przemówienia kapitana, "który nie potrafi naciskać guzików tak, by wszystko działało, jak należy". Do tych zajęć należało granie w kasynie, omawianie interesów w saunie, opalanie się na górnym pokładzie, wysyłanie psa do fryzjera (którego zabrało się razem z psem), macanie dziewczyn z obsługi i pytanie „czy dziś wieczorem mogłabyś przyjść do mnie z dwiema koleżankami?" i tym podobne. Chyba tylko w kaplicy kurz wiruje w powietrzu, zaśmiał się gorzko w myślach Greg.

W końcu jednak jadalnia wypełniła się ludźmi narzekającymi na to, że kucharze jeszcze nie wystawili tortów lodowych, które każdego dnia można było jeść na Marii Cuarez na śniadanie, obiad i kolację, jeśli tylko miało się taką zachciankę. Ludzie z przyzwyczajenia zamawiali wino, a kelnerzy wpadali na dziewczęta z obsługi sprawdzające, czy przyszło wystarczająco dużo osób.

– Pewnie wyglądamy, jakbyśmy zaraz mieli zagrać w bingo – szepnął do żony Greg.

– Jak myślisz, co nam powie? – zapytała.

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Zauważyłeś, że nie płyniemy?

– Doprawdy?

Pokiwała głową.

– Od samego rana statek nie płynie. Możliwe, że zatrzymał się już w nocy.

– Czyżby pan pilot nie przypilnował swoich ruchliwych turbinek? – zapytał Greg i zakreślił kręgi na swojej koszuli w miejscach sutków.

Szturchnęła go i powiedziała, że to wcale nie jest powód do żartów, lecz wiedział, że podtrzymuje w niej mały okruch dobrego samopoczucia, chociaż ten jeden cholerny okruch. Była jakaś nieswoja.

– Powstrzymaj się, tu są nasi sąsiedzi – wydukała przez zęby, rumieniąc się.

– Przecież gadamy po polsku, kochanie.

Bawiły go jej zachowania. Był pewien, że inny facet nie miał by do nich cierpliwości, lecz on lubił tę jej dziecinność. Kochał ją. Rozejrzał się i zobaczył tuż obok, po lewej, dokładnie przy tym samym, szerokim, okrągłym stole, przy którym siedzieli, państwa Rookie'ich, parę poczciwych staruszków, którzy "wyssali wszelką ropę naftową z mlekiem matki", jak to powiedział pewnego wieczoru, gdy on i Kate jedli kolację i wymieniali między sobą ludzi nowopoznanych ludzi.

– Dzień dobry – powiedział do nich po angielsku i usłyszał, jak odpowiadają.

– Dobrze się bawicie? – zapytał Edmund Rookie, siedemdziesięciolatek, który wszędzie chodził w białej koszuli i brązowej, atłasowej kamizelce. Greg miał wrażenie, że widział go raz na górnym pokładzie ubranego właśnie w koszulę, kamizelkę i… hawajskie szorty i sandały. Brutalny kompromis, do którego musiała zmusić go żona. „Noszenie tych skórek nosi mu ogromną przyjemność – powiedziała im – ale powiedzcie sami: człowiek poci się na sam widok, prawda?". Pewnie serce go bolało, że na nogach nie ma ciemnych, aksamitnych spodni a na stopach lakierek. Greg żartował do Katarzyny, że zapyta go, czy kąpie się również w tych ciuchach, które nazywał „piżamą do trumny".

– Oczywiście – odpowiedział na pytanie staruszka i dodał: – martwi nas tylko to zamieszanie. – Nie dosłyszał słów Edmunda „Niby dlaczego?" i zerknął na jego żonę, rozbawiony swoimi myślami.

Ta nieco gruba staruszka imieniem Merry w koszulce na ramiączkach i uwieszonych na szyi perłach wyglądających jak dziesiątka wyłupanych, ludzkich oczu, mrugnęła do Grega i powiedziała:

– Toast za pana kapitana.

– O tak, należy mu się, prawda, kochanie?

Kasia pomrugała oczami i odparła:

– Co mówiłeś?

– Ja, Merry i jej mąż pijemy za pana kapitana, aby naciskał guziki, dbał o kurs i tak mi dopomóż Bóg.

– Aha. To ja też wypiję. I nie drwij sobie z naszych korzeni, nicponiu.

Dostrzegli na scenie pierwszego kapitana rozmawiającego o czymś ze swoim zastępcą. Krzątał się tam również Alwarez, chyba szukał dla nich mikrofonu. Greg tymczasem taksował jadalnię, z której, jak uważał, równie dobrze można by zrobić drugą salę balową. Nad głowami zwisał im z łukowatego sufitu wyłożonego boazerią ogromny żyrandol, może nawet diamentowy. Na ścianach jarzyły się elektryczne kinkiety, włączone przez obsługę wcześniej, niż zazwyczaj, bo zrobiło się dosyć ciemno. Gdy wstał rano i wyszedł na balkon, zobaczył na niebie to, co wczoraj: popielate, nieprzyjemne chmury. Chyba były nawet ciemniejsze. Burza nad Amazonką, to ci dopiero. Pogoda była bardzo zmienna. Tymczasem przy stolikach jarzyły się elektryczne świece, dość kiczowate (Kasia powiedziała, że plastikowy Jezus wyprodukowany w Chinach ma więcej blasku w oku niż one, co rozbawiło jej męża). W jadalni było też sporo wysokich roślin w donicach, specjalnie wyhodowanych krzewów o grubych, mięsistych liściach, przy wejściu wschodnim i zachodnim Greg wdział nawet iglaki, chociaż może były sztuczne, bo nigdzie nie dostrzegł ani jednej igiełki.

Zrobiło się jeszcze jaśniej, zupełnie, jakby do środka wpadł piorun i zatrzymał się. Łańcuchy ognia, aż Greg zmrużył oczy. Kable z lampkami zaczynające się wokół żyrandola, idealnie równoległe do łuku sufitu, jaśniały sennie pomarańczowym blaskiem. Obsługa nie dba dziś o prąd, pomyślał Greg.

Na sali wreszcie odezwał się w głośnikach głos kapitana stojącego na scenie.

– Drodzy państwo…

Trzeba przyznać, że trochę zawrzało, lecz była to raczej reakcja jak na pojawienie się znanego piosenkarza niż kogoś, kto zaraz może przekazać złe wiadomości.

– Prosimy o spokój – odezwał się Alvarez.

– Drodzy państwo, prosiłbym o uwagę, przykro mi, że zabieram wasz cenny czas, lecz muszę to zrobić, bo to obowiązek w sytuacji, w jakiej się znajdujemy.

„W sytuacji, w jakiej się znajdujemy".

Nie przywiązywali zbytniej uwagi do tego, co mówił ten człowiek. Ludzie byli źli, bo mijała właśnie godzina opalania się, a w salonie Nevada czekał pusty parkiet, zawsze pełen bogatych emerytów, od których się tutaj wręcz roiło. Choć po trzech dniach pojawiało się tam już trochę mniej osób, jak zauważył Greg.

– Maria Cuarez osiadła na mieliźnie i ani drgnie – rzekł kapitan. – Pragnę przeprosić w imieniu całej obsługi wszystkich tych, dla których to niedogodność.

Że co?

Cisza.

Trzeba przyznać, że przyjęli to dosyć spokojnie.

– Nie ma to żadnego wpływu na państwa bezpieczeństwo. Chyba w ogóle nie ma na nic wpływu, prawda, moi drodzy? – Niektórzy zaśmiali się, gdy to usłyszeli. Greg nie rozumiał ich poczucia humoru. – Jeśli mają państwo jakieś pytania, proszę o zwracanie się do obsługi. Pragnąłbym podejść do każdego, lecz nie jest to fizycznie możliwe. Jestem spokojny o kompetencje personelu, a państwo też powinni.

Wciąż brak reakcji. Greg widział tylko, jak niektórzy pokiwali głowami w geście „aha", inni rozmawiali już na inne tematy, część wychodziła.

Huno Keorte jak gdyby nigdy nic zszedł ze sceny w towarzystwie kilku ludzi z ochrony, których siedziba sąsiadowała ze sterownią. Wybrał sobie świetną porę, pomyślał Greg. Godzina największych popijaw, gdy ludzie są wyspani i mają na to siłę. Starsi zachowali powagę i spokój, reszta, rozanielona, doliczyła sobie kilka dodatkowych dni do urlopu. Oczywiście niedługo wyobrażą sobie te drobne kilka milionów, które mogą na tym stracić, ci bardziej drobiazgowi może nawet owymi milionami się przejmą, lecz ogólnie atmosfera nie była taka zła. Ba. Było wręcz zaskakująco miło.

– Chyba jednak tamten pan nie upilnował turbinek – powiedział dziecięcym głosem Greg i spostrzegł, że Rookie'm już skończyło się wino.

 

***

 

Następnego dnia, gdy po śniadaniu zjedzonym w łóżku postanowili zejść na parter, spotkali na korytarzu Edmunda Rookiego. Drzwi do apartamentów prezydenckich znajdowały się dokładnie naprzeciw siebie, tak więc prawie na niego wpadli.

Był w niepełnym garniturze, brakowało mu marynarki. Przez światło elektrycznych kinkietów zamiast łysiny miał stuwatową żarówkę. Ubrany w spodnie ze staroświeckimi szelkami opinającymi białą, rozpiętą pod szyją koszulę, patrzył na nich ze zdziwieniem jak na dobrodusznych komorników. Greg dostrzegł w miejscu jego pach mokre plamy i błyszczącą się, podskakującą grdykę, a potem stwierdził, że to i tak drobiazg, bo jego głowa wyglądała, jakby właśnie umoczył ją w sedesie, tak oblewał się potem na ich oczach.

– Dzień dobry, panie… – zaczął i nie dokończył, zdziwiony zachowaniem Edmunda.

Gdy Greg wyciągnął do niego rękę, tamten przez długą chwilę taksował ją wzrokiem, jakby pierwszy raz w życiu widział ludzką dłoń. Zgarbiony, przestępował z nogi na nogę, przerażony pies w drogich ciuchach. Co go tak wystraszyło? – zapytał się w myślach Greg i nieświadomie zerknął przez uchylone drzwi do ich apartamentu, lecz dostrzegł tylko nakryte, puste łóżko w sypialni i dwie napełnione alkoholem szklanki na szklanym stoliku.

– Tylko zdjęcie… – wymamrotał Edmund, patrząc na nich w dziwny sposób. – Pieprzone zdjęcie!

– Panie Rookie, ja….

– Wszystko w porządku, panie Rookie? – zapytała Katarzyna.

Otworzył szerzej przekrwione oczy.

– Spojrzała tylko na zdjęcie! – krzyknął, a oni wzdrygnęli się. Jedna z pokojówek na końcu korytarza obejrzała się na nich. – Tylko na zdjęcie, rozumiecie? Tylko na cholerne zdjęcie!

– Panie Rookie, my nie rozumiemy… czy coś się stało pana żonie? – mówiła Kasia. – Gdzie jest pana żona?

– Edmundzie?

Oparł się plecami o ścianę i lekko osunął, przesuwając butami czerwony dywan. Skoczyli do niego oboje, łapiąc starego za ramiona. Patrzył na nich oczami bez wyrazu i mówił już nieco spokojniej:

– Spojrzała tylko na zdjęcie. Zdjęcie wnuczki. Elise. Wiedziałem, jak łatwo się nim wzrusza, zabroniłem jej w ogóle zabierać jakiekolwiek cholerne zdjęcie ze sobą, ale ona i tak je wzięła, rozumiecie? Miała je w portfelu, jak gdyby nigdy nic! I coś jej strzeliło do łba, żeby się na nie gapić i wspominać! – Zerkał to na Grega, to na jego żonę. – Byłem w toalecie, skąd miałem wiedzieć?

Po tym pytaniu nagle zebrało mu się na płacz, skrzywił twarz w nieprzyjemnym grymasie.

– Panie Rookie, co się stało z pana żoną? – Greg delikatnie nim potrząsnął, lecz staruszek wciąż gadał tylko o jakimś zdjęciu.

– Niech to szlag… – Nagle wybuchł szlochem. – Niech to wszystko szlag… chciałem z nią jeszcze raz zatańczyć…

Zsunął się po ścianie jeszcze niżej, po chwili siedział na podłodze, a oni kucali przy nim i zdawali pytania – co poznalibyście po jego oczach – zupełnie pozbawione sensu.

– Co się stało temu panu? – nagle dosłyszeli głos stojącej tuż obok pokojówki.

– Nie wiemy – odparł Greg. – Ale chyba coś jest nie tak z jego żoną. Nie wchodziłem do ich apartamentu, więc nie wiem.

– Ja się tym zajmę – odparła i to dość dziwnym tonem głosu; zupełnie, jakby znała każdy szczegół zdarzenia, wiedziała, co się stało i nie miała czego wyjaśniać. Jedynie wyświadczyła im grzeczność, pozwalając zostawić starego i pójść swoją drogą. Patrzyli na nią ze zdziwieniem i usłyszeli jak pyta, czy jest jeszcze jakiś problem.

– Nie, ale on… – urwała Kasia i skinęła na Rookiego.

– Proszę się o niego nie martwić, o wszystko zadbamy – odparła pokojówka i zaprowadziła Edmunda z powrotem do apartamentu.

Przez chwilę stali na korytarzu i z milczeniem wpatrywali się w drzwi.

– Nie podoba mi się to – powiedział Greg i usłyszał, jak żona mówi do niego dziwnym głosem: „Mamy ten sam gust co ty".

 

***

 

Antonio Torento przedstawił im się już pierwszego dnia rejsu. Spotkali go w bibliotece, do której Greg chciał zajrzeć z ciekawości. Ten facet jak gdyby nigdy nic podszedł do nich i powiedział:

– Nie mam pojęcia, kim państwo jesteście, ale wyglądacie na najmniej zbzikowanych gości tego statku.

Rozbawieni, przedstawili mu się i zapytali, co ma na myśli.

– Bez urazy, ale macie proste oczy. I pani mąż, Kate, nie powinien mi dać teraz po pysku, bo tutaj to komplement. Czy przypadkiem nie trafiliście państwo na Marię Cuarez przez jakiś koszmarny przypadek? Wprawdzie nikt nie bywa tu regularnie i chyba nigdy o nikim nie pomyślałem „już raz gdzieś go widziałem", lecz część znam z brukowców. Wiem, kiepski żart. Ale wy jesteście jedną wielką dziurą w moim mózgu, o ile go mam.

Opowiedzieli mu więc historię o Samie Hortonie, którego, jak się okazało, dobrze znał.

– Sam? Ten cholerny zbereźnik? – Chrząknął. – To znaczy teraz… dobrze się prowadzi, ma rodzinę i tak dalej… ale gdybyście go znali z czasów studenckich!

– Znam go z czasów studenckich – odparł Greg.

– A więc spaczona twa psychika i sen twój niespokojny, panie Gregory Woodhouse. Dlaczego Sam nagle zrezygnował? Zaciągnęli go do jakiejś sekty, czy innego kościoła?

Nie do końca zrozumieli, o co mu chodzi.

– Ma jakieś ważne sprawy w Bostonie.

– Czyżby? – Torento uśmiechnął się.

Oboje stwierdzili, że to mimo wszystko dość zabawny i nieco ekscentryczny człowiek. Tak ich zagadywał, że nawet nie zapytali skąd jest, kim jest i tak dalej. Zeszli razem do baru na dolny pokład.

– Kiedyś prowadziłem takie statki. Teraz jestem tylko skromnym pasażerem w jedną stronę – powiedział.

– Lubiłeś swoją pracę? – zapytała go Katarzyna.

– Powiem tak: lubiłem, nie lubiłem, to bez znaczenia, bo mój portfel wystawiał do mnie gruby język z banknotów, gdy go otwierałem, a to podwójnie ważne, gdy ma się czwórkę dzieci i żonę z ambicjami.

– Czyżby ambicja do zakupów? – zapytał Greg.

– Widzę, że już wiesz, w co się wpakowałeś.

– Bardzo zabawne, bardzo – śmiała się żona Grega. – A tak w ogóle, to gdzie jest pańska rodzina?

– Nie żyją, madam.

Przez chwilę patrzyli na niego w zdziwieniu.

– Wypadek autokarowy – wyjaśnił. – Żona była pobożna i ciągnęła dzieciaki do ziemi świętej, jak widać, nie wyszło im to na dobre. Brzmi idiotycznie, ale właśnie w skrócie opowiedziałem wam swoje życie. Ale wierzę w niebo. Między innymi chyba dlatego tu jestem. A nawet jeśli nie wierzę, to zawsze jest to jakieś zgrabne wytłumaczenie, prawda?

Greg i Kate wymienili się pytającymi spojrzeniami.

Kilka dni po przemówieniu kapitana, spotkali tego człowieka w jadalni, usiedli razem i rozmawiali o całym zdarzeniu.

– Widzę, że humor dopisuje – powiedział Greg.

– Chyba masz słuszność. Mnie się nie śpieszy, to tylko dłuższe wakacje.

– Tylko o kilka dni, ale jednak? – zapytała z uśmiechem Kasia.

– Skoro już o tym mówimy – wtrącił Greg. – Jak pan sądzi: ktoś popełnił błąd w sterowni?

– Możliwe. To tylko ludzie.

– Kapitan powiedział nam, że to bardzo nowoczesny statek. Byliśmy w sterowni i faktycznie nieźle to wygląda. Podobno Maria Cuarez potrafi płynąć bokiem i obracać się w miejscu.

– I uciekać z mielizn – dodała jego żona, po czym położył rękę na jej kolanie.

Antonio cały czas kiwał głową, powiedział:

– Wszystko, co mówicie, to prawda. Ogólnie rzecz biorąc, to straszne pitolenie, ale Kapitan ani jednym słowem was nie okłamał.

Kelner przyniósł im wino, „Takie jak pan sobie życzył, panie Torento, rocznik 1985". Torento nalał je do wszystkich trzech kieliszków, upił drobny łyk, a oni uchwycili wzrokiem trzy złote pierścienie na jego palcach.

– Pamiętaj jednak, gringo – zaczął, a Greg stwierdził, że chyba właśnie przeszli na per „Ty" w ten oryginalny sposób – że czasem kłamstwo to nie fałszowanie informacji, lecz nie podawanie ich w całości. Oczywiście kapitanowi po prostu zależy na dobrej atmosferze… choć tę tutaj trudno jest zepsuć. – Umoczył usta w kieliszku. – Gdy wchodzisz na pokład samolotu pasażerskiego obsługa nie przypomina ci uparcie, że istnieje możliwość katastrofy. – Kolejny łyk wina. – Wszędzie istnieje jakieś ryzyko, lecz ludzie nie mówią o nim na głos… no bo po co? Zwłaszcza na Marii Cuarez! Czy nagłaśnianie i tak powszechnie znanej rzeczy może jej zapobiec? Nie, to tylko psuje atmosferę. Lepiej cieszyć się marmurem w łazience, tak jak na pokładzie tego statku w waszym apartamencie.

Przez chwilę uśmiechali się niepewnie, jakby nie do końca wiedzieli, czy to był towarzyski żart czy też jakaś aluzja.

– Ale do czego pan zmierza, Antonio? – zapytał Greg.

Uśmiechnął się i powiedział:

– Statek, na którym się znajdujemy, potrafi sprytnie uciekać z mielizn – to fakt. Kapitan jednak nie powiedział wam, że nawet Maria Cuarez ucieka z nich tylko przy sprzyjających warunkach, prawda?

– Sprzyjających warunkach? – Kieliszek na chwilę zatrzymał się milimetr od ust Katarzyny, na co Greg patrzył z dziwnym strachem w sercu.

– Och, moi drodzy! Panie Greg, panno Kate – rozłożył ręce, jakby witał ich w swoim domu – jesteśmy przecież na Amazonce. To nie byle jaka rzeka! Tutejsi opryszkowie żartują, za co panią przepraszam, że rzeka ta jest zmienna jak humor nie dymanej od stu lat zakonnicy, a ja się z tym w pełni zgadzam, nawet bym nadmienił, że nie od stu lat, tylko co najmniej od trzystu, a biedaczka ma ręce skute kajdanami, więc nie może sobie w żaden sposób ulżyć.

Zaśmiał się bardzo głośno, nagle zupełnie nie wyglądał jak ten elegancki mężczyzna, który przywitał ich w bibliotece. Niektórzy ludzie obejrzeli się na ich stolik. Katarzyna niepewnie chichotała, Greg śmiał się normalnie albo świetnie udawał, że go to bawi.

– O czym to ja? – usłyszeli jego pytanie, gdy wycierał sobie serwetką usta i jeszcze podrygiwał w ostatkach swojego rozbawienia; wewnętrzny śmiech potrząsał nim jak czkawka. Wyglądał w tamtej chwili jak ładnie ubrany szaleniec.

– O sprzyjających, a może raczej niesprzyjających warunkach – odparła Katarzyna.

– Och, tak. A więc, jak mówiłem, jesteśmy na Amazonce. Bardzo zmienna rzeka – potrząsnął głową i uśmiechnął się – jej poziom ciągle jest inny. Spadek o dwa, trzy metry w ciągu nocy to tutaj nic szczególnego.

– Chyba już wiem – powiedziała Katarzyna.

Antonio pokiwał głową i dokończył:

– Maria Cuarez może uciec z mielizny pod warunkiem, że zdąży to zrobić zanim drastycznie opadnie poziom wody. Oczywiście komputery ciągle to badają, rejestrują, a ci mili panowie, których spotkaliście w sterowni, mają głowy na karku, ale, jak już powiedziałem, wszędzie i zawsze istnieje jakieś ryzyko, a człowiek i maszyna, nawet pracując razem, wciąż są omylni. Dlatego zdarza się, że jakieś statki zatrzymują się w miejscu i przez pewien czas nie mogą ruszyć dalej. Tak jak my teraz. A to wymaga pomocy z zewnątrz, z czego już pewnie zdajecie sobie sprawę.

– Ile dni czeka się na taką pomoc?

– Hah, widzę, że weryfikujecie wszystkie informacje podane przez kapitana. Tylko po co wam to?

– A więc?

Antonio wzruszył ramionami.

– Nawet do czterech miesięcy, gringo. Trzy, cztery miesiące, bywa tak. Czasem o wiele szybciej. Ale to przecież bez znaczenia, prawda?

Oboje nie wiedzieli, co powiedzieć, zwłaszcza, że to MIAŁO znaczenie.

– I w tej chwili zepsułem atmosferę, ale sami się prosiliście – westchnął. – Choć z drugiej strony dziwi mnie, że w naszej sytuacji obchodzą was takie rzeczy. Pewnie jeszcze chcecie zapytać, dlaczego tak długo. Jezu, wy z gatunku tych ciekawskich? I czym będziecie zabawiać się na koniec? Krzyżówkami? – Zauważył, jak na niego patrzą. – Ech… Po pierwsze, papierki i organizacja. Załatwienie ekipy i sprzętu potrzebnych do pociągnięcia tego kolosa to nie to samo, co ustalanie składu podwórkowej drużyny piłkarskiej. – Potarł kciukiem o wskazujący i serdeczny palec. – Pieniądze. Biznes, gringo. Jak to mówią amerykanie? Money talks. Firmy przewozowe i właściciele takich statków płacą grubą forsę za pomoc w podobnych sytuacjach. Duży problem oznacza duże możliwości negocjacji, a tym u góry nawet w takiej sytuacji nie śpieszy się w odchudzeniu swoich portfeli. To rzadkie przypadki nadmienione we wszystkich regulaminach, jakie nieświadomie podpisujemy. Statki od zawsze osiadają na mieliznach, a takie nadęte dupki jak ja i tak płacą grubą forsę, by nimi płynąć w stronę bram raju w towarzystwie dam ubranych tylko w jedwab i łańcuszki, których diamenty wsuwają się im między piersi, stąd też… ci u góry zbytnio się nie przejmują mieliznami. Zresztą, czemu mieliby się przejmować, skoro my wszyscy mamy je w głębokim poważaniu? Ten statek może nawet i za kilka dni zatonąć, prawda? – Niespodziewanie położył dłoń na ręce Katarzyny, co niezbyt spodobało się Gregowi. – Przepraszam, jestem chamem z urodzenia. I może zabrzmiało to brutalnie, choć nie powinno… ale miny i tak macie nietęgie. Człowiek nie ucieknie przed swoją naturą, ta jest paradoksalnie wręcz bardziej widoczna, gdy się go ładnie ubierze i uczesze.

– Pan raczy mówić dalej – wszedł mu w słowo Greg.

– Zbyt wiele jednak do tego nie dodam. Ogólnie wszystko sprowadza się do tego, że możemy teoretycznie tkwić tutaj nawet cztery miesiące, o czym przez najbliższy czas państwo oficjalnie nie usłyszycie. Ale teoria nijak ma się do praktyki, na sami powiedzcie! To już problem obsługi.

– Jak długo kapitan ma zamiar oszukiwać pasażerów?

Torrento patrzył na nich przez bardzo długą chwilę ze zdziwioną miną, po czym nagle wybuchł śmiechem.

– Co… co tak pana bawi? – zapytał Greg.

– „Oszukiwać"?! Do diaska, nie spodziewałem się, że będę miał tutaj z kogoś taki ubaw! Wszyscy wokół są tacy przewidywalni, za to wy… wy… Kochani, nie zbliżajcie się do zbyt często, bo miałem zamiar to wszystko nieco wydłużyć!

I dalej się śmiał.

– Ja… my nie rozumiemy.

Torrento nieco spoważniał, lecz był cały czerwony z rozbawienia. Pokręcił głową i zapytał:

– Czy wy w ogóle wiecie, co się tutaj dzieje?

Odpowiedzieli mu, że nie, a wtedy opowiedział im wszystko, cały czas śmiejąc się z coraz większego zdziwienia i strachu w ich oczach i powtarzając, że Sam był oszczędny w słowach, pozwolił sobie na bardzo oryginalny żart albo po prostu nie wiedział, co traci.

 

***

 

– Wierzysz w to wszystko? – zapytał Greg, gdy tylko weszli do swojego apartamentu, nieświadom, że zrobił to po drodze już z dziesięć razy.

Usiadła na łóżku i odparła:

– Musiał sobie z nasz żartować. – Pokręciła głową z dziwnym uśmiechem na twarzy. – To co nam opowiedział, nadaje się na scenariusz jakiegoś kiepskiego, hippisowskiego filmu fantastycznego.

– Ale wyglądał, jakby wierzył w to, co mówi.

– Wiem.

Przez chwilę milczeli oboje.

– Wystarczy zapytać tych z boku, co o tym sądzą – odezwała się Kasia.

– Swoją drogą, dawno nie widziałem jego żony. Praktycznie od tego ostatniego zdarzenia ze starym…

– Pewnie się rozchorowała i leży w łóżku.

– On mówił o niej, jakby nie żyła.

– No to może coś faktycznie jej się stało – odparła z obojętnością, która owiała go chłodem i milczeli przez chwilę.

– Myślisz, że w ogóle będą znali tę bajeczkę? – zapytał.

– Nie wiem, ale co nam szkodzi. Może przy okazji dowiemy się, co tam się stało.

– To starzy, spokojni ludzie…

– Tak, ale oni w przeciwieństwie do nas nie wylądowali tutaj przypadkowo.

– Ale…

Przez chwilę dobierał słowa.

– Myślisz, że Sam nie powiedziałby nam, co tu jest grane?

– To tylko rejs, słyszałeś, co mówił tamten facet. Nikt tu nikogo do niczego nie zmusza.

– Och, a więc Sam chciałby nam sprawić przyjemność przyglądania się czemuś takiemu? Wzięcia w tym udziału? – Żachnął się. – Nie, nie… w ogóle… przecież to nieprawda, tamten gość nas wkręcił! Rozumiesz? Wkręcił! Nie wiem, czemu o tym gadamy. Od dzisiaj omijamy szerokim łukiem tego Torento. To jakiś świr.

Dopiła do końca szklankę wypełnioną burbonem (kiedy sobie nalała?), jednym haustem, a on poczuł nieprzyjemne mrowienie w palcach dłoni, gdy na to patrzył.

– Przyznaj, że łatwo było uwierzyć, gdy patrzyłeś mu w oczy – powiedziała.

– Tak… to prawda… mówił z ogromnym przekonaniem, a może raczej: mówił o tym jak o najzwyklejszej rzeczy pod słońcem, ale… Kaś, do diaska, to się mi nie mieści w głowie! Tobie się mieści?

– Sama nie wiem.

Zmarszczył czoło.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Popatrzyła mu w oczy, a on, dostrzegając w nich to coś, co lata temu zawzięcie topiła w kolejnych i kolejnych szklankach mniej drogich trunków, zerwał się z łóżka.

– Przecież nie powiesz mi, że to brzmiało dla ciebie kusząco. Nie powiesz, prawda? To absurd!

– Przecież nic nie mówię.

– No właśnie – odparł, badając nagle zupełnie inny wyraz jej twarzy. – No właśnie…

 

***

 

Przez pierwsze dni, które spędzili na statku, dziwiła ich ogromna przewaga staruszków i emerytów nad młodymi małżeństwami. Oczywiście na Marii Cuarez biegało sporo dzieci, w barze i kasynie zawsze znalazł się stolik, przy którym obściskiwali się jacyś ludzie po trzydziestce, lecz w wielu miejscach można było ich liczyć i zapamiętywać po kolei. Większą część załogi stanowiły osoby w wieku, w którym uderzenie rowerem o wystającą gałąź krzaka jest już powodem do skoku adrenaliny. Greg żartował, że to, co wyróżnia go i jego żonę z tłumu oprócz stanu konta w banku i w pewnym stopniu wyglądu jest to, że muszą płacić za korzystanie z komunikacji miejskiej. „I nie mamy wnuków" – dodała Kasia, co skomentował „A nawet jeżeli byśmy mieli, to w przeciwieństwie do nich pamiętalibyśmy ich imiona". W powietrzu wisiała jednak jakaś euforia, zupełnie młodzieńcza euforia. Jakby wszyscy na coś czekali. Można było odczuć podekscytowanie ludzi wokół, może nawet unoszący się niczym zapach seks, choć nie sposób było nie drwić sobie, że chyba przywiało go z jakiegoś oddalonego od nich miejsca.

Bodajże drugiego dnia, gdy spędzili dwie godziny wieczorem w kasynie, widzieli wielu ludzi, którzy zupełnie na serio przegrywali ogromne sumy pieniędzy i wcale się tym nie przejmowali. Oczywiście goście Marii Cuarez nie należeli do osób, które żyją z oszczędności, lecz Greg bywał już w kasynach na lądzie i widział gigantów tracących „zaskórniaki" choćby z lekkim żalem w oczach. Tutejsi nie przejawiali choćby cienia smutku w podobnych sytuacjach. Nie było w nich żadnego zacięcia, tylko rozbawienie tym, co robią. Wyglądają jak dzieciaki, które mają zamiar przepieprzyć wszystkie oszczędności na cukierki, a potem z radością się zrzygać, myślał Greg. Przegrane bawiły ich tak samo jak wygrane, nic nie zniechęcało do dalszej gry, przez co w kasynie wrzało aż do trzeciej nad ranem.

Potem trwała kilkugodzinna przerwa, podczas której do znacznie cichszego już klubu przychodziły pary, siadały w lożach i czasem nawet zasypiały w swoich objęciach. Mogłeś przyjść, by popatrzeć na mrugające szafy do gry, podświetlane akwaria i chińskie lampiony. Wdychając zapach drogich papierosów, przyglądać się zgarbionym sylwetkom mężczyzn z brzuszkiem rozkoszujących się resztkami alkoholu na dnie szklanek, samotnym kobietom z dziwnym rozmarzeniem przyglądającym się wszystkim tym tandetnym, sennym światłom, może zakochanym staruszkom patrzącym sobie w nieuchwytne dla ciebie oczy. Barman nagle zdawał się być elementem wyposażenia, tłem dla kontuaru. Mogłeś poprosić o szklaneczkę szkockiej, lecz nie podawał ci jej on, tylko jego zadbane ręce wyłapane przez niebieskie światło napisu „KASYNO NEVADA". Słyszałeś przyciszone rozmowy, a może raczej szmer szczurzych łap, bo tak brzmiały.

Wszyscy nagle byli tylko cieniami ludzi.

Blask neonów wyłapywał mankiety ich marynarek i żakietów, zegarki na owłosionych nadgarstkach, zadbane paznokcie, kolorowe szpony starszych pań, błyskawicznie tasowane karty, wielokolorowe jęzory krawatów śpiących na szklanych blatach i polerowanych, drewnianych ladach, wypastowane buty niczym ostre zwieńczenia młotów pod stołami. Lecz twarze tych wszystkich person skrywały nieokreślone maski, czasem cienie rzucone przez kapelusze w kratę. Czasem rozmazywało je światło reflektorów migoczących nad parkietem zajętym przez dwa, trzy podobne widma, które istniały jedynie dzięki ostremu zapachowi ich zmieszanych perfum. Tożsamość tych ludzi znikała jak ślady na pustyni – żadnych białek oczu, tylko niewidoczne, a jednak w niepojęty sposób widzialne uśmiechy, to dziwne rozbawienie wokół, rozbawienie inne niż w podobnych, równie luksusowych miejscach. Jakby momentalnie śnili na jawie albo wspominali coś pięknego, częściowo przenosząc się do wspomnień. Lokal dla żywych marynarek i kapeluszy unoszących w powietrzu.

Nadchodził ranek, a oni jakby materializowali się i postanawiali to wszystko odespać, chodź zdarzali się i tacy, którzy jak w transie szli w dalsze tango.

Na Marii Cuarez znalazło się wiele osób nie ukrywających się ze swoim uzależnieniem od narkotyków – fakt wart zaznaczenia. Obsługa zaś nie reagowała na to w żaden sposób. Wprawdzie nie robili sobie ścieżek wzdłuż dywanów na korytarzach i nie wdychali ich jak odkurzacze, lecz biały proszek był wokół prawie jak nie sprzątnięty kurz. Czasem mignęła gdzieś tabaka rozsypana na dłoni, czasem trawka, której zapach Greg świetnie znał – w końcu kiedyś był studentem – tam i ówdzie błękitne obłoczki w barze, skręt w dłoni starca wylegującego się na słońcu, skręt w ustach starszej pani przy obiedzie, strząśnięty nad podłogą – jakby z dnia na dzień wyzbywali się ograniczeń – „mogę prosić o sos?", uśmiech kelnera i kolejne zaciągnięcie się. Życie tętniło na tym statku dosłownie, pulsowało jak wielka, niewidzialna żyła między stolikami, na pokładach i przy barowych kontuarach. Zażywali wszystko robiąc to tak, jakby narkotyki były częścią ich savoir vivru, a może jakichś znanych tylko im rytuałów. Inni zaś, nie gustujący w tym nawet nie zerkali krzywo.

Niektórzy ludzie wręcz mdleli na parkiecie, spędzając na nim mnóstwo czasu. W Nevadzie i w mniejszym barze na górnym pokładzie cały czas grała muzyka. Rano widziałeś pięćdziesięciolatka w żółtej, kwiecistej koszuli i kąpielówkach, mogłeś zajrzeć w to samo miejsce po obiedzie i zobaczyć go kołyszącego się na boki o wiele bardziej niezdarnie niż wcześniej i tak do wieczora, aż zaczynałeś obstawiać, czy nie nawali mu pompka. Niektórzy faktycznie pasowali i nie pojawiali się przez kilka dni, choć kto wie, może Greg i jego żona nie wyłapywali ich z tłumu, w końcu mało kogo tutaj znali.

Tak naprawdę starsi łatwiej tracili rozum niż młodsi, jakby nagle odczuwali jakieś ogromne pokłady energii oraz równie ogromną potrzebę zużycia jej, możliwe, że w strachu przed równie rychłym zniknięciem co pojawieniem się tego kosmicznego wigoru. Jest paliwo, dodaj gazu, myślał Greg, przyglądając się im, gdy z żoną spacerowali, zahaczali o imprezy, tańczyli po pół godziny (za każdym razem rozmawiając o tym, jak dawno to robili) i tak mijał czas. Kilka razy skorzystali z siłowni, lecz Kasia stwierdziła, że nie po to się tu jest, by dawać sobie w kość. Greg uznał, że wystarczą ich wspólne, wyczerpujące ćwiczenia co wieczór.

O tak, również wpadli w pewnego rodzaju trans.

Przed rejsem byli mniej zżyci, poza tym brakowało im czasu dla siebie. Kasia pracowała w magazynie Searsa, Greg dostał fuchę sprzedawcy samochodów w salonie Chryslera, z czego zresztą bardzo się cieszył, bo, jak twierdził, „to bardzo rozwijająca praca z perspektywami na awans", choć jego żona miała wrażenie, że w euforii powtarza coś, co usłyszał na ten temat z niezbyt wiarygodnego źródła. Choćby od swojego kumpla Mathew Ghosta, który załatwił mu tę fuchę. Zaś jeśli chodzi o seks… nie zapomnieli o nim, lecz stał się w ich życiu czymś, do czego powracali po dłuższych przerwach jakby ze zbyt małą tęsknotą. I Bóg jeden wie, czy miało na to wpływ zmęczenie pracą, wypalenie, czy cokolwiek innego. Mało ze sobą rozmawiali, zaś Katarzyna była po depresji, którą jeszcze przeżyła w Polsce po tym, jak poroniła. Matka rozsypała dodatkową sól na jej ranach, gdy stwierdziła, że to musi być jej (albo „ich", to bez znaczenia, jak to określiła) wina. Zaczęła pytać o to, czy łykała pigułki antykoncepcyjne, wyzwała ją od ladacznic i stwierdziła, że to kara Boża. Tak więc Kaśki w kraju nie trzymało nic oprócz niespłaconego kredytu, zaś cała ta gadka o korzeniach, rodzinie i przyjaciołach (których tak naprawdę nie miała) nadawała się na rozbicie o kant dupy. Miała tylko Grega i wiedziała, że on ją kocha. Tylko tego była pewna. Podjęła prostą decyzję: wyjeżdżamy i zaczynamy życie od nowa. Greg namawiał ją na to zresztą od roku, bo mimo polskiego pochodzenia kiepsko radził sobie w kraju i ciągnęło go z powrotem do stanów, w których studiował i chyba odnalazł swój mentalny dom, ten dom „na zawsze", który ludzie mają w sercach nawet wtedy, gdy spłonie.

Aż dziw, że to było całe dziesięć lat temu.

Osiedli w New Hempshire, gdzie mozolnie odremontowali malutki pałacyk i wspólnie przekręcili klucz w drzwiach, za którymi przeszłość czekała na każdy moment ich słabości. Wtedy też wpadli trans, ale inny, gorszy. Zajęli się zarabianiem pieniędzy i inwestowaniem ich w dom i ogród. O dzieciach zapomnieli. Ręka Grega wsunięta w jej bieliznę o trzeciej nad ranem, pocałunek w łydkę w łazience, czy też choćby to spojrzenie śpiewające piosenkę Boba Dylana „Dziś w nocy będę kochał cię" nie oznaczały „spróbujmy jeszcze raz, chcę mieć z tobą dzieci" lecz po prostu „dawno tego nie było, prawda?" albo „tym łatwo jest wypełnić pustkę, kochanie" lub najprostsze na świecie „mam na to ochotę". Zresztą Kasia w ogóle nie zachodziła w ciążę, mówiąc głosem lekarza: „była do tego niezdolna". Gdy kończyli, zapadało między nimi milczenie, dawali sobie przemilczane pocałunki, jego ręce zaciśnięte na jej pośladkach jakby w smutku, jej oczy wpatrzone to w sufit, to w kark Grega, pytające „Co będzie dalej?". Ich związek nie rozpadał się, nic z tych rzeczy. On po prostu drastycznie powszedniał, wyprzedzał czas, obrastał w szron i kurczył się jak człowiek bez skafandra ciśnięty w próżnię.

Na Mari Cuarez coś w nich drgnęło.

Liczył jej uśmiechy, patrzył, jak zeskakuje po stopniach schodów, oglądając się, puszczając oko. Powtarzała, że cieszy się z tego prezentu od Sama i szczerze dodawała: „Szkoda, że nie może tu być". Kochali się dosłownie codziennie. Zdarzały się dwa, trzy razy jednej nocy. W pewnym momencie już nie dochodzili, leżeli na boku, a Greg poruszał biodrami, mozolnie i z coraz dłuższymi przerwami, lecz w blasku nocnego nieba wpadającym przez okna wyłapywał jej oczy pełne zadowolenia, coraz bardziej śnięte, lecz wciąż nadające „proszę", a nie „dziękuję". Martwiło go tylko nieco, że chętnie prosiła o szampan lub wino. Przypominał jej, by nie przesadzała, na co odpowiadała mu mokrym, przyjemnym pocałunkiem w policzek.

Tak bez owijania w bawełnę: pierwszy raz w życiu byli szczęśliwi dłużej niż przez chwilę i niech szlag trafi każdego, kto śmie twierdzić inaczej.

Dlatego tak bardzo żałowali rozmowy z tym zbzikowanym facetem, jeszcze nie dlatego, że mu uwierzyli, lecz dlatego, że ich zaniepokoił. To, o czym im opowiedział, w jakiś sposób przypominało brakujący element układanki, którą dostrzegali już od pierwszych chwil spędzonych na Marii Cuarez. Gdy skończył, a oni rozejrzeli się wokół, dopadło ich nieprzyjemne wrażenie, że mogliby podejść do pierwszej lepszej osoby i usłyszeć dokładnie to samo.

Przecież wszyscy na tym statku mieli jakieś szaleństwo w oczach.

 

***

 

Po kilku kolejnych dniach nie musieli omijać Antonio Torento i podobnych mu typków, bo nigdzie go nie było. Pewnego ranka, zaniepokojony Greg chciał nawet sprawdzić, co u Rookie'ch, więc zapukał do ich drzwi. Przechodząca obok pokojówka zaczepiła go i powiedziała, że apartament jest pusty. „Tych państwa już tu nie ma" dodała i pojechała dalej, skrzypiąc wózkiem obstawionym wiaderkami z lodem.

– Jezu Chryste – jęknął Greg i wrócił do ich pokoju.

– Starzy wyparowali – powiedział, lecz zamyślona żona nawet na niego nie spojrzała. – Normalnie wyparowali.

Miał ochotę napić się czegoś mocniejszego, lecz ostatnimi czasy nie lubił zaglądać do baru w kasynie. Była druga po południu, a on przez pierwsze cztery dni rejsu przyzwyczaił się do tego, że w „NEVADZIE" jest o tej porze straszny ścisk; nie chciał tam teraz iść i pytać się, co jest grane, patrzeć na nie uprzątnięte stoliki, niedopite z rana (a może zeszłego wieczoru?) szklanki, samemu słuchać muzyki, zerkając na teraz już zupełnie pusty parkiet. Czy zastałby tam chociaż barmana?

– Co tu się dzieje, do cholery?

Zerknęła na niego i upiła łyk brandy, dopiero teraz zauważył butelkę, którą położyła obok siebie, wspartą szyjką o poduszkę jak dziecko.

– Nie wiem – odparła. – Zapytaj naszego przyjaciela. Jak on się nazywał… Antonio?

– To wcale nie jest zabawne, rozumiesz?

– Mnie też to wcale nie bawi. Gdybym się świetnie bawiła, już byś ze mną nie rozmawiał.

– Nie mów tak!

Wyrwał jej pilot z drugiej ręki i wyłączył telewizor.

– On chyba mówił prawdę – szepnął. – On, kurwa, mówił prawdę.

– Chyba tak – przyznała rację, patrząc mu w oczy. – Chyba tak.

– I co teraz? – zapytał. – Będziemy się specjalnie wściekać, żeby wrócić do domu?

– Nie wiem.

– Znów to robisz.

– Niby co?

– Dajesz mi do zrozumienia, że ci się to podoba. Ale ja nawet nie chcę tego słyszeć. I nie pozwalam ci. Jeśli zajdzie taka potrzeba, zwiążę cię i nigdzie się nawet nie ruszysz. Rozumiesz?

– Akurat do tego jestem przyzwyczajona.

Na długą chwilę zaniemówił i tylko kręcił głową.

– Ja… ja nie rozumiem. Po prostu nie rozumiem.

Usiadł obok i położył nieświadomie zimną rękę na jej łydce.

– To się nie mieści w głowie. Ty mi się nie mieścisz w głowie. To jakaś paranoja. Sam wplątał nas w wielki, zbiorowy, kurewsko przezabawny żart!

– Żaden żart. To prawda. Tamten facet nie opowiedział nam bajki. Zrelacjonował tylko to, co się faktycznie dzieje na tym statku. Może Horton po prostu o tym nie wiedział, może ktoś polecił mu ten rejs nie wspominając o rzeczach, o których nam nie wspomniano.

– To jest wbrew prawom rozsądku. – Nerwowo zachichotał. – Gadka prezydenta brzmi bardziej racjonalnie. Rozumiesz? Gadka prezydenta…

Wciąż myślał o Rookich. Jakoś ich polubił. Zdawali się być mili i zupełnie niewyniośli. Edmund zdążył coś napomknąć o ich irlandzkich korzeniach. Wszyscy Irlandczycy to równi ludzie, pomyślał Greg i zaraz dodał: Ich nie ma. Nie żyją.

Próbował to sobie wyobrazić.

Edmund i Merry wstają z łóżka. Przekomarzają się. Merry jest leniwa i mówi, że potrzebuje jeszcze z godzinkę. „Wykończysz mnie tymi harcami" szepcze i szturcha go łokciem, a on jej na to (no właśnie, do kurwy nędzy, co on jej na to?): że najlepsze dopiero przed nimi. To brzmi dobrze. O tak. „Najlepsze dopiero przed nami, kochanie" – i wstaje, wsuwając stopy w kapcie. Idąc do łazienki, żartuje „Tylko nie włączaj BBC, wiem, że głos Raymonda Okylla sprawia ci wiele radości. Nawet się nie waż. Sam nie pójdę na żadną imprezę". Ona chichocze, lecz… jest niepewna i jakby zamyślona. Tak, pomyślał Greg, to by do niej pasowało. Jej niepewna, bo odczuwa żal. Zastanawia się, czy słusznie rozgrywają to wszystko w ten, a nie inny sposób. Myśli o córce i wnukach (ciekawe, czy ich rodziny wiedzą, na jaki rejs się wszyscy wybrali?), myśli o ukochanej wnuczce i mówi do siebie szeptem „Żebyś tylko wdała się w matkę" (to też prawdopodobne, bo tak o niej opowiadała Gregowi przy kieliszku, gdy oba małżeństwa gdzieś na siebie wpadły). Przywołuje ją w pamięci, lecz to dla niej trochę za mało. Nagle myśli o portfelu. „Tylko zerknę, moje kochanie, tylko rzucę okiem". Idzie do rozsuwanej szafy, wyciąga z niej swoją skórzaną torebkę, która tak podobała żonie Grega, wyciąga z niej portfel. Siada na łóżku, otwiera portfel i z pomiędzy banknotów wyciąga fotografię przedstawiającą wnuczkę w ogrodzie. Mała, słodka dziewczynka w niebieskiej sukience przyciska do piersi bukiet kwiatów. Merry śmieje się potrójnie: ustami, lewym i prawym okiem. Jej broda drży, ma rozbiegane oczy. Łapie oddech, karci się za głupotę i odwraca zdjęcie. Czyta na głos to, co na odwrocie napisało dziecko: „MOJEJ KOCHANEJ BABCI. JESTEŚ NAJLEPSZA NA ŚWIECIE" i z jej oczu nagle ciekną łzy szczęścia, jedna za drugą, jedna za drugą… Sfatygowana pamięć wypluwa jak flegmatyk kawałki wspomnień związanych z dzieckiem. Merry nieświadomie kładzie się na łóżku, przykłada fotografię do serca i może dziękuje Bogu – nie miał pojęcia, czy była wierząca – za to dziecko. Merry mogła mieć na to od dawna ochotę. Myśl o dziecku mogła stanowić dla niej lekarstwo na wątpliwości i strach. No i była źródłem szczęścia, które dla starszego człowieka jest ogromne, idealnie wyraża spełnienie, gdy wszystko inne zdążyło stracić smak.

Pełnia szczęścia.

Może jej mąż akurat uchylił drzwi, gdy rozpadała się na atomy?

A może to wyglądało gorzej. Może jej klatka piersiowa zaczęła się zapadać, oczy cofać, wszystkie włosy urosły w błyskawicznym tempie a gnijąca skóra popękała jak pergamin. Raz, dwa, trzy, znikasz ty. Edmund stoi nad łóżkiem i nagle dociera do niego, że… to już. Jego żona już… No już, do cholery! Stało się z nią to, co miało się stać z ich obojgiem tylko później i w inny sposób. Może w szoku pada na łóżko i rozgarnia jej kości, coraz cieńsze, coraz bielsze, aż w końcu na koszuli – i może za kołnierzem – ma jej prochy, kaszle nimi, wciąż nie mogąc uwierzyć. Co on wtedy powiedział na korytarzu? „Chciałem z nią jeszcze raz zatańczyć". Może planowali zniknąć na parkiecie. Może naćpać się, żeby podkreślić wszystkie emocje, wyzbyć się zupełnie wątpliwości i po omacku dosięgnąć szczęścia w najprymitywniejszej postaci, a potem zniknąć, być jedynym wielkim długiem nagle spłaconym przez świat.

Może po prostu wyparowują, przecież nigdzie nie widział zwłok. Statek strasznie się wyludnił, ale po pokładach nie walały się uśmiechnięte czaszki i połamane na parkiecie żebra. Robiło się po prostu coraz bardziej pusto i spokojnie.

Boże, to szaleństwo, dlaczego w ogóle się nad tym zastanwiam?

Patrzył na swoją żonę i znów mówił sobie, że to wszystko to jeden wielki absurd. Rozpylili na tym statku jakieś narkotyki, wmówili nam przez głośniki bajkę, a teraz wszyscy w nią wierzą. Jeżeli szczęście miało tutaj być sposobem na śmierć, to dlaczego on i jego żona wciąż żyli? Przecież oszaleli w ciągu kilku dni! Taniec, alkohol, dobre jedzenie, seks, czułość, szczerość, opiekuńczość! Nie udawali niczego przed sobą. Dlaczego wciąż żyli?

– Jakim cudem wciąż tu jesteśmy? – zapytał swoją żonę. – No powiedz mi w takim razie: dlaczego tu jesteśmy?

– Może to przez wiek podany w naszych dowodach – zaśmiała się.

W tych okolicznościach jej śmiech i wyraz twarzy ciągle go przerażał.

– O co ci chodzi?

– Jesteśmy młodzi – odparła. – Może nie wyczerpaliśmy limitu. Tak właściwie jestem tego pewna. Ludzie, którzy weszli na pokład tego statku byli już przyzwyczajeni do szczęścia i łatwego życia. Dopchali tylko swoje wózki do końca, jak sam zresztą widzisz: nie wiele im to zajęło czasu.

Wczoraj przespacerowali się po całym statku. Tak na oko było na nim o połowę mniej pasażerów. Reszta bawiła się jak tamci przed zniknięciem. Faktycznie, wśród nich było całkiem sporo młodych małżeństw… z dziećmi.

Dzieci, pomyślał Greg. Jak można zgotować taki los swoim dzieciom?

– Mówisz o tym niezwykle spokojnie – powiedział. – Okropnie mnie to przeraża.

Wzruszyła ramionami.

– Możliwe, że zawsze na coś takiego czekałam.

– Ja… nie wierzę.

– Tak naprawdę na co byś się nie zdecydował, i tak wybierzesz to samo.

Tylko pokręcił głową.

Spojrzała na niego dziwnie pustymi oczami i powiedziała:

– To kwestia perspektywy. Dla mnie opcją numer jeden jest skorzystanie z propozycji, dla ciebie odrzucenie jej. Mówisz: „wybieram opcję numer jeden", więc wybierasz i to i to. To bez znaczenia.

– Kochanie… – Zbliżył się do niej. – W rzeczywistości dokonuję wtedy wyboru. To o czym mówisz… to filozofia – pogładził ją po policzku – gra słowna.

– Czy życie nie składa się z gier? Czy życie nie jest grą?

Znów pokręcił głową. Niedługo wejdzie mi to w krew, pomyślał.

– To nie tak…

– To też gra, to co robisz. Masz ochotę zgodzić się ze mną. Gryziesz się z tym. No powiedz sam. – Na chwilę zamilkła, a potem dodała: – Ja już podjęłam decyzję.

– Nie rób mi tego.

– A nie wziąłeś pod uwagę, że robię to DLA ciebie?

– Nie mamy nawet czterdziestki. Mam marzenia, kochanie. Wizję. Może brzmi to głupio, ale mam wizję.

– I co jest w tej wizji?

Kpina w jej głosie była dla niego jak wymierzony policzek.

– Dzieci, sukcesy w pracy, święta, prezenty dla ciebie, wycieczki, zabawy… – wymieniał na palcach i jakby kurczył się do rozmiarów małego, zawiedzionego chłopca.

– A potem?

– Co: potem?

– No powiedz, co będzie potem? – Pomachała mu dłonią przed nosem. – Nie, czekaj. Powiem za ciebie. Wszystko i tak zmierza do tego samego momentu. Rozumiesz, Greg? Do momentu, który tutaj możemy przeżyć jak we śnie z gatunku tych, po których człowiek żałuje, że się obudził. Pomyśl tylko.

Długo patrzył jej w oczy a potem zadał pytanie, które trzasnęło w jego gardle jak skręcony kark:

– Chcesz umrzeć w iluzji?

– Wszyscy w niej umierają. Iluzja młodości, iluzja piękna, iluzja raju, iluzja zbawienia, iluzja niezniszczalności, iluzja… posiadania bliskich. Wszyscy umierają w jakichś iluzjach. Życie nie jest rozciągniętą w czasie, dobrą chwilą. Życie to koszmar. Przynajmniej ja tak uważam.

– I nie powiesz teraz: ale mam ciebie, Greg?

– Kochanie, tak mi przykro… ale musisz zrozumieć. Kocham cię z całego serca i chcę przy tobie umrzeć.

Uśmiechnął się w okropny sposób i powiedział:

– W tej chwili to brzmi groteskowo.

Dostrzegł łzy w jej oczach.

– Wolę kilka dni w śmiechu i szaleństwie, które nagle zgaszą nas jak świece niż wieloletnie wypalanie się i podążanie w niewiadomym kierunku! – Miał wrażenie, że próbowała to wywrzeszczeć, lecz przez coś w jej gardle… szeptała, piszcząc i trzęsąc się jak w febrze.

A on tylko kręcił głową i w kółko powtarzał, że nie wie, co o tym myśleć. Próbował podejść i objąć ją, lecz jego ramiona były jakby za krótkie, ona jakby tym dalej, im on bliżej.

 

***

 

Zostawiła go samego w pokoju, nie miał pojęcia, gdzie poszła.

A jeśli coś ją tam ostatecznie rozbawi? – zapytał samego siebie i miał ochotę wybuchnąć dziwnym, pustym śmiechem. Co za bzdury, co za brednie. Coś jednak działo się na tym statku. Historia tamtego faceta z godziny na godzinę nabierała sensu.

Wstał z łóżka i podszedł do szafy w przedpokoju.

„Zwróciliście uwagę na te sejfy?" – zapytał Torento. – „Tak naprawdę mało która kobieta na pokładzie tego statku trzyma w nich swoje błyskotki. Wielu ludzi umieszcza w nich to, co ja wczoraj, gdy po kilku szklankach genialnego koniaku nareszcie obudziła się we mnie roztropność: swoje testamenty".

Greg otworzył sejf i przesunął dłonią po jego zimnym, czystym dnie.

Masz kartkę i długopis, kochanie? – pomyślał. – Bo dostałem najnowszy numer Riders Digest i zaraz przeczytam z dwa kawały.

Zaśmiał się i pokręcił głową. Cóż za poczucie humoru. Żart w żarcie, cóż za ukryty talent. Kiedyś Greg chciał być aktorem komediowym, może by się nadał.

„Nie pytajcie mnie, jak to działa" – powiedział Torento, a Greg stojący w łazience przed lustrem wzdrygnął się na to wspomnienie, jakby ten wariat stał tuż obok i mówił mu do ucha. „Po prostu działa. Na pokładzie tego statku, dajmy na to, powietrze staje się dla was tym większą trucizną, im więcej wasze mózgi wytworzą hormonu szczęścia. Nawet nie zastanawiam się, czy to samobójstwo. Nikt tutaj raczej niczego nie przedawkuje, ludzie się tylko znieczulają, bo człowiek zawsze boi się śmierci, nieistnienia, czy jak wy to tam nazywacie". Woda z kranu parzyła ręce zaciśnięte w pięści. „Czy można zabić się szczęściem? Czy można umrzeć ze szczęścia? Znacie takich ludzi? Nie. Dlatego to fantastyczne. Rzekłbym: szczyt luksusu".

Na parterze, nad wielkimi, złoconymi schodami pierwszego dnia przeczytali napis: TRWANIE JEST NAJDOSKONALSZĄ FORMĄ POWROTU. Zupełnie go nie rozumieli. Teraz zdawał się być logiczny. W końcu prawie nikt nie wraca Marią Cuarez do domu, na pewno nie dosłownie, pomyślał Greg. Trwanie. Powinni dopisać „DO KOŃCA", lecz brzmiałoby to chyba zbyt ostatecznie (ale przecież tutejszym ludziom nie można popsuć humoru, prawda, Antonio?).

O ile człowiek zbudował tego kolosa, którego nie reklamują żadne serwisy turystyczne, a ludzie trafiają tu jednak licznym gronem i to na dodatek osoby z wyższych sfer. Co strzeliło Samowi do łba żeby kupić bilety na rejs tym statkiem?

A co z obsługą? Co z kapitanem?

W pewnym sensie dostał odpowiedź, bo stosunkowo niedawno do drzwi zapukała pokojówka, mająca do przekazania informację o tym, że „Kapitan pragnie państwa przeprosić za niedopatrzenia oraz zawiadomić, że Maria Cuarez znów jest w ruchu". Tak więc Korte – wraz z personelem? – na pewno żył.

Greg nie umiał sobie wyobrazić żadnego racjonalnego wytłumaczenia pochodzenia Marii Cuarez i tego, co się na niej dzieje. Prędzej by uwierzył, że nieświadomie bierze udział w programie podobnym do „Mamy cię!". Wczoraj znów spacerował po pokładzie i miał odczucia takie, jak po powrocie do domu z dzieciństwa: wszystko stało tak, jak dawniej, lecz brakowało ludzi, bo upadła znajdująca się niedaleko fabryka. Miasto przemysłowe stało się przemysłową pustką. Zamarłe w bezruchu maszyny w polu, sprzedane domy, niespłacone kredyty i puste sklepy. Na tym statku ludzie tracili zatrudnienie w rzeczywistości.

Nie, wcale w to nie wierzę.

Nagle odezwała się w nim żona:

„Życie nie jest rozciągniętą w czasie, dobrą chwilą. Życie to koszmar. Przynajmniej ja tak uważam".

Z jednej strony była tu szczęśliwa, z drugiej… jakby miała nawroty depresji. Chętnie piła, na co coraz częściej zwracał jej uwagę.

Gdzie ona jest, do cholery?

Coś go tknęło, wskoczył w marynarkę i prawie pobiegł w niewiadomym kierunku, by po chwili zdać sobie sprawę, że jest na górnym pokładzie i rozgląda się po pustych stolikach w barze i parkiecie, na którym smętnie tańczyły trzy, może cztery pary. Dostrzegł Kasię przy barierce, wpatrzoną w niebo upstrzone gwiazdami, a chwilę później trzymał w zimnej dłoni jej ramię i jakby w zwolnionym tempie obserwował ruch, jakim odwraca głowę w jego stronę.

Miała łzy w oczach.

– I jak, panie prezydencie? – zapytała. – Zdobędziemy te kolonie?

Objął ją, czuł, jak oddycha. Bardzo ją kochał, teraz trochę się jej bał, lecz wciąż ją kochał. Właściwie mocniej niż na lądzie, pomyślał. Tutaj spędzali najlepsze chwile w życiu. Czuli się jak królowie.

A teraz ona chce umrzeć po królewsku, prawda?

– Dużo myślałam – powiedziała.

– O czym?

– O nas.

– I do jakiego doszłaś wniosku?

Przekrzywia głowę i lekko rozchyliła usta, milcząc przez chwilę.

– Do takiego, do jakiego człowiek dochodzi, gdy patrzy w lustro i pyta się „kiedy przybyło mi tyle lat?", albo gdy pochyla się nad trumną swojego dziecka, albo przez telefon słyszy od ukochanej „odchodzę", albo… czuje się przy swojej matce nie jak jej córka, lecz sprzedawca polis ubezpieczeniowych.

– To znaczy?

– Do żadnego – zachichotała, a łzy spłynęły po jej policzkach – do zupełnie żadnego.

– Kochanie…

Pocałowała go, weszła mu w słowo:

– Nie zrozum mnie źle. Może to głupie, ale… – znów zachichotała, a po jego ciele przebiegły dreszcze – przypomnij sobie te wszystkie filmy, na których zakochani ludzie mówią sobie „chciałbym, żeby to trwało wiecznie". Wiesz, na przykład po seksie, gdy palą papierosy. Cholerny stereotyp, nie? Przypomnij sobie, bo tutaj ja chcę powiedzieć coś takiego tobie i zamienić słowo w czyn. Bo cię kocham… – Drżała i powtórzyła jeszcze kilka razy: – Kocham…

– Ja nie umiem – powiedział i ścisnął ją mocniej. – Po prostu nie umiem i nie wierzę.

– Wybierz dowolną opcję – powiedziała do jego piersi. – Chodźmy do sypialni, sprawdźmy, jak wiele jeszcze brakuje nam to wyczerpania naszego limitu szczęścia i wybierz dowolną opcję.

– To tylko filozofia – odrzekł, lecz zaśmiał się, tak właściwie nie rozumiejąc swojej reakcji.

Chyba zrozumiał, gdy zauważył, że przecież właśnie patrzą sobie w oczy. Przecież usłyszał w sobie wiele pytań, które sprowadzały się do jednego: jakie to wszystko ma znaczenie, skoro ona jest przy tobie?

Lecz bał się. I miał marzenia. Chciał żyć, chciał, żeby ona żyła. I dokąd płynął tak naprawdę ten statek? Gdzie przenosili się ci wszyscy ludzie? Nałogi i używki to zguba, łatwe rozwiązania to zguba, prawda? Przecież tutaj też było łatwe rozwiązanie: należało być szczęśliwym. Pomyślał wtedy również o czymś, co zupełnie gryzło się z jego światopoglądem, jaki wyznawał, będąc „na lądzie" (coraz częściej miał wrażenie, że na tym statku „ląd" oznacza po prostu „świat", może nawet „cały, pieprzony kosmos"): tak łatwo jest być szczęśliwym.

„To kwestia perspektywy. Dla mnie opcją numer jeden jest skorzystanie z propozycji, dla ciebie odrzucenie jej. Mówisz: „wybieram opcję numer jeden", więc wybierasz i to i to. To bez znaczenia".

„Czy życie nie składa się z gier? Czy życie nie jest grą?".

Suknia zsuwała się z niej bardzo powoli.

Pierwszy raz w życiu słyszał, jak odpowiada za każdym razem „widzę", gdy dotyka ją i mówi o jej ciele tak, jak wtedy. Przez zamknięte drzwi znów słyszeli „Killing me softly" dobiegające z głośników na korytarzu. Na niebie eksplodowały race i petardy, chyba ludzie na dolnym pokładzie zorganizowali sobie przyśpieszonego sylwestra. W jej oczach widział poblaski kolorowych świateł i prośby, setki próśb, które przecież chciał spełnić. To było jego marzenie. To była jego wizja. To było jego życie ujęte nagle w całości jak diament w dłoni czasu. Czy trwanie jest najdoskonalszą formą powrotu? – pytał się, gdy wszedł w nią i kołysał do snu o nieokreślonej długości. Czy tak właśnie jest?

Ale „tak" przecież oznaczało „nie" i na odwrót.

Dokąd podążamy?

Czy podążanie ma sens?

Czy życie chwilą to również życie w całości?

Powiesz mi, kochanie?

Tak naprawdę nie chciał, by odpowiedziała na którekolwiek z pytań mimo tego, że tego od niej oczekiwał i o to się martwił. Chyba potwierdził jej teorię. Słyszał śmiech, własny i Katarzyny. Słyszał muzykę. Pragnął, by ich szczęście trwało wiecznie, przecież to nic złego, prawda? To nie mogło być nic złego…

– I co dalej? – wyszeptała, gdy całował jej piersi. – Co teraz będzie, kochanie?

Wyczuł jej strach, chyba zwątpiła, jakby znów była sobą, smutną, wypaloną kobietą, z którą osiadł na małym spłachetku ziemi i po woli wiązał koniec z końcem. Lecz to było bez znaczenia, bo nagle zamienili się rolami („ten statek może zatonąć nawet i za kilka dni"), nagle Greg niczego się nie bał i czuł się jak człowiek, który chce jeszcze raz zapalić i wypić, by zapomnieć.

Uśmiechnął się i powiedział jakby jej ustami i głosem:

– Wybieram drugą opcję.

Koniec

Komentarze

powiedział dyrektor administracji, który oprowadzał go i jego żonę - te dwa zaimki nie wyglądają ładnie w bardzo sąsiedzkim położeniu.
a on gadał do nich z telewizora, dzwońcie teraz, a drugi egzemplarz gratis. - pogrubioną część zdania można by zapisać w cudzysłowie albo po myślniku; w tej postaci prezentuje się niedbale.
Żadnych sterów, jedynie dwa dżojstiki sterujące turbinami silników - warto posłużyć się wyrazem synonimicznym.
Nie było w tym żadnej przesady, może jedynie wyraz jego twarzy był przesadny - przesadziłeś z tą przesadą ;)
by wszystko działało, jak należy". Do tych zajęć należało granie w kasynie - kolejne powtórzenia.
wysyłanie psa do fryzjera (którego zabrało się razem z psem) - jak już zacząłem wypisywać, to dokończę dzieła ;)
w białej koszuli i brązowej, atłasowej kamizelce. Greg miał wrażenie, że widział go raz na górnym pokładzie ubranego właśnie w koszulę, kamizelkę - to samo.
mimo tego, że tego od niej oczekiwał  - jak wyżej.
Poza tym przy zapisywaniu myśli bohaterów, jak również relacjonowania wypowiedzi innych osób, w wielu miejscach wygląda to niepoprawnie.
Właściwie autor sam powinien dokonać szczegółowej korekty własnego tekstu. Przejrzyj to opowiadanie raz jeszcze i wyeliminuj ewentualne powtórzenia i niedoskonałości, które rzucają się w oczy.

Pozdrawiam. 

no nie wiem. to są dwa teksty - 1wszy świetny i 2gi, bardzo mierny. ostatnia 1/3 opowiadania jest przegadana i nieczytelna. psuje wrażenie. niestety, muszę wyciągnąć średnią z ocen:

6/10

Hm. Dziękuję Wam za wypowiedzi (i babole).

komandorjaspastuszek, dwa teksty? Możesz rozwinąć ten wątek? Zaintrygowałeś mnie :)

tak gdzieś MOJEJ KOCHANEJ BABCI zaczęły robić się nudy. skok był na tyle zauważalny, że metaforycznie określiłęm go "2gim tekstem".

Te dłużyzny, WIELKIE EMO LITERY i filozoficzny suchar w ostatnim zdaniu - ja tego nie lubię. a szkoda, bo do tego momentu opowiadanie było naprawdę wciągające.

Rozumiem. Dzięki za dobrnięcie do końca, cieszę się, że podobało się chociaż po części! :)

"w radosnym szale bez konkretnego pomysłu" - dlaczego więc miałabym dalej czytać?

Sądzę, że to pytanie do Ciebie, a nie do mnie ;)

Nowa Fantastyka