- Opowiadanie: Flavia - Puls

Puls

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Puls

Garoth pochodził z Dakrun i był urodzonym łotrem. O tyle to dziwne, że mieszkańcy Dakrun na ogół są dumni i honorowi i nade wszystko cenią prawo i sprawiedliwość. To zrozumiałe, gdyż świat, jaki zamieszkują jest dziki i niebezpieczny, aby w nim przeżyć potrzeba zgody i ścisłej współpracy, a o te trudno, gdy każdy ciągnie w swoją stronę.

 

Garoth jednak był inny. Urodził się i wychował w Geven, skąd zresztą wygnano go zanim ukończył dziesiąty obrót życia za drobne kradzieże i pobicie pewnego kupca. Ponieważ w tamtych czasach miasta Dakrun szczyciły się niezależnością, udał się do sąsiedniego Annanu, gdzie, całkiem przypadkiem, trafił na podobnego sobie łotra, obcoświatowca imieniem Eojioli. Eojioli był vhariarem i jak każdy z jego gatunku, szczycił się ogromną wiedzą. Wraz z nim Garoth udał się do M'velt Strabany, Miasta na Rozdrożu, największego gniazda łotrostwa w całych Piekłach.

 

Ale to nie tam zaczyna się nasza historia, ale na zniszczonych ziemiach zwanych Pogorzeliskiem, w świecie znanym jako Lyvi'Menna. Legendy głoszą, że wieki temu miała tu miejsce magiczna bitwa, która wypaliła wszystko do gołej ziemi i nasączyła obszar dziką magią do tego stopnia, że żadna żywa istota nie powinna nawet się do niego zbliżać. Było to jednak doskonałe miejsce – jedyne miejsce – na ukrycie się przed żołnierzami pewnego króla, któremu Garoth ukradł wspaniałą kolię z brylantów i klejnotów burzowych w oprawie z czystego tertu. Żołnierze ci ścigali Garotha przez wiele dni i dopiero na granicy Pogorzeliska stanęli niezdecydowani, naradzali się przez dłuższą chwilę, po czym zawrócili swe jorokhy – wielkie, bezpióre i nielotne ptaki o skrzydłach zakończonych przerażającymi szponami – i odjechali.

 

Garoth, który całej sprawie przyglądał się zza sterty kamieni, odetchnął z ulgą. Nie mógł jednak wrócić na cywilizowane ziemie, a musiał jak najszybciej znaleźć przenik do innego świata. Miał ze sobą skromne zapasy, ale wystarczyłoby ich najwyżej na dwa dni, musiał więc się pospieszyć. Wstał, otrzepał ubranie z dziwnego, połyskliwego kurzu i raźno ruszył w drogę.

 

Przez wieki Pogorzelisko porosła krótka trawa i karłowate krzewy, poplątane jak włosy topielców. Niektóre rodziły drobne, czarne owoce o oleistej powierzchni, Garoth jednak nie odważyłby się ich tknąć. Starożytna magia wisiała w powietrzu, zasnuwając niebo szkarłatną mgiełką, wypaczając cienie, wypełniając Pogorzelisko dziwnymi postaciami, przemykającymi na samym skraju pola widzenia, trzaskami i gwizdami o nieokreślonym źródle, czasem wybuchami iskier, gdy Garoth nieopatrznie nastąpił na szczególnie wrażliwy punkt.

 

Maszerował na eukani, tak mu się przynajmniej wydawało, bo kompas, który ze sobą zabrał, zwariował zaraz po przekroczeniu granicy Pogorzeliska i jego trzy strzałki kręciły się w kółko. Szybko znalazł się w niewielkiej jakby dolince, z obu stron otoczonej ciągiem wzgórz, miękkich i drżących jak galareta. Z ich szczytów spływały girlandy dziwnych, pomarańczowych pnączy, wpadając do strumienia jadowicie żółtej cieczy i czerpiąc z niego obficie swymi przypominającymi ssawki końcami. Garoth bardzo uważał, by nie nadepnąć na żadne, gdyż podświadomie czuł, że może się to źle skończyć. Unikał też strumienia, gdyż ten syczał i tryskał iskrami za każdym razem, gdy za bardzo się doń zbliżył. Przez cały dzień mężczyzna nie zobaczył żadnej żywej istoty, oprócz czegoś małego i kanciastego, pełznącego w stronę strumienia i obserwującego go jednym z oczu, umieszczonych na szczytach długich szypułek. Ponieważ zapadał już zmierzch, Garoth wyraźnie widział, że stworzenie lśni ledwo widocznym, żółtym blaskiem. Ominął je szerokim łukiem i kontynuował wędrówkę, wkrótce jednak musiał się zatrzymać, gdyż ciemność nadeszła niespodziewanie, zalewając Pogorzelisko oleistą czernią. Garoth próbował rozniecić ogień, ale tutejsze krzewy nie chciały się palić, owinął się więc szczelniej płaszczem i wcisnął w galaretowate zbocze wzgórza, starając się ignorować odległe błyski tańczące gdzieś na skraju pola widzenia i wabiące do siebie słodkim śpiewem.

 

Obudził się w środku nocy, czując na piersi olbrzymi ciężar wyciskający oddech i niemal miażdżący żebra. Chciał wstać, ale coś mocno przytrzymało go w miejscu. Błyski nie śpiewały już, śmiały się do rozpuku, a ich śmiech brzmiał jak brzęk srebrnych dzwoneczków. Garoth szarpnął się, ale uścisk tylko spotężniał, prawie dusząc go na miejscu. Wtedy zrozumiał. To wzgórze! Wzgórze go otoczyło i wciągało wgłąb siebie! Zaczął szarpać się rozpaczliwie, ale to, co wczoraj wydało mu się tak miękkie i drżące, teraz stało się nieustępliwe. Szamotał się, walcząc o każdy oddech, jego płuca wypełnił ból, gardło zacisnęło się, przed oczami zamigotały czerwone plamy. Umierał i wiedział o tym, i był bezradny, tak straszliwie, potwornie bezradny! Wtedy nagle jego dłoń trafiła na przedmiot zawieszony u pasa. W jego mózgu pojawiła się iskierka nadziei. Wiedział, że to nieroztropne, a mimo to skierował przedmiot w głąb wzgórza i wycharczał – do niczego więcej nie był już zdolny – zaklęcie. Przedmiot strzelił ogniem, wypalając jego ciało aż do kości, ale przede wszystkim paląc obrzydliwą, gumowatą tkankę tego, co wczoraj uznał za wzgórze. Przez jej powierzchnię przebiegło drżenie, jakby przedśmiertelny spazm. A potem tkanka cofnęła się, rozpaczliwie, niechętnie wypuszczając niedawny łup.

 

Garoth upadł na czworaka, spazmatycznie łapiąc oddech. Gdy czerwone plamy zniknęły sprzed oczu, odczołgał się jak najdalej, przyciskając poparzoną rękę do piersi. Wokół panowała zupełna ciemność, nawet ogniki zniknęły, jakby przerażone tym, co przed chwilą zrobił. Magia, którą wyzwolił zaklęciem, na pewno weszła już w reakcję z magią tego miejsca i wracała teraz, odbita potężnym echem, żeby zmieść jego i wszystko, co się tu znajdowało. Wstał, ale zachwiał się i znów opadł. Zwymiotował z bólu. Wstał znowu i tym razem udało mu się odzyskać równowagę, jakby z treścią żołądka wyrzucił z siebie jakąś truciznę, która toczyła jego ciało. Zaczął iść, chwiejnie, na oślep, co chwila potykając się o wystające pnącza i kamienie o krawędziach ostrych jak krasnoludzkie noże. Gdy był już daleko, usłyszał za sobą głęboki pomruk, który narastał, aż zmienił się w ryk. Przycisnął dłonie do uszu. Na jednej z nich poczuł krew.

 

Ryk trwał, ziemia drżała, wstrząsana potężnymi spazmami, magia trzaskała w powietrzu. Garoth czuł, jak wszystko wokół niego dygocze i wiruje i zmienia się, przybierając formy, jakie nie śniły się nawet największym artystom i najgorszym szaleńcom. W duszy dziękował bogom za ciemność, która chroniła go przynajmniej przed widokiem tych okropieństw. Nic jednak nie oddzielało go od tego smrodu, tego drżenia, ohydnego pulsowania złej, zepsutej magii i tego ryku, tego potwornego ryku…

 

Gdy się ocknął, brama słoneczna była szeroko otwarta. Otaczała go szeroka równina pomarańczowego, połyskującego metalicznie pyłu. W niektórych miejscach wyrastały z niej jakieś dziwaczne figury z ciemnego metalu: jakieś kolce, rury, szczątki dawnych konstrukcji, wielkie płyty pokryte ciągami dziwnych znaków, nieokreślone bryły o złamanej, nieprawdopodobnej geometrii.

 

Nagle Garoth z okrutną wyrazistością przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Spojrzał na swoją dłoń – jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast zwęglonych kości, wciąż zaciśniętych na ognistym kamieniu, ujrzał protezę o geometrycznym kształcie – co najmniej cztero– lub pięciowymiarowym – połyskującą jak roztopiona miedź. Zapatrzył się w jej powierzchnię i w pewnym momencie ujrzał w niej ogień: tak, nieskończony potencjał czystego ognia, szalejących płomieni, roztopionych skał, zwęglonych szczątków. Z trudem otrząsnął się z tego uczucia i zaczął przeglądać swój ekwipunek, żeby sprawdzić, jakie szkody wyrządziła magia. Skórzaną kurtkę pokryła jakaś błękitna pleśń – odrzucił ją ze wstrętem. Sztylet z liścia dakruńskiego ostrokrzewu skamieniał i kruszył się jak łupek, więc jego także musiał się pozbyć. Najgorsze jednak stało się z naszyjnikiem: magia wyssała cały blask z kamieni tak, że teraz wyglądały jak bezwartościowe szkiełka, tertowe okucie nabrało zaś wyglądu zeschniętej trawy. Garoth i jego wyrzucił, klnąc przy tym na oś Piekieł. Zaraz jednak zapomniał o błyskotce, gdy tylko dotarł do swoich zapasów: wino sczerniało i nabrało konsystencji i zapachu oleju, zaś jedzenia nie ruszyłby nawet kijem: suchary postarzały się o dobre parę obrotów, mięso porosło błękitną pleśnią, owoce tervi sczerniały, skurczyły się i pomarszczyły. Garoth wiedział, że bez prowiantu nie przetrwa tu nawet dnia.

 

Przez dłuższą chwilę klęczał na ziemi, wpatrzony tępo w bezużyteczne teraz „zapasy”. Nagle jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Nie, pomyślał Garoth. Nie wolno się poddawać. Siedząc tutaj nic nie osiągnę, idąc mogę mieć jeszcze nadzieję. Wstał i rozejrzał się. W nocy stracił wszelką orientację, jego kompas wyglądał teraz, jakby ktoś zgniótł go z ogromną siłą, zmieniając go w kupę bezużytecznego żelastwa; zresztą przy tutejszej magii i tak nie miałby z niego pożytku. W normalnym świecie kierowałby się słońcem, w Lyvi'Menna jednak nawet słońce nie było nieruchome, ale krążyło po niebie w jakimś dziwnym tańcu, którego Garoth nie zdążył poznać. Wzruszył ramionami: teraz każdy kierunek był równie dobry. Ruszył przed siebie.

 

Równina była sucha i pusta; ku, które pokonywał, nie różniły się od siebie, przez co czuł się, jakby cały czas chodził w kółko. Może zresztą tak było; nie potrafił powiedzieć. Robiło się coraz goręcej i przed południem żar stał się nie do zniesienia. Po kilku kolejnych krokach Garoth stracił przytomność.

 

Ocknął się przed wieczorem i natychmiast podjął wędrówkę. Przez cały dzień nie tknął nawet kropli napoju, więc jego usta stały się suche, jak wiór, a gardło ścisnął bolesny węzeł. Przed oczami znów zamajaczyły mu błędne ogniki, tym razem tańcząc tuż nad powierzchnią cichych, czarnych jezior o oleistej powierzchni i wokół tryskających z ziemi srebrzystych źródeł. Wydawało mu się nawet, że słyszy ich szum, tuż na krawędzi świadomości. Zanim jednak zdołał do nich dotrzeć, znów stracił przytomność.

 

Pierwszym, co poczuł po przebudzeniu, był słodki, jakby chlebowy zapach. Garoth poznał go. Tak pachniały tutejsze lasy – zupełnie inaczej, niż dżungla w jego ojczyźnie, której ciężki, słodko-gorzki zapach mógł dosłownie zawrócić w głowie. Otworzył oczy – nie znajdował się już na pomarańczowym pustkowiu, ale na niewielkiej polance, zewsząd otoczonej „drzewami”. Przypominały mu wielkie ramy, takie jak te, w które oprawia się obrazy, a ich kształty były zadziwiająco regularne, jakby odmierzone od linijki. Między „ramami” rozpięta była błona – niebieska lub fioletowa w normalnych „drzewach”, w tych jednak czarna i lśniąca, prawie jak liście drzew w jego rodzimym Dakrun.

 

Garoth spróbował się podnieść i zorientował się, że jest związany. I że ktokolwiek to zrobił, zrobił to cholernie dobrze, gdyż przy całym swoim łotrowskim kunszcie, mężczyzna za nic nie mógł się uwolnić ani nawet poluzować więzów. Mógł tylko leżeć i czekać, aż ten ktoś wróci i uwolni go – albo zabije.

 

Czas dłużył się, jadowicie żółte słońce tańczyło mu przed oczami. Czuł, jak trawa wokół niego rośnie i oplata go. Świetnie, pomyślał. Dodatkowe więzy. Zastanawiał się, jak długo potrwa, zanim nawet jego oprawcy nie będą mogli uwolnić go spod zwojów cholernej, magicznej trawy.

 

Jakimś cudem udało mu się zasnąć. Obudził go suchy szelest, jakby ktoś przedzierał się przez zagajnik. Jednocześnie poczuł, jak trawa zaczyna się cofać, niechętnie oddając swą ofiarę.

 

– Obudziłeś się.

 

Musiał wykręcić głowę pod niewyobrażalnym kątem, żeby dostrzec tą, która wypowiadała te słowa. Na jej widok niemal wrzasnął z przerażenia. Oto stała przed nim – za nim, jeśli idzie o ścisłość – wysoka kobieta o ciele z grubsza humanoidalnym, ale porośniętym szarawym futrem i wyposażonym w długi, cienki, podobny do glizdy ogon. Ale to nie ogon przyciągnął jego uwagę, ale to, co spoczywało na karku kobiety. Był to wielki, wyleniały, niewątpliwie zwierzęcy pysk. Zbyt duży w stosunku do reszty ciała, niezdrowo pochylony, zdawał się nawet ściągać całą sylwetkę do przodu, jak jakiś potworny balast. Małe, czarne oczka, lśniły złowrogo znad wilgotnego, również czarnego nosa, nieustannie węszącego we wszystkie strony i otoczonego koroną wąsów. Spomiędzy warg wystawały dwa okropne kły.

 

Gdyby Garoth urodził się w innym wszechświecie stwierdziłby, że stwór przypomina zantropomorfizowanego szczura. Niestety, w Piekłach nie istniało nic, co choćby odlegle przypominało te stworzonka, mężczyzna musiał więc ograniczyć się do stwierdzenia, że jest to ohydne. W dodatku głos, którym się posługiwało był niewątpliwie samiczy, choć przez wzgląd na obecną postać istoty Garoth nie mógł stwierdzić, do jakiego gatunku należał.

 

– Wybacz, że musieliśmy cię związać. Nie chcieliśmy, żebyś gdzieś pobiegł i zrobił sobie krzywdę. Pogorzelisko może być niebezpieczne.

 

Kobieta-szczur zbliżyła się do niego. Garoth próbował się odsunąć, ale więzy krępowały go zbyt mocno. Kątem oka dojrzał jej dłoń, uzbrojoną w podobne do stalowych szpony. Zamknął oczy i…

 

Poczuł, jak więzy opadają. Ostrożnie uchylił powieki. Kobieta-szczur stała nad nim, z jej szczurzego pyska wyzierało raczej zaciekawienie, niż głód, groźba czy którekolwiek z innych uczuć, które spodziewałby się ujrzeć.

 

– No, nie bój się, gdybym chciała cię zjeść, już dawno bym to zrobiła. – Zachichotała w bardzo nieprzyjemny sposób. – Tsyy'is mógłby próbować, dlatego ukryliśmy cię tu, z dala od obozu. Teraz jednak, kiedy możesz się bronić, nie ma chyba obaw. Chodź za mną, przedstawię cię reszcie.

– A ty kim niby jesteś? – wymamrotał Garoth, przytłoczony nadmiarem informacji.

– Och, przepraszam za gafę. Jestem Calacedia. Jak ciebie zwą?

– Garoth.

– W porządku, Garoth. Chodźmy więc.

Garoth wstał, z trudem rozprostowując kończyny, zesztywniałe od długiego leżenia w jednej pozycji. Ze zdumieniem zauważył, że nic go tak naprawdę nie boli – ani żebra zmiażdżone przez to cholerne wzgórze, ani otarcia na rękach, ani bąble na stopach. Nawet nie chciało mu się pić. Wykonał kilka ćwiczeń na rozruszanie. Calacedia obserwowała wszystko cierpliwie. Zauważył, że szczurzyca porusza się, jakby nie czuła się do końca swobodnie w swoim ciele. Gdy dał znak, że jest gotów do drogi, pokicała zabawnie między drzewami, a on, chcąc nie chcąc, ruszył za nią. Szybko pokonali zagajnik i wyszli po drugiej stronie, na kolejnej polanie, nieco większej od tej, na której go przetrzymywano. Stało tu rzędem pół tuzina prymitywnych szałasów, zbudowanych z całych drzew, ruiny czegoś, co kiedyś było murowanym domem, załatane niedbale całymi drzewami, jakiś obiekt w kształcie przewróconej miski – chyba wóz, sądząc po półkolistym wgłębieniu, w którym kiedyś mogła znajdować się kula, jakiej niektóre ludy używają zamiast płaskich kół. Przy ruinach znajdowała się studnia, z której buchał żółty dym. Otoczona była niskim murkiem, którego kamienie dawno pożółkły i porosły jakimś galaretowatym porostem. Pośrodku obozowiska zaś płonął ogień – zwykły, naturalny ogień, podsycany suchymi gałęźmi, wijącymi się, jakby za wszelką cenę chciały uciec. Garoth chyba po raz pierwszy w życiu widział ogień, który nie był podsycany kamieniem, więc widok ten zaabsorbował go o wiele bardziej, niż pół tuzina następnych szczuroludzi, który zaraz zerwali się ze swoich miejsc i podbiegli, by go powitać.

 

– Ach, nasz gość wreszcie się obudził – powiedział jeden z nich, ten, w którego oczach najwięcej było inteligencji, a najmniej szaleństwa. – Witaj na ziemi wygnanych. Jestem Su'ulia, niegdyś mag, dziś zaledwie przywódca tej garstki wygnańców.

 

Wyszczerzył zęby, w czym Garoth z trudem dopatrzył się prób uśmiechu. Przełknął ślinę.

 

– Jestem Garoth. Czy… czym wy właściwie jesteście?

 

– Och, nie przejmuj się naszym obecnym wyglądem. Kiedyś byliśmy tacy, jak ty.

 

Garoth odruchowo uniósł dłoń do zgrubienia z boku głowy.

 

– Byliście vhariarami?

 

– Tylko ja, inni pochodzą z innych gatunków.

 

– W oczach bogów wszyscy jesteśmy równi – powiedział Garoth zasłyszaną niegdyś sentencję.

 

Jeden ze szczurołaków – niski, o ciemnej sierści i wrogim spojrzeniu – prychnął drwiąco. Su'ulia skrzywił się.

 

– Nie przejmuj się nim – powiedział szybko. – To Samu-o-Sunn z Tarviss.

 

Garoth słyszał kiedyś o Tarviss i jego mieszkańcach. Nie rozumiał ich: we wszechświecie, w którym, jeśli wierzyć magom, istnieją dwieście czterdzieści cztery gatunki rozumne, z których ludzie wcale nie są najważniejszym ani najbardziej rozumnym ani nawet najbardziej rozpowszechnionym, jaki sens ma gatunkizm? A jednak z sobie tylko znanych przyczyn tarvissjanie uważali się za najlepszych, najbardziej rozumnych i w ogóle jedynych słusznych. A do swojego świata nawet nie wpuszczali obcych – obcych ludzi, a co dopiero innych tlaloi!

 

– Ja jestem Rai Rakoth – wyrwał się kolejny szczur. Wyglądał na najmłodszego i najżywszego z nich wszystkich. Stał pewnie, z ręką niedbale opartą na biodrze, drugą podrzucając i łapiąc niewielki sztylet, sklecony chyba ze znalezionych resztek. – Człowiek, rodowity strabańczyk.

 

Samu-o-Sunn ponownie prychnął.

 

– Nie ma czegoś takiego, jak rodowity strabańczyk. Wszyscy w M'velt Strabanie to przybłędy.

 

– Urodziłem się i wychowałem w tym mieście, mam prawo uważać się za rodowitego strabańczyka! – zaprotestował Rai, łypiąc złowrogo na tarvissjana. Wtedy wtrącił się kolejny szczur, najmniejszy i najbardziej wyleniały. Widać było, że z nich wszystkich, on najmniej pewnie czuje się w swoim ciele.

 

– Ja jestem Y-xiiiiz – wydał z siebie dźwięk przypominający przesuwanie noża po szkle. – Kiedyś byłem t'lyigiem, magiem. Przybyłem tu, chcąc zbadać magię tego miejsca. Wygląda na to, że ona pierwsza zbadała mnie.

 

– Nigdy nie widziałem t'lyiga – powiedział Garoth. Słyszał co prawda o tych grzybowatych stworzeniach, ale żyjąc w M'velt Strabanie naprawdę trudno nie usłyszeć o czymkolwiek, co żyje w Piekłach.

 

– Cóż, teraz widzisz. – Y-xiiiiz uśmiechnął się blado, ale wyglądało to raczej na imitację grymasu, który wcześniej zaprezentował Su'ulia, niż odruchową reakcję. W swojej postaci stworzenie to bowiem w ogóle nie posiadało mimiki. – Choć nie w formie, jakiej bym sobie życzył.

 

– Calacedię już znasz – powiedział Su'ulia. – Była kiedyś saihva i towarzyszyła Y-xiiiizowi w jego podróży tutaj.

 

– Nie chcę wiedzieć, co łączyło tych dwóch – mruknął Samu-o-Sunn. Y-xiiiiz natychmiast skulił się, jakby próbując wysunąć kolce, których już nie miał.

 

– Czy ja ci wyglądam na rozpłodowca?! – wysyczał wściekle.

 

– Wyglądasz mi na coś, co rośnie na chlebie, jeśli się go zbyt długo zostawi w ciepłym i mokrym miejscu.

 

– Tyyy… żarcie dla Yn-nynga!

 

Samu-o-Sunn skrzywił się pogardliwie.

 

– Ciebie by nawet ten yng nie tknął.

 

– Spokój! – krzyknął Su'ulia, powstrzymując kłótnię. – Pomyślcie, w jaki sposób pokazujecie się naszemu gościowi!

 

– Może pokażmy się w dobrym świetle i zaprośmy go do stołu? – Pysk Raia wykrzywił się złośliwie. O dziwo, to właśnie on wykazywał najmniejsze problemy z poruszaniem się w nowym, zniekształconym ciele.

 

– Racja! – Su'ulia odruchowo pacną miejsce, gdzie kiedyś na jego głowie znajdowały się zgrubienia. – Co prawda stołu nie mamy, ale do obiadu możemy zaprosić.

 

Wskazał ognisko i piekące się na ruszcie mięso. Wyglądało na to, że jakieś magio-tknięte stworzenie pieczono tu w całości, razem z długimi tylnymi nogami, najwidoczniej przystosowanymi do skakania, grubym ogonem, podobnym do saihvańskiego, trzema krótkimi, przednimi łapami i małą główką o zabawnych, długich uszach. Garoth dopiero na jego widok uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Nie zraziło go nawet to, że pieczeń nie wydzielała żadnego zapachu.

 

Garoth usiadł przy ognisku, w kręgu szczurołaków. Z pewnym rozbawieniem zauważył, jak z każdego z nich wychodzi obce pochodzenie. Calacedia przycupnęła, usilnie próbując podpierać się ogonem, który teraz był zbyt słaby i zbyt cienki, by cokolwiek utrzymać. Y-xiiiiz sprawiał wrażenie, jakby chciał wsunąć kończyny w siebie, co może i było łatwe, kiedy się jest na poły amorficznym grzybem, ale staje się zupełnie niemożliwe w ciele jakiegokolwiek zwierzęcia. Su'ulia siedział sztywno, w pozycji znamionującej kogoś, kto nigdy w życiu nie siedział na ziemi, zawsze w miękkich i wyścielanych fotelach. Samu-o-Sunn klęczał, w pozycji typowej dla świątobliwego kapłana-maga z Tarviss. I tylko Rai Rakoth rozsiadł się, zupełnie swobodnie, z jedną nogą zgiętą, drugą luźno położoną na ziemi, wspierając się na jednej ręce.

 

– Nie jest to może szczyt kulinarnego rzemiosła – zaczęła Calacedia, zdejmując mięso znad ognia i sprawnie rozdzierając je na porcje pazurami. – Ale w obecnych warunkach to najlepsze, na co możemy liczyć. Nie przejmuj się, co miałeś wchłonąć, już wchłonąłeś – dodała, widząc jego niepewną minę. – Skoro jeszcze nie zmieniłeś się w taką pokrakę, jak my, to znaczy, że nic ci już nie grozi.

 

– No, nie, wciąż możesz wybuchnąć po paru dniach, albo może ci zacząć rosnąć błękitna sierść – rzucił złośliwie Rai Rakoth. – Wy, vhariarzy, normalnie nie macie sierści, nie?

 

– Nie – odparł Su'ulia, kręcąc szczurzym nosem.

 

– Dzięki – powiedział Garoth, odbierając swoją porcję. Mięso było miękkie i soczyste, ale nie przypominało niczego, co kiedykolwiek jadł. Nie był pewien, czy mu smakuje, ale był zbyt głodny, żeby się nad tym zastanawiać.

 

– Co ci się stało w dłoń? – spytała Calacedia na widok dziwacznej protezy, jaką przyprawiło mu Pogorzelisko. Garoth skrzywił się lekko.

 

– Magia – wyjaśnił krótko.

 

– Sama z siebie?

 

– Hm, szczerze mówiąc, uaktywniłem kamień ognisty.

 

Rai parsknął śmiechem.

 

– Kretyn. Masz szczęście, że żyjesz.

 

Garoth nie pokazał, jak bardzo nazywanie kretynem przez człowieka – istotę niższą – go zabodło.

 

– Musiałem uwolnić się ze wzgórza – wyjaśnił.

 

– Aaa, tak. – Rai mlasnął, jakby z zadowoleniem. – Wzgórza potrafią być perfidne. Ale i tak ciesz się, że nie natrafiłeś na deszcz.

 

– Deszcz?

 

– Taaak. Ciężkie, czarne krople, które wyżrą twoje ciało do kości zanim się zorientujesz, co się dzieje.

 

– Brzmi paskudnie. A co wam się właściwie stało?

 

– Magia. – Su'ulia łypnął znad swojej porcji, którą nawet teraz spożywał powoli i dystyngowanie, jak na vhariara przystało, natychmiast wprawiając Garotha w zakłopotanie. – Wszyscy przybyliśmy na to przeklęte Pogorzelisko, wiedzeni chęcią zbadania jego magii. Jedyne, co znaleźliśmy, to sierść i ogony.

 

– Wypraszam sobie! – parsknął Rai Rakoth. – Ja nie mam z tą magią nic wspólnego!

 

– Więc co tu robisz? – zainteresował się Garoth. Szczurołak zmieszał się nieco.

 

– No… założyłem się po pijaku z paroma kumplami, że przejdę to Pogorzelisko. Nie wyszło. Straciłem sto strabanów! – zaperzył się. Strabanami nazywano strabańską walutę: cienkie, tertowe monety z wyrytymi herbami obecnych właścicieli Wielkiej Mennicy, która z rąk do rąk przechodziła częściej, niż jej wyroby. Niezbyt oryginalna nazwa, swoją drogą, ale czego się spodziewać po kulturze, która istniała od kilkuset obrotów i którą tworzyły wszelkiej maści wyrzutki?

 

– To chyba nie jest twój największy problem – zauważył Y-xiiiiz.

 

– A co ty tutaj robisz? – zainteresowała się Calacedia. Garoth skrzywił się nieco.

 

– Próbowałem uciec przed strażami królewskimi. Myślałem, że mi się uda…

 

Rai zachichotał.

 

– Wyczuwam bratnią duszę. Cóż żeś zmajstrował?

 

– Ech… Ukradłem naszyjnik z diamentów i kamieni burzowych.

 

Rai zagwizdał przez zęby.

 

– Słynny Ar-Shathoth?

 

– Słynny Ar-Shathoth.

 

– Gdzie go masz? Chętnie rzucę okiem na ten skarb. Sam miałem się za niego zabierać, zanim… Ech.

 

– Tutejsza magia wysączyła z niego blask. Był bezwartościowy, więc go wyrzuciłem.

 

– Toś głupi – parsknął Rai. – Gdybyś tylko opuścił tę krainę, klejnoty zaraz odzyskałyby blask.

 

Garoth złapał się za głowę.

 

– Teraz i tak go nie znajdziesz – powiedziała Calacedia. – Prawdopodobnie Pogorzelisko już go wchłonęło.

 

– Na Dziewięć Kręgów! Eojioli mnie zabije!

 

– Co?! – Rai poderwał się jak oparzony. – Nie mów, że pracujesz dla tego drania!

 

– Owszem, czemu pytasz?

 

– Ech, sam dla niego pracowałem. Stary sknera, obrabiał mnie przy każdej okazji. Zamierzasz do niego wrócić, jeśli się stąd wyrwiesz?

 

– No… chyba tak. Wiele mu zawdzięczam.

 

Rai prychnął, ale zanim zdążył coś powiedzieć, wtrącił się Su'ulia:

 

– To może nie być takie proste. Po pierwsze, musiałbyś znaleźć drogę do wyjścia. Po drugie, hmmm… Czas tutaj biegnie… Trochę inaczej, niż w innych światach.

 

– Jak to: inaczej?!

 

– Nikt dokładnie nie wie. Niby dnie są takie same, a mimo to nie jestem w stanie powiedzieć ci, jak długo już tu jestem. Każdy z nas ma podobne odczucia. – Szczurołaki wokół niego pokiwały głowami. – Jakby… w ogóle nie płynęły. Tylko dni, bez obrotów, rozumiesz?

 

– Nie bardzo.

 

– Za jakiś czas zrozumiesz – zapewnił Rai.

 

– Nie zamierzam zostawać tu na długo!

 

– To nie ma znaczenia. Stąd nie ma ucieczki – powiedział smętnie Y-xiiiiz.

 

– Och, na pewno jest! – zawołała Rai. – Musiałby tylko znaleźć się ktoś z jajami, żeby ją znaleźć.

 

– Nawet jeśli to się stanie – powiedział Su'ulia. – Może wyjść wiele obrotów po tym, jak wszedł, nawet, jeśli osobiście odczuje upływ tylko kilku dni.

 

– To może oznaczać, że już nie załapiesz się na powrót do Eojioli.

 

– To możliwe. Tym bardziej, że ostatnio miał jakieś kłopoty z tym goblinem, Hajitem.

 

– Nie znam go. Dobry jest?

 

– Kantuje Eojioli na wszystkich możliwych polach, więc wnioskuję, że tak.

 

Rai zaśmiał się.

 

– Tam wszyscy kantują Eojioli, i on kantuje wszystkich. Taki kącik wzajemnej kantacji. Skoro jednak Eojioli uznał, że akurat jego kanty mu zagrażają, wnioskuję, że naprawdę jest dobry.

 

– Może. – Wzruszył ramionami.

 

– Bogowie, czy w M'velt Strabanie wszyscy to łotry i kanciarze? – Calacedia skrzywiła się potwornie, co nadało jej szczurzemu pyskowi makabryczny wygląd.

 

– Większość – przyznali zgodnie Rai i Garoth.

 

– Czyż nie nazywają M'velt Strabany miastem łotrów? – Uśmiechnął się Y-xiiiiz.

 

– A także Miastem na Rozstajach, Najwspanialszym Miastem Piekieł, Klejnotem Pustyni, Wielką Bramą… – zaczął wymieniać Rai z typową dla strabańczyków dumą.

 

– Czemu ty nie jesz? – spytał Garoth, dopiero teraz zauważając, że t'lyig nawet nie dostał swojej porcji.

 

– Och, on poczeka, aż się zepsuje – rzucił pogardliwie Samu-o-Sunn. – Dla niego im bardziej zgniłe, tym lepsze.

– Co jest złego w zgniłym mięsie? – zaprotestował Y-xiiiiz. – O wiele lepiej się je trawi!

– O ile się ma plechę i samemu powoduje to gnicie…

– A co jest złego w posiadaniu plechy? Jest o wiele bardziej przydatna, niż dziesiątki skomplikowanych organów, tworzących wasz układ trawienny. Zamiast przeznaczać energię na ich tworzenie i utrzymanie, możemy przeznaczyć ją na coś innego. Na przykład na rozwój centralnego układu plechowego. – Spojrzał pogardliwie na Samu-o-Sunn, który wyglądał, jakby go ktoś dźgnął pogrzebaczem.

 

– Ty spłachciu pleśni!

 

– Spokój! – warknął Su'ulia. – Teraz i tak wszyscy jesteśmy bestiami, więc co za różnica, kim byliśmy kiedyś?

 

– Jeśli kiedykolwiek wrócimy do naszych postaci…

 

– Jeśli – podkreślił Su'ulia. – Jesteśmy tu już tak długo, że powinniśmy przyzwyczaić się do myśli, że – przynajmniej na razie – jesteśmy równi.

 

Samu prychnął pogardliwie, t'lyig zazgrzytał coś po swojemu i obaj ostentacyjnie odwrócili się do siebie plecami. Su'ulia westchnął.

 

– Musisz im wybaczyć – powiedział. – Kłócą się odkąd tu przybyli. Dwaj gatunkiści w jednej wiosce to nie jest dobre połączenie.

 

– Jest was tylko tyle? – zdziwił się Garoth.

 

– No… Jest jeszcze Tsyy'is – przyznał z ociąganiem były vhariar.

 

– Brzmi jak nazwa tego Piekła, jak mu tam? Ciis?

 

– Ciis, dokładnie. Myiangua twierdzą, że ta nazwa pochodzi z ich języka, chociaż właściwie nigdy ich tam nie było.

 

– A więc jest myiangua?

 

– Był – poprawiła Calacedia.

 

– Mag czy przybłęda?

 

– Nie wiadomo – odparł Su'ulia. W odpowiedzi na jego zdumione spojrzenie, wyjaśnił: – Oszalał. Całe dnie siedzi pod tamtym wozem – wskazał ręką obiekt przypominający odwróconą misę – kołysze się w przód i w tył i mamrocze coś bez sensu. Może zresztą ma to sens, bo mówi po swojemu. Tsyy'is to dźwięk, jaki powtarza najczęściej, dlatego tak go nazywamy.

 

– Bycie ssakiem musi być dla niego szokiem – domyślił się Garoth. Kilkakrotnie miał okazję widzieć żywych myiangua – małe, chude, dwunożne jaszczurki o sumiastych wąsach i czymś w rodzaju dwóch worków skórnych na plecach. Myiangua byli w stanie wydawać niezwykle irytujące dźwięki przez napełnianie tych worków powietrzem i opróżnianie ich. To był ich sposób komunikacji. Garoth nie widział niczego podobnego u szczurołaków i przypuszczał, że skoro saihva nie ma czterech piersi, t'lyig kolców, a vhariar zgrubień po bokach głowy, to i myiangua stracił swe worki.

 

– Nie większym, niż dla mnie bycie zwierzęciem! – zaperzył się Y-xiiiiz.

 

– Tak, ale ty jesteś magiem, nie wiemy, kim jest Tsyy'is – wyjaśnił Su'ulia. – Jeśli był zwykłym łotrem, jak ci dwaj, to przemiana mogła być dla niego szokiem.

 

– Czy nikt więcej nie przechodził przez Pogorzelisko?

 

– Może i przechodził, ale nie trafił na nas – odparła Calacedia.

 

– Była jeszcze taka jedna…

 

– Yxa-Xung – powiedział szybko Rai.

 

– Zresztą, nie każdy, kto tu trafia, musi zmienić się w szczura, a tym bardziej, trafić na naszą grupę – wciął się Su'ulia, jakby nie życząc sobie rozmów na temat Yxa-Xung. – Pogorzelisko jest ogromne.

 

– Zaraz, zaraz, co się z nią stało?

 

Samu prychnął drwiąco, Rai skrzywił się, Calacedia odwróciła wzrok. Y-xiiiiz wyglądał, jakby nagle bardzo zainteresowały go kiełki trawy, wyrastające mu pod nosem. Su'ulia westchnął.

 

– Przyszła tu pewnego dnia. Korriganka, Yxa-Xung. Nikt zresztą nie wiedział, czy to jej imię, tytuł czy coś innego. Ona… bardzo chciała się stąd wydostać. Uwiodła Raia i razem z nim poszła… gdzieś, w tamtym kierunku – machnął ręką w stronę, z której niedawno przyszedł Garoth. – Po jakichś dwóch dniach trafili na ziemie tlaloi-kotów. Domyśl się, co się stało.

 

Garoth zagwizdał.

 

– Jak udało ci się uciec? – spytał Raia. Tamten skrzywił się jeszcze bardziej.

 

– Rzuciłem się między kamienie i udawałem jeden z nich. Chyba nieźle mi wyszło, a może to tutejsza magia, ale zostawili mnie w spokoju. Ją zabrali.

 

– I nie próbowałeś jej ratować?

 

– A co ja jestem, rycerz w lśniącej zbroi?! Wiedziała, kogo bierze na wyprawę. Wiedziała, że w razie czego nie ma co na mnie liczyć. Ja bym na nią też nie liczył, jakby co. To uczciwy układ.

 

Garoth nie mógł nie przyznać mu racji.

 

– Wiemy więc, że niebezpiecznie jest iść w tamtą stronę. A w przeciwną?

 

– Och, tlaloi-koty mówili coś o tlaloi-krokodylach – odparł złośliwie Rai. – Ponoć żyją właśnie tam.

 

– To zresztą nie ma znaczenia, dopóki nie wiemy dokąd dokładnie mamy iść. – Su'ulia potoczył wkoło spojrzeniem żółtych oczu. Rai tylko machną ręką.

 

– Przed siebie. Prędzej czy później to gówno musi się skończyć.

 

– Tak, ale może to trwać dwa dni, a może trwać całe obroty, jeśli akurat będziesz podążał wzdłuż całego łuku Pogorzeliska, albo krążył w kółko.

 

– Więc co? – Garoth poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Jakim cudem ci durnie w ogóle zostali magami?! Z inteligencją wściekłych siplahów i inicjatywą kamieniaków! Gdyby on się tak zachowywał, nigdy nie opuściłby pieprzonego Dakrun i do dziś grzebałby w błocie i wdychał trujące opary dżungli. – Planujecie zostać tu do śmierci? Kiedykolwiek ona nastąpi?

 

– Ależ skąd! – zaprzeczył żywo Su'ulia. – Mamy plan. Ale nie możemy sami go zrealizować. Potrzebujemy ciebie.

 

– Mnie? – Garotha zatkało. – A co ja mam z tym wspólnego?

 

– Spokojnie, przyjacielu, pozwól, że ci wszystko wyjaśnię. Widzisz, ta kraina… Zdaje się w jakiś sposób pamiętać to, co znajdowało się tu przed wiekami. Czasem… wyrzuca te rzeczy na powierzchnię. Fragmenty miast, budynków, lasów… Kiedyś na własne widziałem przejeżdżający oddział rycerzy, ale zbroje zbyt dokładnie ich skrywały, nie wiem więc, do jakiego należeli gatunku. Rai zaś zarzeka się, że obserwował całą bitwę ze szczytu wzgórza, dopóki obie armie nie zniknęły w chmurze złotej mgły.

 

– To prawda! – zapewnił Rai.

 

– W każdym razie, jedno z takich hmmm… wspomnień pojawia się co jakiś czas o dzień drogi gdzieś w tamtą stronę. – Wskazał dłonią kierunek, w którym stał przewrócony wóz, nieco na lewo od chaty. – Ma postać czegoś w rodzaju studni, emanującego ogromną – nawet jak na standardy tego miejsca – energią magiczną. Sądzimy, że może mieć jakiś związek z magią utrzymującą całą krainę w takim stanie. – Zamilkł, patrząc wyczekująco na Garotha.

 

– Więc? – spytał ten, gdy cisza przedłużała się. Zauważył, że wszystkie szczurołaki patrzą na niego. Poczuł się przez to nieco nieswojo.

 

– Więc, mój wolno myślący przyjacielu – rzucił Rai Rakoth. – Trzeba wyssać magię ze studni, a kraina się uzdrowi.

 

– A przynajmniej jej część – dodał szybko Su'ulia. – Mamy nadzieję, że dość duża, byśmy byli w stanie ustalić kierunek i znaleźć drogę na zewnątrz.

 

– Więc dlaczego jeszcze tego nie zrobiliście? – wykrzyknął Garoth. – Na co czekacie?

 

– Chyba nie sądzisz, że to takie proste? – Skrzywił się Rai. Su'ulia natychmiast pospieszył z wyjaśnieniem:

 

– Najpierw musieliśmy znaleźć sposób na wyssanie tej magii…

 

– Trójka z was zawodowo zajmuje się magią, nie rozumiem więc, w czym problem?

 

– To nie takie proste jak napad na królewski zamek – burknął Samu.

 

– Nie, w zasadzie to zadania o podobnym stopniu trudności. Jedno i drugie wymaga przygotowań. Im dłużej one trwają, tym większe prawdopodobieństwo, że się powiedzie.

 

– I co? Znaleźliście w końcu sposób?

 

– Tak, oczywiście. Z tym, że… – Su'ulia zawiesił znacząco głos. Y-xiiiiz dokończył za niego.

 

– Z tym, że nie możemy wprowadzić go w życie.

 

– Dlaczegóż to?

 

– Poczekaj tu.

 

Su'ulia odwrócił się na pięcie i wolno, dostojnie – nawet pomimo pokraczności swej obecnej sylwetki – poszedł do jednego z szałasów i zniknął w jego wnętrzu. Po chwili wrócił, niosąc coś w dłoni. Dopiero gdy usiadł z powrotem na swoim miejscu pokazał to Garothowi. Była to niewielka, idealnie czarna kulka. Nie wyglądała, jak obiekt w ścisłym tego słowa znaczeniu; raczej jak kulista dziura w przestrzeni. Nie, nie kulista, poprawił się w myślach Garoth. Okrągła. Nie mogła mieć więcej, niż dwa wymiary.

 

– Oto efekt naszej wytężonej pracy i najostrożniejszych zaklęć, jakie odważyliśmy się rzucić.

 

– To coś ma wyssać magię ze studni?

 

– Tak. O ile znajdzie się w studni.

 

– Więc… trzeba to tam wrzucić? – zaproponował z przekąsem.

 

– Problem w tym, że żaden z nas nie może się do niej zbliżyć – powiedział Rai. – Zatrzymuje nas jakby niewidzialna ściana. Próbowałem wrzucić to z odległości, ale mgła otaczająca studnię wypacza odległości i nie udało mi się.

 

– Jak to w ogóle możliwe?!

 

– Cóż, to dość oczywiste – powiedział Su'ulia.

 

– Kłaniają się najprostsze prawa metafizyki – dodał z przekąsem Rai.

 

– Tradycyjnie wyróżnia się dwa rodzaje energii magicznej – zaczął Su'ulia. – Energię pozytywną, to jest taką, która jest w stanie wchodzić w reakcje z obiektami materialnymi, oraz negatywną, która powstaje w wyniku tych reakcji. Ogólna ilość energii we wszechświecie jest stała. Mało kto wie jednak, że oprócz tego energię da się podzielić jeszcze w jeden sposób – na to, co my nazywamy kolorami. Kolor magii nie ma znaczenia dla jej reakcji ze światem materialnym, dlatego większość magów czy magotechników nie zawraca sobie nim głowy. Ma on jednak ogromne znaczenie dla reakcji magii z magią. Kiedy w jednym miejscu zgromadzi się zbyt dużo energii danego koloru, może dojść do dziwnych zjawisk.

 

– Jak tlaloi zmieniający się w bestie?

 

– Na przykład. Aczkolwiek nie jest to stan naturalny, gdyż strumienie magii jednego koloru raczej będą się odpychać, niż przyciągać. Odwrócenie tego procesu jest… trudne… i katastrofalne w skutkach.

 

– No dobrze, ale jaki to ma związek z naszą sytuacją. To znaczy, rozumiem, że znajdujemy się na obszarze, gdzie zgromadziło się zbyt dużo energii jednego koloru, ale…

 

– Ale wciąż nie jest to obszar jednorodny, wciąż przeplatają się tu strumienie energii różnych kolorów… I wciąż strumienie energii jednego koloru odpychają się nawzajem.

 

– Jak magiczna studnia… i ofiary jej magii.

 

– Dokładnie.

 

– I przypuszczacie, że skoro ja nie padłem ofiarą tej magii… Nie w takim stopniu, w każdym razie… To będę w stanie zbliżyć się do studni?

 

– Taką mamy nadzieję. A nawet jeśli nie bezpośrednio, to przynajmniej na odległość pozwalającą na celny rzut.

 

– Choć trzeba przyznać, że powinien się tym zająć ktoś z bardziej ścisłym umysłem, kto byłby w stanie obliczyć odpowiednią trajektorię i… – zaproponował ostrożnie Samu. Rai prychnął.

 

– Vhariar nie wrzuciłby kuli do kosza, nawet gdyby ten stał pół ku przed nim, t'lyig w tym ciele ledwo może ustać na nogach, a ty znasz się na magiomatyce tak samo, jak ja. A nuż Garoth da radę?

 

– Może nie będzie musiał? – rzucił Su'ulia. – Może studnia nie powstrzyma go przed zbliżeniem się do siebie. Bądź co bądź, on nie jest tak… skażony, jak my.

 

– Jeszcze – sarknął Rai. – Hej, ty, jak twoje zdolności magiomatyczne?

 

– Nooo… cóż. – Za młodu Garoth odebrał staranne lekcje magiomatyki i magiometrii w szkole w Geven, po prawdzie jednak niewiele z nich pamiętał. Raz, że nigdy tak naprawdę się do nich nie przykładał, dwa – że nigdy ich nie potrzebował. Nie był magiem, na Dziewięć Kręgów! – Dam sobie radę – powiedział w końcu. Rai znowu prychnął.

 

– No to już po nas – mruknął.

 

– Świetnie! – ucieszył się Su'ulia, zbyt ostentacyjnie, jak na gust Garotha, jakby ze wszelką cenę próbując zagłuszyć defetyzm Raia. – Calacedia z tobą pójdzie. Jakby coś poszło nie tak, przyniesie nam kulkę z powrotem. Musimy się ubezpieczyć – dodał wyjaśniająco. Garoth skrzywił się lekko.

 

– Chyba nie sądzicie, że was zdradzę?

 

– Jasne, że nie. – Rai klepnął go przyjacielsko po plecach. – Pamiętaj tylko, że jakby co, to do niczego cię nie zmuszamy. Jesteś tu tak samo udupiony, jak my wszyscy. Albo rozpizgasz tę cholerną studnię, albo ona rozpizga nas. Jak biedną Yxa-Xung.

 

– A myślałem, że zjedli ją tlaloi-koty – zauważył złośliwie Garoth. Rai pomachał lekceważąco ręką.

 

– Wszystko jedno.

 

– Możecie ruszać natychmiast – powiedział Su'ulia.

 

– Co? Tak od razu, bez przygotowania?

 

– A jak tu się przygotowywać? Znasz teorię, praktykę poznasz na miejscu. Weźcie zapasy, nasze błogosławieństwo – o ile jest cokolwiek warte – i w drogę!

 

Garoth obejrzał się. Calacedia była już przy studni, napełniając dwa skórzane worki jakąś żółtą cieczą. Jeśli to ona tak dymiła, to… Garoth nie miał zamiaru jej pić! Rai tymczasem śmignął do rozwalonej chaty i wrócił, objuczony dwoma kolejnymi skórzanymi workami. Z namaszczeniem wręczył je Garothowi. Ten zajrzał do jednego, by zobaczyć starannie ułożone zapasy: paski prawie czarnego, suszonego mięsa, całe woreczki jakiegoś czarnego ziarna, szare jak ziemia placki, trochę dziwacznych warzyw.

 

– Dzień drogi – powtórzył Su'ulia. – Może jej tam nie być w tej chwili, wtedy musicie poczekać. Pojawia się co parę dni.

 

– Jesteś pewien?

 

– Tak, jestem.

 

Calacedia wróciła z workami, w których syczała i chlupotała żółta ciecz.

 

– Nie przypuszczam, byście tu mieli czystą wodę? – spytał bez nadziei Garoth.

 

Su'ulia uniósł brew.

 

– Nie sądziłem, że ktoś, kto pija jad węża może być tak wybredny.

 

Garoth zamierzał spytać go, skąd o tym wie, ale zanim zdążył się odezwać, Calacedia zapewniła go:

 

– Nie przejmuj się, nic ci się od tego nie stanie. Zresztą, piłeś to już.

 

– Kiedy?!

 

– Och, nawet nie pamiętasz. Wczoraj parę razy odzyskiwałeś przytomność. Dostałeś gorączki i strasznie się rzucałeś, dlatego, między innymi, musieliśmy cię związać.

 

– To przez to świństwo!

 

Calacedia wydęła policzki.

 

– Bzdura. To przez odwodnienie. Gdybyśmy cię nie znaleźli i nie napoili tym „świństwem”, teraz pewnie byłbyś martwy.

 

– Wybacz, ale w domu nauczyli mnie, żeby nie tykać niczego, co ma taki kolor.

 

– Tak? – Rai poderwał się jak oparzony, jakby odmawiając napoju Garoth uraził jego osobistą dumę. Vhariar zdziwił się nieco, choć w sumie nie powinien – widział już taką reakcję wśród mieszkańców Strabany, leżącej, bądź co bądź, na pustyni. – W domu pewnie nauczyli cię także, że magia jest spokojna i uporządkowana. I wiesz, co ci powiem? Wszystko, czego nauczyłeś się w domu, tutaj możesz wyrzucić na Ziemię. Witamy w Piekłach, panie Mądry!

 

Garoth poczuł, jakby go ktoś dźgnął pogrzebaczem.

 

– Kiedy ty grzałeś dupę w swoim wspaniałym mieście, z wodą doprowadzaną do mieszkań w ołowianych rurach, ja walczyłem z prawdziwą dżunglą, nie ucz mnie więc, jak wyglądają Piekła, miejska szumowino!

 

Rai warknął jak dzikie zwierzę i sięgnął do noża. Garoth ostrzegawczo wyciągnął przed siebie magio-tkniętą rękę. Su'ulia zaklął wściekle w jakimś narzeczu, którego Garoth nie umiał rozpoznać.

 

– Co, do kurwy, jest w tym miejscu, że wszyscy chcą się pozabijać?! Powietrze?

 

– Pewnie to świństwo, które daliście mi do picia – warknął Garoth. Jeśli miał rację, to nie dziw, że Samu i Y-xiiiiz nie mogli dojść do porozumienia! Dziw tylko, że przeżyli tak długo.

 

– Jeśli wolisz śmierć, da się to nadrobić, rakogłowy – odwarknął Rai, używając popularnego i bardzo obraźliwego określenia vhariarów, których zgrubienia na bokach głów kojarzyły się ludziom z rozrośniętymi naroślami rakowymi. Calacedia na wszelki wypadek stanęła między nimi.

 

– Spokój, na Kręgi! Pozabijajcie się teraz, a nigdy stąd nie wyjdziemy!

 

Wszyscy spojrzeli na Y-xiiiiza. T'lyig znów kulił się, jakby chcąc wysunąć nieobecne kolce. Garoth opuścił dłoń.

 

– Ten spłacheć pleśni ma rację. – Łypnął na Raia, który w odpowiedzi błysnął szczurzymi zębami. – Policzymy się, jak już będziemy na zewnątrz.

 

– O ile będziemy. Garoth, nie wiem, czy wiesz, ale to „świństwo”, jak je nazywasz, wyleczyło twoją gorączkę i rany, jakich się nabawiłeś. Jak tak leżałeś na pustyni, coś wyżarło ci pół boku. Myśleliśmy, że już cię nie odratujemy, a jednak nie ma ani śladu. – Garoth odruchowo podciągnął koszulę, żeby sprawdzić, czy ma rację. Faktycznie, śladu nie było, tak samo jak siniaków, jakie musiało zostawić wzgórze, otarć, ani żadnych innych uszkodzeń. – Możesz więc pić to, przeżyć i wydostać się, by dalej walczyć z tą swoją dżunglą, gdziekolwiek ona jest, albo zdechnąć z pragnienia i skazać nas na kolejne obroty bezsensownej wegetacji w tej przeklętej dziurze. Wybór należy do ciebie.

 

Spojrzał na saihva z niechęcią. Worki ze „świństwem” i jedzeniem zarzuciła swobodnie na grzbiet, w wolnej dłoni trzymała włócznię, tak jak nóż Raia skleconą z wyrzuconych przez Pogorzelisko resztek.

 

– W porządku. – Kiwnął niechętnie głową. – Chodźmy.

 

Saihva kiwnęła również, po czym odwróciła się i krótkimi susami pomknęła w stronę wskazaną wcześniej przez Su'ulię. Garoth podążył za nią nie oglądając się.

 

Przez jakiś czas szli między drzewami. Ich błony drgały, wydając dźwięki podobne do uderzeń bębnów, choć nie było wiatru, który mógłby je poruszyć. Trawa pod stopami wędrowców cofała się w głąb ziemi. Zabawne, ale nigdzie nie dostrzegli śladów życia: żadnych ptaków, ani nawet owadów, nie wspominając o tych dziwnych, skaczących istotach, z których jedna posłużyła im dzisiaj za posiłek. Powietrze było idealnie nieruchome, i tylko w tle drżała i pulsowała prastara, spaczona magia.

 

Wkrótce opuścili las i wyszli na znajomą, pomarańczową równinę. Teraz jednak na horyzoncie rysowały się czarne kontury gór o niemożliwych kształtach. Garoth czuł, że od samego patrzenia bolą go oczy, spuścił więc wzrok i wpatrzył się w ziemię, pozwalając Calacedii prowadzić. Ze zdziwieniem zauważył, że pomarańczowe kamienie, tak jak trawa w lesie, uciekają spod jego stóp, odtaczając się na boki i odsłaniając szorstką, szarą skałę. Czasem widział na niej fragmenty jakichś rysunków i znaków, raz mignął mu napis „na co się gapisz?” w jego ojczystym języku, kiedy indziej w obszernym fragmencie obcego tekstu rozpoznał całkiem znajome obraźliwe wyzwisko, innym znów razem – realistyczne odwzorowanie kobiecych narządów rodnych. Stało się jasne, że ziemia, tak jak góry, nie chce, by na nią patrzył. Jeśli jednak nie na nie, to na co? Na niebo? Proszę bardzo, gdyby tylko nie to, że miało tak jasny, rażąco żółty kolor, w niczym nie przypominający głębokiej, kojącej czerwieni Dakrun ani nawet burej żółci Strabany, do których przywykł.

 

– Z jakiego właściwie świata pochodzisz? – spytała niespodziewanie Calacedia. Garoth podniósł na nią wzrok. Zmęczona skakaniem w wybitnie do tego nieprzystosowanym ciele, człapała teraz niechętnie, machając ogonem z irytacji.

 

– Z Dakrun.

 

Jej ogon drgnął.

 

– Słyszałam o nim. Ponoć ma niebo koloru krwi.

 

– Czerwone.

 

Chciała coś powiedzieć, zamiast tego zaśmiała się.

 

– Zapomniałam, że wy, vhariarzy, macie żółtą krew!

 

Garoth pokiwał głową.

 

– I jaki on jest? – pytała dalej.

 

– Dziki. – Wzruszył ramionami. – Niebezpieczny.

 

– To bardzo opisowe – rzekła z przekąsem.

 

– Naprawdę nie ma wiele do opowiadania. Przybyliśmy tam niedawno i jak dotąd, nie udało nam się wywalczyć rozległych terenów. Większość ziemi wciąż porasta dżungla, przypominająca raczej kłębowisko żmij, tylko sto razy bardziej trująca. Trudno stwierdzić, co jest gorsze: drapieżne rośliny czy jadowite zwierzęta. Dość, że trudno się obrócić, żeby nie natrafić na coś, co w każdej chwili może cię zabić.

 

– Jak więc w ogóle możecie tam żyć?!

 

Przypomniał sobie, że saihva łączy jakaś niewytłumaczalna więź z naturą. Oni po prostu nie potrafili jej niszczyć: nawet swoje tak zwane miasta budowali w lasach, opierając domostwa na pniach drzew, a żywili się tym, co upolowali lub zebrali z dzikich krzaków.

 

– Mój lud wypala dżunglę – wyjaśnił. Calacedia krzywiła się potwornie.

 

– Cóż… Przypuszczam, że to jedyny sposób.

 

– Tak. Dżungla szybko by nas pozabijała. Niewiele tamtejszych roślin jest bezpiecznych, tylko kilka gatunków nadaje się do jedzenia. Orzechy tarque, owoce hlaalu i tlaloqun… Próbujemy sadzić tam rośliny z innych światów, ale trucizny z dżungli przenikają glebę i niszczą wszystko. Dlatego większość jedzenia musimy sprowadzać. Tak samo metale, kamienie ogniste i całe mnóstwo innych rzeczy.

 

– I mimo to opłaca wam się tam mieszkać? – spytała z powątpiewaniem. Garoth potwierdził żywo, z entuzjazmem, który zaskoczył jego samego.

 

– Och, tak. Tak słyszałem. Wiele cennych substancji występuje tylko w Dakrun. Trucizny, ale też lekarstwa, narkotyki, symulanty, różne środki chemiczne i magiczne. Już teraz konkurujemy z Uennay na rynkach wszechświatowych, a przecież jesteśmy bardzo młodą i niewielką społecznością z garścią miast i pasem spalonej ziemi między dwiema rzekami.

 

– I naprawdę pijecie tam jad węży?

 

Skinął głową.

 

– Soyourima – wyjaśnił. – Dakruński specjał. Po wytrąceniu toksyn jest nawet dobre! – dodał obronnym tonem, widząc szok i przerażenie w jej pysku. A przynajmniej tak to zinterpretował.

 

– Chyba tylko vhariarzy są w stanie coś takiego wypić. Bo tylko wy tam mieszkacie, prawda?

 

– Tak. Z tego, co wiem, to tak.

 

– I wszyscy macie niebieską skórę?

 

– Aż tak rzuca się w oczy? – W istocie jego skóra nie była niebieska, raczej sina, nieco ciemniejsza na pachwinach, ale tego saihva nie mogła wiedzieć.

 

– Cóż… Jeśli przez większość czasu widzi się tylko ciepłe barwy, to tak. Zresztą, nigdy nie widziałam vhariara o takiej skórze. Zazwyczaj mają szarą, czasem białą…

 

– Za to ja nie widziałem nigdy vhariara o białej skórze! – Zaśmiał się. – Gdzie tacy żyją?

 

– Tutaj. – Ona też się uśmiechnęła. – Na eukania, na samym skraju kontynentu. Powinieneś tam kiedyś pojechać, mają naprawdę piękne miasta. Szczególnie Ap'rish-thai.

 

Coś w nim drgnęło. Przypomniał sobie miasta w swoim rodzinnym Dakrun i po raz pierwszy od wielu, wielu obrotów, naprawdę do nich zatęsknił. Do surowego Geven, otoczonego murem z zielonego kamienia, pełnego osobliwych rzeźb i fontann tryskających soyourimą. I do pięknego Annanu na wyspie u ujścia rzeki Ibani, połączonego z lądem sześcioma koronkowymi mostami, z setkami domów krytych kopułami z zastygłej żywicy, z wysoką Wieżą Strażniczą, z której tak często oglądał morze, ze Świątynią Wiatru, której białe mury podtrzymywały setki bogato rzeźbionych stalowych przypór i z Targiem w cieniu wielkiego, sprowadzonego z innego świata drzewa o liściach barwy stali, na którym sprzedawano towary ze wszystkich Dziewięciu Kręgów. To tam Garoth kupił kurtkę ze skóry wielkiego gada, zniszczoną teraz przez magię Pogorzeliska. Tam wypijał niezliczone szklaneczki soyourimy w jednej z wielu pijalni. Soyourima nie była do końca trunkiem, choć w większych ilościach mogło powodować lekką euforię. W Annanu sprzedawano ją jednak bez ograniczeń – nie tak, jak w M'velt Strabanie, gdzie nie dość, że windowano ceny do niebotycznych rozmiarów, to jeszcze wymagano, by w każdym barze okazywać dokumenty potwierdzające, że zamawiający jest w odpowiednim wieku.

 

Nagle ogarnęła go nostalgia tak wielka, że niemal się rozpłakał. Powstrzymał się ogromnym wysiłkiem woli, starając się skupić na słowach Calacedi:

 

– Albo poczekaj, aż wygasną zaklęcia trzymające nas w tych ciałach. Z tego, co pamiętam, Su'ulia jest stąd. Oczywiście, ja nigdy go nie widziałam w jego własnym ciele; przybył tu na długo, długo przede mną. Właściwie przybył tu jako pierwszy.

 

Ale to mu nie wychodziło – jego myśli wciąż powracały do wąskich, brukowanych ulic Annanu, tak dobrze znanych, że nawet teraz, po tylu obrotach, byłby w stanie dotrzeć gdziekolwiek by tylko chciał. Nawet Calacedia w końcu zauważyła, że nie jest w nastroju na rozmowę i dała mu spokój.

 

Późnym popołudniem przeszli w cieniu olbrzymiego, szklanego łuku, spinającego horyzonty jak gigantyczna klamra. Garotha ogarnęło irracjonalne uczucie, że gdyby nie ten łuk, świat rozpadłby się na kawałki, lecz gdy znów popatrzył w górę, ujrzał tylko powietrze drżące jak gdyby wokół kamienia ognistego. Przed wieczorem zatrzymali się w miejscu, które dla Garotha nie różniło się niczym od innych. Z pomarańczowej ziemi wyrastało tu kilka wielkich, czarnych rur i kolców, połyskujących zielonkawo, prawie jak tert. Jedna z nich była złamana i pusta w środku – Garoth zajrzał tam, by przekonać się, że wiedzie w głąb ziemi na nieokreśloną głębokość. Smród, jaki z niej buchał, niemal zwalił go z nóg, o dziwo jednak nie było go czuć już o krok dalej.

 

– To gdzieś tutaj – powiedziała Calacedia. – Jak mówił Su'ulia, studni nie ma tu w tej chwili. Musimy zaczekać.

 

Garoth kiwnął głową. Calacedia sprawnie rozpaliła ogniska i w rondelku, którego nawet nie zauważył, ugotowała zupę z suszonego mięsa, warzyw i tych czarnych ziaren. Garoth z trudem przemógł się, by przełknąć ową żółtą, parującą ciecz ze studni. Smakowała gipsem i czymś kwaśnym, ale, ku swemu zdziwieniu, poczuł się po niej lepiej. Zniknęło zmęczenie, wróciło nawet coś na kształt dobrego humoru i ani się obejrzał, jak zaczął swobodnie rozmawiać i dowcipkować z Calacedią. Już bez oporów zjadł zupę – gotowanie usunęło z cieczy gipsowy posmak, choć magia wciąż trzaskała w zębach i Garoth wciąż nie miał pewności, czy od jedzenia tutejszych „specjałów” nie wyrośnie mu sierść i podobny do glizdy ogon. Nagle jednak, ze zdumieniem stwierdził, że to mogłoby nie być takie złe. Przeciwnie, nagle zaczęło mu się jawić jako co najmniej interesujące przeżycie!

 

Już chciał się tym podzielić z Calą – tak ją zaczął zdrobniale nazywać – kiedy ta nagle zesztywniała i wskazała coś nad jego lewym ramieniem. Garoth obejrzał się i aż wzdrygnął ze zdumienia. Zaledwie dwa ku od nich z ziemi sterczała dziwaczna, murowana konstrukcja, w której vhariar z trudem dopatrzył się studni. Powietrze wokół niej zdawało się drżeć, jak nad ogniskiem, zamazując kontury i wypaczając proporcje. Garoth mimowolnie zacisnął dłoń na czarnej kuli, którą trzymał w kieszeni. Była zimna i vhariar wciąż nie mógł się pozbyć wrażenia, że trzyma w dłoni raczej brak obiektu, niż sam obiekt.

 

Wstał. Niemal natychmiast poczuł opór, o jakim mówił Rai Rakoth. A więc to koniec, pomyślał z goryczą. Nie podejdę do studni. Nie spełnię pokładanych we mnie nadziei. Umrzemy tu wszyscy.

 

Nagle zorientował się jednak, że opór nie jest tak silny, jak mówił Rai. Może jednak jest jeszcze nadzieja! Postąpił krok do przodu. Natychmiast poczuł, jak opór narasta. Powietrze wokół niego zatrzeszczało, jak naprężana deska. Zrobił jeszcze jeden krok. Teraz już drobne wężyki wyładowań zaczęły pełznąć po jego skórze. Jeszcze jeden i pod jego stopami strzeliły czerwone iskry. Kolejny i potężny podmuch niemal zwalił go z nóg. Miał wrażenie, że studnia nie jest ani o krok bliżej, niż gdy rozpoczynał wędrówkę. Zrobił jednak kolejny krok, i jeszcze jeden, i jeszcze, z każdym efekty były coraz silniejsze, aż myślał, że kolejny krok go zabije. Wykonał go jednak… I nagle znalazł się tuż nad krawędzią studni. Poczuł ciąg powietrza, jakby coś wsysało je do środka. Odruchowo spojrzał w dół. Widział wyładowania na kamiennych ścianach i jakieś bardzo odległe światło na samym dnie, pulsujące, niby serce nieznanej bestii. Ponownie zacisnął dłoń na kuli. Wyciągnął ją z kieszeni. Pęd powietrza wzmógł się, niemal zasysając go do środka. Utrzymał się jednak, wolną ręką wspierając się o krawędź, która pod jego dotykiem kruszyła się na piasek, paliła żywym ogniem i mroziła na przemian. Zacisnął zęby i z całej siły cisnął kulę w głąb ziemi. Pęd powietrza natychmiast zmienił kierunek, odpychając go od studni, której brzegi zmieniły się już w lawę. W powietrzu rozległ się potworny ryk, ziemia zadrżała, strzelając snopami iskier i kłębami żółtego, gryzącego dymu. Góry na horyzoncie – nie bliższe, niż gdy po raz pierwszy wyszli na otwartą przestrzeń – wyciągnęły się do nieba, po czym zapadły i rozlały z wilgotnym mlaśnięciem, słyszalnym aż tu.

 

Garoth czołgał się tyłem, jak najdalej od studni. Zdrową ręką podciągnął koszulę i zasłonił usta przed gryzącym dymem. Wciąż jednak dusił się i czuł jakby ogromny ciężar na piersi. Trafił na coś ciepłego i mokrego i z przerażeniem zdał sobie sprawę, że ze wszystkich stron otacza go bajoro potwornej, żółtej cieczy, syczącej i bulgoczącej jak żywe, rozwścieczone zwierzę. W żółtej mgle poruszały się jakieś kształty, a Garoth błogosławił dym, który nie pozwolił mu zobaczyć ich w całej okazałości. Nie był zresztą pewny, czy naprawdę istnieją. Odkąd wrzucił kulę do studni, wszystko wydawało mu się nierzeczywiste – tak bardzo nierzeczywiste, że aż hyperrzeczywiste.

 

Z radością powitał omdlenie, które zesłali na niego jacyś łaskawi bogowie.

 

* * *

 

– Budzi się.

 

Garoth powoli uchylił powieki, tylko po to, by zobaczyć jakąś niewyraźną, brązową plamę. Jednak niebo za nią było normalne, limonkowozieline, co nieco go pocieszyło. Chwilę potem jego wzrok wyostrzył się na tyle, by rozpoznał długą, pochyloną głowę saihva z ostrym nosem i podbródkiem i skośnymi, prawie zwierzęcymi oczami bez białek. Jej skóra była brązowa, a czarne włosy splecione w drobne warkoczyki i opuszczone za szpiczastymi uszami ozdobionymi mnóstwem złotych kolczyków.

 

– Calacedia – domyślił się.

 

Saihva skinęła głową i wyciągnęła jedno z czterech ramion, by pomóc mu wstać. Teraz Garoth mógł dokładnie przyjrzeć się wszystkim. Wysoki człowiek, o skórze równie brązowej, co u Calacedii i ciemnych, rozwichrzonych włosach, musiał być Raiem Rakothem. Garthowi natychmiast skojarzył się z wielkim, drapieżnym ptakiem: miał duży, nawet jak na człowieka, zakrzywiony nos i bystre, ciemne oczy. Jego prosty, również ciemny strój, był nieco znoszony i przykurzony, ale nóż przy boku – normalny, a nie, jak sądził Garoth, zmajstrowany – wciąż nadawał się do użytku. Samu-o-Sunn był nieco niższy, o jasnej skórze, łysej głowie, miękkich rysach twarzy i małych, zielonych oczach otoczonych rzadkimi, jasnymi rzęsami i wygolonymi brwiami. Za strój służyła mu długa, niegdyś czarna szata, której obszerne rękawy zdobiły zielone i złote wzory geometryczne. Vhariar Su'ulia stał z boku – najwyższy z nich wszystkich i najdostojniejszy; jego skóra faktycznie była biała, zgrubienia na bokach głowy większe, niż u Garotha i znamionujące zarówno wielką mądrość, jak i słuszny wiek. Prosty, jednoczęściowy kombinezon błyskał metalicznie przy każdym jego poruszeniu. Całkiem z boku stał zaś Y-xiiiz. Garoth przyjrzał mu się uważniej, jako że był to pierwszy t'lyig, jakiego miał okazję zobaczyć. W istocie, był nieco zawiedziony. Y-xiiiiz przypominał olbrzymią, dwunożną salamandrę z dwoma workami wypełnionymi ciemnofioletowym płynem żywotnym w miejscu, gdzie inna istota miałaby łopatki. Jego głowa była gładka, owalna, bez oczu, uszu ani nozdrzy, wyposażona za to w dwa podobne do piór wyrostki oraz dwa rzędy dziwacznych otworów po bokach. Spod brody zwisały białe strzępki plechy. Garoth nie mógł dostrzec kolców, słyszał jednak, że t'lyigi mogą wsuwać je w głąb swojego ciała tak, że stawały się zupełnie niewidoczne. Spodziewał się jednak jakichś śladów – choćby dziobów, podobnych do tych, jakie u zwierząt zostawiają niektóre choroby, ale nie, skóra stworzenia była idealnie gładka i bez skazy, sprawiała wrażenie bardzo miękkiej i delikatnej.

 

– A gdzie Tsyy'is? – spytał Garoth, bo nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Su'ulia odwrócił się w jego stronę, ukazując płaską twarz z jadowicie zielonymi oczami bez białek ani źrenic. Jego pozbawione warg usta skrzywiły się nieco.

 

– Gdy tylko zauważył, że coś się zmienia, wrzasnął i pobiegł przed siebie. Nie mogliśmy go dogonić.

 

– Do-onich bych cho, dy-ysz mi o-solił – wymamrotał przez otwory w bokach głowy t'lyig.

 

– Nie mamy na to czasu. Przykro mi, ale teraz Tsyy'is musi radzić sobie sam.

 

– Może koty go zjedzą – rzucił złośliwie Rai. – Swoją drogą, ciekawe, co się z nimi stało.

 

– Jeśli były na odmagicznionym terenie, prawdopodobnie wróciły do swoich poprzednich form – uciął Su'ulia. – Jeśli nie, bogowie z nimi. My musimy ruszać. Jeśli dobrze się orientuję, najkrótsza droga wyjścia wiedzie na emeb. To tam. Jeśli się pospieszymy, może zdołamy się wynieść, zanim magia wróci.

 

– Przecież ją wyssaliśmy! – zaprotestował Garoth. Su'ulia uśmiechnął się blado.

 

– Nie łudziłeś się chyba, że to stały efekt? Pogorzelisko jest ogromne, a jego magia dzika. Na pewno wróci tu… prędzej, czy później.

 

– A nawet, jeśli nie, jakoś nie mam ochoty czekać, żeby się przekonać – odezwał się Samu-o-Sunn. Jego głos brzmiał sucho i ochryple, jak u kogoś, kto zbyt dużo czasu wdychał kurz bibliotek i dym kadzideł.

 

– Tak więc lepiej ruszajmy, zanim to się stanie.

 

I ruszyli, każde na swój sposób. Y-xiiiiz przewrócił się na plecy, podwinął ogon i zanim Garoth zdążył zapytać, co robi, „połknął go”, zmieniając swe ciało w całkiem zgrabną kulę, która natychmiast zaczęła toczyć się we wskazanym kierunku, pchana jakąś nieznaną siłą. Calacedia ruszyła długimi susami, do których tak dobrze nadawały się jej olbrzymie stopy. Ludzie i vhariarzy po prostu maszerowali: Su'ulia dumnie i z godnością, Samu-o-Sunn jak ktoś przywykły do długich procesji, Rai raźnie, pogwizdując pod nosem jakąś strabańską melodię. Garoth po prostu szedł.

 

– Więc, mój vhariarski przyjacielu, co zamierzasz zrobić po powrocie do Najwspanialszego Miasta Piekieł? – spytał niespodziewanie Rai. Garoth podniósł wzrok. Strabańczyk zdawał się być w doskonałym humorze, jakby zupełnie zapomniał o ich niedawnej kłótni. Vhariara zawsze zadziwiała zdolność ludzi do zmiany przekonań niemal z dnia na dzień. W pewnym momencie Rai musiał sobie o czymś przypomnieć, bo skrzywił się lekko i dodał: – Zakładając, że Eojioli faktycznie wyzionie ducha…

 

– Nie wracam do Eojioli – przerwał Garoth.

 

– To mi się podoba! – Rai klepnął go przyjacielsko po plecach.

 

– Chcę wrócić do Dakrun.

 

Ręka Raia zamarła w pół ruchu.

 

– To twój rodzimy świat, taa?

 

– Mhm.

 

– Cóż, powodzenia. – W jego głosie zabrzmiała nutka zawodu. – Ja muszę uregulować sprawy w starej, dobrej M'velt Strabanie.

 

– Sto strabanów? – Garoth mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Rai zaśmiał się serdecznie.

 

– A żebyś wiedział!

 

W chmurze pyłu, daleko przed nimi, dostrzegli ciemną sylwetkę.

 

– Oho, czyżby Cala wracała ze zwiadu? – mruknął strabańczyk. Faktycznie, po chwili byli w stanie wyraźnie rozpoznać skaczącą jak oszalała saihva.

 

– Las! – krzyknęła z oddali. – Zwykły, normalny las! Tuż, przed nami!

 

– Nie mówi chyba o tej ciemnej linii na horyzoncie? – Rai zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć. Y-xiiiiz zatrzymał się i rozprostował. Sprawiał wrażenie, jakby węszył, mimo że żaden z elementów jego anatomii nawet odlegle nie przypominał nosa.

 

– A ras-ję. Szed ami jest as – wymamrotał.

 

Przyspieszyli kroku. Płaski, pustynny krajobraz zaczął im wszystkim dawać się we znaki. Garoth zastanawiał się, jak t'lyig wytrzymuje toczenie po ostrym żwirze. Jego skóra sprawiała wrażenie bardzo delikatnej, z drugiej strony jednak, była stworzona do tego, by się na niej toczyć, no i nawet nie była skórą w ścisłym tego słowa znaczeniu. Garoth zaczął zastanawiać się nawet, czy t'lyig w ogóle ma nerwy i czy, w związku z tym, w ogóle coś czuje. Miał jednak mózg – swego rodzaju – więc musiał mieć i nerwy. Albo coś podobnego. Plechę czuciową? Garoth zaśmiał się z własnych myśli.

 

– Co? Co? – zainteresował się Rai. Vhariar pokręcił tylko głową.

 

– Nic. Patrz, tam faktycznie jest las.

 

I był. Czekał, jak rozwarta paszcza, podskórnie pulsując ohydną, skażoną magią, która, wygnana ze swoich dawnych ziem, rozlała się na okoliczne tereny jak plama ropy, niszcząc lub wypaczając wszystko, czego dotknęła.

Koniec

Komentarze

     "Garoth pochodził z Dakrun i był urodzonym łotrem. O tyle to dziwne, że mieszkańcy Dakrun na ogół są dumni i honorowi i nade wszystko cenią prawo i sprawiedliwość. To zrozumiałe, gdyż świat, jaki zamieszkują jest dziki i niebezpieczny, aby w nim przeżyć potrzeba zgody i ścisłej współpracy, a o te trudno, gdy każdy ciągnie w swoją stronę.

     Garoth jednak był inny. Urodził się i wychował w Geven, skąd zresztą wygnano go zanim ukończył dziesiąty obrót życia za drobne kradzieże i pobicie pewnego kupca. Ponieważ w tamtych czasach miasta Dakrun szczyciły się niezależnością, udał się do sąsiedniego Annanu, gdzie, całkiem przypadkiem, trafił na podobnego sobie łotra, obcoświatowca imieniem Eojioli. Eojioli był vhariarem i jak każdy z jego gatunku, szczycił się ogromną wiedzą. Wraz z nim Garoth udał się do M'velt Strabany, Miasta na Rozdrożu, największego gniazda łotrostwa w całych Piekłach."

     Całe opowiadanie jest do doszlifowania. Tutaj wskazalem powtórzenia. Ale jeszcze niektóre zdanie nalezaloby przekonstruować. Dużo jest jeszcze  pracy przy tym tekście...

     Wielu publikacji.  

     Flavio, wybacz, ale Twoje opowiadanie nie zainteresowało mnie na tyle, bym chciała doczytać je do końca.  Próbowałam być dzielna, ale brnąc przez nudny gąszcz ponad jednej szóstej tekstu, nie znalazłam w nim nic, co zapowiada, że dalej może być lepiej.

    

Ale to nie tam zaczyna się nasza historia, ale na zniszczonych…” –– Powtórzenie.

 

„…a musiał jak najszybciej (…)na dwa dni, musiał więc…” –– Powtórzenie.

 

„Wzgórze go otoczyło i wciągało wgłąb siebie!” –– Wzgórze go otoczyło i wciągało w głąb siebie!

 

„Garoth upadł na czworaka…” –– Garoth upadł na czworaki

 

„Nic jednak nie oddzielało go od tego smrodu, tego drżenia, ohydnego pulsowania złej, zepsutej magii i tego ryku, tego potwornego ryku...” –– Powtórzenia.

 

„Spojrzał na swoją dłoń – jakież było jego zdziwienie…” –– Garoth jest sam, więc jest oczywiste, że może widzieć tylko własne dłonie. Zdziwienie nie mogło być czyjeś.

Może: Spojrzał na dłoń –– jakże się zdziwił

 

„…zaczął przeglądać swój ekwipunek…” –– Nie mógł przeglądać cudzego ekwipunku.

 

„Skórzaną kurtkę pokryła jakaś błękitna pleśń – odrzucił ją ze wstrętem”. –– Ja też odrzuciłabym błękitną pleśń, na co mi ona na kurtce. ;-)

 

„…tertowe okucie nabrało zaś wyglądu zeschniętej trawy. Garoth i jego wyrzucił…” –– …tertowe okucie nabrało zaś wyglądu zeschniętej trawy. Garoth także je wyrzucił

 

„…jakby ktoś zgniótł go z ogromną siłą, zmieniając go w kupę…” –– Powtórzenie.

 

„Równina była sucha i pusta; ku, które pokonywał, nie różniły się od siebie…” –– Czym są jednakowe ku, które pokonywał?

 

„…żeby dostrzec , która wypowiadała te słowa”. –– …żeby dostrzec , która wypowiadała te słowa.

 

„…nosa, nieustannie węszącego we wszystkie strony…” –– …nosa, nieustannie węszącego na wszystkie strony

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ech. Pierwsze trzy akapity i już czytelnik rozbija się o morze nazw własnych i nieciekawego światotwórstwa. To odstrasza. O ile absolutnie nie znoszę klasycznego fantasy, o tyle nie mam nic przeciwko ciekawych wizjom nowo wykreowanych światów - pod warunkiem, że owe wizje są sensownie wplecione w fabułę opowiadania, a nie na siłę wbijane czytelnikowi do głowy na samym wstępie. 

Trudno przebrnąć przez ten tekst. Jest nudnawo. Jeśli miałbym coś poradzić, poradziłbym, aby następnym razem po prostu wrzucić bohaterów w wir wydarzeń - na pewno masz jakiś niesamowity pomysł na takie - i po prostu pozwolić im prowadzić własną historię. Świat kreuj przy okazji, nienachalnie.

Za długie. Najpierw wstęp, który zbyt rozwleczony po prostu w którymś momencie zaczyna nudzić. Potem niekończący się dialog. Sorry, ale mnie nie zachwyciło.

Gdyby tak wyrzucić połowę tekstu i zostawić tylko najciekawsze fragmenty, oczywiście zgrabnie połączone, to może coś by z tego było, bo sam pomysł nie jest zły.

Na imionach można język zwichnąć. Im dziwniej, tym lepiej i ciekawiej? Oj, po przekroczeniu granicy, dość trudnej do wytyczenia, już nie...  

No cóż, zgodnie z prawdą powtórzę za poprzedniczką i poprzednikami: za mocno i za długo przynudzone, za dużo potknięć językowych. Te wady są, oczywiście, do usunięcia w tym, do uniknięcia w następnych tekstach, ale trzeba nad tym popracować...

Nowa Fantastyka