- Opowiadanie: Mish - Kopalnie Kantau

Kopalnie Kantau

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kopalnie Kantau

Kopalnie Kantau

Norbert Klaugon po raz kolejny przeglądał raporty dotyczące poważnych zawałów we wszystkich kopalniach, które nadzorował. Mimo, iż czytał je już wiele razy, wręcz znał ich fragmenty na pamięć, znów zawrzała w nim wściekłość – na człowieka odpowiedzialnego za podpory w kopalniach, na górników, na udziałowców, na siebie i wreszcie na Jedynego, który wprawdzie nie miał z tym nic wspólnego, ale z pewnością odrobina jego boskiej uwagi poświęcona pracy Klaugona mogłaby pomóc. No, ale cóż zrobić. Złota Grota to czwarty w tym tygodniu przypadek zawalenia się tunelu, co uniemożliwiło pracę górnikom i tym samym sparaliżowało pracę kopalni do czasu, aż ktoś to wszystko przywróci do poprzedniego stanu, co Jedyny wie ile zajmie. Każdy dzień, kiedy kopalnia nie pracowała, to dzień stracony. A udziałowcy rozliczą go surowo za każdy stracony dzień, mógł być tego pewien. W jego własnym interesie było jak najszybsze generowanie zysku.

Pukanie do drzwi przerwało rozmyślania Norberta. Stukot był cichy, wręcz nieśmiały, zupełnie niepasujący do człowieka, którego Klaugon wezwał do gabinetu. No, ale czego się spodziewać w takiej a nie innej sytuacji. Tym bardziej, iż wszyscy wiedzieli o tym, że kiedy Norbert Klaugon kogoś wyrzuca, czyni to nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Taki delikwent bowiem wylatywał z jego gabinetu położonego na drugim piętrze, przez okno, prosto na brukowaną drogę, nierzadko pod końskie kopyta lub koła wozów. Uchodziło mu to zresztą na sucho. Ot, kolejny trup do sprzątnięcia dla władz miasta.

– Wejść! – warknął głośno, jednocześnie odwracając szpakowatą głowę, by popatrzeć na wiszący na ścianie obraz przedstawiający scenę batalistyczną z udziałem Poszukiwaczy, magów i Roju. Klaugon osobiście nie cierpiał tego obrazu, jednak dostał go od burmistrza Kantau, Gorfelda Tretta, najbardziej wpływowej osoby w tym górniczym miasteczku. A że Norbert nie chciał, żeby Trett pomyślał przypadkiem, że prezent mu się nie podoba, więc paskudny bohomaz wisiał w gabinecie.

– Wzywał mnie pan, panie kierowniku? – spytał nerwowo Klaus Donnel, młody człowiek zajmujący się u Klaugona projektowaniem podpór do jego kopalni. Norbert rzucił na niego kątem oka. Donnel był zdecydowanie przeciwieństwem pracodawcy – był chudy, łysą głową sięgał powały, a jego ubranie sprawiało wrażenie, jakby właściciel ze dwa razy przepuścił je przez układ pokarmowy psa. I to w obie strony. Klaugon z niejaką satysfakcją pomyślał o eleganckim, czerwonym stroju, który założył tego dnia.

Donnel nadal stał przy drzwiach, nerwowo przebierając palcami i strzelając wzrokiem we wszystkie strony, jakby się zastanawiał, czy nie mógłby jeszcze przypadkiem wyskoczyć przez okno, zanim szef zwróci na niego uwagę.

– Siadaj, Donnel – odparł po chwili Norbert, wskazując mu zydel naprzeciwko biurka. Chudy człowieczek w mgnieniu oka pokonał całą długość pokoju i zajął wskazane miejsce. Mimo, iż zaproponowane siedzisko było zdecydowanie gorszej jakości niż Klaugona, Klaus nie zamierzał chyba protestować. I dobrze, bo gdyby w tej chwili spróbował, nadzorca chyba rozbiłby mu zydel na tym pustym łbie.

– Podaj żesz mi tu wino, wiesz ty już, które – Norbert po chwili przerwał ciszę. Klaus Donnel błyskawicznie poderwał się z zydla i niemal biegiem pojawił się obok stojącej przy ścianie na prawo od niego komodzie.

– Gdzie? – warknął Klaugon na widok Donnela niosącego butelkę i dwa kielichy – Ty pić nie będziesz.

– No więc, Donnel – zaczął Norbert polewając wino, kiedy jego podwładny odstawił już drugie naczynie – Wiesz ty, czemu cię wezwałem?

– Szanownemu panu kierownikowi pewnie chodzi o ten wypadek w Złotej Grocie – przełknął ślinę – Otóż ja mogę wszystko wyjaśnić…

– Czyli wiesz o co chodzi – przerwał mu obojętnie, choć w środku wszystko mu się gotowało – A skoroś taki mądry, to powiedz ty mi, Donnel, kogo ja zatrudniłem do podparcia moich kopalni: specjalistę, czy alfonsa?

– S… Specjalistę, panie kierowniku – odparł po chwili milczenia, najwyraźniej trochę zbity z tropu.

– Specjalistę, powiadasz – Klaugon upił łyk krwistoczerwonego trunku z kielicha. Mlasnął głośno, smakując bukiet wina. Było słodkie i mocne, dokładnie takie, jakie lubił. Choć w zasadzie gdyby nie lubił tego rocznika, nie trzymałby go w swoim gabinecie, prawda? Upił jeszcze jeden łyk, opróżniając kielich – W takim razie oświeć mnie, Donnel, dlaczego twoje podpory znowu dały dupy?

-Co? – spytał zdezorientowany nieszczęśnik, tępo wpatrując się w pracodawcę.

– To, że to już, kurwa, czwarta kopalnia! – Klaugon poderwał się z miejsca, uderzając przy okazji kielichem mocno o blat – Przez to, że jesteś takim pierdolonym nieudacznikiem, JA będę musiał się tłumaczyć przed udziałowcami! – skończył, i sapiąc ciężko opadł na fotel. Cóż, wiek połączony ze znaczną tuszą i „siedzącą" pracą sprawiały, że dość szybko się męczył.

– Panie kierowniku… ja sam nie rozumiem… niech pan pozwoli mi wytłumaczyć… – bełkotał Donnel, nieświadomie wyłamując palce.

– To będzie ciekawe – odpowiedział tamten, odzyskując panowanie nad sobą – Z chęcią wysłucham co masz do powiedzenia, zanim wywalę cię na zbity ryj, Donnel.

– Otóż ja sam jakby… nie do końca wiem, co i jak – nawet jeśli ciągłe powtarzanie jego nazwiska przez pracodawcę działało mu na nerwy, Klaus nie dał tego po sobie poznać – Ale niech pan zważy, panie kierowniku, że to nie może być przypadek.

– Pewnie, że nie przypadek – parsknął Klaugon – Po prostu ty partacz i nierób jesteś, Donnel.

– Ale tak cztery kopalnie w tydzień? Panie kierowniku, ja się na swojej robocie znam i jedno mogę wam rzec: cała ta sprawa śmierdzi na kilometr. Ludzie mówią, że to… ten tego…

– Wyksztuśże to z siebie, człowieku!

– Że to czary – dokończył Donnel szeptem, pochylając się lekko w stronę pracodawcy. Na jego twarzy nadal malował się strach, ale już mniejszy niż poprzednio, zupełnie jakby te nowiny miały zapewnić mu odpuszczenie win czy coś w tym stylu.

– Czary! A to dobre! – zaśmiał się sztucznie Kierownik – Jużci, czary wam się przywidziały! Kto jak kto, ale ty, Donnel, zdecydowanie powinieneś wymyślić jakąś lepszą wymówkę.

– Kiedy ja nie kłamię, panie kierowniku – odparł tamten, speszony i znowu przerażony nie na żarty – Przecież kopalnie były pilnowane, nikt z konkurencji nie dałby rady rozwalić tego od środka. A konstrukcja była w dobrym stanie, sam sprawdzałem, klnę się na swą nieboszczkę żonę, niech jej Jedyny świeci – zakończył wykonując szybki gest dotknięcia czoła, powiek a na końcu serca, powszechnie uznawany przez kościół Jedynego.

– A więc czary – podsumował Klaugon. Kiedy Donnel pokiwał skwapliwie głową, tamten kontynuował niezrażony -To wiedźmy Gerthy ulatującej na miotle razem z twoimi podporami, nie widziałeś przypadkiem? Albo cudownego demona z butelki, który za sprawą magicznego życzenia rozwalił moje kopalnie? Czy tylko zły czarnoksiężnik tam był, co, Donnel? Zaspokoisz moją ciekawość w tej kwestii?

– Ależ panie kierowniku…

– Nie dość, że spierdoliłeś robotę, to jeszcze wciskasz mi tu bajki o czarownikach i demonach przegryzających belki w mojej kopalni. Wylatujesz, Donnel – zakończył lodowatym tonem Kierownik, nie zwracając uwagi na kredową biel, która pokryła nagle twarz tamtego – Semek, wyproś tego pana – powiedział głośno do jednego z zatrudnionych ochroniarzy, zajmującego miejsce przy drzwiach. Dwumetrowa, bezwłosa góra mięśni ubrana w skórzany pancerz i nosząca pałkę u boku – Semek – natychmiast wpadła do pokoju i ruszyła w kierunku Donnela. Świeżo zwolniony pracownik był tak przestraszony, że nawet nie próbował stawiać oporu. Ochroniarz złapał go za poły brudnej koszuli, po czym, pamiętając o życzeniu pana Klaugona, aby nie rozbijał więcej drogich szyb, otworzył okno. Po chwili Donnel miał możliwość przekonania się na własnej skórze o tym, jak powiedzenie „wolny jak ptak" ma się do rzeczywistości. Jego wolność została jednak błyskawicznie ukrócona przez grawitację, i nie minął czas konieczny do wypowiedzenia słów „ Jedyny, jeśli mnie ocalisz, obiecuję poprawę, naprawdę", nim rozległ się trzask kości łamanych o kamień. Cóż, teraz Donnel ma okazję pogadać z Jedynym osobiście. Albo za chwilę będzie miał. Klaugona niewiele to obchodziło.

– Załatwione, szefie – zatarł dłonie Semek, wyraźnie zadowolony z siebie. Ten człowiek w ogóle lubił swoją pracę jak mało kto.

– Za pięć minut wychodzimy, Semek -powiedział Norbert, szybko porządkując papiery na biurku – Idziemy do siedziby spółki. Trzeba uspokoić udziałowców – dodał już ciszej, jakby sam do siebie.

Semek pokiwał głupio głową i wyszedł na korytarz, aby tam poczekać na szefa. Klaugon wrzucił posegregowane raporty do torby którą miał wziąć ze sobą. Zauważył, że zbiera się na deszcz, więc narzucił na siebie jeszcze szary płaszcz i wyszedł. Semek trzymał się dwa kroki za nim, gotowy interweniować w razie gdyby zdrowie lub majątek jego chlebodawcy były zagrożone. Klaugon był dość bogaty i znany w Kantau, więc gdyby spacerował samotnie, byłby łakomym kąskiem dla wszelkiego rodzaju złodziei i rabusiów. Jednak na widok jego ochroniarza każdy bandyta, nawet skończony wariat i niedoszły samobójca, zastanowiłby się dwa razy. Tak więc Norbert Klaugon bez większych kłopotów przemierzał brudne uliczki miasta. O tej porze większość ludzi była w pracy, więc po drodze widział tylko kilku pijaków, jedną czy dwie dziwki i bardzo rzadko kogoś innego. W milczeniu mijał szare, zaniedbane kamieniczki. Siedziba spółki znajdowała się stosunkowo blisko gabinetu Klaugona, więc po jakimś kwadransie razem z ochroniarzem stanął przed wzmocnionymi drzwiami dużego, kamiennego budynku pokrytego czerwoną, choć trochę już wypłowiałą, dachówką. Norbert złapał za kołatkę i zapukał do drzwi, które szybko otworzył mu jeden ze służących w eleganckim kubraku. Klaugon zignorował kłaniającego się człowieka i wszedł do długiego, jasno oświetlonego korytarza z licznymi drzwiami. Gestem nakazał Semkowi zaczekać tutaj, a sam zaczął wspinać się powoli po schodach na piętro, gdzie miał czekać na udziałowców. Schody były długie i strome, więc zdążył się zasapać, ale kilka minut i kilkanaście wymamrotanych przekleństw później był już na szczycie. Po raz kolejny pomyślał, że powinien zacząć dbać o kondycję. Przysiągł sobie, że od jutra się tym zajmie.

Klaugon podszedł do pierwszych drzwi w korytarzu na który dopiero co się wspiął, i wszedł do środka. Zauważył z zadowoleniem, że znowu dotarł na spotkanie jako pierwszy. Ściągnął płaszcz i zostawił go na wieszaku przy drzwiach. Usiadł na swoim fotelu za wielkim, okrągłym stołem, zajmującym niemal całe pomieszczenie. Następnie wyciągnął z torby wszystkie raporty, które równiutko porozkładał na stole przed sobą. Teraz pozostało mu tylko czekać na pozostałych. Ale, na Jedynego, nie o suchym pysku! W końcu zmęczył się człowiek, a i gardło należy przepłukać po podróży. Klaugon wezwał dzwonkiem służącego.

***

-… i tak właśnie wygląda nasza sytuacja, szanowni państwo – zakończył Klaugon, po czym ciężko opadł na fotel. Trójka udziałowców w milczeniu przetrawiała jego słowa. Norbert musiał czekać na ich przybycie przez kwadrans, a potem przez kolejne dziesięć minut tłumaczyć co i jak, zdawać raporty i tak dalej. Mimo udawanego spokoju, był mocno zdenerwowany. Mógł uchodzić w mieście za ważną szychę, ale jego przyszłość zależała od decyzji tej trójki. Pracował dla nich na tym stanowisku przez ostatnie dziesięć lat, i zdążył przez ten czas polubić swoje obecne życie. Nie wyobrażał sobie co by było, gdyby nagle postanowili go zwolnić. Z nerwów nalał sobie jeszcze jeden kielich wina, które stało na stole. To był już chyba czwarty… a może piąty? Zresztą nieważne. Musiał się napić, żeby uspokoić emocje.

– Cztery kopalnie w ciągu tygodnia – odezwał się Lucien Larrvence, uśmiechając się pod siwym, sumiastym wąsem – Dokładniej, w ciągu sześciu dni. Można powiedzieć, że pobiłeś rekord, przyjacielu Norbercie – zakończył z zimnym uśmiechem. Klaugon wiedział, że kiedy Larrvence uśmiecha się w ten sposób, to lepiej być jak najdalej od niego.

– Rzeczywiście – przełknął ślinę Norbert – Upraszam wybaczenia szanownych państwa. Już zwolniłem człowieka winnego tych zawałów.

– A może i my powinniśmy kogoś zwolnić, jak uważacie, panowie? – zapytał Tayen Allenkaz, ponad trzydziestoletni, a więc najmłodszy z nich wszystkich. Potrząsnął głową i zaśmiał się głośno. Zaraz po nim roześmiał się trochę sztucznie Kasimir Bohel, ostatni z udziałowców. Jedynie Larrvence wciąż wpatrywał się zimno w Klaugona.

– Chciałem jeszcze dodać, że ludzie podejrzewają, iż to wszystko to robota maga – powiedział z nutą desperacji w głosie Klaugon, jednocześnie zdając sobie sprawę, że stosuje identyczną linię obrony, jak wywalony niecałą godzinę temu Donnel. No, ale w przeciwieństwie do swojego byłego pracownika, Norbert Klaugon wiedział co robi. Zarówno Allenkaz jak i Bohel zarówno obawiali się, jak i byli zafascynowani magią. Kiedyś nawet rozważali zatrudnienie dzikiego maga do otwierania nowych tuneli, jednak zarzucili ten pomysł z dwóch powodów: primo, królewskie prawo nakazywało oddać wszystkich czarodziejów pod „opiekę" Poszukiwaczy, którzy zakuwali ich w stalowe maski i wywozili do jednej z górskich Cytadel. Tam schwytany czarownik spędzał życie na walce z wiecznie napierającym na granicę Rojem, wykorzystując swoją spętaną moc do wzmacniania fortyfikacji i zabijania nieprzyjaciół pod czujnym okiem Poszukiwaczy. Secundo, znalezienie chętnego do współpracy dzikiego maga było niemal niemożliwe. Tym bardziej że zawsze istniało ryzyko, iż czarownik, którego chcesz zatrudnić, został już „pożarty" przez własną magię, a jego ciałem steruje świadomość Roju. W efekcie, pomysł zatrudnienia maga w kopalni umarł śmiercią naturalną.

– Więc twoim zdaniem to wszystko czary, przyjacielu? – spytał łagodnie Larrvence, a jego uśmiech jeszcze się poszerzył.

-Zaczekaj, Lucienie, to może być prawda – wtrącił Tayen, gładząc się po krótkiej, kasztanowej brodzie. Gdyby to nie wzbudziło podejrzeń, Klaugon odetchnąłby z ulgą – Cztery poważne wypadki w tygodniu? To się wcześniej Norbertowi nie zdarzało.

– I dlatego, twoim zdaniem, w sprawę zamieszani są czarnoksiężnicy, Tayenie? – spytał z uśmiechem politowania Lucien.

– Nie zaprzeczysz jednak, że magia istnieje – odparował nieco urażony Allenkaz– W takim razie to może być robota dzikiego maga. Moim zdaniem, powinniśmy zawiadomić Poszukiwaczy.

-Zgadzam się z Tayenem – powiedział zwykle małomówny Bohel – Norbert wyjaśnił, że kopalnie były dobrze pilnowane. Coś mi w tej sprawie śmierdzi, panowie. A jeśli w Katnau jest dziki mag, królewski dekret nakazuje nam powiadomić o tym przypadku Poszukiwaczy.

– Co nam szkodzi, Lucienie? – kontynuował Allenkaz – Przecież nic nie tracimy, a jeśli to rzeczywiście czary, to musimy pozbyć się maga, zanim narobi jeszcze większych szkód.

– Zrobicie z nas pośmiewisko przed całą okolicą – powiedział Larrvence– Ederlang na pewno bardzo się ucieszy, kiedy jego konkurenci zaczną gonić za duchami. Ale jeśli chcecie, nie będę się sprzeciwiał. Skoro wiecie co robicie… – rozłożył ręce, a potem sięgnął po butelkę, z której wcześniej obficie polewał sobie Klaugon. Napełnił swój kielich tą resztką, której Norbert nie zdążył wypić.

– A jeśli ten mag jest właśnie na usługach Ederlanga? Mielibyśmy wtedy na niego niezłego haka – stwierdził Tayen zacierając bezwiednie ręce – Norbert wyśle posłańca z wiadomością do Landbergu z prośbą o przysłanie Poszukiwaczy, a potem zajmie się przywracaniem kopalni do pracy. Zgadza się?

Wszyscy pokiwali głowami, choć Klaugon wyjątkowo entuzjastycznie, a Larrvence niechętnie.

– Idź się tym zająć, przyjacielu – powiedział ten ostatni – My tu jeszcze mamy do omówienia ważne sprawy, które już cię nie dotyczą.

Klaugon wstał powoli, skłonił się, po czym złapał swoją torbę i płaszcz. Już po chwili on i Semek maszerowali ulicami Kantau spowrotem do jego gabinetu. Po powrocie zamierzał natychmiast wziąć się za wykonywanie otrzymanych instrukcji. Nawet jeśli nie ma tu żadnego czarownika, w co zresztą szczerze wierzył, to do czasu wyjaśnienia sprawy będzie mógł uporać się ze wszystkimi problemami.

***

Tydzień później, w samo południe, do miasta przyjechał Poszukiwacz.

Norbert Klaugon był akurat zajęty wypełnianiem pewnych dokumentów związanych z zatrudnieniem nowych robotników w miejsce tych, którzy zginęli podczas zawału Złotej Groty, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

– Wejść! – krzyknął Norbert. Drzwi lekko się uchyliły, a do gabinetu wsunęła się głowa Semka.

– Panie kierowniku, jakowyś typ przyszedł do pana z tą, no, wizytą. Mówi, że przysłali go łowcy czarowników – wyjaśnił tamten.

– A, tak. Wpuść go do środka – odparł Klaugon, odsuwając papiery którymi się zajmował na bok i rozsiadając się wygodniej.

Człowiek przysłany przez Bractwo Poszukiwaczy okazał się dość młodą osobą -Norbert nie dałby mu więcej niż dwadzieścia parę lat – o ciemnych włosach sięgających ramion i stalowoszarych oczach. Był ubrany dość przeciętnie, jego strój był utrzymany w szarych kolorach. Na palcu serdecznym jego lewej dłoni połyskiwał srebrny sygnet ozdobiony znakiem Poszukiwaczy, czyli okiem wpisanym w pentagram. Nowoprzybyły nie miał przy sobie żadnej widocznej broni.

– Witam! Gość w dom, Jedyny w dom! – powitał go gospodarz – Siędnijcie sobie tutaj – wskazał mu zydel naprzeciwko biurka. Poszukiwacz bez słowa zajął wskazane miejsce.

– Napijecie się czegoś, panie…

– Nazywam się Andreas Ravlert – przedstawił się tamten – I czemu nie, napiłbym się, o ile macie coś lepszego niż szczyny, które podają w przydrożnych karczmach.

– Norbert Klaugon – wyciągnął rękę, a gość bez wahania ją uścisnął – A i owszem, mam całkiem niezłe wino – dodał, wyciągając z komody pustą w połowie butelkę i dwa kielichy. Postawił naczynia na stole i z namaszczeniem polał sobie i Andreasowi.

– Wasze zdrowie, panie Ravlert – wzniósł toast.

– I wasze, panie Klaugon – odparł tamten, również unosząc kielich. Szybko wypili, a Norbert polał jeszcze raz.

– No, panie Klaugon, powiedziano mi, żeby po przyjeździe się do was zgłosić – zaczął Andreas, sącząc trunek – Niezłe. Macie dobry gust – dodał, spoglądając na trzymany w dłoni kielich.

– Miło że to doceniacie – odparł Norbert, również popijając słodkie wino – A i owszem, bo to ja po was posłałem.

– A więc słucham, o co chodzi?

– Otóż, widzicie, to trochę skomplikowana sprawa – rzekł Klaugon, opierając się wygodnie – Jakiś tydzień przed waszym przybyciem mieliśmy cztery wypadki zawalenia się tuneli w naszych kopalniach. Normalnie nie byłoby problemu, ot, ryzyko zawodowe. Ale cztery takie wypadki w przeciągu sześciu dni? Praca w trzech kopalniach nadal jest sparaliżowana, spółka ma straty. Udziałowcy na mnie naciskają, jeden z nich nawet sprzedał swoje udziały i odszedł. Ten kurwi syn Ederlang już ostrzy pazury, żeby położyć łapę na naszych kopalniach, górnicy mówią, że cała sprawa jest przeklęta i idą robić u konkurencji. Jak tak dalej pójdzie, to zostanę tu sam z czterema zawalonymi tunelami. A nawet i to nie, bo Ederlang je przejmie. Ta sprawa musi znaleźć szczęśliwe rozwiązanie, zanim straty będą za duże, rozumiecie? – dokończył i opróżnił zawartość kielicha do swego gardła.

– Nie mogę zagwarantować wam szczęśliwego zakończenia, tym bardziej, że nie ma pewności co do powodów tego wszystkiego – odpowiedział Ravlert, bawiąc się kielichem.

– Zechciejcie chociaż wybadać co i jak, a obiecuję, że to się wam opłaci – burknął.

– Źle się zrozumieliśmy, panie Klaugon – rzekł chłodno Poszukiwacz – Tak czy inaczej, mam obowiązek zbadać sprawę. Ale nie mogę zagwarantować, że znajdę tu jakiegoś czarownika, a wasze problemy nie wynikają z ,dajmy na to, niedopatrzenia.

– Oczywiście, oczywiście – powiedział szybko.

– A zakładając że to rzeczywiście sprawka jakiegoś zbuntowanego czarodzieja, odpowiedzcie mi na jeszcze jedno pytanie. Czy macie jakichś podejrzanych? Zastanówcie się, komu mogłoby zależeć na przeszkodzeniu wam w pracy, i zarazem kto może być czarownikiem?

– No to na pewno będzie Ederlang – odpowiedź była natychmiastowa, jednak po niej zapadła na chwilę cisza – A poza tym to wiecie, nie mam innych pomysłów… Może jakiś niezadowolony górnik, albo handlarz, czy coś? – dodał niepewnie.

– Jasne – pokiwał głową – Skoro wszystko ustaliliśmy, to, jeśli wam to nie wadzi, chciałbym najpierw obejrzeć którąś z tych kopalni. Rozumiecie, wejść do środka, zobaczyć wszystko samemu.

– A co by mi miało wadzić? – wzruszył ramionami – chodźcie, zaprowadzę was.

Poszukiwacz, w przeciwieństwie do Norberta, lekkim ruchem podniósł się z zydla. Klaugon ostrożnie wstał z fotela, założył płaszcz, po drodze dał jeszcze znak Semkowi, aby szedł z nimi, i wyprowadził Ravlert na ulicę.

– Wronek, do mnie – zakomendował tamten, przywołując karego konia stojącego przy drzwiach. Klaugona zdziwiło trochę to, iż tamten odważył się zostawić na ulicy nieuwiązanego wierzchowca wartego na oko tyle, co trzymiesięczna płaca dowolnego z jego górników. Rzut oka na bagaże przyczepione do siodła natychmiast rozwiał jego wątpliwości. Oprócz eleganckiego, jednosiecznego miecza w pochwie zauważył, że na wiszących tam torbach wygrawerowany jest wyraźny symbol Bractwa Poszukiwaczy. A trzeba być idiotą, aby spróbować okraść Poszukiwacza, który wszak z racji powagi swojej pracy ma prawo bez konsekwencji zabić każdego, kto w jakikolwiek sposób utrudni mu łowy. Oprócz tego, wśród plebsu krążyły plotki, że Poszukiwacze nie tylko chwytają magów, ale sami również są czarnoksiężnikami. A jako że nikt nie dementował, ani nie potwierdzał tych niepewnych informacji, to nawet najzuchwalsi złodzieje woleli nie ryzykować życia, okradając kogoś noszącego symbole Bractwa.

– Tędy – Klaugon wskazał kierunek i w towarzystwie Andreasa ruszył do kopalni.

– Powiedzcie mi, panie Klaugon – zaczął uprzejmie Ravlert, kiedy mijali jeden z licznych magazynów – Moglibyście opowiedzieć mi o waszych pracodawcach, i o tym całym… Elrangu, czy jak mu tam było?

– Ederlangu – poprawił go – A pewnie że mógłbym. Zanim dotrzemy na miejsce minie trochę czasu, więc czemu nie? – mimo tej deklaracji milczał przez długą chwilę. Ravlert go nie poganiał.

– No więc do przedwczoraj nasze kopalnie miały trzech udziałowców i właścicieli: Tayena Allenkaza, Kasimira Bohela i Luciena Larrvenca – zaczął – Teraz zostali tylko panowie Allenkaz i Larrvence. Pan Bohel sprzedał przedwczoraj swoje udziały i wyjechał z Kantau.

– Można wiedzieć, kto jest teraz ich właścicielem? – przerwał mu Andreas.

– Ano, pewnie że można, w końcu żadna to tajemnica. Udziały Kasimira Bohela kupił pan Lucien Larrvence, żeby przypadkiem nie wpadły w brudne łapska tej szui, Ederlanga.

– Interesujące – podsumował Ravlert tonem sugerującym coś zupełnie przeciwnego – Kontynuujcie.

– Na czym to ja skończyłem? – podrapał się po głowie Klaugon – A, już pamiętam. No więc to było tak: na samym początku cała okolica należała do ojca pana Allenkaza, wcześniej jego dziada, pradziada i tak dalej. Bo trzeba wam wiedzieć, że pan Allenkaz mieni się szlachcicem, tylko jego herbu przepomniałem. Ale ojca pana Tayena, świeć Jedyny nad jego duszą, przycisnęła bieda. A że wtedy jeszcze nikt nie wiedział o tutejszych złożach, to i senior Allenkaz sprzedał część ziemi panu Larrvencowi. Natenczas pan Lucien był jeszcze młodym człowiekiem, miał może lat ze dwadzieścia, ale wyjątkowo obrotny był jak na swój wiek. On pierwszy wyczuł co w trawie, a w zasadzie skale, piszczy, i odkrył tu pierwsze złoża żelaza i srebra. To i stary pan Allenkaz zaczął kopać na swoich ziemiach, też rudę znalazł. No i zawiązali spółkę z panem Larrvencem. Potem do tego interesu wkręcił się też pan Bohel. Ale pech chciał, że potem jednego roku jednocześnie zmarło się staremu panu Allenkazowi, i w sąsiedztwie swoje kopalnie założyła ta gnida, Ederlang. Po prawdzie zresztą takie to sąsiedztwo, powiadam wam, utrapienie, nie sąsiedztwo. A to jego robotnicy narzędzia nam ukradną, a to do studni który naszcza, a i magazyn, co spłonął w zeszłym roku, to też z ich winy, pewien jestem. Udowodnić nic się nie dało, ale powiadam wam, to z pewnością ich sprawka.

– Zły sąsiad gorszy niż Rój – podsumował Poszukiwacz, odtrącając dłoń wyciągniętą przez żebraka siedzącego pod ścianą kamienicy – A powiedzcie mi z łaski swojej, nie podejrzewał nikt tego Ederlanga o zabójstwo Allenkaza seniora?

– Ano, były i takie plotki – wzruszył ramionami Klaugon – Chociaż z drugiej strony, panu Allenkazowi umarło się jakoś tak lutym, a o Ederlangu pierwszy raz usłyszeliśmy koło listopada.

– No tak, to wiele wyjaśnia.

– A oto i nasza kopalnia, panie Ravret – obwieścił z dumą, wskazując wejście do kopalni, które ukazało im się po minięciu zakrętu.

– Ravlert – poprawił.

– Ano, wybaczcie.

Weszli na teren kopalni. Klaugon wziął lampę górniczą z niewielkiego budynku ustawionego tuż obok wejścia, zapalił ją, a potem weszli do środka. Schodzili w dół po stromych schodach przez dłuższy czas, co jakiś czas robiąc przerwy, aby Klaugon mógł odpocząć. Po jakimś czasie dotarli w końcu do właściwych tuneli. Tam jednak bardzo szybko usłyszeli stukot kilofów, a po kilkudziesięciu metrach podziemnej wędrówki natknęli się na robotników zajętych oczyszczaniem drogi z blokujących ją skał.

– Pracujcie dalej – nakazał im – No to jesteśmy na miejscu, panie Ravlert – zwrócił się do Poszukiwacza.

– Widzę. Dajcie mi chwilę – odpowiedział Andreas, uważnie przyglądając się skałom. Był Poszukiwaczem, a dzięki swojemu treningowi potrafił wykryć, czy gdzieś nie zostało rzucone zaklęcie. Oczywiście metoda ta nie była niezawodna, a od zawału minął już ponad tydzień. Mimo to zauważył słabe błękitne światło sączące się spomiędzy skał. Magia. Skoncentrował się na tej mgiełce i siłą woli zmusił ją, aby wypłynęła ze skał. Następnie spróbował nakazać jej, by uformowała się w postać tego, kto rzucił czar, jednak jej moc była już zbyt mała, by ta sztuczka się udała. Mimo tego drobnego niepowodzenia miał pewność, że ktoś tu używał czarów. Wchłonął w siebie pozostałość tej magii.

– Mieliście rację, panie Klaugon. Działa tu jakiś dziki mag.

– Naprawdę? To znaczy… od początku tak sądziłem.

-Tedy mieliście rację – odparł, nie zwracając uwagi na jego zdziwienie – Możemy wyjść na powierzchnię, panie Klaugon.

– Doskonale, doskonale – powiedział – W takim razie co teraz zrobicie, jeśli można wiedzieć?

– Pojadę odwiedzić tego całego Ederlanga.

***

Klaugon krążył nerwowo po pokoju, ignorując bóle w stawach. Poszukiwacz pojechał na tereny Ederlanga dwa dni temu, i jak dotąd nie wrócił, choć do włości konkurencji było zaledwie pół dnia drogi. A na wierzchowcu Poszukiwacza to i nawet tyle nie.

Jeśli jednemu z magobójców coś się stało na okolicznych ziemiach, to broń mnie Jedyny!, myślał Norbert. Znów poczuł ogromną ochotę żeby się napić, jednak jak na złość, jego ulubiony rocznik akurat się skończył. A że nie miał kogo wysłać po nową butelkę – wątpił zresztą, czy dostałby tu gdzieś takie wino – więc płukał gardło zimną wodą.

Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka wpadł Janus Lorl, jeden z zaufanych ludzi Klaugona. Zwichrzone włosy i wygniecione ubranie wskazywały, że bardzo się śpieszył.

– Kierowniku, słyszeliście już nowe wieści? – zapytał już od drzwi.

– Co jest? Gadajcie! – odparł Norbert, przerywając swój spacer i siadając za biurkiem.

– Pana Larrvenca zamknęli!

– Co?!

– Tak jest, kierowniku – wysapał Janus, ocierając pot z czoła – Poszukiwacz wpadł samoszóst do jego domu, a potem żem widział, jak wyprowadza pana Larrvenca w kajdanach.

– Niech go szlag! – warknął Klaugon, podrywając się z fotela, w biegu łapiąc płaszcz i torbę – Idziemy tam, Lorl. Semek, idziesz z nami. I weź ze sobą kuszę.

– Tak jest, panie kierowniku.

***

Poszukiwacza znaleźli obok domu Luciena Larrvenca. Teraz bez wątpienia był uzbrojony, bowiem miał przewieszony przez plecy ów miecz, który Norbert widział wcześniej u siodła jego wierzchowca. Wydawał jakieś dyspozycje swoim czterem ludziom, typom o mordach zabójców, mających na sobie skórzane pancerze i dzierżących w dłoniach topory. Obok nich stał zaprzężony w wałacha wóz, oraz koń należący do Ravlerta. Klaugon dostrzegł na wozie związanego i zakneblowanego właściciela budynku, pod którym właśnie stali. Wokół zdążył się już zebrać mały tłum. Zdawało się to nie wadzić Poszukiwaczowi, jednak Klaugon potrzebował całej siły swojego autorytetu, popartej kilkoma uderzeniami kułaka rozdanymi przez Semka, aby dostać się na miejsce aresztowania.

A może raczej porwania?, przeszło mu przez myśl. Może ten cały Ralent dogadał się z sukinsynem Ederlangiem, i teraz za jego namową rozwala naszą spółkę? A jeśli tak, to Jedyny uchowaj.

– Panie Ralent! – wykrzyknął Klaugon, zbliżając się tam w towarzystwie Semka i Lorla – Co pan robisz, do kurwy nędzy?!

– Ravlert – poprawił Poszukiwacz, spoglądając w jego stronę – Aresztuję tu groźnego czarnoksiężnika, tak jak prosiliście, panie Klaugon.

– Czy wyście się szaleju opili? Toż to pan Lucien Larrvence, ważna osobistość w Kantau!

– Nie obchodzi mnie, za kogo go macie – zmrużył groźnie oczy – Dla mnie to kolejny czarownik, który trafi do Cytadeli.

-Hmmhmh – Lucien najwyraźniej próbował coś wtrącić, jednak udatnie przeszkodził mu w tym knebel.

– Ederlang wam zapłacił, mam rację?! Na Jedynego, jestem pewien, że panowie Larrvence i Allenkaz dwukrotnie przebiją jego ofertę!

Poszukiwacz przez moment gapił się na niego lodowatym wzrokiem.

– Chyba nie zrozumiałeś całej sytuacji, przyjacielu – powiedział wreszcie – Nikt mi nie zapłacił, ponieważ nie można kupić mojego poczucia obowiązku, a złoto nie ochroni tej krainy przed Rojem. Ten człowiek jest dzikim magiem, odpowiedzialnym za wszystkie wasze nieszczęścia.

– Ale czemu pan Larrvence miałby zawalać swoje własne kopalnie? I skąd wiecie, że to właśnie on miałby być tym czarownikiem?– spytał już spokojniej Klaugon, choć w środku nadal czuł złość pomieszaną ze strachem.

Andreas westchnął.

– Widzę, że nie znacie całej sytuacji, panie Klaugon. Pozwólcie do środka, a wnet wam wszystko wyjaśnię – wskazał na drzwi domu Larrvenca – Wy tam, przypilnować więźnia, żeby nam stąd nie wyfrunął. Bruno, przejmujesz na ten czas dowodzenie. A gdyby oferował wam łapówkę, pamiętajcie, że ten człowiek już nic nie ma.

-Taest, szefie – odparł Bruno, potrząsając długą, iście rozbójniczą brodą.

Norbert westchnął i wszedł do budynku. W środku natychmiast rzuciły mu się w oczy ślady walki. Dywan był przypalony, większość krzeseł połamana, a z przewróconego kredensu wylewała się na podłogę różnokolorowa kałuża wymieszanych ze sobą wina, whiskey i potłuczonych butelek. Dostrzegł również trzy krwawiące trupy na podłodze.

– Siadajcie gdzie chcecie, panie Klaugon – rzucił Poszukiwacz, i sam zajął jedno z całych krzeseł. Norbert usiadł naprzeciwko niego.

– No, ale to długa opowieść. Nie będziemy gadać tak o suchym pysku. BRUNO! – krzyknął Andreas. Do środka błyskawicznie wparował wcześniej opisany rozbójnik, unosząc topór w dłoni i rozglądając się.

– Co est, szefie?

– Kopnij no na dwór i przynieś z moich juków butelkę siwuchy. Tylko nie ruszaj nic poza tym. Dobrze wiem, co tam jest, i lepiej dla ciebie, żeby nic nie zniknęło.

– Taest!

Po chwili człowiek Ravlerta wrócił z butelką. Poszukiwacz odprawił go ruchem ręki, po czym wyjął cudem ocalałe kieliszki z którejś komody. Wrócił na swoje miejsce i polał do pełna.

– Zdrowie, panie Klaugon!

– Zdrowie – odpowiedział Norbert, wlewając sobie palący płyn do gardła. Wódka smakowała jak płynna siarka, ale nie zamierzał protestować.

– No, panie Ravlert, obiecaliście, że wyjaśnicie mi całą sprawę.

– Ano, skoro obiecałem, to i słowa dotrzymam – rozsiadł się wygodniej i zaczął opowieść – Jak wiecie, wyruszyłem z Kantau trzy dni temu, z zamiarem przesłuchania Ederlanga. Jednak nikt nie mógł się spodziewać tego, czego tam się dowiedziałem…

***

Wieczorem, pierwszego dnia po wyruszeniu z Kantau, dotarłem do Rostlitz, siedziby Ederlanga. Miasteczko było znacznie mniejsze niż wasze, ale jakby odrobinę schludniejsze, jeśli nie obrazi was ta uwaga. Ot, nie zauważyłem tylu trupów i odpadków na ulicy, a i domy były bardziej zadbane. Jako, że nie minęły jeszcze godziny pracy, postanowiłem od razu udać się do biura Ederlanga. Jego lokalizację dość łatwo poznałem od dzieciaka bawiącego się na ulicy błotem. W każdym razie mam nadzieję, że to było błoto, bowiem w okolicy widziałem kilka bezpańskich psów. Zresztą nieważne, co to było. Biuro Ederlanga znajdowało się tuż przy wejściu do jednej z bodajże dwóch kopalni w Rostlitz. Zostawiłem Wronka przy drzwiach, tak, aby było widać znak Bractwa Poszukiwaczy na jukach, i wszedłem do środka.

Natychmiast zaczepił mnie jakiś zbrojny wielkolud, prawdopodobnie ochroniarz.

– Kim jesteście i czego tu szukacie? – zapytał, i wydawało mi się że miał nadzieję, iż będzie mógł mnie obić.

– Należę do Bractwa Poszukiwaczy i chcę mówić z niejakim panem Ederlangiem – jako, że ja nie lubię być bity, błysnąłem mu przed oczami moim sygnetem, aby wiedział, że nie kłamię.

– Co wy mi tu, pierścieniami przed oczami machacie? Co to ja niby mam znać wszystkie te znaki? – olbrzym zadziwił mnie swoją tępotą. Przecież chyba każdy znał moje Bractwo, prawda? No, ale widać od każdej reguły są wyjątki.

– Usuń się z drogi, człowieku, albo ja cię z niej usunę, a to może zaboleć – zagroziłem. Miałem świadomość, że wygląda to dość komicznie, ponieważ tamten był ode mnie znacznie wyższy. Jednak ja, w przeciwieństwie do niego, miałem za sobą szkolenie w Bractwie. Tak więc kiedy zgodnie z oczekiwaniami zamachnął się pięścią, zręcznie zanurkowałem pod jego ręką. Pęd wyniósł go naprzód, a wtedy dobyłem sztyletu i przyłożyłem mu go do nerki. Nie jestem może jakimś wyjątkowo wprawnym wojownikiem, ale nieporównywalnie lepszym od jakiegoś dzikusa z prowincji.

– Spróbuj tego jeszcze raz, a będziesz wydłubywał stal ze swoich flaków – powiedziałem z nadzieją, że wreszcie da mi się spotkać ze swoim pracodawcą.

Olbrzym może i był głupi, ale instynktu samozachowawczego nie mogę mu odmówić. Jako, iż wiedział, że w konfrontacji jego nerki z moim sztyletem wynik na pewno wyniósłby 0:1, przełknął głośno ślinę i powoli się odsunął. Następnie wskazał mi schody. Skinąłem głową i skierowałem się w tamtą stronę. Normalnie dałbym mu może jakiś mały napiwek, ale nie lubię obdarowywać ludzi, którzy jeszcze przed chwilą próbowali rozwalić mi głowę o ziemię. Grzecznie zapukałem do drzwi, którymi kończyły się schody, a potem wszedłem do środka.

Gabinet Ederlanga był duży. Powiedziałbym nawet, że bardzo duży. Zauważyłem, że jest on połączony z jego mieszkaniem, ponieważ w rogu stało pościelone łóżko. Pokój był urządzony bardzo gustownie, bez nadmiernego przepychu, nie to, co posiadłość, w której teraz siedzimy. Naprzeciwko drzwi stało szerokie biurko, za którym siedział człowiek lat około czterdziestu, o lisiej twarzy i idealnie pasujących do niej rudych włosach. Na prawo od niego stała komoda, prawdopodobnie z alkoholami, zaś po stronie przeciwnej półka na książki.

– Kim jesteście i co, na Jedynego, zrobiliście z Mungiem? – spytał lisowaty człowiek, wpatrując się we mnie swoimi małymi, chytrymi oczami.

– Nazywam się Andreas Ravlert i należę do Bractwa Poszukiwaczy. A Mungowi nic nie jest, jeśli nie liczyć głęboko zranionej dumy – odparłem.

Tamten zaśmiał się tylko i wstał.

– Niklas Ederlang – skłonił się lekko – Siadajcie, panie Ravlert. Napijecie się czegoś?

– Nie odmówię – odparłem przez grzeczność, choć w rzeczywistości nie byłem zbyt spragniony. Chciałem tylko przedłużyć wizytę, aby dokładniej przyjrzeć się pomieszczeniu w poszukiwaniu śladów czarów. Jednak nie znalazłem niczego, a więc albo gospodarz nie magiem, albo był na tyle sprytny, aby dobrze się maskować. Nie słyszałem nawet muzyki magii, ani też nie czułem jej zapachu.

– Za pomyślność – wzniósł toast Ederlang. Nie zauważyłem nawet kiedy mi polał, tak byłem zajęty. Tamten chyba to zauważył i kącik jego ust uniósł się w drwiącym uśmiechu.

– Za pomyślność – powtórzyłem i wypiłem.

– Jak się wam widzi moje wino?

– Nie jestem znawcą win, jednak to jest całkiem dobre, panie Ederlang – odparłem przez grzeczność, choć w rzeczywistości trunek był dość kwaśny.

– To wyrób mojego szwagra. Siostra regularnie przysyła mi skrzynkę na Święto Obalenia Magokracji.

-A, tak – pokiwałem głową. Przez moment zastanawiałem się, jakim miejscem było Królestwo Lanwacji, kiedy jeszcze rządzili w nim czarodzieje. Ten system nie mógł być idealny, ponieważ Rój wtedy bez problemu mógł dostać się na nasze ziemie. Dopiero teraz, kiedy wybudowaliśmy a granicy cytadele, życie w Lanwacji jest naprawdę bezpieczne.

– No, ale my tu gadu-gadu, a przedstawienie musi trwać, jak mawiał mój znajomy dramaturg. Co was do mnie sprowadza? – spytał Ederlang, pociągając kolejny łyk wina.

– Panie Ederlang – odparłem poważnie – A co może sprowadzać Poszukiwacza do Rostlitz, waszym zdaniem? Kopalnie srebra? Towarzystwo? Chętne dziewki?

– Ha, toście utrafili w samo sedno – zaśmiał się – W takim razie przyjechaliście, bo ktoś złożył doniesienie, że mamy tu dzikiego maga? Albo nawet że ja we własnej osobie nim jestem?

Skinąłem głową.

– Niech zgadnę… to pewnie ta kanalia Klaugon? Wie, że jestem lepszym zarządcą od niego, to i cały czas próbuje znaleźć na mnie haka. Za zgodą i aprobatą swoich przełożonych, zresztą.

– Rzeczywiście, pana Klaugona niepokoją pewne wydarzenia, jakie miały tu miejsce – odpowiedziałem grzecznie.

– A więc odpowiem wam: nie, nie jestem czarownikiem. Nie mam choćby odrobiny mocy, czego zresztą szczerze żałuję, bo gdybym ją miał, rezygnujący z pracy górnicy byliby najmniejszym zmartwieniem Klaugona – uśmiechnął się krzywo.

– Gdybyście byli magiem, gadalibyście tak samo – zauważyłem.

– Ano, pewnie tak – westchnął – Ale wy, magobójcy, macie chyba jakieś sposoby aby sprawdzić, czy ktoś ma talent, mam rację?

– Macie – potwierdziłem całkowicie zgodnie z prawdą, ponieważ rzeczywiście znaliśmy sporo metod, pozwalających nam określić, czy ktoś ma w sobie moc. Podobno niektórzy bardziej doświadczeni Poszukiwacze umieli już na pierwszy rzut oka to stwierdzić, jednak ja nie znałem takich technik. Uważam zresztą, że to na pewno plotki, wymyślane po to, aby wyprowadzić z równowagi potencjalne cele. No i najpotężniejsi czarownicy potrafili oszukać wyniki naszych analiz.

– A więc do dzieła. Przeprowadźcie te swoje rytuały, a jak już nic nie znajdziecie, to powiedzcie Klaugonowi, że następnym razem będzie musiał się bardziej postarać – zadrwił. Przyznam, że ten człowiek zaczął mnie już odrobinę irytować. Jednak fakt, że tak niefrasobliwie podchodzi do całej sytuacji może oznaczać, że jest niewinny. Z drugiej strony, mógł też być po prostu dobrym aktorem.

– W takim razie będę potrzebował odrobiny waszej krwi, panie Ederlang – powiedziałem, wyciągając z kieszeni niewielki, szklany flakonik. Zawsze noszę go przy sobie na takie właśnie okazje.

Niklas westchnął ostentacyjnie, wyciągnął sztylet z szuflady biurka i wykonał nim płytkie nacięcie na nadgarstku. Zręcznie ustawił rękę tak, aby krew spłynęła do flakonika, po czym sięgnął do tej samej szuflady po bandaż, którym owinął ranę.

– Mam tutaj również nabitą kuszę – powiedział, widząc moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem, że w swoim biurku trzyma pół zestawu żołnierza.

– Godna pochwały przezorność – odparłem, zabierając flakonik wypełniony czerwoną cieczą. Nie było obawy, że skrzepnie, ponieważ naczynie było zaklęte w Cytadeli. Schowałem je do kieszeni.

– Tak więc nie będę zabierał wam więcej czasu, panie Ederlang – powiedziałem, wstając.

– Mam dla was propozycję, bo widzę, żeście człek wesoły i towarzyski. Mamy tu w Rostlitz taki sympatyczny przybytek, nazywa się „ Pod jabłonią", wstęp tylko dla szacownej klienteli . Można tam się napić w doborowym towarzystwie, w karty pograć, a i dziewki mają tam ładne i niezbyt oporne. Może byście ze mną dzisiaj się tam przeszli?

– Doceniam waszą propozycję, jednak obawiam się, że muszę odmówić.

– Wasza strata, wasza strata. Ja natomiast chętnie się dziś przejdę. Może coś wygram przy karcianym stole, a i odnowię znajomość z Astrid… – zamyślił się.

– A więc życzę powodzenia. Bywajcie, panie Ederlang.

– Bywaj, Poszukiwaczu.

***

– I tak żeście zawierzyli po prostu jego słowom? – wykrzyknął Klaugon. Na jego zachowanie z pewnością wpłynął fakt, że podczas opowieści Andreasa wypił jeszcze ze cztery kolejki – Przecież on was chciał omamić gadaniem o dziewkach, abyście zbytnio nie węszyli, a sam pewnie ukrył dowody swojego czarostwa!

Gdyby wzrok mógł zabijać, Klaugon właśnie padłby trupem.

– Macie mnie za idiotę? – burknął Ravlert – Pomyślałem o tym samym co i wy, ale mnie, w przeciwieństwie do was, nie zaślepia nienawiść do Ederlanga.

– Mimo to wypuściliście go. Daliście mu szansę ucieczki! A gdyby to on był dzikim magiem?

– Ale nie był, więc nie ma nad czym dywagować. Poza tym, ucieczka tylko potwierdziłaby jego winę, a nie zapominajcie że miałem flakonik jego krwi, dzięki któremu wytropiłbym go w try miga.

– Aaa– zmieszał się Klaugon.

– Nie uczcie ojca dzieci robić, panie Klaugon. Ja wam nie mówię, jak macie zarządzać kopalniami.

– Wybaczcie, Poszukiwaczu.

Ravlert skinął głową.

– Wybaczam. A teraz, jeśli pozwolicie, dokończę moją opowieść – znów zaczął mówić bajarskim tonem – No więc tego dnia wynająłem pokój w miejscowej karczmie i przeprowadziłem badania nad krwią Ederlanga. Oczywiście wynik był negatywny, ale równie dobrze mogło to znaczyć, że tamten po prostu sprytnie się maskuje. Potrzebowałem uzyskać pewność. No więc, poczekałem aż zapadnie zmrok, i znowu wyszedłem na ulice Rostlitz…

***

Minęła godzina od zapadnięcia całkowitych ciemności, kiedy wyślizgnąłem się z karczmy „Cytadela Jolberga", wcześniej jednak wydając karczmarzowi polecenie, by na mój powrót była gotowa kąpiel i kolacja. Sam karczmarz -Jolberg – przysadzisty człowiek około pięćdziesiątki, okazał się dość sympatycznym człowiekiem. Żywił bowiem wyjątkowy szacunek do Bractwa, a fakt, że może gościć u siebie jednego z Poszukiwaczy sprawił mu taką radość, jakby przyjechał do niego sam król i ogłosił, że od tej pory starzec będzie jego dziedzicem. Tak więc za śmiesznie małe pieniądze miałem całkiem dobre warunki.

Tak czy inaczej, jak już mówiłem, wyślizgnąłem się na ulicę i ruszyłem w stronę gabinetu Ederlanga. Owinąłem się ściśle płaszczem, aby nikt mnie nie rozpoznał. Wprawdzie znali mnie tu tylko karczmarz i właśnie Niklas Ederlang, ale strzeżonego Jedyny strzeże. O tej porze na ulicach kręciło się więcej ludzi niż zaraz po moim przybyciu, ponieważ sporo górników zatrudnionych przez Ederlanga właśnie szło do karczmy lub burdelu przepuścić swoją dniówkę, albo właśnie stamtąd wracało. Dlatego też postanowiłem skrócić sobie drogę przez jedną z bocznych uliczek, która wydawała mi się przyjemnie pusta i spokojna. Po chwili dowiedziałem się też, dlaczego taka była.

– No, wpadłeś, kolego. Łapki trzymaj tak, żebym je widział– usłyszałem chrapliwy głos z zaułka, który właśnie mijałem. Błyskawicznie odwróciłem się w tamtą stronę i spojrzałem w twarz, a raczej mordę, autora tych słów. Niski, szczurowaty typ najwyraźniej czuł się wyjątkowo ważny, trzymając w ręce lekko zardzewiałą siekierę. Obrzuciłem go spojrzeniem pełnym politowania. Widać, że był amatorem. Profesjonalista walnąłby ofiarę bez słowa w potylicę i dopiero wtedy brał się do okradania. Ten tu najwyraźniej miał jeszcze jakieś resztki sumienia. Albo po prostu był idiotą.

– Wyskakuj, kurwa, z kasy, świecidełek, i zzuwaj buty – wyszczerzył zepsute zęby.

Bez słowa wyciągnąłem sakiewkę w stronę zbója. Ten wyszczerzył się jeszcze bardziej, jednak w tym samym momencie oberwał tym małym woreczkiem monet w pysk. Sakiewka była zbyt lekka, by uderzenie wyrządziło mu krzywdę, jednak ten manewr sprawił, że bandyta został na moment oszołomiony. Uchyliłem się przed niemrawym ciosem siekiery i dobyłem sztyletu zza paska. Sekundę przed tym, nim tamten wyprowadził następny atak, ostrze puginału zatopiło się w jego brzuchu. Wyszarpnąłem broń, odciągnąłem głowę nieszczęśnika w tył i zręcznym, wytrenowanym ruchem poderżnąłem mu gardło. Skrzywiłem się, kiedy obficie opryskała mnie jego krew, jednak nie mogłem sobie pozwolić na pozostawienie świadków tej akcji. Teoretycznie bowiem mogłem przeszukać mieszkanie Ederlanga zgodnie z królewskim prawem, jednak gdybym nic nie znalazł zrobiłbym z siebie tylko pośmiewisko. Tak więc ta metoda wydała mi się pewniejsza i lepsza, choć człowiek wykrwawiający się u moich stóp mógłby się z tym poglądem nie zgodzić. No cóż, jego strata. Nikt nie będzie w końcu tęsknił za jakimś obwiesiem z zaułków, prawda?

Jako, że nie było czasu, by zawracać i przebrać się w coś innego, wytarłem jedynie sztylet i twarz w tunikę zamordowanego i ruszyłem dalej. Klucząc bocznymi ścieżkami, dotarłem pod dom Niklasa Ederlanga. Przez moment zastanawiałem się którędy wejść do środka. Jednak w budynku panowała ciemność więc doszedłem do wniosku, że Ederlang w istocie wyszedł do tego burdelu, który zachwalał mi kilka godzin wcześniej. A jeśli tutejszy nadzorca choć trochę przypominał was, panie Klaugon, to z pewnością zabrał ze sobą ochroniarza. Tak więc podszedłem do frontowych drzwi, i rozejrzawszy się najpierw czy nikt nie patrzy, dobyłem sztyletu i wykonałem nim delikatne nakłucie na opuszku kciuka, jednak wystarczające, aby pociekła z niego krew. Dotknąłem krwawiącym palcem zamka i skoncentrowałem się. Aby poszukiwacze mogli jeszcze skuteczniej chwytać magów, w Cytadeli uczą nas różnych technik, które przeciętny człowiek mógłby nazwać z rozpędu magicznymi. Nasza sztuka różni się jednak znacząco od mocy magów, ponieważ tamci rodzą się już wypełnieni dziką, niebezpieczną energią, która pozwala im zmieniać naturę siłą myśli. My natomiast potrafimy skłonić moce tego świata do pomocy poprzez rytuały, składanie ofiar z krwi i tego typu sprawy. Nie zagłębiając się w szczegóły, przejdę do dalszej części tej opowieści. Nakreśliłem krwią prosty symbol na drzwiach, mamrocząc jednocześnie pod nosem formułę. Kliknął mechanizm zamka i drzwi stanęły otworem. Oczywiście po wszystkim nie zapomniałem zetrzeć czerwonego znaku.

Wszedłem do środka. Tak jak się spodziewałem dom był pusty, ale w środku było diabelnie ciemno. Po omacku znalazłem świeczkę na stole i ostrożnie ją zapaliłem, przysłaniając płomień drugą dłonią. Powoli wszedłem po schodach na górę, do gabinetu Ederlanga. Ten nawet nie był zamknięty. Najwyraźniej właściciel uważał, że główne drzwi wystarczą. Albo po prostu zapomniał. Tak czy inaczej, moje szczęście, ponieważ nie lubiłem się kaleczyć, a że posługiwać się wytrychem nie umiem, rytuał krwi to jedyny sposób.

Gabinet właściciela posesji również był pusty. Rozejrzałem się dokładnie. Podczas ostatniej wizyty jako-tako zorientowałem się w ustawieniu mebli, i już wcześniej zadałem sobie pytanie: Gdzie ja bym schował podejrzane przedmioty, gdybym był czarownikiem? Doszedłem do wniosku, że jeśli Ederlang rzeczywiście jest dzikim i w ogóle trzyma dowody w domu, to gdzieś tu jest ukryty schowek. A najprościej taki schowek zrobić pod fałszywym dnem w kufrze. Tak więc poszukiwania zacząłem od kufra. I powiem panu, panie Klaugon, że dobrze zrobiłem. Nie musiałem nawet dokopywać się do dna, zanim natrafiłem na elegancki, oprawiony w cielęcą skórę grimuar, od którego wręcz promieniowało magią. Zastanowiło mnie to. Dlaczego wcześniej go nie wyczułem? Czyżby podczas mojej poprzedniej wizyty Ederlang osłaniał go swoją mocą? A może ktoś próbuje wrobić tego człowieka? Jako że miałem trochę czasu, zanim właściciel wróci ze swojej nocnej eskapady, przysunąłem świecę bliżej i zacząłem studiować tomiszcze. Z tego co zdążyłem zauważyć, było wypełnione stekiem bzdur, których żaden mag nie potraktowałby poważnie. Ot, trochę teorii. Coś takiego przydałoby się dzikiemu który nie opanował jeszcze swoich talentów, nie przeczę, ale tu miało miejsce bardzo sprytne wykorzystanie magii do zawalenia waszych kopalni z dużej odległości. Ederlang trzymał księgę z sentymentu? Wątpię. A więc musiałem zaryzykować, wziąć tomiszcze do siebie, i trochę nad nim popracować. Dopiero tak mogłem zyskać pewność co do sprawy. Ponadto, gdyby Ederlang zorientował się że ktoś ukradł księgę, a ja bym się zorientował, że on się zorientował, wtedy byłby to niezbity dowód jego winy. Nie zwlekając schowałem tomiszcze pod płaszcz, przywróciłem wszystko do poprzedniego stanu i grzecznie opuściłem dom, nie zapominając o zamknięciu za sobą drzwi. W końcu ktoś mógłby się tam włamać pod nieobecność właściciela i zabrać coś cennego. Powrót do karczmy był w miarę szybki i bezproblemowy. Kąpiel i kolacja już na mnie czekały, tak jak chciałem. Karczmarz był wprawdzie mocno zdziwiony, kiedy zobaczył plamy krwi na moim stroju, ale powiedziałem mu, że to sprawy Poszukiwaczy i kazałem trzymać gębę na kłódkę. Może was to zadziwi, panie Klaugon, ale człowieczyna był więcej niż uradowany mogąc uprać moje zakrwawione łachy. Chyba wierzył, że w ten sposób służy sprawie poszukiwaczy. Ja tymczasem wylegiwałem się w wodzie, zagryzając kaszę ze skwarkami i próbując przypomnieć sobie szczegóły rytuału, który wkrótce miałem odprawić. Mimo tego, że przespałem kilka godzin pomiędzy pierwszą rozmową z Ederlangiem a przeszukaniem jego domu, byłem zmęczony. Postanowiłem, że badaniem księgi zajmę się z rana. I faktycznie, przeprowadzony rytuał dał mi dość ciekawe informacje…

***

– Nie opisaliście tego, co się działo podczas tego całego waszego obrzędu – wtrącił się Klaugon. Opowieść zaciekawiła go do tego stopnia, że od dłuższego czasu jego kieliszek stał pusty. Zresztą dzięki temu rano będzie pamiętał, co dziś powiedział mu Poszukiwacz.

– Nie. Nie opowiedziałem – odparł Ravlert. I nie opowiem, dodał w myślach. Nie tylko dlatego, że możesz nie chcieć słuchać o tym, jak podczas wymawiania zaklęć nad umieszczoną w kręgu runicznym księgą krew wylewała się ze mnie jak woda z popękanego dzbana. O tym, jak posoka wypływała wszystkimi porami mojej skóry, tworząc pod stopami czerwoną kałużę i sprawiając ból. O tym, że przestała płynąć dopiero wtedy, kiedy wypłynęła już cała, i tylko siła woli podtrzymywała iskrę życia. I o tym, jak krew otoczyła księgę przed powrotem do mojego ciała, i uformowała się w postać tego, kto zaklął przedmiot swoją mocą. W wyjątkowo charakterystyczną osobę, która, choć składała się wyłącznie z różnych odcieni czerwieni, została przeze mnie zidentyfikowana jako Lucien Larrvence. Nie tylko z tych powodów nie podzielę się z tobą tą historią. Czyjekolwiek odczucia na temat mojej pracy zupełnie mnie wszak nie obchodzą. Ale gdybym opisał ci rytuał, mógłbym zdradzić zbyt wiele. Jakieś zaklęcie, kształt runów, cokolwiek. A wtedy musiałbym cię zabić, Klaugon. A ja nie lubię marnotrawstwa.

– Nie, i nie zamierzam opowiadać.

– Ano, wasza wola – wzruszył ramionami Klaugon – Nijak mi was do tego przymuszać. Skoro nie chcecie, przejdźcie do dalszej części opowieści.

– A więc rytuał dał mi odpowiedź, kto jest dzikim magiem. Mimo to, potrzebowałem kilku godzin na dojście do siebie. Kiedy w końcu poczułem się lepiej, spakowałem swoje rzeczy i zszedłem podziękować karczmarzowi za gościnę…

***

– Ależ nie ma za co, szanowny Poszukiwaczu – zapewniał znowu karczmarz Jolberg, kłaniając się raz po raz – Jeśli kiedykolwiek którykolwiek z twoich braci będzie potrzebował mojej skromnej pomocy…

– Tak, wtedy na pewno damy ci znać – powtórzyłem po raz kolejny – Pomogłeś mi w wypełnieniu mojego zadania, i z pewnością w ten sposób przysłużyłeś się Bractwu.

Karczmarz skłonił się jeszcze raz, wyraźnie zadowolony, a ja wykorzystałem ten moment i wyszedłem z budynku. Tego dnia kropił deszcz, jednak taka pogoda mi nie wadziła. Przeciwnie, ponieważ dzięki temu przechodzący ludzie zdawali się jakby mniej śmierdzieć. Efektem ubocznym naszych rytuałów jest fakt, że niemal całkowicie zabijają zapach ciała, więc przynajmniej ja nie cuchnąłem zgnilizną, jak wielu mijanych typów.

Podjechałem pod sam dom Ederlanga i wszedłem do środka. Ponieważ tym razem ochroniarz nie próbował mnie bić ani dusić, dostał napiwek w postaci srebrnej monety.

– Witajcie, panie Poszukiwacz! – rzucił na mój widok Niklas, przerywając wypełnianie jakichś papierów.

– Witajcie i wy, panie Ederlang – odparłem grzecznie – Przychodzę do was z prośbą.

– Słucham więc. Zważcie jednak że pieniędzy nie pożyczam, bo…

– Nie, nie – przerwałem mu szybko, gdyż zupełnie mnie nie interesowało, czemu nie pożycza gotówki bliźnim – Potrzebuję kilku waszych ludzi, najlepiej takich obeznanych z bronią. Odeślę ich najpóźniej pojutrze.

– A po co wam moi ludzie? – popatrzył na mnie podejrzliwie. Ta mina dziwnie pasowała do jego aparycji.

– Odkryłem, kto jest tym dzikim magiem w Kantau – wyjaśniłem – I potrzebuję kilku ludzi, aby go aresztować.

– To ja już nie jestem podejrzanym? – spytał zgryźliwie Ederlang.

– Nie jesteście – przyznałem z kamienną twarzą.

– Mogliście mnie po prostu posłuchać za pierwszym razem. Oszczędziłoby to wam trochę roboty z badaniem mojej krwi – zauważył, nadal złośliwie się uśmiechając – A można wiedzieć, kto jest tym strasznym czarnoksiężnikiem?

– Można. Wszelkie poszlaki wskazują na Luciena Larrvenca.

– Ooo – rozpromienił się tamten – W takim razie z radością użyczę wam połowę moich ludzi. Sześciu zaprawionych w bojach zabijaków.

– Byłbym wdzięczny.

– Ależ nie ma sprawy, panie Ravlert. Poczekajcie no tylko godzinę, a potem możecie ruszać. Tylko chcę, żebyście potem zwrócili mi ludzi w pierwotnym stanie.

– Tego nie mogę wam obiecać. W końcu będziemy łapać maga, a nie zbierać grzyby po lesie.

– Racja – zaśmiał się – No cóż, jestem gotów poświęcić dużo więcej niż kilku najemników, żeby wreszcie udupić Larrvenca.

***

– I tak tu trafiliście – zgadł Klaugon.

– I tak tu trafiliśmy – powtórzył Andreas – Ale to jeszcze nie koniec opowieści…

***

Na ludzi Ederlanga musiałem czekać nie godzinę, a dwie. Ale ostatecznie zdołał zebrać sześciu uzbrojonych typów o ponurych twarzach morderców, którzy mieli pojechać ze mną. Dostarczył również zaprzęgnięty wóz, i wreszcie wyruszyłem do Kantau aresztować czarownika. Chłopcy od Ederlanga jechali na wozie, śmiejąc się i opowiadając świńskie żarty, ja jednak wolałem podróżować na grzbiecie Wronka. Po drodze nie napotkaliśmy żadnych kłopotów, prawdopodobnie dlatego, że nasza grupa wyglądała chyba dość groźnie. Późnym wieczorem wjechaliśmy do miasta. Nakazałem zatrzymać wóz niedaleko posiadłości czarownika, ponieważ chciałem dokładniej opisać im sytuację. Zsiedliśmy wszyscy, a ja gestem nakazałem im podejść bliżej, aby przypadkiem komuś nie przyszło do głowy podsłuchiwać. Chociaż w sumie w tej chwili to było bez znaczenia, chciałem, aby moja wizyta do końca pozostała niespodzianką dla Larrvenca.

– Słuchajcie no – zacząłem, przy okazji dobywając miecza – Ruszacie dopiero, kiedy ja wam każę. Macie jednak go nie zabijać, jasne? Jak który trwale uszkodzi czarownika, to osobiście mu łeb ukręcę i zrobię z niego kibel. Czy wyraziłem się jasno?

„Chłopcy" wydali z siebie nieskładny pomruk, który wziąłem za zgodę.

– Po drugie, jak który ucieknie, to dopadnę go, choćbym miał wrócić z zaświatów, a potem urządzę takie piekło, że sam będzie prosił o możliwość zapolowania na kolejnego dzikiego. I w końcu, żeby było jasne, macie bezwzględnie wykonywać moje rozkazy. Nie obchodzi mnie wasze życie, i jeśli będę musiał powiesić jednego z drugim, to zadyndacie. Czy to też jest jasne?

I znów pomruk.

– Dobra, chłopaki. Ja wchodzę pierwszy, wy za mną w trójszeregu. Broń w gotowości. Jak czarownik będzie stawiać opór, to wiążemy i kneblujemy. No to naprzód, wiara!

Jedno trzeba było im przyznać: jak chcieli, to potrafili utworzyć imponujący trójszereg. Teraz wyglądali niemal jak wojsko. W tej oto budzącej szacunek formacji podeszliśmy pod drzwi Larrvenca. Miałem świadomość, że przechodnie zatrzymują się aby popatrzeć, jednak nie przeszkadzało mi to. Przeciwnie, im więcej świadków, tym lepiej.

Zastukałem pięścią w dębowe drzwi.

– Otwierać w imieniu króla i Poszukiwaczy! – warknąłem. Zaczekałem pięć sekund, po czym uderzyłem jeszcze raz i dodałem – Teraz policzę do sześciu. Jeśli do tego czasu nie otworzycie tych cholernych drzwi, to je wyważymy! Raz! Dwa! – zacząłem głośno, przyciągając zainteresowanie ludzi. Oczywiście nie zamierzałem dotrzymywać słowa, i już przy słowie „wyważymy" dałem znak chłopcom, aby wzięli się za przedwczesne spełnianie obietnicy. Rąbnęli we dwóch, jednocześnie, i w efekcie już przy „dwa" drzwi leżały na podłodze budynku, wyrwane z zawiasów. W zwartym szyku wmaszerowaliśmy do środka. Gospodarz stał właśnie na schodach i gapił się na nas zdziwiony, podczas gdy służący zbierał talerze ze stołu.

– Lucienie Larrvence, w imieniu króla i Bractwa Poszukiwaczy jesteś aresztowany. Poddaj się, a zostanie ci okazana łaska – wyrecytowałem zwyczajową formułkę. Larrvence najwyraźniej miał dość sprecyzowaną opinię na temat królewskiej łaski, ponieważ zanim skończyłem mówić, uniósł dłonie i uwolnił magię.

– Brać go! – warknąłem, a najemnicy Ederlanga rzucili się do ataku. W tej samej chwili Larrvence skończył inwokować. Z jego rozcapierzonych palców wyskoczyły z ogromną prędkością niewielkie kawałki ostrego metalu, który wbił się w pierś jednego z moich. Trafiony zacharczał i zatoczył się w tył, spowalniając biegnącego za nim kompana. W ferworze ktoś rąbnął toporem w pierś służącego, biorąc jego gest wyciągniętych rąk za akt agresji. Charczący trup zwalił się na stół , aby razem z obrusem i naczyniami ześlizgnąć się na podłogę, jeszcze bardziej utrudniając dostęp do czarownika, który zaczął cofać się na górę. Ruszyłem ostrożnie w jego stronę, cały czas się koncentrując. To była kolejna z technik Poszukiwaczy: Bariera woli, pozwalająca odpierać magiczne ataki, dopóki Poszukiwacz się koncentrował. Niestety, jej minusem jest fakt, że to dość zawodna sztuczka, zwłaszcza, kiedy dookoła latają kawałki ludzi, a psychopata rzuca w ciebie płonącymi pociskami.

Kolejny z chłopców dopadł do Larrvenca z uniesionym toporem, chcąc najwyraźniej wbrew moim rozkazom rozłupać mu czaszkę. Na szczęście dziki był szybszy i przywołał potężne wyładowanie mocy, które cisnęło najemnikiem prosto na regał z alkoholami, łamiąc zarówno mebel, jak i kark nieszczęśnika.

Rzuciłem się biegiem w stronę maga. Nie żeby zależało mi na życiu pomagierów, ale jakoś tak głupio by było nie oddać Ederlangowi pożyczonych ludzi. Jak to by wpłynęło na moją reputację w okolicy? Podejrzewam, że bardzo niekorzystnie. Dlatego też zaszarżowałem, z całych sił starając się zachować skupienie.

Larrvence w milczeniu posłał we mnie grad ostrych szklanych odłamków. Moja tarcza mogła zatrzymać magię, ale nie szkło. Rzuciłem się na bok, cudem unikając poszatkowania. Jednocześnie trzymanym w ręce mieczem wykonałem płytkie nacięcie we wnętrzu lewej dłoni, mamrocząc zaklęcie i modląc się, żeby czegoś nie popieprzyć. Zauważyłem, że najemnicy jakoś przestali palić się do walki, teraz bardziej skupiając się na ucieczce. Dwóch z nich wypadło przez drzwi, kolejny wskoczył pod stół. Ostatni też próbował uciec, ale potknął się o trupa. Cóż, mogli oni być dobrzy do walki z motłochem, ale zdecydowanie nie nadawali się do polowania na czarnoksiężników.

Tymczasem rzeczony czarnoksiężnik znów posłał we mnie grad szkła. Uniosłem krwawiącą dłoń, jakbym chciał nią zablokować uderzenie. Posoka gwałtownie wyskoczyła ze skaleczenia, otaczając wielkimi kroplami odłamki i zrzucając je na podłogę. Poczułem osłabienie, a zraniona ręka niemal całkiem mi zdrętwiała. Nie pozwoliłem sobie jednak na odpoczynek. Wykorzystując chwilę konsternacji maga, doskoczyłem do niego i rąbnąłem go rękojeścią miecza w czoło, aż się rozeszło. Raz, potem drugi i trzeci, aż Larrvence padł nieprzytomny na podłogę.

– Już po strachu, szumowiny! – warknąłem na najemników Ederlanga – Związać go, zakneblować i posadzić na wozie. Przynieść mi kawałek bandaża. Wykonać, zanim osobiście łby wam porozwalam!

-Taest, szefie.

***

– … no i resztę tej opowieści już znacie, panie Klaugon – zakończył Ravlert. Rzeczywiście, dopiero teraz Norbert zauważył, że lewa dłoń Poszukiwacza jest lekko obandażowana.

– Aaa, więc to taka para butów – mruknął Klaugon, bębniąc grubymi paluchami o stół – Ale dlaczego pan Larrvence niszczył nasze kopalnie?

– Tego sami powinniście się domyślić. Ja się domyśliłem – odparł Poszukiwacz. Westchnął, widząc brak zrozumienia na twarzy Norberta – Kto kupił udziały Bohela, kiedy ten odszedł z powodu kłopotów z kopalnią? Larrvence. Jego plan miał na celu przejęcie całej spółki. Co niemal mu się udało, pozwolę sobie dodać.

-Wiecie, to nawet ma sens – podrapał się po brodzie Klaugon – No, ja was nie zatrzymam. Róbcie, jak uważacie. Zresztą i tak nie mam wystarczających tych, no… korepetycji, żeby to zrobić.

– Kompetencji – poprawił go Andreas – Ale poza tym racja, nie macie.

– Jeno chciałbym wiedzieć, co zrobicie z panem… tfu, z tą buntowniczą łajzą Larrvencem, chciałem rzec.

– Trafi do Cytadeli w górach Tartańskich, i tam do końca życie będzie w chwale służył całemu królestwu, broniąc granicy przed Rojem – odparł poważnym tonem Ralvert.

Na moment zapadła cisza. Norbert słyszał podniesione głosy z zewnątrz, ale nie przejął się nimi.

– Wyruszę natychmiast – odezwał się nagle Andreas – Czarownik jak najszybciej musi trafić pod czujne oko Bractwa, nim znajdzie sposób, aby mi się wymknąć.

– A co ja panu Allenkazowi powiem? – zafrasował się nagle Klaugon.

– Dajcie mu to – Ralvert podał mu list z pieczęcią Bractwa – To dokument aresztowania Luciena Larrvenca. Jego ziemie i inne dobra przechodzą w ręce królestwa. Reszta to już nie mój problem.

Klaugon westchnął głośno, ale nie protestował. Obydwaj wstali od stołu i wyszli na zewnątrz. Tłum gapiów zdążył już zmaleć – w końcu przestali się zabijać, więc po co czekać – ale za to pojawiło się kilku strażników miejskich i najemników Klaugona, którzy jednak nie interweniowali bez wyraźnego polecenia pryncypała.

– Oto waż koń, żanowny pańe Pożukiwaczu – uśmiechnął się służalczo jeden z ludzi Ederlanga, których Ralvert sprowadził ze sobą. Tak, to chyba był ten, któremu powierzono dowództwo nad bandą, kiedy Andreas rozmawiał z nadzorcą – A czarownik związany na wozie, tak jak pan szanowny kazał.

Poszukiwacz nie wskoczył na siodło, tylko zaczepił lejce Wronka o wóz, tak, aby koń nie oddalił się za bardzo, a sam siadł na miejscu woźnicy.

– Dziękuję, Bruno – rzekł grzecznie, po czym spojrzał na Norberta – Panie Klaugon! Powieście ich – wskazał na czwórkę najemników.

– Że so? – spytał zdziwiony Bruno. Nadzorca skinął na swoich ludzi, którzy błyskawicznie dobyli oręża i przystąpili ochoczo do rozbrajania skonsternowanych ludzi Ederlanga.

– Pamiętacie, mordy wy moje, co wam obiecałem, jeśli uciekniecie z pola walki? A jako że nie chcę robić z gęby cholewy, zadyndacie – wzruszył ramionami – Żegnajcie, panie Klaugon – dodał, strzelając lejcami. Larrvence zawył żałośnie, choć głośno mimo knebla.

Norbert Klaugon przyglądał się bezradnie odjeżdżającemu Poszukiwaczowi zastanawiając się, jak wytłumaczy panu Allenkazowi, że spora część spółki właśnie przeszła w ręce Królestwa.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie było ciekawe gdzieś do połowy, do momentu, w ktorym Poszukiwać zaczął swoją opowieść. Łowca magów po prostu zanudzał. Jedy wypowiedź jest najeżona kompletnie nieistotnymi szczegółami, typu w jaki sposób zamykał i otwierał drzwi, opisami mebli znajdujących się w pomieszczeniach... A i sama walka z czarnoksiężnikiem nie wzbudziła we mnie specjalnych emocji. Jak do mówia, dobrze żarło ale padło.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Odpadłem w momencie, gdy Semek naprawdę wyrzucił Donnela przez okno. Zadalem sobie pytanie, kto chciałby i miałby odwagę pracować u takiego typa, jak Klaugon, i dałem sobie spokój.

@Fasoletti
Cóż, to taka moja wada. Postaram się uniknąć zbyt długich opisów w przyszłości.

@AdamKB
Na dobrze płatnej posadzie, mając jako alternatywę ciężką harówkę w kopalni, i to bez ubezpieczenia zdrowotnego... podejrzewam, że sporo osób by się zdecydowało. Tym bardziej, że Donnel był dość pewny swoich umiejętności, co starałem się zawrzeć między wierszami podczas jego rozmowy z Klaugonem.

Nie przekonałeś mnie.
Klaugon już niejednego wywalił w ten sposób, więc rzecz była znana. Zdolny inżynier może znaleźć pracę gdzie indziej, zamiast ryzykować taki koniec kariery. Poza tym właściciele kopalń powini mieć świadomość, że tolerując taki styl pracy zarządcy, staną przed problemem braków kadrowych na średnim i wyższym szczeblu. Sam Klaugon wychodzi (w moich oczach) na bezmyślnego durnia --- nie pierwsze zatrzymanie prac, a jedyną reakcją terror. Takiemu dać w zarząd przedsiębiorstwo??
Fantasy to fantasy, ale minimum wiarygodności i logiki uważam za potrzebne.

Nowa Fantastyka