- Opowiadanie: andrzejtrybula - Polowanie na Fritza Lange

Polowanie na Fritza Lange

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Polowanie na Fritza Lange

O trzeciej trzydzieści nad ranem pozbawiona oznaczeń biała furgonetka wjechała na teren starej hali przemysłowej w mieście Opolu na południu Polski. Gdy wóz stanął, Devonser van Culgenar – znany ze swego ekscentrycznego zachowania holenderski finansista-miliarder a przy tym zapalony myśliwy o wyraźnych skłonnościach do ryzyka, ostatnio wyraźnie stroniący od ludzi i przedstawiający się częściej jako pan Horst – wyprowadzony został z mrocznego wnętrza furgonetki wprost na zimną, betonową posadzkę. Przy czym słowo „wyprowadzony" w tym przypadku oznaczało brutalne wypchnięcie wprost w objęcia czekającego na zewnątrz draba.

 

– Czy wy przypadkiem nie przesadzacie z tymi środkami bezpieczeństwa!? – wściekły Culgenar, odepchnął gwałtownym ruchem ręce osoby próbującej ściągnąć mu z oczu czarną opaskę. – Co to, kurwa jest!? Co to ma znaczyć? Od dwóch dni wozicie mnie po całym świecie traktując gorzej jak śmiecia. To jakaś paranoja! Za dziesięć miliardów można było oczekiwać chociaż minimum niezbędnego komfortu przysługującego dobrym klientom. Co ja mówię – klientom, przysługującego choćby normalnym ludziom!

 

– Środki bezpieczeństwa są po prostu niezbędne…, panie Horst. Sam pan je akceptował a nawet rozszerzył katalog przybierając ten dziwny i zupełnie niepotrzebny pseudonim – stojący naprzeciw niego, elegancko ubrany mężczyzna w typie dyplomaty uśmiechnął się rozbrajająco, pokazując przy tym imponujący garnitur, prostych śnieżnobiałych zębów. – Dobrze pan wie, że każdy policjant, łaps, stójkowy, albo zwykły kablujący śmieć jakich pełno we wszystkich zawszonych dziurach na tym świecie zrobiłby przecież wszystko…, być może nawet dałby sobie obciąć rękę i wyciąć obie nerki za odrobinę informacji na temat miejsca ataku Towarzystwa. A przecież nie chce pan stracić szansy na przygodę życia. Prawda? …Poza tym, przypominam że nie płaci pan za komfort, ani dobre samopoczucie w drodze. Nasze usługi nie obejmują ubezpieczenia od warunków transportu i guzów na głowie. Wogóle nie obejmują żadnego ze znanych panu rodzajów ubezpieczeń. To co oferujemy to usługa specjalna. Doznania nadzwyczajne, których doświadczyć może tylko wąska grupa ludzi na ziemi dysponująca odpowiednią motywacją i co ważniejsze wystarczająco wysokim stanem portfela. Za to nam pan płaci… panie Horst, właśnie za to… i tylko za to.

 

– Mam nadzieję Sol – przyzwyczajony do traktowania ludzi z góry van Culgenar puknął palcem wskazującym w tors mężczyzny, na krótką chwilę gasząc jego przesłodzony uśmiech z twarzy. – Tylko jak na razie, jedynym doznaniem jakie mam jest dziwne przeczucie, że kupiłem kota w worku. Kota, który na dodatek cholernie drogo kosztował. Nic nie wiem na pewno. Niby macie te swoje referencje. Niby ściga was policja całego świata za akty terroru i kradzież energii na astronomiczną skalę. Niby nikt nic nie wie, ale jak dla mnie to i tak gówno z tego wynika. W dalszym ciągu nie mam żadnej gwarancji, że wasze opowieści nie są wyssaną z palca bajeczką dla bogaczy mającą na celu wycyckanie mnie z kasy i tyle. Do teraz, jakoś trudno mi w to uwierzyć, że ktoś potrafi przechwycić kawałek realnej rzeczywistości i urabiać go jak glinę dla własnych potrzeb. Nawet w dzisiejszych…, nowoczesnych czasach, w których technika pędzi naprzód jak szalona brzmi to przecież dość absurdalnie, prawie niedorzecznie. Nie sądzisz?

 

– Są na ty świecie rzeczy, o których nie śniło się nawet filozofom – dawny uśmiech powrócił na twarz Sola. – Wszystko to, co pan powiedział to oczywiście najczystsza prawda, jednak z jednym wyjątkiem. Nie urabiamy rzeczywistości dla własnych potrzeb, tylko dla potrzeb naszych szanownych klientów. Na dodatek w tym co robimy jesteśmy nie tylko wyjątkowi, jedyni, niepowtarzalni i perfekcyjni, ale także dość staroświeccy. Hołdujemy starym, sprawdzonym zasadom a naszym mottem przewodnim jest jakże często nadużywane w dzisiejszych czasach hasło "Klient nasz pan". Zresztą, już za chwilę sam się pan o tym przekona.

 

Masywne, metalowe drzwi dzielące pomieszczenie na pół, rozsunęły się z cichym świstem na bok wypuszczając ich z części garażowej do wnętrza dużej, jasno oświetlonej hali zasadniczej. Sadząc z rozgardiaszu jaki tam panował właśnie trwały ostatnie, bardzo intensywne przygotowania do uruchomienia stosu aparatury sięgającej prawie sufitu.

 

– Witamy w Tymczasowej Siedzibie Towarzystwa Złodziei Historii! – głos Sola zabrzmiał wyjątkowo dumnie i dostojnie..

 

Devonser van Culgenar rozejrzał się uważnie nie podzielając entuzjazmu swego przewodnika. To co zobaczył wyraźnie go rozczarowało. Warknął coś cicho pod nosem krzywiąc usta a jego krytyczny wzrok spoczął na stojącej w środku hali instalacji. Nie tak to sobie wyobrażał. Spodziewał się porażającego błysku nowoczesności w sterylnych wnętrzach pachnących czystością. Tymczasem to co zobaczył, przypominało bardziej chaotycznie ustawioną piramidę złomowanych urządzeń starego typu połączonych bezładną plątaniną kabli, niż poważną aparaturę techniczną podtrzymującą życie. Jedynym elementem wyraźnie odbiegającym od reszty na plus była stojąca trochę z boku, lśniąca nowością, elegancka, cylindryczna, przeszklona do połowy kapsuła, która ja słusznie przypuszczał przez najbliższy czas miała zastąpić mu nie tylko dom, ale także cały znany wszechświat.

 

– Czy to jest ta słynna maszyna, o której tyle się nasłuchałem zanim zdeponowałem moje ciężko zdobyte obligacje we wskazanym przez was miejscu? – zapytał złośliwie z premedytacją siląc się na sarkazm.

 

– Oczywiście że nie! Chyba nie sądził pan, że korzystamy ze starych rzęchów? Nie za dziesięć miliardów. To co pan tu widzi to tylko atrapa. Mistyfikacja. Teatr mający na celu zmylenie ścigających nas bez opamiętania organów śledczych całego świata. Maszyna, o której pan mówi jest tu – Sol podszedł do kapsuły. Sięgnął w głąb małego pojemnika w kształcie walca umieszczonego przy panelu sterowania. Wyciągnął coś ze środka i z zaciśniętą ręką odwrócił się w kierunku swego klienta. Gdy po chwili otworzył dłoń leżała na niej tylko mała, niepozorna, zielona kulka przypominająca wyglądem ziarenko grochu.

 

– No i co? – zapytał zdezorientowany van Culgenar

 

– Nic. To jest to! Niepozorne, prawda? – Sol, z uduchowioną miną i groźnym błyskiem w oczach, sprawiał teraz wrażenie fanatyka religijnego, który właśnie spotkał się twarzą w twarz ze swym bogiem. – „Pochłaniacz Światów" – powiedział, akcentując słowa z wyraźnym uwielbieniem w głosie. – Urządzenie o nieskończonych możliwościach, uzależnionych jedynie od ilości dostępnej energii i inwencji obsługujących go programistów. Swoiste perpetum mobile pobierające energię wprost z otoczenia. Mam nadzieję, że nie ma pan rozrusznika?

 

-Nie!, na miłość boską – Devonser ścisnął mocno ramię Sola, przez chwilę patrząc mu prosto w oczy. – Mam nadzieję, że nie będzie żadnych ofiar?

 

– Nie wiedziałem, że to pana obchodzi, panie Horst?

 

– Nie obchodzi, ale w tym świecie nie chcę mieć żadnych długów. Rozumiesz Sol!?

 

– Jasne. Tylko żartowałem z tym rozrusznikiem – na twarzy przewodnika pojawił się grymas tryumfu. – Nasze urządzenie jest jak żywe, ma swoją inteligencje. Lokalizuje i wysysa tylko poważne źródła energii. Nie rusza akumulatorów, baterii i tego typu małych bzdur. Nie będzie żadnych ofiar, co najwyżej ucierpi trochę gospodarka Wschodniej Europy a kilka elektrowni z okolicy będzie miało jutro cholerne problemy z rozruchem. Niezłe prawda? Proszę sobie wyobrazić co takie urządzenie mogłoby zdziałać gdyby je umieścić w pobliżu słońca. Cała galaktyka poszłaby z dymem. Dlatego nazywamy je „Pochłaniaczem Światów".

 

– Ale, skąd wy? – zapytał zdziwiony Devonser, który jakoś nie znalazł powodów by nie wierzyć w to co przed chwilą usłyszał.

 

– To dar… od naszych przyjaciół. Nie jest pochodzenia ziemskiego.

 

Wyraz zdumienia nie opuścił twarzy Devonsera van Culgenar nawet wtedy, gdy leżąc już wygodnie w kapsule powoli tracił kontakt z rzeczywistością, pogrążając się coraz bardziej w chemicznym śnie wywołanym odpowiednią mieszaniną bezwonnych i bezbarwnych substancji wypełniających całą, zamkniętą przestrzeń nad jego głową.

***

 

Gwałtowny wstrząs wywołany wizją zamroczył go na moment, odrzucając do tyłu jak po mocnym uderzeniu pięścią. Gdy minął pierwszy szok zrobił krok w przód i ponownie spojrzał w lustro co pozwoliło mu powrócić do stanu jako takiej równowagi, umożliwiającej przynajmniej zapanowanie nad niekontrolowanym ruchami mięśni. Tym razem, to co tam zobaczył to na pewno była jego twarz. Zdecydowanie! Taka jaką pamiętał i jedyna jaką akceptował jego skołatany umysł. Dojrzała, ostra, budzącą respekt twarz dowódcy. Nie było już tego drugiego, wymuskanego gogusia o łagodnych rysach i… zimnym, zwierzęcym spojrzeniu drapieżnika. Wspomnienie którego za każdym razem przyprawiało go o dreszcze. Nie było też tego wielkiego. Zaciętego. Z ciałem herosa i uduchowioną miną bohatera ludu, jakby żywcem ściągniętą z plakatów Ministerstwa Propagandy. SS-Obersturmfuhrer Georg Humple – doświadczony żołnierz, weteran bitwy o Charków, dowódca trzeciej kompanii, czwartego plutonu grenadierów pancernych, jeszcze do niedawna wchodzącego w skład Korpsgruppe von dem Bach, a teraz oczekującego na uzupełnienie i kolejny przydział frontowy – wzdrygnął się lekko, po czym drżącą ręką odłożył na bok maszynkę do golenia, starając się usilnie by wypadło to jak najbardziej naturalnie.

 

Walcząc ostatkiem sił woli z odruchem pośpiechu, powoli, bardzo powoli sięgnął po przydziałowy ręcznik w kolorze feldgrau przykładając go całą powierzchnią do twarzy. Dopiero teraz, udając ścieranie resztek piany mógł odwrócić się od umywalki i zupełnie otwarcie rozejrzeć po baraku sprawdzając, czy przypadkiem któryś z jego ludzi zajętych przygotowaniami do wyjazdu nie był świadkiem tej chwili słabości. Chwili, która niestety ostatnio przydarzała mu się coraz częściej i którą coraz trudniej przychodziło mu ukrywać. Choroba psychiczna i SS? Nie, te dwie rzeczy zdecydowanie nie dawały się ze sobą pogodzić. Szczególnie u kogoś kto nie miał pleców w dowództwie i wszystko zawdzięczał samemu sobie, tak jak on.

 

Wstępna lustracja otoczenia wypadła raczej pomyślnie. Na jego twarz zaczął wracać charakterystyczny wyraz nonszalancji, który niestety zgasł szybko na widok stojącego nieopodal sierżanta. Porucznik Humple westchnął opuszczając ramiona w geście rezygnacji. Cholerny, pierdolony sierżant Johan Schultze, prawdziwa podpora każdego dowódcy frontowego. Ucieleśnienie wszystkich cnót żołnierskich. Oprócz setek zalet o charakterze czysto wojskowym miał też i taką, która zdecydowanie wyróżniała go spośród innych żołnierzy. Był wścibski, niesamowicie, aż do przesady. Zawsze musiał wiedzieć wszystko o wszystkich i mało rzeczy umykało jego uwadze. Zasadniczo pomagało to utrzymać porządek w oddziale, ale czasami… Georg doskonale zdawał sobie sprawę, że fakt iż stał on teraz odwrócony tyłem udając zainteresowanie wiszącym na ścianie zdjęciem świadczył raczej o tym, że w tym przypadku nie było inaczej.

 

Paradoksalnie, świadomość dzielenia tajemnicy z kimś trzecim podziałała na niego kojąco. Uspokojony odłożył ręcznik, poprawił mundur i przybierając służbową minę podszedł do sierżanta.

 

– Dosyć tego barłożenia Schultze, zbieraj ludzi i wypad na dwór. Ciężarówki już pewnie czekają? – warknął rozkazującym tonem.

 

– Panie poruczniku, musimy iść na tą akcję?

 

Idiotyczne pytanie zadane przez rzeczowego sierżanta ponownie wytrąciło go z równowago. Zaskoczony, w pierwszej chwili chciał zrugać go ostrą reprymendą, jednak odpuścił gdy zrozumiał, że ten jawny przejaw niesubordynacji był tak naprawdę próbą wyjścia z twarzą, z niezręcznej sytuacji i to próbą dość udaną.

 

– Wykonać! – odpowiedział niezbyt stanowczo, a zaraz dodał jeszcze łagodniej. – Jak dla mnie, to ci idioci z Technische Nothilfe mogą ginąć i tysiącami. Na froncie nie ma z nich żadnego pożytku, ale stary się uparł. Odbiło mu z nudów i postanowił urządzić sobie polowanie, jak, jakiś, kurwa, Marszałek Rzeszy w swoich lasach na wschodzie.

 

– A policja?… Przecież to zadanie dla ludzi Geibela, my im nie podlegamy?

 

– No właśnie, w tym sęk. Policja już próbowała złapać snajpera ale mieli z tym jakieś problemy. Podobno nawet nieźle oberwali. Podczas ostatniej kolacji doszło do zakładu i oczywiście nasz kochany, honorowy major Lange dał się podpuścić. Wiesz jaki jest jak wypije? I teraz co? Zamiast odpoczywać przed wyjazdem do Rzeszy zostaliśmy zredukowani do roli cholernej nagonki, jak jakieś wiejskie głupki… Bez urazy Schultze. Przy czym stary na odprawie wymyślił to tak, W tym momencie Georg udanie sparodiował minę majora i naśladując górnolotny ton jego wypowiedzi zaczął mówić: „Nasz cel operuje w tym oto kwadracie ulic – ręką wskazywał na nieistniejącą mapę, udając, że stuka w nią palcem. – Postępujemy zgodnie z klasycznymi regułami polowania. Jest zwierzyna, nagonka i są myśliwi. Kompanie A, B i C dowodzone przez oficerów Joschke, Fiserbachera i Humple stanowią nagonkę. Ich zadaniem jest wypłoszyć zwierzynę, zacieśniając pierścień okrążenia od północy, zachodu i południa, w ten sposób, aby skierować ją prosto na linię rzeki, gdzie czekamy my…, czyli myśliwi. Naszym zadaniem, jest pokierować akcją tak, aby zwierzyna wyszła z lasu prosto na cel".

 

Czy teraz wszystko jasne Schultze? – zakończył znowu stanowczo. – Jeśli tak, to zabieraj swoją chłopsko-nagonkową dupę i ładuj mi kompanię na wozy. Nikt nie będzie na nas, kurwa czekał. A na pewno nie jaśnie panowie myśliwi.

 

Sierżantowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Już po chwili plac przed barakiem zaroił się od żołnierzy pakujących sprzęt i swoje własne tyłki na ciężarówki. Podoficerowie wrzeszczeli na nielicznych maruderów a oficerowie meldowali majorowi Lange gotowość do wyjazdu. Schultze jako ostatni zajął miejsce w wozie pancernym, tuż obok porucznika. Obaj cierpliwie czekali na odjazd Kolumny.

 

Na dany przez majora znak kawalkada pojazdów złożona z ciężarówek i wozów opancerzonych ruszyła wolno w stronę widniejących w oddali ruin wielkiego miasta. Przed dojazdem do śródmieścia, lub tego co aktualnie z niego zostało, sznur wozów rozdzielił się na cztery mniejsze nitki, z których każda podążyła w innym kierunku.

 

 

 

Porucznik Georg Humple odchylił górny właz i wyjrzał ze swego Sd 251 z zaciekawieniem rozglądając się po okolicy. Zniszczone wojną miasta wszędzie wyglądają tak samo. Dookoła, jak okiem sięgnąć otaczały go tylko zwału gruzów. Monotonny i szary krajobraz złożony ze sczerniałych od ognia kikutów ścian, wypalonych do cna a niegdyś wspaniałych i wielkich kamienic. Na jednym z lepiej zachowanych dużych kawałków muru zobaczył wreszcie coś co na chwilę przykuło jego uwagę. Wyrysowany białą farbą dziwny, koślawy znak w kształcie dużej litery P, której nóżka rozdwajała się na końcu tworząc w ten sposób graficzny symbol kotwicy. Obraz, który nic mu nie mówił, ktoś próbował bez rezultatu zamazać czerwoną farbą. Ten sam ktoś, tuż pod nim, wyraźnymi, dużym literami dopisał bardziej zrozumiałą treść: „WILKOMMEN FESTUNG WARSCHAU". Georg odwrócił na chwilę głowę. Gdy spojrzał ponownie na ścianę napisu już nie było. Pozostała tylko biała kotwica. Zdenerwowany potarł gwałtownie oczy i napis znów wrócił na swoje miejsce. Cholerne zwidy, pomyślał zamykając klapę wozu.

***

 

Od godziny posuwali się tyralierą w kierunku wschodnim, wykonując żmudną robotę polegającą na sukcesywnym przeszukiwaniu miejsca po miejscu, a w zasadzie rumowiska po rumowisku. Porucznik Humple porozstawiał swoich ludzi dwójkami, co pięć metrów każda. Doświadczenie wyniesione z walk na ulicach Charkowa nauczyło go dwóch rzeczy: po pierwsze, zawsze utrzymywać kontakt wzrokowy z sąsiednią parą, a po drugie, nigdy, pod żadnym pozorem nie wchodzić do budynków. Do tego, by wypłoszyć siedzących tam ludzi, w zupełności wystarczała wiązka granatów i seria z karabinu. W ostateczności salwa miotaczem płomieni. Hałas, dym i szalejący wszędzie ogień robiły swoje. Jak do tej pory była to najbardziej niezawodna metody pacyfikacji jaką znał, a znał ich naprawdę wiele.

 

Czujnie rozejrzał się na boki. Wszystko szło zgodnie z planem. Jego żołnierze wykonywali swoje obowiązki szybko i sprawnie. Co jakiś czas, z oddali, do uszu porucznika dochodziły miarowe odgłosy wybuchów świadczące o tym, że pozostałe oddziały także nie próżnowały i pierścień obławy powoli się zacieśnia. Coś za łatwo idzie, pomyślał w przypływie wisielczego humoru i w tym samym momencie przystanął, uświadomiwszy sobie intuicyjnie drobną zmianę w otoczeniu. Jakiś szczegół, niezauważalny dla innych, który jemu jednak wydał się na tyle ważny, że zatrzymał go w miejscu. Wyczulony na tego typu sytuacje zaciśniętą pięścią, dał znać żołnierzom, żeby wstrzymali pochód, po czym uklęknął na jedno kolano i z przygotowaną do ataku bronią zastygł w pozie wyczekiwania. Dopiero po krótkim czasie uświadomił sobie, że tym co zakłóciło jego spokój, była niepokojąca cisza zalegająca na kierunku działania kompani Fiserbachera. Cisza nienaturalna, po której należało spodziewać się wszystkiego najgorszego a przynajmniej jakiegoś gwałtownego zwrotu sytuacji. Podobnie jak w wielu innych przypadkach tak i tym razem przeczucie go nie zawiodło. Po krótkiej chwili, do uszu wszystkich, doszły wyraźne dźwięki świadczące o toczącej się niedaleko małej, ale dość gwałtownej w przebiegu potyczce, która bardzo szybko się skończyła. Zbyt szybko.

 

– Schultze, do mnie! – rzucił krótką komendę w kierunku klęczącego po drugiej stronie ulicy sierżanta.

 

– Co o tym sądzisz? – zapytał, gdy ten przyklęknął obok.

 

– Dziwne. Poważne starcie. Pierwsza kompania musiała natknąć się na duży i dobrze uzbrojony oddział. Rozpoznanie nic nie mówiło o jakichś grupach operujących w tej okolicy?

 

– Tyle to i ja zdołałem zauważyć. Ty mi powiedz kto, kurwa wygrał? – warknął zirytowany porucznik.

 

Schultze milczał przez chwilę wsłuchany w zalegającą ciszę.

 

– Gdyby wygrali nasi, właśnie kończyliby sprawę dobijając wszystko co się rusza. Już słyszelibyśmy strzały, no i… radio milczy – powiedział wreszcie, cedząc wyraźnie słowa. – I jeszcze coś. Walka trwała zbyt krótko. Wykorzystano element zaskoczenia. To była pułapka! – dodał po chwili z pewnością w głosie.

 

Humple zaklął pod nosem. Przez krótką chwilę trawił w myślach to co usłyszał, po czym podjął decyzję wyrzucając z siebie kilka krótkich komend.

 

– Utworzyć kolumnę!

 

– Wozy pancerne naprzód!

 

– Przemieszczamy się w kierunku ostatniej pozycji Fiserbachera!

 

– Nawiązać kontakt ze sztabem!

 

– Wykonać! – zakończył

 

 

 

Po obraniu nowej marszruty posuwali się jeszcze wolniej niż poprzednio. Cały czas w szyku bojowym, zachowując nakazaną przez dowództwo ciszę w eterze. Niemy przewodnik w postaci gęstniejącego z minuty na minutę, czarnego dymu, snującego się nad płonącymi zgliszczami, wskazywał na sukcesywne zbliżanie się w rejon potyczki. Wszyscy zwiększyli czujność w momencie gdy na drodze pojawiły się pierwsze plamy rozmazanej krwi.

 

– Tu się zaczęło – rzucił krótko Schultze, kończąc oglądać kolejny zakrwawiony kawał betonu. – Tu wpadli pod ostrzał snajpera i dali się wciągnąć w pułapkę.

 

Trzymać broń w pogotowiu. Idziemy dalej – zarządził Humple patrząc na swojego sierżanta.

 

Za kolejnym zakrętem krajobraz się zmienił. Wyszli spośród ruin wprost na jasno oświetlony przez słońce, duży plac. Kiedyś mały park, a dziś pustą, zawaloną kupami gruzu przestrzeń owiewaną podmuchami zimnego, jesiennego wiatru. Plac z wszystkich stron otoczony był wysokimi kamienicami, które jak na standardy obecnej Warszawy zachowane były w wyjątkowo dobrym stanie, tak jakby chłopaki z TN specjalnie zostawili je sobie na deser.

 

Warkot wjeżdżających na otwartą przestrzeń pojazdów, zwielokrotniony przez efekt studni spowodował wzbicie się w niebo chmary wron zajmującej wzniesienie na końcu placu. Kołujące w górze ptaki przesłoniły na chwilę słońce rzucając złowróżbny cień na całą okolicę. Mimo wyraźnego rozkazu kolumna zatrzymała się w miejscu. Żołnierze przygarbili się nieco spoglądając to w przód, to znowu na siebie z mieszaniną niedowierzania i strachu w oczach. Widok odsłonięty przez ptaki był przerażający. To co początkowo brali za wzgórze okazało się sięgającym drugiego piętra stosem trupów wtłoczonych pomiędzy dwa doszczętnie rozbite wraki wozów pancernych. Zmasakrowane ciała zbito w jedną masę, tak jakby ktoś ścisnął wszystko przy użyciu gigantycznej prasy. Ledwie można było rozpoznać gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie, gdzie głowa, gdzie ręce a gdzie nogi i tułów. Stożkowaty stos z ludzkiego mięsa i szmat poprzecinany był stróżkami zakrzepłej krwi, nadającymi mu wygląd wulkanu tuż po erupcji. Żołnierze byli zdezorientowani. Nie wiedzieli co o tym myśleć. Widzieli już wiele okropieństw ale z czymś takim zetknęli się po raz pierwszy Przy czym najgorszym, nie był wcale widok zmasakrowanych ciał kolegów. Najgorszą była świadomość, iż całość tej… makabrycznej konstrukcji tworzyła niestety, wcale praktyczny wał ochronny dla znajdującego się za nim budynku.

 

– Co to, kurwa jest? – szepnął ktoś z boku, lecz zaraz urwał skarcony zimnym wzrokiem sierżanta. Schultze gestem nakazał rozproszenie oddziału i zachowanie czujności. Cała kompania przykucnęła z bronią gotową do strzału, kryjąc się za wozami i kawałkami gruzu. Wzrok każdego z nich, podobnie jak lufy karabinów skierowany był teraz w górę, w kierunku ciemnych otworów okiennych, które nagle stały się mrocznym symbolem niepewności i śmierci. Gdy wiejący dość silnie wiatr uspokoił się nieco, w powietrzu zapanowała złowroga cisza zakłócana jedynie przez złowróżbne skrzeczenie kołujących nad nimi wron.

 

O tym, że coś zaczęło się dziać, świadczyły ledwo zauważalne ruchy żołnierzy, którzy nagle bez żadnego powodu zaczęli padać na ziemię jak ścięci.

 

– Snaaajpeeer!, ognia! – krzyknął głośno Schultze, wskazując palcem jedno z okien.

 

Żołnierze zaczęli strzelać bez opamiętania, z wszystkiego co mieli, w krótkim czasie zasypując znienawidzony otwór gradem pocisków, rozbryzgując przy tym pozostałości tynku po całej okolicy. Po takim ostrzale, każdy przeciwnik powinien leżeć martwy z ciałem podziurawionym jak sito, jednak w tym wypadku reguła nie zadziałała. Zamiast martwej ciszy, w odpowiedzi na salwę, kompania Humpla zasypana została przez przeciwnika gradem ciężkich pocisków wybuchających z siłą, która w sposób znaczący przetrzebiły szeregi atakujących i poskromiła ich zapędy.

 

-Was zum teufel" – zaklął pod nosem Schultze. Dotychczas myślał, że trafili na jakiś znaczny oddział, jednak z kierunku pola rażenia wnioskował, że mają do czynienia z jednym, góra dwoma ludźmi, z tym że tych dwoje dysponowało siłą ognia co najmniej całego batalionu. No i te dziwne pociski bez żadnych odłamków. Coś takiego widział po raz pierwszy.

 

– Ilu ich jest? – pytanie porucznika wytrąciło go z zamyślenia.

 

– Tylko jeden… lub dwóch – odpowiedział krótko. – dziwne?

 

– Dziwne, niedziwne, trzeba działać, inaczej wszystkich nas tu wytłuką. Zrobimy tak. My tu zwiążemy przeciwnika ogniem, a ty Schultze, bierz dziesięciu ludzi i zajdź ich od tyłu. Jak już będziesz na miejscu, to nie baw się w ceregiele, tylko załatw sprawę granatami. Odgłos wybuchu będzie dla nas sygnałem do ataku. Wykonać! – zakończył rozkaz Humple.

 

– Tak jest! – rzucił krótko sierżant i już po chwili razem z wybraną dziesiątką zaczął wycofywać się w kierunku bocznej ulicy.

 

Klucząc między ruinami, w ciągu dwudziestu minut dotarli do tylnej ściany budynku. Tam zwolnili tempo i bardzo ostrożnie zaczęli skradać się w stronę wejścia do środka. Obawiając się pułapek, Schultze zdecydował się na ominięcie klatki schodowej. Kilkoma wyuczonymi ruchami rąk dał znać swoim ludziom, że wchodzić będą przez otwór widniejący w ścianie budynku na wysokości pierwszego piętra. Dla doświadczonych żołnierzy sforsowanie takiej przeszkody nie stanowiło jakiegoś specjalnego problemu. Bardzo szybko dwóch najsilniejszych, ustawiło się plecami do ściany, a pozostali w pełnym pędzie wskakiwali na przeszkodę używając rąk swoich kolegów jak trampoliny. Nie minęła nawet minuta, kiedy wszyscy znaleźli się w środku gotowi do dalszej akcji.

 

Teraz przyszedł najbardziej niebezpieczny moment operacji. Z pomieszczenie, w którym się znajdowali musieli wyjść na klatkę schodową. Sierżant Schultze jako pierwszy doszedł do otworu po drzwiach wejściowych i ostrożnie wychylił głowę kierując wzrok na górne piętra. Nie wiedział co wywołało taką reakcję. Jakiś nagły ruch, czy ledwie dostrzegalne drżenie powietrza. Tknięty nagłym przeczuciem rzucił się impulsywnie przed siebie tylko o włos unikając zetknięcia z cienką, czerwoną strugą światła, szybko przemieszczającą się w głąb pokoju mniej więcej na wysokości ludzkiej piersi. Leżąc już na ziemi Schultze, w ostatnim rozpaczliwym podrygu zdołał przeturlać się w bok, unikając kolejnego promienia. Odwrócony, widział jak krzyżujące się czerwone promienie tną jego ludzi na kawałki, jak noże, w ułamku sekundy nie zostawiając nikogo przy życiu. Sierżant nie zdążył nawet pomyśleć o tym co się stało kiedy potężna eksplozja wypełniła wszystko ogniem, a siła wybuchu rzuciła nim o sąsiednią ścianę.

 

 

 

– Naaaprzód! – krzyknął głośno porucznik Hample, po tym jak wybuch w budynku, spowodował przerwanie ognia przeciwnika. Nie czekając na innych, jako pierwszy zerwał się na nogi biegnąc szybko w kierunku wolnej przestrzeni miedzy wrakiem wozu pancernego a budynkiem po prawej stronie. Za nim poderwali się pozostali, leżący dotąd w ukryciu żołnierze. Brak ostrzału ze strony przeciwnika mógł oznaczać tylko jedno, że dopadł go Schultze.

 

Nie dobiegł zbyt daleko. Gdy był na wysokość tworzących zaporę wraków wozów pancernych, potężny wybuch wstrząsnął kamienicą z prawej strony, ziemia zadrżała pod nogami a następnie silny podmuch gorącego powietrza miotnął nim na bok, jak kupą szmat, wyrzucając na dobrych kilka metrów w górę. Wylądował na stosie trupów, co najwidoczniej ocaliło mu życie. Po zderzeniu z czymś oślizłym i miękkim zdążył jeszcze zarejestrować dziwny dźwięk, ni to plask ni to chrzęst po czym padł zemdlony. Pogrążony w błogiej nieświadomości nie mógł widzieć, jak chwilę po tym zdarzeniu olbrzymia ściana frontowa budynku wali się na ziemię w ułamku sekundy grzebiąc pod gruzami wozy bojowe i większość ludzi z jego oddział.

 

 

 

Ocknął się z nosem wbitym w coś twardego, co okazało się kawałkiem kości śródręcza wystającej z rozszarpanego kikuta dłoni. Wodząc mętnym wzrokiem próbował rozeznać gdzie jest, jednak wszędzie widział jedynie zmasakrowane części ludzkiego ciała w różnym stanie skupienia i rozkładu. Po chwili jego skołatany, budzący się mózg, prócz obrazów, przetworzył również zapachy co natychmiast wywołało skutek w postaci torsji. Wymiotując zgięty w pół, resztką sił odepchnął się do tyłu próbując zaczerpnąć odrobinę powietrza, co okazało się błędem. Gwałtowny ruch spowodował jedynie, że świat ponownie zawirował mu przed oczami potęgując jeszcze bardziej odruch wymiotny. Zamroczony, mimo olbrzymiego wysiłku jaki w to wkładał, cały czas nie mógł przypomnieć sobie kim jest i co robi w tym strasznym miejscu. Przez głowę z prędkością myśli przelatywało mu tysiące mglistych obrazów, których nie tylko nie potrafił rozpoznać, ale nawet nazwać. Wirująca z zawrotną prędkością galeria nieznanych osób, miejsc i zdarzeń, których w ogóle nie pamiętał. Obrazy te co chwilę nakładały się na siebie, mieszały, tworząc w jego mózgu świetlną papkę, wybuchającą ostatecznie w gwałtownym rozbłysku blokującym zmysły. By je odzyskać, po każdym nowym wybuchu światłości musiał odczekać chwilę a następnie przez dłuższą chwilę, na przemian zamykać i otwierać powieki.

 

Po kilku takich próbach rozbłyski wreszcie zniknęły na dobre. Od razu poczuł się lepiej, przybyło mu także energii. Sił starczyło na tyle by wreszcie oderwać się od powierzchni na której leżał a przynajmniej podnieść odrobinę głowę do góry i rozejrzeć się na boki.

 

Z wyraźną ulgą zauważył, że widzi w miarę normalnie, choć dobiegające z zewnątrz obrazy rejestrował jakby w zwolnionym tempie. To co zobaczył nie napawało optymizmem. Zarówno z prawej jak i lewej strony otaczały go sterty gruzu powstałe po zawaleniu się bocznych kamienic przykryte teraz wolno opadającym w dół woalem duszącego pyłu. Złapał go atak kaszlu. Krztusząc się i stękając z wysiłku odwrócił głowę do tyłu lecz i tam nie zobaczył nic nowego. W całym krajobrazie roztaczającym się dookoła dominowały jedynie gruz i zgliszcza, na które teraz spadało z góry coś na kształt złotego deszczu… Złotego deszczu? Dopiero po chwili zorientował się, że to co bierze za opad, wesoło zmywający kurz osiadły nalotem na gruzach; To co, w perspektywie spowolnienia jego percepcji wyglądało jak spadające z nieba, duże, deszczowe krople rozpryskujące się z pluskiem na mniejsze przy zetknięciu z twardym podłożem, jest tak naprawdę czymś innym, czymś o wiele groźniejszym. Przestrzeń przed nim była… chyba… ostrzeliwana? Na kawałki cegieł, dużych fragmentów ścian, ludzkich kończyn, zwalonych kominów, luźno leżących kabli, części zbrojenia, ram okiennych, mebli, garnków i wszystkiego co teraz przed nim leżało, spadało dosłownie tysiące pocisków. Na dodatek ten ostrzał śmierci, miarowo i sukcesywnie „przeszukujący" miejsce po miejscu w morderczym zamiarze wyrugowania z okolicy wszelkich oznak życia, coraz bardziej zbliżał się w jego stronę.

 

Impuls był prawie natychmiastowy. Odwrócił się pragnąc uciekać lecz w tym samym momencie zamarł ponownie, tym razem z przerażenia. Dokładnie naprzeciw zobaczył wpatrzone w niego, okrągłe, otwarte oczy. Były jak zwid, jak coś nierealnego. W pierwszej chwili potrafił rozróżnić jedynie wielkie, stalowe i wyraźnie żywe źrenice bez umiejscowienia i oparcia w twarzy lub innej części ciała. Wtłoczony w sprasowaną materię zakrwawionego mięsa, upiorny, samoistny byt, wyciągnięty żywcem z obrazów przedwojennych surrealistów. Dopiero po chwili, gdy ochłonął i przyjrzał się bardziej uważnie, w zbitej masie ciała i tkanki zdołał rozpoznać zarys zniekształconej twarzy z wyraźnym obrysem ust i nosa, co nadało wpatrzonym w niego oczom trochę bardziej ludzki charakter, nie pomniejszając w żadnym stopniu nierealności sytuacji. Głowa – bo była to głowa – wyraźnie żyła. Usta poruszały się rozchylając i zamykając zupełnie tak jakby coś do niego mówiły. Zbliżył do nich ucho próbując zrozumieć delikatny szept.

 

– Devonser…, Devonser… – Odsunął głowę. To słowo coś mu mówiło, brzmiało tak oczywiście i swojsko, jak coś czego nie sposób zapomnieć. Nazwa rodzinnej wsi lub imię ojca. Drażniło, poruszało w jego umyśle strunę odpowiedzialną za wspomnienia. Co to mogło być? Imię?

 

– Devonser…, van Culgenar… – kolejne, wyszeptane cicho słowa ostatecznie przełamały skruszoną barierę niepamięci. Kurwa! Tak! Devonser…, to przecież ja, moje imię! Ale co? Cholera…, Sol…, kapsuła. Obrazy ustawiły się na właściwych miejscach. Ale…, to nie tak! Radość wywołana euforią przypomnienia zgasła tak szybko jak się pojawiła. Wraz z powrotem pamięci wrócił strach towarzyszący wejściu do kapsuły. Przecież to nie tak, to ja miałem… Kolejne przywołane obrazy nie pasowały do układanki. Jakieś obce wspomnienia z okopów. Śmierć i strach leżący na mokrej ziemi. Przestał myśleć łapiąc się z bólu za głowę i w tym samym momencie kolejna salwa dosięgła podstawy stosu ciał, na których leżał. Krew wytłoczona z tkanki gwałtowną siłą pocisku obryzgała mu buty i nogawki spodni. Ten widok otrzeźwił go na chwilę. Teraz musiał uciekać, walczyć o życie. Odruch był silniejszy od myśli. Szybko odwrócił się brnąc w jedynym bezpiecznym kierunku jaki znał, na górę stosu. Ślizgając się po miękkich, mokrych od krwi i błota ciałach, całą siłą woli starał się nie myśleć, ani o świstających wokół kulach, ani o wszechogarniającym i zatykającym drogi oddechowe odorze zgnilizny, skupiwszy się jedynie na celu, jakim był widniejący przed nim szczyt. Po chwili wspinaczki wreszcie osiągnął cel. Momentalnie przerzucił nogi na drugą stronę i szybko ześliznął się na ziemię, a następnie nie zwalniając tempa dopadł do ściany przed nim i w pełnym pędzie wskoczył do wielkiej dziury, która wyrosła mu przed oczami jak zbawienie.

 

Był w środku budynku i przez moment poczuł się bezpieczny. Odwrócił się by popatrzyć na doskonale widoczny przez dziurę, rozrywany na strzępy pociskami stos ciał, wstrząsany teraz dodatkowo konwulsjami wybuchów. Widok był nierzeczywisty. Już go nie przerażał, wręcz przeciwnie, uspokoił pozwalając skupić myśli. Wydawało się, że w budynku nie było nikogo kto mógłby mu pomóc. Tylko ci co strzelali ale na ich pomoc raczej nie mógł liczyć. Musiał radzić sobie sam. Powinien opuścić kamienicę i poszukać jakiegoś bezpieczniejszego miejsca. Niestety na korytarzu czekał go wielki zawód, jedyne wyjście na drugą stronę było całkowicie zasypane gruzem. Zdał sobie sprawę, że tą drogą raczej nie zdoła wydostać się na zewnątrz, że będzie musiał iść w górę, na wyższe pietra. Przez chwilę stał na korytarzu rozmyślając o czekającej go wędrówce, gdy jakaś mocarna ręka złapała go od tyłu, zatykając mu usta, a znajomo brzmiący głos nakazał zachować ciszę. Przestraszony Devonser odwrócił się gwałtownie, lecz znieruchomiał widząc przed sobą sinobiałą, pokrytą w całości pyłem z tynku twarz jakiegoś żołnierza. Przez moment myślał, że to kolejny martwy jednak po chwili zaczął myśleć bardziej rozsądnie. Pamiętał tę twarz. To Schultze, jego sierżant, a w zasadzie sierżant porucznika SS, którym był jeszcze przed chwilą i którego ciała jeszcze nie opuścił. Ale wróg czy przyjaciel? Tego jeszcze nie wiedział, musiał się dowiedzieć. Sierżant nie sprawiał wrażenia wrogo nastawionego. Coś pokazywał mu ręką. Devonser popatrzył we wskazanym kierunku, nie od razu i nie bez trudu zauważając wąską na grubość ciała człowieka szczelinę, między podłoga a ścianą mieszkania obok. To mogła być droga ucieczki? Popatrzył na Schultza, potem na otwór i kiwnął głową, że rozumie. Tamten uśmiechnął się a następnie pchnął go do dziury.

 

Gdy byli po drugiej stronie, wstali z podłogi i bez słów ruszyli w kierunku najbliższego okna. Przeszli przez otwór, zsunęli się na ziemię po czym biegiem, skierowali najkrótsza drogą na wschód, w stronę rzeki, tam gdzie czekały na nich ich pozostałe oddziały SS.

***

 

Devonser van Culgenar i jednocześnie porucznik Georg Humple siedział w koncie pomieszczenia piwnicznego jednej z ocalałych kamienic, tymczasowo przerobionej na areszt polowy. Obok niego na podłodze leżał odpoczywający sierżant Schultze. Siedzieli tak już od godziny, od kiedy major Lange postanowił dać upust swojej złości i przykładnie ukarać winnych wytracenia trzech kompanii. Zgodnie z tym co zapowiedział, po powrocie do jednostki czekał ich sąd polowy. Jednak van Culgenar nie myślał w tej chwili o tym co będzie później. Jego myśli zaprzątało rozpamiętywanie tego, co stało się niecałe kilka godzin temu, a co teraz wydawało się jakimś koszmarnym snem. Bo ewidentnie coś było nie tak. Transfer się udał. To było to miejsce w którym chciał się znaleźć. Warszawa, jesień 1944 roku. Zaraz po upadku powstania .Tylko, że pozostałe rzeczy już się nie zgadzały. Program nie przewidywał, że będzie niemieckim żołnierzem. Wręcz przeciwnie, to on chciał polować na Niemców, to on miał dysponować super bronią i zabić majora, tylko, że teraz wszystko się pomieszało. Co robić? Co robić?, myślał intensywnie.

 

– Pana umysł jest doprawdy fascynujący?

 

– Czego chcesz Schultze? – warknął, usilnie starając się ukryć swój holenderski akcent.

 

– Mówimy tylko, że pana umysł jest fascynujący panie von Culgenar, a może Horst, jak pan woli.

 

– Sol!? – Devonser zerwał się jak poparzony z podłogi wgapiając się w okrągłe oczy sierżanta. – Sol, to ty!?

 

– Nie! To nie jest Sol. Ale jeśli woli pan rozmawiać z Solem, możemy sprawić żeby tu był.

 

– Gówno mnie obchodzi z kim rozmawiam! – warknął Devonser łapiąc w złości sierżanta za kurtkę i mocno nim potrząsając. – Gadaj zaraz co tu się dzieje bo nie ręczę za siebie.

 

– Proszę zostawić biednego sierżanta w spokoju, jeszcze się panu przyda.

 

Devonser popatrzył uważniej na Schultza. Jego oczy były zupełnie pozbawione wyrazu. Szklane paciorki. Tępe i nieobecne jak u lalki.

 

– Co tu się, kurwa dzieje? – stęknął zrezygnowany łapiąc się za głowę.

 

– Najbardziej ogólnie rzecz ujmując, mamy drobną awarię – powiedział ktoś głosem sierżanta Schultze. – Proszę sobie usiąść i posłuchać co mamy do powiedzenia. Jest trochę czasu, spokojnie uda nam się wszystko wyjaśnić.

 

Otępiały Devonser po raz kolejny zajął miejsce w kącie piwnicy, bez entuzjazmu wpatrując się w siedzącą przed nim postać.

 

– Pamięta pan ten moment kiedy wszedł pan do kapsuły?

 

– Doskonale. Czemu miałbym nie pamiętać? To było raptem kilka godzin temu. Nigdy w życiu nie byłem tak przerażony.

 

– No właśnie. Stres który pan przeżył w tym momencie ujawnił niestety pewną skazę w pana psychice. Skazę, której nie dało się w żaden sposób wykryć podczas wcześniejszych badań. Chodzi o endogenną skłonność do zachowań psychotycznych.

 

– Co?

 

– Schizofrenię. Skłonność do schizofrenii.

 

– Ale ja…, nigdy nie miałem problemów z osobowością – powiedział cicho Devonser

 

– Nie miał pan, ponieważ nigdy nie był pan postawiony w takiej sytuacji jak wtedy, ale mógł pan mieć. Jak zwykle w takich przypadkach decyduje cały ciąg niezależnych od siebie przyczyn. Rozpoczęcie programu zadziałało jak katalizator, dynamiczna relacja adaptacyjna czyli stres ujawnił wadę, a chemiczne spowolnienie mechanizmów obronnych mózgu było tylko ostatnim klockiem układanki. W momencie w którym pan zasnął umysł rozpadł się na dwoje jak niepasujące do siebie części a nasz „Pochłaniacz Światów" – co za dziwna, nietrafiona nazwa – zadziałał w najbardziej prawidłowy sposób i zrobił coś bardzo nieprzewidywalnego ale rozsądnego. Przypisał panu dwie postacie. Po jednej dla każdej osobowości. I tak stał się pan herosem bez imienia polującym na brzydkich faszystów i zarazem niemieckim porucznikiem Georgiem Humple z oddziału SS szukającym herosa. Zadziwiające, teoretycznie ta sama osoba po dwóch stronach barykady. Sytuacja prawie paradoksalna.

 

– Ja już nie chcę. Chcę wracać do domu, słyszysz! – Po tym co usłyszał Devonser poczuł się zdruzgotany.

 

– Gdzie pana duch myśliwego…, panie van Culgenar. Nie można się tak rozklejać. Chciał pan przygody i jest przygoda. I to jaka. Rozczulanie się nad sobą w tej sytuacji nic nie pomoże. Jak już zostało powiedziane mamy drobną awarię, a to oznacza, że powrót do punktu wyjścia jest na razie… raczej niemożliwy.

 

– Raczej?

 

– No, tak. Raczej. Musi pan wiedzieć, że rozszczep osobowości był tylko początkiem awarii, potem już zadziałał efekt domina…, motyla, albo entropii, jak kto woli. Program zakładał, że będzie pan przebywać w swoim wyśnionym świecie, aż do momentu gdy zgładzi majora Lange, mamy rację?

 

– Tak było.

 

– Program zakładał również, że jest jeden, pozytywny, główny bohater, który dysponuje nieskończoną liczbą żyć, jak w grach dla dzieci, czyż nie tak?

 

Tym razem nie było odpowiedzi.

 

– No właśnie, tyle, że „Pochłaniacz" – co za dziwna nazwa – nagle stworzył dwóch głównych bohaterów, dlatego zmuszony był zmodyfikować program. I tu mamy problem. Nie kontrolujemy programu. Nie wiemy jakim uległ zmianom. Dość powiedzieć, że już… wiele razy zabijał pan, to znaczy heros, bohater pozytywny wiele razy zabijał już majora Lange i… nic, za każdym razem program wraca do punktu wyjścia. Klasyczna pętla.

 

– Ile razy? – słowa ledwo przechodziły mu przez gardło.

 

– Dokładnie? Sto dwadzieścia trzy tysiące czterysta pięćdziesiąt osiem razy.

 

– Ile! – Devonser ponownie zerwał się na nogi. Na jego twarzy widać było oznaki paniki. – Boże…, ile? Ile to jest…?

 

– Lat? O to chodzi? Około trzystu pięćdziesięciu pięciu. Tak myślimy, mniej więcej. Różnie to bywa. Czasami ginie pan po dwóch godzinach, a czasami nawet po kilku dniach. Zresztą, kto by to liczył.

 

– Ciebie to, kurwa śmieszy? – van Culgenar ponownie zbliżył się do osoby sierżanta. W jego oczach pojawiły się złe rozbłyski.

 

– Po co te nerwy? Proszę się uspokoić. Zapewniamy pana, że w tym przypadku czas nie ma żadnego znaczenia. Jest pan pod dobrą opieką i gdy wszystko się skończy wróci pan dokładnie w to miejsce, z którego pan wyruszył. Dla nas to żaden problem. Zapewniam, że wróci pan dokładnie w to… samo… miejsce i w ten… sam… czas!

 

– Co to za bzdury? Kim ty jesteś żeby tak mówić? – Devonser chodził w kółko po pomieszczeniu próbując ochłonąć i zebrać myśli.

 

– Jesteście? Kim jesteście?… Trzeba zadawać właściwe pytania – odpowiedział zagadkowo sierżant. – Jesteśmy świadomością zbiorową, która stworzyła „Pochłaniacz". Ekscytujące, prawda?

 

Pytanie ponownie trafiło w próżnię. W tym momencie van Culgenar mógł jedynie stać z rozdziawionymi ustami i nic więcej.

 

– Po trzech pierwszych pętlach sytuacja przekroczyła możliwości Ziemi – kontynuowali niezrażeni Obcy. – Przede wszystkim energetyczne. Po każdym przejściu urządzenie musiało się zrestartować pobierając z otoczenia coraz większe ilości energii. Sytuacja stała się tragiczna. Towarzystwo Złodziei Historii poprosiło nas o pomoc a my musieliśmy interweniować i zabrać pana w bezpieczne miejsce. Tak to jest gdy da się małpie elektryczną zabawkę. Może być z tego niezła zabawa. Bez urazy, to tylko przenośnia. Wszechświat nie ma przed nami zbyt wielu tajemnic. Z naszego punktu widzenia jest to wyjątkowo… nudne, dlatego od czasu do czasu podsyłamy młodszym rasom jakąś zabawkę czekając co z tego wyniknie. W większości wypadków nic z tego nie wynika, ale czasami jest tak jak teraz, no i mamy swoją chwilę ekscytacji. A teraz najlepsze. Jeszcze nam się nie zdarzyło, żebyśmy nie rozwiązali problemu. To tylko kwestia woli, determinacji i cierpliwości. W pana przypadku przyjęliśmy metodę prób i błędów. Celem jest naturalne zakończenie programu, jedyny sposób na to, żeby przywrócić stan sprzed jego uruchomienia, inaczej się nie da. Nasze dzieła przerastają swych twórców. Jak już ruszą nic ich nie powstrzyma, nawet my. Nie możemy zakończyć programu ani zmienić jego głównych założeń, ale możemy go lekko modyfikować szukając metody na wyjście z pętli. Ustaliliśmy już, że zwycięstwo herosa nie kończy programu dlatego szukamy sposobu na zmianę wyniku potyczki.

 

– Ile to może jeszcze potrwać? – przerwał im Devonser

 

– Jeden raz…, albo biliony razy. Zarówno z naszego jak i pana punktu widzenia to i tak bez znaczenia. Ludzki umysł jest słaby, nie wytrzymuje takich obciążeń. Po kilku pętlach program uwzględnił tą słabość i teraz za każdym przejściem kasuje pamięć bohaterów. Dla pana to zawsze będzie tylko jeden raz, a dla nas: im więcej razy tym lepiej. Ale wróćmy do rzeczy. Po kilku tysiącach pętli doszliśmy do wniosku, że skoro program nie kończy się po śmierci majora Lange ani po śmierci drugiego bohatera to być może zakończy się po uśmierceniu herosa. Na razie jest to jedna z hipotez roboczych, którą musimy sprawdzić. Tyle, że jak dotychczas to stale przegrywamy z pana potrzebą asekuranctwa. Tak pan ustawił postać herosa, że bardzo trudno będzie go pokonać: Znacząca przewaga technologiczna, niewyczerpany zapasy broni i amunicji, wszechstronne wyszkolenie bojowe, zdolność do szybszej regeneracji, odporność na ból, brak reakcji na wszelkie znane trucizny, wyjątkowa odporność psychiczna. Jednym słowem osobowość nie do złamania. Swoją drogą gdzie tu dreszczyk emocji, zamiast wykładać miliardy na program trzeba było postrzelać do owiec na hali, na to samo by wyszło. Najpierw próbowaliśmy najprostszej metody. Dotrzeć do herosa, wyjaśnić mu sytuację i spowodować żeby dał się łaskawie zastrzelić, wysadzić w powietrze albo sam strzelił sobie w głowę. Niestety na tym polu ponieśliśmy sromotną klęskę. Za każdym razem uznawał to za próbę manipulacji, na którą jest przecież uodporniony. Wreszcie zrezygnowaliśmy z prób dotarcia do herosa koncentrując się na drugiej stronie konfliktu. Na szczęście okazało się to o wiele łatwiejsze. Osobowość Georga Humple odziedziczyła skazę. Wystarczyło trochę napięcia, kontrolowany szok wywołany okolicznościami. No i mamy kontakt. Teraz musi pan tylko zabić herosa.

 

W pomieszczeniu zapadła niezręczna cisza.

 

– Powiemy tak – kontynuowali po chwili Obcy. – Pana obecny bohater, porucznik Georg Humple ma całkiem spore szanse na zwycięstwo w tej potyczce. To doświadczony żołnierz i dowódca, doskonały w walkach w mieście. Mając do dyspozycji sprzęt i oddanych ludzi potrafi być naprawdę groźny. Proszę wykorzystać tą postać.

 

– Ale jak? – zapytał bez przekonania Devonser.

 

– W zasadzie nie trzeba robić nic specjalnego. W tej chwili ma pan dwie osobowości i może pan korzystać z doświadczenia obu z nich. Prawdziwa ironia. Program przypisuje rozszczepionej osobowości dwie postacie a my likwidując skutki tego czynu robimy dokładnie odwrotnie. Łączymy dwie osobowości w jednym ciele. Dlatego wystarczy być sobą. To przychodzi samo, instynktownie, w odpowiednim momencie. Już to sprawdziliśmy. Nie będziemy za bardzo odkrywczy jeśli powiemy, że nie spotykamy się w tej piwnicy po raz pierwszy. Do tej pory radził pan sobie doskonale i teraz też tak będzie. Proszę mi wierzyć, że kilka razy był pan naprawdę blisko celu.

 

– Ale przegrałem.

 

– Za każdym kolejnym razem jest pan coraz bliżej. W końcu musi pan wygrać, to wielce prawdopodobne.

 

– Mam też inne wyjście, mogę siedzieć i czekać na to co się stanie.

 

– To nie jest żadne wyjście. Już pan tak robił. Dokładnie dziewięć tysięcy osiemset pięćdziesiąt cztery razy i za każdym razem wracamy do punktu wyjścia.

 

– Więc… muszę działać?

 

– Tak! Dokładnie! Jeśli chce pan zakończyć program i wrócić do domu to musi pan działać. Trafnie pan to ujął. Musi pan za wszelką cenę chronić majora Fritza Lange a przy tym chronić siebie i w końcu zabić herosa. Nie ma pan innego wyjścia i naprawdę, są na to duże szanse.

 

Obcy spojrzeli mu głęboko w oczy. – To wszystko co mieliśmy do przekazania – powiedzieli. – Proszę się jeszcze raz głęboko zastanowić i… działać. Do widzenia.

 

Postać sierżanta Schultze ponownie ułożyła się na podłodze wpatrując w jeden punkt na ścianie. Devonser zorientował się, że został sam i znów musi liczyć tylko na siebie. Nie myślał zbyt długo. Gdyby myśli mogły zabić już byłby trupem. Postanowił podjąć wezwanie i działać.

 

– To nie był żaden diabeł – rzucił przed siebie, nie zważając na akcent, który jakoś na przekór, akurat w tym momencie nie raczył się pojawić.

 

– Co? -zapytał bezprzytomnie, wyrwany z drzemki sierżant Schultze.

 

– W tym wszystkim nie było nic nadprzyrodzonego! – kontynuował dalej, już jako porucznik Georg Humple. – Była myśl, taktyka, technologia, której jeszcze nie znamy, olbrzymia przewaga ognia, ale na pewno nie było tam nic nadprzyrodzonego. Nie było też żadnej improwizacji. Wszystko od początku do końca przemyślane, tak jakby ktoś planował atak od dawna a potem tylko zrealizował zadanie i to z chirurgiczną precyzją.

 

– Od początku nie mięliśmy żadnych szans! – pociągnął wątek zrezygnowany Schultze – To cud, że w ogóle żyjemy, chyba że nasze przeżycie też było wcześniej… zaplanowane?

 

– Ty jesteś wierzący Schultze? – tym razem osobą drwiącą z sierżanta był Devonser van Culgenar. – Wierzysz w cuda i inne takie? Wiesz co ja o tym myślę. Myślę, że jeszcze nie przyszedł nasz czas. Że ten ktoś to nie był żaden diabeł. Że to cholerne komuchy testują na nas swoją nową broń, dla zabawy. A skoro to są ludzie, to można ich podejść i zabić. Trzeba tylko znaleźć jakiś sposób.

 

– Ale jak, panie poruczniku? – w głosie sierżanta wreszcie pojawiła się nutka nadziei.

 

– Trzeba myśleć Schultze, myśleć i działać. Nie pierdolić się z czerwonymi, tylko zabijać. To trzeba robić. Myśleć i działać, ale inaczej, na odwrót, żeby zaskoczyć gnoi i pokonać.

 

– I to jest to! – przerwał mu wyraźnie podekscytowany Schultze.

 

– Co jest, co? – zapytał Humple.

 

– Czasami siła przeciwnika, może być jego słabością – rozpoczął tajemniczo sierżant – Słabym punktem naszego wroga wydaje się być jego niechęć, lub też niezdolność do improwizowanych działań i należy to wykorzystać.

 

– Tak, ale jak? – zapytał Humple.

 

– Tak jak pan porucznik mówił. Na odwrót – odpowiedział z szelmowskim uśmiechem na twarzy Schultze. – Jak wszystko mówi żeby atakować, to trzeba stać i czekać. Jak widzimy prostą drogę to trzeba iść bokiem, choćby przez miny. Jak do budynku jest tylko jedno wejście, to wywalić dziurę z boku i wejść tamtędy. Takie działanie jest kluczem do tego żeby przeżyć – zakończył już poważnie.

 

Obaj przestali mówić wsłuchani w odgłosy strzelaniny na zewnątrz.

 

– Zaczęło się – powiedział Humple.

***

 

Odgłosy walki trwały już od godziny, wyraźnie nasilając się z każdą upływającą chwilą. Obaj byli gotowi do wyjścia w momencie gdy usłyszeli kroki. Po chwili odgłos ciężkich buciorów ucichł i drzwi piwnicy otworzyły się na oścież skrzypiąc przy tym głośno i przeraźliwie.

 

– Humple! Schultze! Do majora! – powiedział ostrym tonem żołnierz, który pojawił się w drzwiach.

 

Nie dyskutując, szybko udali się w stronę wyjścia, eskortowani pod czujnym okiem strażnika. Gdy wyszli na zewnątrz Humple zmrużył oczy pragnąc jak najszybciej przyzwyczaić je do jasnego dziennego światła. Żołnierze prowadził ich w kierunku, znajdującego się niedaleko, zaimprowizowanego punktu dowodzenia, przy którym stało już kilku oficerów.

 

– Panie majorze, przyprowadziłem więźniów! – zameldował przepisowo gdy dotarli na miejsce.

 

Wszystkie pochylone do tej pory nad mapą osoby, podniosły głowy, odwracając się przodem do nich.

 

– Będziecie mieli okazję do rehabilitacji, Humple – rozpoczął obcesowo major Lange, próbując zachować pozory hardości, chociaż w jego oczach nie było już takiej determinacji jak poprzednio. – Nasz oddział – kontynuował – został zaatakowany przez przeważające siły wroga. Już straciliśmy wszystkie wozy, sprzęt i większość ludzi. W tej sytuacji zostaliśmy zmuszeni do taktycznego odwrotu. Potrzebujemy ludzi, dlatego chwilowo przywracam was do służby. Ty i twój człowiek znacie teren i przeciwnika więc poprowadzicie odwrót. Jednak nie myśl sobie, że wymigasz się od sądu. Jeżeli się spiszesz, potraktuję to jako okoliczność łagodzącą.

 

Georg popatrzył na niego bez słów i bez entuzjazmu

 

– A teraz do rzeczy panowie, trzeba opracować plan odwrotu – tu major zwrócił się ponownie do wszystkich oficerów, zapraszając ich gestem do pochylenia się nad mapą.

 

– Przeciwnik atakuje z kierunku północno-zachodniego. Ma przewagę w ludziach i uzbrojeniu – rozpoczął, pokazując odpowiednią pozycję na mapie, sierżant sztabowy Knach, przyboczny majora, albo „przydupas" jak nazywali go po cichu inni – W tej chwili resztki naszych sił okopały się w tym rejonie i związały przeciwnika w wymianie ognia. Brak nam łączności ze sztabem, a amunicji starczy ledwie na kilka godzin. Proponuję poczekać do zmroku, za jakieś trzy godziny i pod osłoną nocy przebijać się w kierunku południowo-zachodnim, tak aby…

 

– Z całym szacunkiem panie majorze – Devonser– Humple uznał, że nie ma nic do stracenia i przerywał wywód Knacha. – Jak do tej pory, przegrywamy wszystkie dzisiejsze potyczki, ponieważ robimy dokładnie to, czego chce nasz przeciwnik i wpadamy w zastawione przez niego pułapki. Wychodzi na to, że byliśmy zanadto przewidywalni, a plan sierżanta, skądinąd bardzo rozsądny, wpisuje się w ten sam schemat. – Tu Humple spojrzał ukradkiem na Schultze. – Proponuję coś zupełnie innego. Natychmiast przerwać działania wojenne i zamarkować odwrót w kierunku południowym, a następnie, korzystając z osłony budynków cofnąć się wzdłuż linii rzeki do punktu wyjścia i kontynuować odwrót w kierunku północno – zachodnim, prosto na obecne linie wroga. Jestem pewien, że ten manewr pozwoli nam oszukać przeciwnika i zyskać sporo czasu przewagi. A być może pozwoli na atak z zaskoczenia i wygranie tej bitwy.

 

– Bzdury – prychnął Knach

 

– Widziałeś przeciwnika? – zapytał znienacka Humple

 

– Nno, nie – odpowiedział przyboczny majora

 

– To skąd wiesz, że mają przewagę liczebną?

 

– To oczywiste. Niby jak…?

 

– My ich widzieliśmy – łgał jak z nut Humple, wskazując palcem na sierżanta. – To „Iwan", mały oddział. Góra kilkanaście osób. Mają jakąś nową broń, szybkostrzelną i bezłuskową. Potężna siła ognia stąd wrażenie, że mają przewagę.

 

– Bzdura! Jak kilkunastu ludzi…?

 

– Panowie, bez kłótni! – tym razem to sam major Lange przerwał Knachowi. – Trzeba przyznać, że w argumentacji porucznika Humple jest jednak pewna logika – dodał. – Jeżeli nikt nie ma nic lepszego do zaproponowania, to trzeba będzie ją poważnie rozważyć.

 

Żaden z oficerów nie odważył się oponować.

 

– Oczywiście wizja ataku na przeciwnika jest całkowicie niemożliwa do zrealizowania. Dysponuje zbyt dużą przewagą… w uzbrojeniu – kontynuował, siląc się na mentorski ton major Lange. – Naszym priorytetem powinno być jak najszybsze dotarcie do linii naszych wojsk, a po przegrupowaniu, atak z użyciem wojsk pancernych i lotnictwa. Wykonać! – zakończył jak zwykle krótko.

 

 

 

Grupka kilkunastu żołnierzy przedzierała się przez połyskujące czerwienią promieni nisko zawieszonego nad ziemią słońca, ruiny zniszczonego miasta. Poruszali się jeszcze dość szybko, choć na ich twarzach znać już było poważne zmęczenie. Grupkę prowadziło dwóch żołnierzy, wyraźnie trzymających się z dala od innych. W pewnym momencie jeden z nich pochylił się w kierunku drugiego szepcząc mu coś do ucha.

 

– Niech pan się nie ogląda, panie poruczniku, wydaje się, że od dłuższego czasu jesteśmy obserwowani – powiedział szeptem sierżant Schultze wprost do ucha porucznika Humple.

 

– Prędzej czy później to musiało się stać – odpowiedział Devonser– na szczęście zyskaliśmy trochę czasu i pozbawiliśmy przeciwnika elementu zaskoczenia. Teraz nasza kolej. – Humple zatrzymał się, dając znać pozostałym aby uczynili to samo, a następnie odwrócił się i podszedł do majora.

 

– Panie majorze, za jakąś godzinę zajdzie słońce. Nie damy rady iść dalej, musimy odpocząć a to miejsce wydaje się odpowiednie.

 

– Dobrze – odpowiedział łapiąc oddech Lange.– Tylko proszę nie zapominać o odpowiednich środkach bezpieczeństwa. W końcu cały czas jesteśmy na terytorium wroga.

 

Schultze w ciągu pięciu minut wyszukał odpowiednie miejsce na postój. Gdy tam weszli, porucznik Humple z podziwem spojrzał na swego sierżanta doceniając walory obronne schronienia. Znajdowali się w wolno stojącym budynku o grubości ścian zapewniającej przyzwoitą ochronę w razie ataku przy użyciu ciężkiej broni maszynowej a nawet ostrzału artyleryjskiego. Brak połączenia z innymi budynkami uniemożliwiał atak z góry, a odpowiednia ilość otworów w ścianach pozwalała na odpowiednią penetrację otoczenia i obronę budynku w razie ataku z każdej strony. Przy odpowiednim zabezpieczeniu mogli tu w miarę bezpiecznie przetrwać noc, w razie potrzeby odpierając ataki nawet dużych oddziałów przeciwnika, tyle że Devonser van Culgenar wiedział, że atakuje ich tylko jeden człowiek.

 

Budynek idealnie nadawał się do zastawienia pułapki, i do ucieczki. Do pomieszczenia, w którym przebywali można było wejść jedynie z dwóch stron. Z klatki schodowej oraz przez dziurę w ścianie wychodzącą na zewnątrz budynku. W razie ataku z jednej strony zawsze można było z drugiej strony oskrzydlić przeciwnika albo po prostu uciec niezauważonym.

 

Porucznik niezwłocznie przydzielił Schultzowi pięciu ludzi z rozkazem spenetrowania i zabezpieczenia terenu. Sam natomiast zajął się rozplanowaniem obrony wewnątrz budynku. Nim minęła godzina, wszystko było już przygotowane.

 

Do stojącego przy jednej ze szczelin w murze porucznika Humple, podszedł wolno Schultze. Przez chwilę obaj wpatrywali się w przestrzeń przed sobą, spoglądając na wyglądające zza gruzowiska ostatnie promienie słoneczne, kończące ten krótki, a zarazem bogaty w wydarzenia, jesienny dzień. Po chwili jasność była już tylko wspomnieniem. Władzę nad Warszawą przejęła noc i służący jej mrok, który niczym duch poległych żołnierzy położył się cieniem na gruzach budynków i ulic pogrążając je w całkowitej ciemności.

 

Obaj żołnierze poczuli dreszcz na plecach wyczuwając nieuchronność zbliżającego się niebezpieczeństwa.

 

– Myślisz, że przyjdzie tej nocy? – zapytał retorycznie Humple

 

– Przyjdzie na pewno – odpowiedział sierżant – i niech Bóg ma nas wtedy w swojej opiece.

 

– Albo jego – dodał zaciekle Devonser.

 

 

 

Major Fritz Lange obudził się w środku nocy tchnięty nagłym przeczuciem. Błędnym wzrokiem rozglądnął się dookoła lecz nie zauważył nic groźnego. Obok niego oparty o ścianę spał jego przyboczny, Knach. Pozostali żołnierze leżeli na podłodze zwinięci w kłębek, przytuleni do siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła. Jego oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Dopiero po dłuższej chwili zdołał dojrzeć dwóch stojących na straży wartowników, wypatrujących przez dziury w ścianie jakichkolwiek oznak działalności nieprzyjaciela.

 

W zasadzie nic takiego się nie działo, pomyślał. W Charkowie przeżył ze swoim oddziałem nie jedną taką noc i stawał czoła nie takim niebezpieczeństwom. Chociaż tym razem było zupełnie inaczej. Nigdy wcześniej, morale jego ludzi nie było tak niskie jak teraz, a Fritz za ten stan rzeczy winił przede wszystkim tego krnąbrnego porucznika Humple i jego sierżanta, który nie odstępował go ani na krok. Nawet w tej chwili Lange widział ich stojących razem obok siebie przy wejściu do kryjówki. Nic tak negatywnie nie wpływa na morale jak brak wyraźnego przywództwa i niesubordynacja, a ten Humple wyraźnie go lekceważył, nie okazując należnego dowódcy szacunku. Niestety w obecnej sytuacji nic na to nie mógł poradzić. Potrzebował każdego człowieka a niewielu ich pozostało. Ale po powrocie do koszar… W myślach już widział sąd polowy i Humpla stojącego pod ścianą. Przez twarz przeszedł mu grymas przypominający szyderczy uśmiech.

 

W tym samym momencie potężna eksplozja wstrząsnęła górnymi piętrami budynku zasypując wszystkich resztkami przylegającej do sufitu mieszaniny tynku i zaprawy murarskiej. Śpiący do tej pory żołnierze zerwali się natychmiast w pełni gotowi do odparcia ataku wroga od strony klatki schodowej. Jednak minęła dobra chwila i nic takiego nie nastąpiło.

 

– Stać w pogotowiu na stanowiskach – zatrzymał ich głośno Humple – widząc, że powoli zaczynają tracić cierpliwość. Uczynił to w dobrym momencie. W tej samej chwili druga eksplozja, wstrząsnęła murami od strony podwórza. Tym razem efekt wybuchu był inny. Przed budynkiem zaczęły zapalać się specjalnie przygotowane w tym celu ogniska rozświetlając jasnym blaskiem całą otaczającą ich przestrzeń. Oczom zdumionych żołnierzy ukazała się stojąca, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów od nich, postać. Ubrany na czarno, wysoki i potężnie umięśniony mężczyzna stał z olbrzymim karabinem przewieszonym przez ramię wyraźnie nie wiedząc co robić. Był oszołomiony wybuchem. Stał tylko trąc intensywnie oczy porażone jaskrawym światłem. Wszystko to niestety trwało tylko ułamek sekundy i zanim Schultze zdążył krzyknąć ognia, postać mężczyzny zmieniła się w bezkształtną, spowitą w gęsty dym kulę, która z dużą prędkością zaczęła umykać przemieszczając się w kierunku leżących poza zasięgiem światła ruin budynków.

 

Pierwsze kule dosięgły ją, gdy była już prawie na granicy ciemności. Żołnierze strzelali zawzięcie z wszystkiego co mieli w nadziei zniszczenia raz na zawsze znienawidzonego wroga. Ostrzał był tak intensywny, aż w pewnym momencie uciekająca kula dymu rozbłysła intensywnym światłem i zaczęła płonąć, wyraźnie przy tym wytracając prędkość. Wśród obrońców budynku rozległ się okrzyk radości i zwycięstwa. Przez moment wydawało im się, że wreszcie pokonali wroga. Jednak już po chwili krzyk zmienił się w jęk zawodu, kiedy kula znowu spowiła się dymem, przyspieszyła i po chwili zniknęła z widoku rozpływając się w otaczającej ją ciemności.

 

W budynku zapadła grobowa cisza. Van Culgenar – Humple rozglądnął się dookoła patrząc z wściekłością na obce twarze żołnierzy, których miał przecież zagrzewać do walki. Wszyscy sprawiali wrażenie przygnębionych i zrezygnowanych. W ich oczach zauważył strach. Chciał cos zrobić, powiedzieć, ale zły nastrój dopadł także i jego powodując zamęt w myślach, dlatego z wdzięcznością przyjął inicjatywę Schultza, który najwidoczniej nie przeżył porażki tak mocno jak on i zachował trochę więcej zimnej krwi. Po chwili wrzasków sierżant przywrócił porządek ustawiając żołnierzy na stanowiskach i ustalając zmiany wart. To wystarczyło, żeby chwilowo przywrócić dyscyplinę w oddziale.

 

Po sprawdzeniu, że wszyscy wrócili na miejsce Schultze podszedł do Humpla.

 

– Zniszczył wszystkie zabezpieczenia – powiedział cicho, tak aby inni go nie usłyszeli. – Pułapka świetlna była naszą największą nadzieją na zwycięstwo, teraz pozostała nam jedynie ucieczka. Wszyscy widzieli, że przeciwnika nie da się zniszczyć. W naszych ludziach nie ma już ducha walki. Musi pan porozmawiać z majorem – zakończył.

 

Humple bez słowa podszedł do Fritza Lange. Po krótkiej ale ostrej wymianie zdań wrócił do Schultza.

 

– Cholerny major nie zgadza się na odwrót w nocy, decyzję podejmie dopiero rano. Musimy czekać i tak nie mamy nic lepszego do roboty.

 

 

 

Fritz Lange ponownie siedział skulony w kącie pokoju wtulając się w plecy siedzącego obok adiutanta. Nie zamierzał już spać. Od ostatniej potyczki minęło kilka godzin, a on cały czas nie mógł opanować swojej wściekłości. Jak Humple śmiał, po raz kolejny podważyć jego autorytet, i to przy wszystkich. Gdyby nie był teraz potrzebny, rozkazał by go rozstrzelać na miejscu, bez sądu. Ale po powrocie i tak czeka go śmierć, pomyślał z wyraźną satysfakcją. Należy go powiesić, nie można marnować kul na kogoś takiego jak Humple. Jak Rzesza ma wygrać tą cholerną wojnę kiedy ma takich oficerów?

 

W tym momencie zastygł ponownie. Do uszu wszystkich doszedł cichy świst, przypominający trochę odgłos pary uciekającej z czajnika przez gwizdek. Świst stawał się coraz bardziej doniosły, a po chwili do pomieszczenia, w którym przebywali coś wpadło, wyraźnie stukając o podłogę. A potem wpadło coś jeszcze i… jeszcze coś.

 

Rozwalający bębenki w uszach huk, zwalił ich na podłogę pozbawiając na chwilę kontroli nad zmysłami, a jakby tego było mało, pomieszczenie zaczął wypełniać gęsty, duszący dym. Devonser van Culgenar a zarazem porucznik Humple leżał na ziemi zakrywając sobie usta kawałkiem munduru. Wybuch ogłuszył go tak jak i pozostałych, jednak doświadczenie nakazywało mu leżeć na miejscu i czekać na rozwój wypadków. W odróżnienie od innych wiedział co go zaatakowało. Ten idiota, „on sam" użył granatów ogłuszających z gazem i pewnie zaraz zaatakuje. Dopiero gdy brak powietrza stał się nie do zniesienia, postanowił że musi działać. Rozglądnął się dookoła starając rozeznać w sytuacji. Jak przez mgłę zobaczył, że ogłuszeni żołnierze, nie mogąc oddychać, zaczęli w popłochu, instynktownie przemieszczać się w kierunku dziury w ścianie i wyskakiwać na zewnątrz w poszukiwaniu nadającego się do oddychania powietrza. Dochodzące do niego tępe odgłosów wystrzałów i ogniki wybuchów świadczyły o tym, że prócz powietrza znaleźli tam, też i śmierć. W przebłysku przytomności umysłu przypomniał sobie o drugim wyjściu wiodącym przez klatkę schodową. Chciał krzyknąć do żołnierzy aby poszli za nim, jednak gryzący dym nie pozwolił mu nawet otworzyć ust wywołując tylko nagły atak kaszlu. Ostatkiem sił i woli porucznik nakazał swym mięśniom skierować ciało w kierunku wyjścia.

 

Już przy pierwszym kroku potknął się o leżącego obok niego Schultze, którego rozpoznał jedynie po charakterystycznej siwiźnie włosów. Bez wdawania się w zbędne wyjaśnienia złapał go za kurtkę i pociągnął za sobą w kierunku wyjścia. Po chwili tamten zaczął iść samodzielnie. Gdy byli w pobliżu wyjścia, coś złapało go za nogi nie pozwalając mu się poruszać. Porucznik Humple pochylił się i w obłokach dymu zobaczył przerażoną twarz majora. W tym całym zamieszaniu miał trochę szczęścia. Jeszcze nie wszystko stracone, pomyślał łapiąc starego za połę płaszcza. Razem z Schultzem wywlekli go za sobą wyrzucając w kierunku klatki schodowej i upragnionego wyjścia. Gdy wypadli na zewnątrz wszyscy trzej upadli na ziemię z wyczerpania i braku tlenu. Przez chwilę leżeli tak, łapczywie chłonąc powietrze, jednak wyraźnie już otrzeźwiony Schultze nie dał im długo odpoczywać. Jako pierwszy zerwał się na nogi wskazując kierunek ucieczki w ciemność.

 

 

 

– Wszyscy zginiemy, wszyscy zginiemy – jęczał leżący na ziemi major Fritz Lange, który najwyraźniej wpadł w jakiś amok i nie mógł się z niego otrząsnąć.

 

Devonser z politowaniem i pogardą spojrzał na niego przez moment odrywając wzrok od dziwnego zjawiska, które przykuwało ich uwagę od dobrej chwili. Zjawisko przypominało trochę zorzę polarną, którą van Culgenar widział już podczas swoich podróży, jednak w tym przypadku, przyczyna zjawiska tkwiła na ziemi a nie w powietrzu.

 

Wyglądało to trochę tak, jakby ktoś na chwilę rozświetlał całe kwartały miasta jasnym i wyraźnym światłem dającym wrażenie zorzy, po czym gasił światło przenosząc je na kolejny kwartał miasta i tak po kolei.

 

– Szuka nas – skwitował krótko zjawisko Schultze, który już dawno przestał się dziwić czemukolwiek. – I znajdzie prędzej czy później. Dalsza ucieczka nie ma sensu, z czymś takim nie wygramy, ale przynajmniej mamy czas żeby się przygotować do walki – zakończył z zaciętą miną.

 

– Masz rację, ucieczka z powrotem w kierunku rzeki tylko odłożyła w czasie to, co i tak było nieuchronne. Lepiej sprawdźmy jaką bronią dysponujemy – odpowiedział Humple.

 

– A co z nim? Będzie nam tylko przeszkadzał? – sierżant wskazał znacząco na nóż, który trzymał w ręku.

 

– On musi żyć – zareagował przesadnie van Culgenar – Humple. – Musi żyć! Pamiętaj to ważne – dodał z przejęciem. – Nawet gdyby tobie albo mnie się coś stało. Nawet gdybyśmy byli o włos od śmierci on musi żyć, rozumiesz!

 

– Dobra – sierżant wzruszył ramionami dopatrując się w zachowaniu dowódcy pierwszych oznak szaleństwa.

 

– Schowam go gdzieś – powiedział Devonser odchodząc na bok z majorem. Gdzieś gdzie nie będzie nam przeszkadzał.

 

 

 

Światło było białe i bardzo jasne. Wychodziło z góry i pozwalało na dostrzeżenie każdego szczegółu otoczenia. Wyglądało tak, jakby ktoś zamiast słońca zapalił nad nimi wielką lampę z mleczną żarówką. Schultze czuł przez skórę, że przeciwnik wpadł na ich trop i tylko kwestią czasu było kiedy zlokalizuje ich obecną kryjówkę. Razem z porucznikiem leżeli na ziemi przykryci płaszczem majora Lange w oczekiwaniu na atak. Amunicji starczyłoby im zaledwie na kilka minut potyczki dlatego zdecydowali się wykorzystać ją w całości na pułapki i prowadzić walkę wręcz. Sierżant w jednej ręce ściskał osadzony na drzewcu długi, wojskowy nóż, a w drugiej znaleziony nieopodal żelazny pręt.

 

Delikatny szmer z prawej zwrócił ich uwagę. Jednocześnie popatrzyli w tamtą stronę. Jakieś dwadzieścia metrów dalej, na szczycie niewielkiego wzniesienia zobaczyli samotną postać mężczyzny, którego już raz widzieli tej nocy. Mężczyzna rozglądał się wkoło stojąc obok dziwnej maszyny, z wyglądu przypominającej motocykl tyle, że bez kół. Był dobrze oświetlony, dlatego Schultze mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Wysoki i potężnie zbudowany. Miał jakieś dwa metry wysokości i ważył ze sto dwadzieścia kilogramów. Ubrany był teraz w spodnie i kurtkę w barwach ochronnych jednak bez żadnych emblematów i naszywek. Miał solidnie wyglądające buty a na głowie czapkę w kolorze munduru. Z pleców zwisał mu ciężki karabin maszynowy a uzbrojenie uzupełniał długi nóż wystający z kabury zawieszonej na pasie. Sierżant ocenił go jako przeciwnika, poważnego, jednak możliwego do pokonania przez dwóch dobrze wyszkolonych żołnierzy. Na dalsze przemyślenia nie było już czasu. Tamten wsiadł na swój pojazd i skierował go w dół. Prosto w zastawioną przez nich pułapkę.

 

Odgłos wybuchu oznaczał, że pojazd przeciwnika właśnie wjechał na skleconą przez nich naprędce, prowizoryczną minę. Nie marnując czasu zerwali się z ziemi na nogi i podważając wystające pręty, zrzucili na dół, przygotowaną wcześniej stertę gruzu i kamieni całkowicie zasypując wszystko co znajdowało się niżej. Potem rozdzielili się i zaczęli zachodzić przeciwnika z obu stron. Oczekiwali wroga całkowicie unieruchomionego zawałem jednak się mylili. Po opadnięciu kurzu czekało ich wielkie rozczarowanie. Leżące na dole rumowisko, podnoszone jakąś niewidzialną siłą zaczęło unosić się do góry i opadając na boki uwolniło nienaruszony pojazd wraz z jego kierowcą. Porucznik Humple i sierżant Schultze nie czekali na to, co się stanie dalej. Krzyknęli głośno dodając sobie odwagi i z nożami w rękach rzucili się w kierunku przeciwnika. Ten jednak nie zamierzał się bronić. Dotknął tylko pasa i w tym samym momencie jakaś potężna siła zwaliła ich z nóg pozbawiając broni i przytomności.

 

Devonser van Culgenar ocknął się ciągnięty za nogi po ziemi. Miał skrępowane ręce a jego głowa nieprzyjemnie obijała się o nierówności i wystające kawałki cegieł. Podróż nie trwała zbyt długo. Po chwili zatrzymał się a następnie coś podniosło go w górę i rzuciło na ziemię. Spadł obok leżącego w tym samym miejscu sierżanta Schultze. Od razu próbował ruszyć się z miejsca, ale nie mógł. Jego ciało ogarnęła dziwna niemoc, uniemożliwiająca wykonanie jakiegokolwiek ruchu, nawet wtedy, gdy heros podniósł go do góry patrząc w jego twarz a następnie z wyraźną złością rzucił z powrotem na ziemię. Jakby nie otrzymał tego, czego się spodziewał.

 

Porucznik Humple obserwował kątem oka jak coraz bardziej zdenerwowany heros ogląda Schultza a następnie daje upust swej złości, kopiąc dość mocno w leżący na ziemi kamień. Rozwścieczony chodzi przez chwilę w kółko mamrocząc coś pod nosem po czym wraca do sierżanta, szybkim ruchem wyciąga wiszący u pasa nóż, pochyla się i jednym cięciem rozrzyna mu gardło. Potem wstaje i odwraca się w jego stronę.

 

Devonser zamknął oczy w oczekiwaniu na zimny dotyk stali lecz zamiast zgrzytu rozcinanej skóry usłyszał wyraźny śmiech. Otworzył oczy. Dziesięć metrów od nich stał major Fritz Lange, który musiał jakoś wyjść z kryjówki. Nie zwracał na nich uwagi, stał tylko śmiejąc się głośno i tupiąc, jak dziecko. Potem zaczął bełkotać coś niezrozumiale zachowując się przy tym tak, jakby prowadził dyskusję lub wygłaszał płomienną mowę. Heros uśmiechnął się pod nosem, odpuścił porucznika i zwrócił się w stronę majora.

 

Teraz jest szansa. Ostatnia, pomyślał Humple.

 

– Hej, ty… Culgenar! – wrzasnął po holendersku, najgłośniej jak potrafił. – Devonser van Culgenar! Culi! Zostaw go! Nie możesz go zabić!

 

Heros zareagował. Odwrócił się zdziwiony. Na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania. Zaczął wracać w jego kierunku.

 

– Posłuchaj Culi, to…. Dewonser – Humple nie skończył zdania. Przeszkodziła mu szeroka na pięć centymetrów klinga noża, tkwiąca aż po rękojeść w jego gardle. Świat zamarł nagle w bezruchu i pogrążył się w całkowitej nicości.

***

Gwałtowny wstrząs wywołany wizją zamroczył go na moment, odrzucając do tyłu jak po mocnym uderzeniu pięścią. Gdy minął pierwszy szok zrobił krok w przód i ponownie spojrzał w lustro co pozwoliło mu powrócić do stanu jako takiej równowagi, umożliwiającej przynajmniej zapanowanie nad niekontrolowanym ruchami mięśni. Tym razem, to co tam zobaczył to na pewno była jego twarz…

Koniec

Komentarze

 

Szanownym czytelnikom proponuję do rozwiązania pewną zagadkę. Pytanie brzmi następująco: Który ze słynnych pisarzy SF, światowego formatu zainspirował autora niniejszego tekstu tak bardzo, że postanowił on odkurzyć swoje stare, niezbyt udane opowiadanie pisząc je jeszcze raz w duchowej stylistyce swego mistrza. Jeśli mi się udało, odpowiedź będzie bardzo prosta. Jeśli nie, moja autorska próżność zostanie należycie skarcona.

Dla wszystkich niecierpliwców mała podpowiedź. Już w pierwszych słowach opowiadania znajduje się nawiązanie do bardzo znanej, a na pewno jednej z najbardziej oryginalnych powieści pisarza - zagadki. Potem jest już tylko inwencja autora opowiadania.

Wszystkim życzę przyjemnej lektury. Pozdrawiam. Andrzej   

>joke mode on< Krócej się nie dało? >joke mode off<
Nie wiem, kiedy to przeczytam. Tak zwane skanowanie tekstu mocno zachęca. Skopiuję i poczytam czarno na białym, jak tylko będę miał luz.

Przepraszam za objętość. jak dopadnie cię Wena to po prostu siedzisz i piszesz. Sory, sory, sorry!

andrzej, jedno małe pytanko: czy brałeś udział w jakimś konkursie na najdłuższe zdanie roku? Przykład, od razu na początku:
Gdy wóz stanął, Devonser van Culgenar - znany ze swego ekscentrycznego zachowania holenderski finansista-miliarder, a przy tym zapalony myśliwy o wyraźnych skłonnościach do ryzyka, ostatnio wyraźnie stroniący od ludzi i przedstawiający się częściej jako pan Horst - wyprowadzony został z mrocznego wnętrza furgonetki wprost na zimną, betonową posadzkę.
Później, w tekście, też często ci się zdarzają takie tasiemce. W połączeniu z brakami przecinków (zaznaczyłem grubą czcionką), ciężko się to czyta.
Co do treści, to jeszcze jestem w trakcie.

Nie, nie brałem. tak jakoś samo wyszło. ogólnie mam taką przypadlość. czytałem gdzieś, że długie zdania są cechą charakterystyczną naszej rodzimej literatury. naszym znakiem firmowym gdzieś tak od czasów Sienkiewicza. Pocieszam się, że jestem w dobrym towarzystwie. A tak poważnie. Dzięki za zainteresowanie moim  opowiadaniem. Miły prezent na imieniny. Postaram się odwdzięczyć. Pozdrawiam.   

Ja też jestem w trakcie czytania. I po raz kolejny nachodzi mnie refleksja, że Twoje teksty mają w sobie jakąś taką dziwną poprawność, jak programy z telewizji publicznej.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Oj zabiłaś mi ćwieka ta poprawnością Suzuki. Teraz nie będę mógł zasnąć zachodząc w głowę o jaki rodzaj poprawności chodzi. Czy o powtarzalność  schematów jak w kolejnych odcinkach 'kocham cię Polsko". czy o poprawnośc polityczną (niepodejmowanie tematów drażliwych) czy też może inny rodzaj poprawności? Osobiście stawiam na schematyczność. Ilekroć staram się skupić na warstwie obyczajowej zawsze mnie znosi w jakieś klimaty sensacyjne. Strzelaniny, pogonie itp. Muszę się ztego wreszcie wyzwolić.

Raczej mi chodzi o polskie seriale, takie pseudokryminalne, jak "Ranczo", albo coś w tym stylu (w sumie, to w życiu żadnego odcina tego serialu nei widziałam, ale tak mi się kojarzy). Z jakąś taka starą szkołą mi się kojarzysz, może aż sięgając do Tolka Banana i tym podobnych. Że nawet, jak piszesz o czym kontrowersyjnym (jak np. Chopin kontra cycki) to Ci to wychodzi takie niewinne... Nie wiem, czy potrafię to wytłumaczyć :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Tolek Banan? "No taki stary to ja już nie jestem. Może stary ale taki to już nie"  To akurat z kabaretu starszych panów. Na szczęście zbitka "stara szkoła" kojarzy mi się pozytywnie dlatego dzięki za słowa wsparcia.

Pewnie o tej godzinie (21.40) jesteś już nieźle ululany, ale przeczytasz jutro. Wszystkiego najlepszego z okazji imienin :-)

No aż na takiego ululanego nie wyglada ;) Też się dołączam do życzeń :)

Ja, broń boże, nie mówię, że źle piszesz. To się czyta bardzo dobrze. Tylko po prostu mam takie dziwne skojarzenia. Możliwe, że to przez język, który stosujesz. Twoje postaci wypowiadają się bardzo literacko, co nei znaczy, ze dialogi wypadają sztucznie. Tylko właśnie nadaje to całej historii taki konkretny klimat. Taki przyzwoity :)

No cholera jasna, będe nad tym mysleć tak długo, aż w końcu skonkretyzuję o co mi chodzi. W każdym razie to na pewno nie jest nic złego :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nie myśl, że ja sam nie popełniam błędów ( co dobitnie pokazują moje opowiadania umieszczone na tej stronie), ale odkąd mam przyjemność być członkiem Loży, zrobiłem się bardziej wyczulony na przecinki. Dam ci przykład z twojego tekstu, jak czasami ich brak, potrafi zmienić sens zdania.
"Wyczulony na tego typu sytuacje zaciśniętą pięścią, dał znać żołnierzom, żeby wstrzymali pochód,..."
Sens jest taki, że ma pięść wyczuloną na sytuacje. Jeżeli się nie  mylę, powinno być tak:
"Wyczulony na tego typu sytuacje, zaciśniętą pięścią dał znać żołnierzom, żeby wstrzymali pochód,..."
Jest różnica?

No teraz. Jest 22.52 to juz jestem ululany. Idę spać. Dobarnoc i dziękuję za życzenia.

Doczytałem. Świetne. Mocne. Najbardziej podobało mi się, od momentu rozmowy w piwnicy- areszcie. Jestem jak najbardziej "za" twoim opowiadaniem. Gdybyś miał lepszy porządek z przecinkami i co niektóre tasiemcowe zdania, poprzecinał na mniejsze, dałbym Ci 6.
Ten pomysł z petlą czasu i z rozdwojeniem jaźni na dwóch bohaterów- rewelacja. Jak dla mnie, dobry, jasny opis walk. Często mam z tym problem- nie łapię, kto, kogo, czym i jak bije. U ciebie zrozumiałem wszystko bez problemów.
Jak dobry film wojenny.
Więc, dam ci 5. Tylko proszę- popraw warsztat.

TomaszMaj: Dziękuję za cenne uwagi. Z tym zdaniem z zaciśniętą pięścią masz rację. Dopiero teraz widzę, jak postawienie przecinka w złym miejscy może zniekształcić sens przekazu. Już to zmieniam. Następnym razem zwrócę większą uwagę na błędy (Przecinki i dłużyzny) Postaram się z tym walczyć i z każdym kolejnym opowiadaniem poprawiać warsztat.

To jeszcze do listy sobie dopisz, że zazwyczaj przed "a" stawiamy też przecinek :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Majstersztyk :) Schematów nie dostrzegłam :) Tylko takie pytanie mam, bo nie bardzo mogłam znaleźć to w tekście: w którym momencie program sie resetował? Po śmierci Langa? I piszesz jeszcze, że bohater miał nieskończona liczbę żyć (jeden, czy obydwaj?), czy oznacza to, że po każdej śmierci zmartwychwstaje, czy że po prostu nie można go zabić? 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Suzuki. Założyłem, ale nie napisałem tego w opku, że w pierwotnym programie zabawa w polowanie miała polegać na wywabieniu oddziału z koszar. Uśmierceniu wszystkich przeciwników a dopiero na samym końcu majora Lange. Jak w grach komputerowych, w których na samym końcu walczy się z tak zwanym Bossem. Po rozdwojeniu głównego bohatera program zachowywał się dość logicznie. W zasadzie to śmierć porucznika Humple za każdym razem powodowała restart programu (pierwotne założenie było takie, że główny bohater nie mógł zginąć, a Humple też stał się głównym bohaterem) Czasami dochodziło jednak do jednoczesnej śmierci Humpla i Majora Lange (ta sama seria z karabinu lub śmierć w tym samym wybuchu), dlatego Obcy mogli twierdzić w rozmowie, że śmierć majora Lange nie kończy programu. Nie chcieli też dołować Humpla waląc od razu prosto z mostu, że w ponad stu dwudziestu tysiącach przypadków nie doczekał końca. Sytuacja wyraźnie ich bawiła dlatego chcieli raczej zachęcać niż zniechęcać do działania. Zauważ, że nie wiadomo do końca jak zmodyfikował się program. trzeba to dopiero sprawdzić. W moim przypadku nieskończona liczba żyć oznacza zmartwychwstanie po resecie.   

Aaaa, to teraz juz rozumiem. Nie wiem czemu wywnioskowałam, że program restartował się po śmierci Langa. W sumie idąc analogicznie, to śmierć tego drugiego Horsta też powinna po prostu resetować grę. Miałeś na to jakiś pomysł, czy już nie? To nie jest zarzut, tylko takie dopytywanie zaciekawionego czytelnika. Ogółnie tekst bardzo mi się podobał, nawet mimo tego, że nie zakapowałam do końca :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Oczywiście masz rację. Logicznie rzecz biorąc śmierć każdego z głównych bohaterów czy to herosa czy Humple powoduje restart. Program zapętlił się na amen. Osobiście nie wiem jak Obcy wyjdą z tej pętli i nie miałem na to pomysłu. Całkiem możliwe, że po miliardach lat dobrej zabawy rozpierniczą urządzenie w drobny mak, rozwiązując dylemat jednym cięciem, jak Aleksander węzeł gordyjski. A może znajdą jakiś inny bardziej naukowy i humanitarny sposób.

Jeżeli zarówno śmierć Horsta, jak i Langa, restartuje program, wyjściem powinna być śmierć superbohatera, najlepiej z ręki Horsta. Tak główkuję. Tylko jak on tego dokona...

:D

Bardzo mi się podoba sposób, w jaki wybrnąłeś z tego w opowiadaniu. Happy end chyba by mnie rozczarował :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nooo, zgadzam się. Idealny koniec.

Może obydwaj na raz powinni tego Langa zabić :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nieeee, powinno dojść do bezpośredniej konfrontacji obu osobowości, w której ten bardziej świadomy siebie- czyli Horst, zabija drugą jaźń. W rezultacie, gra się kończy, a on zostaje wyleczony ze schizofrenii.
Widziałem kiedyś nawet taki film, gdzie, jak się na koniec okazało, akcja dzieje się w głowie schizofrenika. Najsilniejsze 'ja' po kolei eliminowało pozostałe. Tak lekarze chcieli go wyleczyć. Niestety, 'ja', które zostało, okazało się psychopatycznym mordercą i po wyjściu ze szpitala, zaczęło mordować ludzi. 

Hi, hi. Problem polega na tym, że porucznik Humple jest dwoisty to Bad guy i Good guy w jednym. Jako Bad guy musi być zabity przed Langiem lub w tym samym momencie bo tak zakłada program ( warunkiem sine qua non dobrania się do Langa jest wcześniejsze załatwienie wszystkich bad guys). Jako Good guy po śmierci powoduje restart programu. Cholera nie wiem jak z tego wyjść. To jak błąd Matrixa, aż głowa mnie boli.

Też widziałem ten film. Akcja dzieje się w typowym przydrożnym moteliku, podczas deszczu. Był niezły

W twoim opowiadaniu good guy nie ginie ani razu. Dlatego jego śmierć jest najbardziej prawdopodobnym zakończeniem gry.

Też widziałam. Ten film ma tytuł "Tożsamość".

Tomasz, ale Ty chyba nie bierzesz pod uwagę, że good guy ma nieskończoną liczbę żyć., wiec teoretycznien ie moze zginąć. Kurcze, Andrzej, no niesamowicie Ci to wyszło :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Tomasz: kosmici mają dokładnie takie samo zdanie jak ty. Dlatego w rozmowie proponują zabicie good guy i sprawdzenie hipotezy. metoda drobnych kroczków. Sprawdzamy jedną hipotezę, potem nastepną itd 

Suzuki- ale to jedyne, czego do tej pory nie zrobili. Życie superbohatera ani razu się nie skończyło, to ci "źli" wciąż umierali.
Film "Tożsamość", tak. A zabija na końcu swojego lekarza.

Ja podpisuję się pod opinią Tomasza, ale mi przecinki nie przeszkadzają i wrzucę swoje 6. Akurat kręcę się w temacie alternatywnych historii i twój tekst był dla mnie częścią procesu research. Mnóstwo pracy. Czyżby otworzała się jakaś szafa z pomysłami?
Pozdrawiam serdecznie.

Czasami błędnie zapisujesz dialogi, jak w przykładzie poniżej:
- Tylko jeden... lub dwóch - odpowiedział krótko. - dziwne?
Masz też problem z interpunkcją, ale to już wiesz.
Opowiadanie bardzo ciekawe i wciągające. Niewiele jest na portalu opowiadań s-f, głównie rządzi fantasy, więc teksty jak Twój mają tutaj szczególną wagę. Podobało mi się.
Pozdrawiam

Mastiff

Ciekawy chwyt z rozdwojeniem. Tylko ci Obcy... Lekkich przygłupów z nich zrobiłeś. Nikt rozsądny nie pozwoliłby na zaistnienie aż takich dysproporcji możliwości graczy. Nie potrzeba geniusza, by przewidzeć skutki.
Ale i tak bardzo dobre.

AdamKB:) Obcy nie projektowali zalożeń gry. Projektowali je ziemscy technicy na zlecenie zblazowanego miliardera, który chciał się zabezpieczyć na wszystkie możliwe sposoby. Obcy wkroczyli do gry dopiero gdy program był już zapętlony. Najpierw dali małpce zabawkę a później mieli z tego fajną zabawę. dzięki za wpis. Pozdrawiam. 

Znaczy, źle zrozumiałem albo coś przegapiłem. Bywa. Pozdrawiam i proszę o jeszcze. Takich opowiadań, oczywiście.

Brawo Andrzeju! Najszczersze gratulacje!

Zdania poskaracać, gdzie się da. Jak mozna zamiast przecinak postawić kropkę, to stawiaj, Andrzej, bez wahania. :)
Akcja dobrze rozkręcona. Koncept ciekawy i zakończenie dobre. Tekst długi, ale to akurat może być zaleta. Myślę, że wiem, co Suzuki ma na myśli, pisząc o poprawności, ale zakładam, że odrobinę szaleństwa masz jeszcze przed sobą. :)
Gratuluję i pozdrawiam. 

Wielkie dzięki za dobre słowo. Myślę, że ciutka postulowanego szaleństwa znajdzie się już przy okazji konkursu "Sherlockista 2011". Na koniec chciałbym udzielić odpowiedzi dotyczącej inspiracji opka. Autorem-zagadką jest Philip K. Dick, a głównym motorem sprawczym mojego dziełka jego niesamowita powieść "Ubik". Elementem łączącym oba utwory jest czas rozpoczęcia akcji "trzecia trzydzieści nad ranem". W tym miejscy składam hołd pisarzowi, który potrafi pisać o rzeczach niesamowitych tak, jakby były zupełnie naturalne i działy się tuż obok nas.  

Nowa Fantastyka