Stary (2013)
Znowu ból. Znowu szarość, która dla wielu jest obietnicą dobrego, pięknego dnia pełnego nowych doznań, dla mnie zaś bardziej przypomina półmrok starej krypty. I kurz, proch, minione wieki.
Znowu ten obrzydliwy posmak w ustach. Zgnilizna.
Żyję, choć jest to dla mnie ciężar. Dociska moje zbyt chude barki do zbyt brudnej pościeli. Huczy mi w głowie, odbiera zdrowy rozsądek. Dla was życie jest cudem. Ja widzę je jako trud, problem nie do przeskoczenia, rzekę nie do przejściu. Mi Bóg nie przygotował w niej brodu, bezpiecznej przeprawy. Porwał mnie nurt.
Żyję, choć wiele razy już umierałem.
Cholerny posmak w ustach. Papieros pomoże. Kolejny gwóźdź do trumny. Której nie będzie.
Jestem stary.
-Jak pan się dzisiaj czuje?– I ona ma mi pomóc? Przecież widać wyraźnie do cholery. Źle, tragicznie. Powiedziałbym „jakbym umierał”. Ale na to nie mam co liczyć.
-Nieźle– odburknąłem. Na przekór sobie. Na przekór huczącej głowie.
-To ja zapiszę witaminki. Musi pan jeść więcej mięsa. I przydałyby się Panu owoce…– Szczebiotała. Jakby to miało jakiś sens. Jakby nie miała świadomości że już niedługo zniknie. Za lat parę, parędziesiąt… Pachniała słodko. Owocami.
Za oknem widok był piękny. Piękna szarość krypty nie ustąpiła. Ludzie brodzili w nisko zawieszonej, cmentarnej mgle. We własnym smrodzie. Taplali się we własnych ekskrementach śmiejąc się jak dzieci. „Szczęśliwi jak prosie po deszczu”. Idioci.
Nie miałem ochoty tam wychodzić.
Oni nie podejrzewają.
Już niedługo.
Głosy w głowie odezwały się jeszcze zanim wziąłem te witaminki. Nie mogłem więc obarczyć winą lekarstw. Przekrzykiwały się nawzajem, charczały jak rozregulowany odbiornik, trzeszczały jak płomienie. Wyły jak wilki. Jeżeli głosy nieistniejących istot mogą cuchnąć, to te cuchnęły. Krwią, zgnilizną, śmiercią, zwierzęcym piżmem. To nie są dobre zapachy.
Wrzask nie ustawał. Przez wiele, coraz gorszych i coraz ciemniejszych dni. Wiele mrocznych, nieprzespanych, przepełnionych cierpieniem nocy. Ja nic nie rozumiałem. One nie tłumaczyły.
Dmuchnąłem sobie pod nos, nieopatrznie. Zwymiotowałem.
Myślicie że śnieg jest czysty, biały, nieskazitelny? Że ukryje wszystkie brudy miasta? Że poprawi jego wizerunek? Nie. Dla mnie śnieg ma różne kolory. Od czerwieni krwi, przez żółtawy mocz, do szarości. Nie widzicie tego? Wasza strata. Nie będziecie wiedzieli. Nie zdążycie zareagować, głosy wam nie pomogą. Kruki zeżrą wasze flaki. I nie będziecie im smakować.
Słyszeliście kiedyś ostatni tchnienie waszej żony, brata, córki, ojca? Ja tak. Wiele razy. Słyszę codziennie. I cieszę się na ten dźwięk. Uwielbiam go. I mam dreszcze słysząc bulgot krtani topiącej się we własnej krwi. Dochodzę myśląc, że to Ty będziesz następny. Zmienię wygodne, dostatnie życie w horror. Może to jest droga do zbawienia?
Nie myślę o Bogu. Dla niego od dawna nie ma tu miejsca. Ani w moim życiu, ani na świecie. Głosy w głowie nie są Bogiem. Wiem to, chociaż nie powiedziały mi tego. Bóg tak nie pachnie. Ale zaczynam je pojmować, rozumieć. Uczę się ich chrapliwego, trzeszczącego języka. Wiem, czego ode mnie chcą. I wiem co dostane w zamian. Odpalam papierosa, głęboko się zaciągam. Umęczone płuca płaczą. Za to ja się śmieje. Tak szczerze. Płaczę ze szczęścia. Śliniąc tarzam się po podłodze. Wiem, rozumiem. Działam. Żyję. Pierwszy raz odkąd umarłem.
Stoję pod jej domem. Już stąd czuję słodki zapach owoców. Chichoczę mimo woli, a głosy razem ze mną. Czekam aż otworzy drzwi. Będzie przepisywać komuś innemu witaminki? O tej porze? Nie. Straci swoja niewinność. Bezpowrotnie. I zniknie jej zapach. Nie mogę na to pozwolić. Kuziel też nie. Trzeba ją ukarać. Otwierają się drzwi, wychodzi ona. Z nim, pod rękę, Uśmiechnięci i zadowoleni. Ależ on cuchnie. Torfowym dymem, ziemią, feromonami i kiczem. Nie odbierze jej niczego. Stawiają krok na schodach, A ja jak myśliwy– Wprawny, szybki. Błyskawicznie wyskakuje z ciemności. Jak sama śmierć. Ona ucieka do wnętrza domu, krzyczy. I dobrze. Niech wie co zrobiła. Strach jest dobry. Oczyści duszę.
W nim za mało jest strachu, za mało pokory. Za to dużo żelaza. Już po chwili leży u mych stóp, zaciskając palce na rękojeści noża wystającego z serca. Zamykam drzwi. I uśmiecham się. Głosy szaleją ze szczęścia. Wiem gdzie jest moja kruszyna. Schowała się. Ale Oni mi powiedzieli. Idę za nią. Nasienie brudzi mi spodnie, przechodzi przeze mnie dreszcz za dreszczem. Tak dobrze.
Morze trzewi. Ocean ekskrementów. Ciepło buchające z dwóch rozciętych brzuchów. Martwe spojrzenia wpatrujące się w sufit. Czego tam szukają? Przecież jestem tutaj. Reżyser teatru jednego aktora. Serce z plaśnięciem uderza o nocną szafkę, rozbija się lampka nocna, kawałki szkła topią się w kałuży krwi. Ten uroczy obrazek spowodował rozkoszny dreszcz podniecenia. Kolejny. Radio w sypialni grało „Cry me a river”, co tylko podkreślało romantyzm chwili. Para zakochanych, połączonych na wieczność przez najsilniejszą wieź– śmierć. Splątane wnętrzności czyniły z nich jeden, nierozłączny byt. Już do końca czasu, aż do Zmartwychwstania. Jeśli będzie im dane.
Patrzyłem w Jej twarz. Zauważyłem wcześniej że była taka piękna? Czy jej twarz nabrała takich pięknych rysów twarzy już po ostatnim tchnieniu? Nie mogłem się powstrzymać. Złożyłem namiętny pocałunek na bladych, pozbawionych krwi wargach, jednocześnie zanurzając dłoń w rozprutym żołądku. Nigdy nie byłem z nikim tak blisko, czułem ile nas łączy. Z lubieżnym uśmiechem powędrowałem dłonią przez ciepłe flaki. „Nie teraz”– powiedziały głosy w mojej głowie „Kiedyś tu jeszcze wrócisz”. A ja, posłusznie jak pies, wstałem i wyszedłem. Z ciepłego, bezpiecznego, kobiecego wnętrza prosto w szpony zimnego, grudniowego Gdańska. Miasto spało. Wciągnąłem powietrze głęboko. Smród uderzył mi w nozdrza, z trudem powstrzymałem torsje. Co za chlew, gnój, szambo. Ale już niebawem. Już niedługo wszystko zniknie, zmarnieje, umrze. Czekam.
Budzę się po raz kolejny. Czuję ciężar życia. I nadchodzących dni. Dni, w których nic się nie zmieni. Wszystko zostanie takie, jakie wczoraj zostało zostawione. Miasto trawione przez siebie. Nostalgia. Mamy styczeń. Przez otwarte okno wlatuje lodowaty powiew. Ale ja go już nie czuje. Zbliża się. I mimo, że tak jej pragnę to ściskam w dłoni nabity pistolet. Moja misja tutaj została zakończona. Wdycham powietrze. Za smrodem niesie się strach. Rzuciłem miasto na kolana. „Szaleniec, Morderca, Potwór, Pojeb”. To o mnie. Chociaż mnie nie znają, nie rozumieją, nie słyszą tego co ja. Głosy już nie trzeszczą. Śpiewają, szczęśliwe i nawołują. Zapraszają. Już za moment. Za chwilkę. Wszystko będzie jasne i klarowne.
Drzwi otwierają się z hukiem, zimne lufy broni celują w mój barłóg. Szukam kogoś konkretnego.
Głosy krzyknęły, wskazały mi go. Wysoki blondyn, postawny aryjczyk z kwadratową szczęką, z dumnie pyszniącą się policyjną gwiazdą na piersi. Ręce jak u posągu celują we mnie z pistoletu Magnum 44. Mam się położyć? Przecież leżę. Debile…
Wbijam wzrok w gliniarza. Patrzy mi w oczy, ja w niego celuję z pistoletu. Nie naciskam spustu, robi to pierwszy. Tak jak chciałem. Celnie i szybko. Bez leku, bez mrugnięcia okiem.
Nie czuje kolejnych kul szarpiących moje ciało. Oczy zachodzą mi mgłą, uśmiecham się. Głosy wrzeszczą w euforii. Są gotowe. Ja też jestem. Szykuje się do przejścia, ląduje we wdzięcznych ramionach istot, których Wy nie zobaczycie.
Z kącika ust, wraz ze strużką ciemnej krwi wypełza tłusta, zielona mucha. Rozgląda się i wzlatuje w górę.
Ostatni wdech nie ma posmaku zgnilizny. Smakuje jak pomarańcze. Uwielbiam pomarańcze.
**********************************************************************************************
Znowu to samo. Rozgrzane, cuchnące powietrze lipca. Zimą świat tak nie cuchnął. Teraz jest gorzej. Odwracam rozgrzane gorączką czoło do wentylatora, po poduszce rozsypują się pozlepiane strąki brudnych blond włosów. Śmierdzę jak to miasto.
Wentylator był złym pomysłem. Wdusza mi do płuc odór zgnilizny. Mam ochotę rzygać.
Wiem, co zdławi smród. Obok policyjnej odznaki leży paczka papierosów. Odpalam jednego. Domykam trumnę, chociaż nigdy do końca się nie zamknie. Zaciągam się głęboko, umęczonymi płucami targa mi kaszel. Strzeliłbym sobie w łeb, ale to nic nie da. Nie umrę.
Jestem stary.