- Opowiadanie: Montinek - Take me down to the paradise I

Take me down to the paradise I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Take me down to the paradise I

Chłód poranka dawał się Nathanowi we znaki. Opar sinej mgły sięgał po kolana, przysłaniając okoliczne trzciny i bajorka. Słońce teoretycznie wzeszło już dobrą godzinę temu, ale nawet nie było go widać przez zasłane chmurami niebo.

W oczach ludzi, którzy większość życia skrywali się w pozabijanych dechami miastach, Pustkowia były po prostu monotonną, piaszczystą równiną, po której zdecydowanie lepiej było się nie włóczyć. I chociaż w ostatniej części tego stwierdzenia tkwiło sporo racji, cała reszta stanowiła wierutną bzdurę.

Można było powiedzieć, że ten świat jest paskudny, wredny, niewdzięczny, owszem, ale na pewno nie nudny. Od malowniczego wschodniego wybrzeża, przez kruszące się kaniony, opustoszałe metropolie sprzed kataklizmu, po grząskie bagna na północy, gdzie Nate właśnie odmrażał sobie siedzenie – można było doświadczyć niezwykle różnorodnych krajobrazów. Można było doświadczyć prawdziwego życia.

Mimo to egzystencja ludzi skupiała się tak naprawdę tylko wokół enklaw powstałych na korzeniu dawnych mieścin oraz wzdłuż ciągnących się w nieskończoność dróg. Te pierwsze były niejako ostatnim bastionem cywilizacji, gdzie handel kwitł, mężczyźni upijali się do nieprzytomności w barach, a kurtyzany świadczyły swoje usługi na co drugim rogu. Kilometry asfaltu z kolei stanowiły szlaki komunikacyjne pomiędzy osiedlami. Znacznie częściej były jednak miejscem gwałtów i napadów, jako że bandytyzm w świecie pozbawionym prawa kwitł w najlepsze.

Oczywiście, pozostawała garstka wariatów, którzy penetrowali Pustkowia wzdłuż i wszerz, a którzy jednocześnie nie byli rozbójnikami. Kroczyli oni swoimi ścieżkami, część z niech po prostu oglądała się za sposobnością do zgarnięcia paru groszy, część dosłownie odkopywała historię – szukała pozostałości po dawnych czasach. Nie bacząc na fakt, że okolica ma do zaoferowania tylko śmierć.

Nathan odgonił kilka żądnych krwi komarów i na powrót przyczaił się za skałami. Trwał w tej pozycji od dłuższego czasu, nogi zdążyły mu już odrętwieć. Soczyście splunął w błoto pod stopami. Tak, zdecydowanie był jednym z wariatów.

Co prawda mógłby zostawić włączony silnik swojego czterokołowca, miałby przynajmniej trochę ciepła, lecz tym samym straciłby pożądany przez niego element zaskoczenia. A przy polowaniu na plemię Apaczów zdecydowanie wolał być stroną zadającą pierwszy cios.

W końcu coś zaburzyło panującą wkoło ciszę. Niewielki plusk w oddali. Łowca wyszarpnął zza pasa lunetę i podniósł ją do oka. Poprzysiągł sobie, że jeśli to tylko kolejny przedstawiciel tutejszej fauny, osobiście rozszarpie swojego zleceniodawcę na strzępy. Wskazówki, które od niego otrzymał, były strasznie lakoniczne. Poza tym od początku trudno mu było uwierzyć, by ktoś był w stanie dokładnie podać miejsce pobytu bandytów na bagnach.

Tym razem szczęście mu dopisało. Przez zakurzoną soczewkę dojrzał troje ludzi. Wszyscy dzierżyli łuki bloczkowe, bardzo popularne w tych okolicach. Dwójka idąca z przodu miała zgolone na łyso głowy, naznaczone dziesiątkami zakręconych tatuaży. Piersi chroniły im prowizoryczne zbroje sklecone z kawałków blachy i sprzętów domowego użytku. Jeden z nich zasłonił sobie plecy dużą patelnią. Bardzo ambitnie… Gdy postać trzeciego stała się wreszcie widoczna, Nathan z trudem powstrzymał się od wysyczenia pod nosem „bingo". Zakapior idealnie odpowiadał opisowi jego zleceniodawcy. Szedł ubrany wyłącznie w spodnie, zapewne by pochwalić się liczną kolekcją ćwieków, kolczyków i innego żelastwa zdobiącą jego klatkę piersiową oraz ramiona. Na policzkach wytatuowaną miał drugą parę oczu. Włosy zaczesał w wysokiego irokeza, najwyraźniej zapominając, na jakim plemieniu Indian wzorowała się jego grupa.

Ręka łowcy powędrowała do przewieszonej przez ramię torby, skąd wyciągnęła trzy bełty. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, więcej nie będzie potrzebował. Nate poprawił przymocowaną do lewego ramienia kuszę, po czym ostrożnie naciągnął cięciwę. Upewnił się, że u pasa w razie czego czeka na niego niezawodne Magnum 44, po czym wyjrzał zza skały. Jego ofiary były już w zasięgu strzału.

Ciche szczęknięcie mechanizmu i syk bełtu były prawdopodobnie ostatnimi dźwiękami, jakie dotarły do stojącego najbliżej Apacza. Przeszyło mu szyję, w powietrze trysnęła strużka krwi. Zbir charknął, a następnie runął z wybałuszonymi oczami w kałużę. Pozostała dwójka, w tym jegomość z irokezem, rozbiegła się w krzaki pokrzykując dziko. Nate poderwał się na nogi, nie wiedząc, za którym gonić. Niepotrzebnie, jeden z nich szybko wypatrzył lekko zdezorientowanego łowcę i posłał mu parę strzał na powitanie.

Łowca rzucił się w pobliskie zarośla, klnąc, na czym świat stoi.

– Aiaaaaa! Ai, ai! – cokolwiek to miało znaczyć, raczej nie wróżyło mu dobrze. Z doświadczenia wiedział, że bandyci rzadko kiedy wędrują w małych grupach. Zaraz mogło się ich zbiec znacznie więcej. Załadował kuszę, poczekał jeszcze chwilę i podniósł się. Koło jego głowy ze świstem przemknął kolejny grot. Zdołał zachować zimną krew, z chłodnym opanowaniem wymierzył w adwersarza i pociągnął za cyngiel. Pocisk pomknął po idealnej prostej i z gracją zakończył swój lot w oku bandyty. Nathan bezzwłocznie wziął do ręki trzeci, trzymany dotąd między zębami bełt.

Na ostatniego bandytę – jego właściwy cel – nie przyszło mu długo czekać. Pomiędzy powykręcanymi, bagiennymi roślinami na ułamek sekundy mignęły farbowane włosy. Wziął poprawkę i strzelił w kierunku skradającego się zbira. Chybił.

Apacz triumfalnie wyszedł spomiędzy zarośli, powoli napinając cięciwę łuku. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego przeciwnik nie zdąży po raz drugi naciągnąć kuszy. Nie przewidział tylko tego, iż łowca w tej dyskusji miał o jeden argument więcej.

Nim na jego twarzy zdążyło pojawić się zaskoczenie, kula kalibru 44mm pogruchotała mu kość policzkową. Huk wystrzału potoczył się po okolicy, płosząc dookoła stada ptaków.

Nathan stał jeszcze parę sekund w miejscu, rozkoszując się ulotnym zapachem prochu. Jeśli ktoś jeszcze w okolicy szukał zwady, prawdopodobnie w tym momencie pędził w jego kierunku. Mając to na uwadze pośpiesznie wyciągnął z torby maczetę i podbiegł do trupa. Chwycił go za włosy, po czym wyćwiczonym ruchem zdjął z głowy ofiary skalp.

– I wy, cholera, śmiecie się nazywać Apaczami…

 

***

Uliczki wypełnione były gwarnym tłumem. Dzień handlowy, okazja dla każdego kupca do pozbycia się swoich śmieci po zawyżonej cenie. W dziurze takiej, jak Antenna, ludzie nie przywiązywali uwagi do jakości towaru. Ważne, że coś dało się kupić.

Wraz z chylącym się ku zachodowi słońcu coraz więcej postaci zmierzało ku miejscowej knajpie. Po całodniowych utarczkach ze sprzedawcami obowiązkiem każdego mężczyzny było upodlić się w gronie znajomych. Ewentualnie samotnie…

Póki co bar gościł jednak niewielu. Nikt jeszcze nie leżał na podłodze, co świadczyło o tym, że wieczór dopiero ma się zacząć.

Nathan poniekąd cieszył się z takiego stanu rzeczy. Mógł rozsiąść się przy swoim ulubionym stole w kącie pomieszczenia i słuchać poniekąd chwytliwych kawałków, sączących się z szafy grającej. Wpatrywał się w złocistą ciecz w swoim kuflu, która z prawdziwym piwem wspólny miała chyba tylko kolor. Chociaż wszystko dookoła było klasyczną prowizorką, złożoną z blachy, drutu i straszącą gwoźdźmi, lubił tu przesiadywać. Stanowiło to miłą odmianę od godzin samotnego przemierzania Pustkowi.

Kotara przy wejściu na chwilę się rozchyliła, wpuszczając tumany kurzu z ulicy. Do środka wszedł opatulony w szarą płachtę mężczyzna. Zdjął z oczu gogle, rozejrzał się po pomieszczeniu i dostrzegłszy w rogu Nathana, przysiadł się do niego.

– Witaj, Jackal, wreszcie jesteś. Już się martwiłem, że będę zmuszony zamówić drugie piwo.

– Piwo? – zapytał swoim piskliwym głosem wędrowny handlarz, zdejmując z siebie zapiaszczone ubranie. – Daj spokój. Na ten trunek znalazłbym wiele określeń, ale na pewno nie nazwałbym go piwem. Ej, barman! Dwie szklanice whiskey, ale to migiem!

Niski facet przy kontuarze przerwał rytualne czyszczenie kufli i wybrał się na zaplecze. Po chwili przed łowcą i jego towarzyszem stanęły lodowato zimne szklanki. Przyniosła je zgrabna dziewczyna, do której Jackal momentalnie zaczął się wdzięczyć.

– No – mruknął zacierając ręce, gdy kelnerka odeszła, znużona jego zalotami – skoro już mamy czym zwilżyć gardła, proponuję przejść do interesów. Ubiłeś mi tego kutasinę?

– Owszem. Nie uważam, żeby to zadanie było jakieś wybitnie trudne.

Łowca wyjął ze swojej torby skalp z irokezem i rzucił go na stół. Zleceniodawca z wyrazem obrzydzenia na twarzy chwycił skórę czubkami palców i obrócił parę razy w powietrzu.

– Wiesz, myślę, że twoje słowo by mi wystarczyło… – powiedział, wycierając pospiesznie dłoń w koszulę. – Umowa to umowa, masz swoją zapłatę.

Jackal sięgnął w fałdy swojej peleryny i wyłożył przed Nathana kilka kaset magnetofonowych. Oprócz nich o blat zadźwięczała spora ilość miedzianych monet.

– Nigdy cię nie zrozumiem, Nate. Każdy inny wariat na Pustkowiach brałby samą kasę.

– Ja nie jestem każdym innym. – odparł łowca, przeglądając nadruki na kasetach. – Poza tym to, co zarabiam, wystarcza na naprawy wozu, amunicję… I parę przyjemności.

Na chwilę jego myśli opuściły knajpę, gnając w podskokach za najbliższe skrzyżowanie, gdzie świecił czerwony neon w kształcie latarni.

Jackal pokręcił chwilę głową, po czym ujął w dłoń whiskey i wzniósł ją w górę. Szkło zalśniło w migotliwym świetle żarówki spod sufitu.

– Za pomyślne interesy, mój drogi!

– Za pomyślne interesy.

W dół gardła łowcy spłynął żywy ogień. Przyjemność przez ból, do czego też człowiek się doprowadza… Był pewien, że Jackal zrzuci rachunek na jego głowę, ale nie przeszkadzało mu to w odprężeniu się. Pomiędzy nimi wywiązała się niezobowiązująca rozmowa, na tematy typowe dla takich starych wyjadaczy autostrad, jak oni.

Ciekawą plotką – jakich to w zanadrzu Jackal miał na pęczki – wydawała się historia o samozwańczym wojowniku szos. Rzekomo przybył zza oceanu i rozbijał się po drogach ośmiocylindrowcem, zaprowadzając ład i porządek, a przy okazji rozpalając niewieście serca. Nathan odniósł się do tych rewelacji ze sceptycyzmem. Podobne bajdurzenia wypływały w społecznościach mieścin przynajmniej raz na miesiąc. Z początku myślał, że niestworzone opowieści powstają podczas suto zakrapianych posiedzeń w knajpach, ewentualnie w głowach osób zafascynowanych wytworami dawnej kultury… Prawdą było jednak, że ludzie szukali po prostu jakiegoś promyka nadziei, by rozświetlić szarą rzeczywistość. Nadziei, że ktoś postara się naprawić ten świat.

– Tylko widzisz, Jackal, jak dla mnie tutaj już nie ma czego naprawiać.

– Ech, cholera, ty zawsze musisz od razu uderzyć w najgorszą strunę. Pieprzony pesymista…

– Wypraszam sobie. Jestem realistą, nie pesymistą, to primo. A poza tym, czy ja mówiłem, że mi ten stan rzeczy przeszkadza? Biorę życie, jakim jest. – Łowca skwitował swoją wypowiedź głośnym odstawieniem szklanki. Jego towarzysz słusznie zauważył, że przydałaby się jeszcze jedna kolejka. Co najmniej. Zagwizdał na kelnerkę.

– Dobra, skończmy temat tych wszystkich bohaterów. Mam dla ciebie rewelację, którą wypadałoby obgadać… – Tutaj zdanie przerwało mu gwałtowne czknięcie. – … Póki obaj jesteśmy jeszcze stosunkowo trzeźwi.

Jackal trochę na przekór temu, co powiedział, wziął duży łyk alkoholu, po czym konspiracyjnie rozejrzał się na boki. W knajpie robił się coraz większy tłok, na szczęście większość obecnych albo miała już we krwi dobrych kilka promili, albo uporczywie dążyła do tego stanu. Upewniwszy się, że nikt ich nie obserwuje, wyjął na blat stołu pożółkłą mapę.

– Nachyl się do cholery, nie będę ci podstawiał tego pod nos! – warknął na Nathana, zasłaniając papier swoim ramieniem. Gdy ten zbliżył się, spojrzał mu prosto w oczy.

– Interesujesz się starociami nie? – Określenia tego mieszkańcy Pustkowi używali na wszelkie rzadsze, a wartościowe pozostałości sprzed kataklizmu: książki, kasety, taśmy filmowe i tym podobne. – Tak jak i ja, chociaż osobiście uważam, że lepiej je spieniężać, niż trzymać cholera wie po co…

– Nie zaczynaj znowu kłótni. – burknął Nathan, będąc drażliwym na tym punkcie.

– Sorry, wyrwało mi się… W każdym bądź razie odkryłem miejsce, które może okazać się dla nas pieprzonym Eldorado.

Jackal wskazał palcem na rejon oddalony od Antenny o dosyć sporą odległość. Łowca przyjrzał się uważniej. W promieniu wielu mil nie było żadnej autostrady ani osiedla, a jeśli leżały tam jakieś miasta, to z całą pewnością opuszczone.

– Na takim zadupiu? Skąd w ogóle masz pewność, że można tam coś znaleźć?

– Ano stąd, że Wyżsi garną do okolicy jak mrówki do miodu. Zapuściłem się na tamte tereny podczas jednej z moich handlowych eskapad, nie spodziewałem się czegoś takiego. Mówię ci, rzadko kiedy tylu tych maniaków można uświadczyć w jednym punkcie. Obserwowałem ich przez lornetkę, ale bałem się podejść bliżej…

Nate odchylił się w zastanowieniu. Z jednej strony znał dobrze siedzącego przed nim faceta i jego skłonność do przesady, z drugiej… Wyższych nie spotykało się na Pustkowiach ot tak, a już na pewno nie w większych grupach. Coś mogło być na rzeczy.

– Przypuśćmy, że masz rację. Przypuśćmy, że pomogę ci w całym przedsięwzięciu, bo jak mniemam o to właśnie zamierzałeś mnie poprosić. Nie uważasz, że nasza dwójka to troszkę za mało na spotkanie nawet z jednym Wyższym?

– Żałośnie mało, owszem. Za kogo ty mnie masz? – Jackal spojrzał na niego z ukosa. – Już zdążyłem skompletować całkiem pokaźną grupę ludzi. Mimo to chcę mieć w składzie jeszcze ciebie.

– Tak bardzo cenisz sobie starego kompana?

– To też. – zachichotał. – Niemniej jeszcze bardziej cenię sobie jego rewolwer. Co ty na to?

Łowca milczał chwilę, chociaż już zdążył podjąć decyzję. Dopił whiskey i spojrzał ostatni raz na mapę.

– Zgoda. Ale pod jednym warunkiem.

– Jakim?

– Tym razem ty płacisz za alkohol.

 

***

Warkot silnika rozdzierał powietrze, gdy czteroosobowy buggy kołysał się na spękanym asfalcie. Przy każdej większej dziurze naręcze broni przywiązane do koła zapasowego odzywało się metalicznym stukotem. Z takim arsenałem można było ruszać na wojnę. Oni pchali się w większą kabałę.

Na prawo od pojazdu łowcy i z tyłu jechały jeszcze dwa wehikuły: jeden pickup na łupy i jeden wściekle czerwony demon szos – o ile Nathan dobrze pamiętał, dawniej takie potwory nazywano Viperami.

Atmosfera była dosyć napięta. Od dłuższego czasu nikt się nie odzywał, nawet zwykle gadatliwy Jackal siedział potulnie w fotelu, co jakiś czas tylko pociągając z piersiówki. Oprócz niego w buggym znajdowała się jeszcze dwójka mężczyzn.

– Jackal, słuchaj, na ile oceniałbyś ich ilość? – w końcu zdecydował się przełamać milczenie młodziak siedzący za Nathanem. Nosił dziurawą czapkę i cały czas polerował szmatką swój karabin.

– Cholera wie, ilu ich przyniosło. Wtedy doliczyłem się pięciu, ale może część się już odłączyła. Albo wszyscy sobie poszli…

– Jeśli rzeczywiście znajduje się tam jakieś zbiorowisko staroci, mogą siedzieć tam nawet i tydzień. – mruknął cicho łowca, nieznacznie korygując ruchy kierownicy.

– Kiedy tu byłeś? – Padło naiwne pytanie.

– Cztery dni temu.

W oddali niebo przysnuły ciemne chmury. Niepogoda nadciągała akurat z tej strony, w którą zmierzali.

Młodszy ewidentnie nie czuł się pewnie, mając w perspektywie spotkanie z Wyższymi i chyba chciał, by ten nastrój udzielił się reszcie kompanii.

– Słyszałem, że ich broń razi piorunami. Takimi samymi, jak podczas burzy…

– Wiem, jak wygląda piorun, do cholery. Kiepska bajka. Jestem po dobrych kilku łykach – handlarz potrząsnął metalową piersióweczką. – A mimo to nie chce mi się w to wierzyć.

– Błąd. Chłopak ma rację. – zagrzmiał basem trzeci pasażer, dotąd zamknięty w sobie murzyn. Swym ogromnym, umięśnionym ciałem zajmował pół tylnej kanapy. Nos przekłuty miał metalowym pierścieniem, a na gołą klatkę piersiową opadał mu naszyjnik z kłów. Wypisz, wymaluj szaman, tylko zamiast rytualnej laski o podłogę opierał masywnego miniguna.

– Walczyłem kiedyś z Wyższym. – warknął, wprawiając w osłupienie pozostałych. Jedynie na łowcy słowa te zdawały się nie robić wrażenia. – Te karabiny… Nie wiem jak, lecz strzelają… Tak, to dobre słowo, strzelają elektrycznością. Nie nazywałbym tego błyskawicą, ale zdecydowanie budzi respekt.

– Zabiłeś go?

– Z trudem. Było bardzo ciężko… – odrzekł i skrzywił się, najwyraźniej na wspomnienie potyczki.

– Co?! – krzyknął z niedowierzaniem Jackal, odwracając się z przedniego siedzenia.

– Panowie, nie chcę przerywać pogawędki, ale mam dobrą i złą wiadomość. – wtrącił się Nathan. – Dobra, to że najwyraźniej Jackal był tym razem w pełni trzeźwy i dojeżdżamy do jakiegoś większego miasta. Opustoszałego. – Wskazał palcem na przerdzewiałą tablicę przy drodze.

– A zła?

– Zła, to że najpierw wpadniemy prosto w burzę piaskową! – krzyknął i założył gogle w porę, by osłonić oczy przed podmuchem niosącym pył. Konwersacja się urwała, gdy wszyscy w pośpiechu wyjmowali okulary i związywali chusty. Znacznie zwolnili, by przypadkiem nie nadziać się na niespodziewaną przeszkodę.

– Chcę to usłyszeć jeszcze raz: zabiłeś Wyższego? – dociekał handlarz.

– Tak.

– To dlaczego nie widzę przy tobie gnata plującego prądem? Połyskującego pancerza, hełmu, kurna, czegokolwiek?

– Nikt nigdy ci nie powiedział? – Murzyn podniósł wzrok na Jackala. – Nie zabierzesz im technologii. W momencie śmierci ich ciała ogarniają płomienie. Parę minut i cały pancerz z bronią zostają spopielone. Nie mówiąc już o samym Wyższym.

– Nie można tego po prostu czymś ugasić?

– Żeby to było takie proste…To, co ich trawi, to zdecydowanie nie jest zwykły ogień. Nie wiem, czy to jakiś palny płyn w ich zbrojach, czy też inne diabelstwo, ale powiem ci jedno. Za nic tego nie opanujesz, co najwyżej zapalisz się, próbując.

– Chwila. Czyli to znaczy, że jeszcze nikt nigdy nie widział Wyższych bez ich stroju? Bez masek?

– Tego nie powiedziałem. Ale całkiem możliwe.

– Kim oni do jasnej cholery są? – syknął młodszy.

– Nie zdziwiłbym się, gdyby nie byli ludźmi… Zresztą, mniejsza z tym. Człowiek, nie człowiek, ważne, że da się gnoja zastrzelić. – Handlarz obejrzał się z uśmiechem na sięgającego sufitu lufą miniguna. – W takim składzie to chyba nie będzie zbyt trudne… Co, Nate? Nate?

Łowca milczał, skupiony na drodze.

– Nate, cholera!

– Czego?! Zdawało mi się, że coś widzę, uspokój się na chwilę! – rzucił Nathan w poirytowaniu. Wszyscy na te słowa zaczęli nerwowo rozglądać się na boki, jednak burza piaskowa skutecznie ograniczała widoczność do kilkunastu metrów. Młodszy cisnął szmatkę na podłogę i odbezpieczył broń. Jackal niepewnie spojrzał na kierowcę.

– Pewien jesteś?

– Nie całkiem, ale lepiej trzymajcie gnaty w pogotowiu. Wyżsi to jedno, ale nie zapominajmy, że na pustkowiach roi się od bandytów.

– Może lepiej zatrzymajmy się? W takich warunkach ktoś może z łatwością przygotować zasadzkę, albo zaatakować nas z zaskoczenia… – Drużynowy maruda z tyłu dzielnie pracował na swoją opinię.

– Jeśli naprawdę ktoś ostrzy sobie na nas kły, to już bez znaczenia, czy się teraz zatrzymamy, czy nie.

– Czekaj… – Jackal wziął do ręki krótkofalówkę – może lepiej powiadomię resztę…

Gdzieś z przodu mignęły dwa błękitne światełka, a przed maską nagle pojawił się zarys ludzkiej sylwetki. Nathan gwałtownie szarpnął kierownicą i wdepnął pedał hamulca, lecz zrobił to zdecydowanie za późno. Coś z głuchym łupnięciem odbiło się od kratowanego zderzaka pojazdu, który cały aż drgnął na sprężystym zawieszeniu. Buggy obrócił się lekko bokiem i zahamował z piskiem opon.

Siedzieli przytuleni do karoserii, w pełni świadomi faktu, że równie dobrze mogliby kryć się za kartką papieru. Krótkofalówka poleciała podczas zderzenia na podłogę, młodszy szybko ją podniósł i szeptem kazał zatrzymać się pozostałym dwóm samochodom. Czekali. Gdy domniemany atak nie nastąpił, Nathan jako pierwszy zdecydował się wysiąść. Przeszedł kilkanaście kroków, po czym stanął w miejscu.

– Co on tam robi? – pisnął handlarz.

– Chodźmy.

Wszyscy dobiegli do łowcy.

– Kurwa mać. – Jackal, z reguły niepotrzebnie rzucający mięsem, tym razem utrafił w samo sedno.

Na drodze leżała powykręcana postać. Trawił ją wściekle niebieski ogień. Podmuchy wiatru targały płomieniami, lecz nie potrafiły ich stłumić. Wciąż jeszcze można było rozróżnić elementy pancerza Wyższego. Uwagę przykuwała zwłaszcza charakterystyczna maska na twarzy, z zagadkowo jarzącymi się goglami. Błękitne światło bijące ze szkieł stawało się coraz słabsze.

Przy akompaniamencie trzasków i skwierczenia od stawów potrąconego kolejno odskakiwały cienkie przewody. W swych ostatnich chwilach Wyższy spazmatycznie szarpnął kończynami. Dopasowana do stroju torba na jego plecach rozerwała się, rozsypując dookoła pełno płonących drobiazgów. Jeden z nich poturlał się pod nogi Nathana.

Łowca szturchnął butem mały przedmiot, uśmiechnął się pod nosem. Miał przed sobą podniszczonego walkmana. Wniosek płynął z tego prosty – staroci raczej nie braknie. Być może nawet znajdzie to, czego szukał.

– No, moi drodzy, zabawa się zaczyna… – rzekł do kompanów, łamiąc w pół swój rewolwer i wprowadzając do komory kule.

Koniec

Komentarze

Część pierwsza troszkę dłuższego opowiadanka. Jeśli nie stanowi to dla Was problemu, komentarze proponuję umieszczać od razu pod częścią drugą. ;)

"gdzie Nate właśnie odmrażał sobie siedzenie" - gość odmrażał sobie siedzenie w miejscu, gdzie są bagna i błoto? Coś nie tak.
"jeden wściekle czerwony demon szos - o ile Nathan dobrze pamiętał, dawniej takie potwory nazywano Viperami." - Viperem po jakichś wertepach, gdzie nie ma autostrad. Genialne.

Wedle życzenia komentarz co do całości będzie pod drugą częścią.

Nowa Fantastyka