- Opowiadanie: Cedrik - Pięć Dusz

Pięć Dusz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pięć Dusz

 

 

 

Była deszczowa, chłodna noc. Grube chmury, które już od ponad tygodnia dręczyły ludzi opadami, wcale nie chciały odejść. Wręcz przeciwnie – napływało ich coraz więcej i więcej. Rzeki już dawno przekroczyły stan ostrzegawczy, gdzieniegdzie zaczęły wylewać. Utrzymująca się zła pogoda dawała się ludziom we znaki. Pierwsze ofiary depresji już stawały w kolejkach do gabinetów psychologicznych. Media nie polepszały sprawy, strasząc powodzią stulecia.

I chyba właśnie to sprawiło, że w piątek wieczorem wszystkie krakowskie puby były przepełnione ludźmi, próbującymi utopić smutki w paru szklankach piwa.

 

 

 

***

 

 

Odziany w czarny płaszcz mężczyzna szedł powoli chodnikiem, kuląc się pod naporem ulewy. Mokre, długie włosy zwisały mu smętnie z czoła, ograniczając widoczność. Dawno jednak zrezygnował z prób ich odgarnięcia. Deszcz natychmiast przywracał ich poprzedni stan.

Zataczając się lekko brnął przed siebie, co jakiś czas potykając się na popękanych chodnikowych płytach.

Z kieszeni spodni wyjął komórkę, spojrzał na wyświetlacz. Westchnął. Była trzecia w nocy. W domu czekała pewnie rozwścieczona Beata. Nie poinformował jej o wieczornym wypadzie z kumplami z biura i przez cały wieczór ignorował jej telefony. Uśmiechnął się cierpko. Ostatnio nie układało się między nimi najlepiej. Może teraz, kiedy znikł, zda sobie sprawę, jak bardzo jest dla niej ważny? Mniejsza zresztą o to, w tej chwili chciał już po prostu być w domu, w ciepłym i suchym łóżku. Zwłaszcza, że zimny deszcz skutecznie pozbawiał go wesołości upojenia alkoholowego, a jego skórzane buty przypominały napełnione wodą wiadra.

Wszedł na aleje. Aby dojść do domu, musiał przedostać się na drugą ich stronę, jednak najbliższe pasy były stanowczo zbyt daleko. Przystanął niezdecydowany przy krawężniku. Rozejrzał się. Gdzieś w oddali zobaczył światła nadjeżdżającego samochodu. Zachwiał się lekko. Przed oczami zamajaczyła mu wizja nagrzanej, suchej pościeli. Teraz, albo nigdy.

Ruszył przed siebie szybkim krokiem. Wiatr, uderzył go w twarz, niosąc ze sobą grube krople deszczu. Potknął się.

Usłyszał pisk opon. W jego polu widzenia znalazły się nagle dwa światła. Były ogromne i z każdą chwilą się przybliżały. Kierowca zatrąbił przeciągle. Auto zaczęło ślizgać się na mokrym asfalcie. Czas jakby spowolnił swój bieg. Mężczyzna widział wyraźnie, jak pojazd wpada w poślizg, i sunie ku niemu z dużą prędkością, bokiem.

Nie zdążył nawet nic pomyśleć. Osłonił się tylko ręką, jak gdyby dawała w zaistniałej sytuacji jakąś osłonę, przed ważącym ponad tonę pojazdem.

Nie poczuł uderzenia. Świat zakoziołkował mu przed oczami i spadł na jego twarz ulicą.

 

***

 

Zerwał się z krzykiem na nogi. Machinalnie poprawił wiecznie opadające mu okulary i rozejrzał się wokoło. Stał na środku jezdni, jednak z naprzeciwka nic nie jechało. Aleje były puste. Gdyby nie szum deszczu, zapewne byłoby bardzo cicho.

W paru oknach paliło się światło. Podświetlany szyld jednego ze sklepów migotał, jak gdyby znajdujące się w nim świetlówki właśnie zaczynały się psuć.

Z kieszeni płaszcza machinalnie wyjął chusteczkę. Zdjął okulary i zaczął je przecierać.

– Spiłem się – szepnął. – Totalnie się schlałem.

Nałożył szkła z powrotem. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że od dobrej chwili stoi na środku ulicy. Już miał zejść na chodnik, gdy doszło do niego, że coś jest nie tak. Aleje pogrążone były w ciemnościach. Światła paliły się tylko na odcinku dziesięciu metrów, dalej były pogaszone, a kamienice tonęły w mroku. Dalej nie widział nic, prócz czerni. Tak samo było po drugiej stronie.

– Co do diabła…? – mruknął.

Za jego plecami rozległy się mlaszczące kroki. Odwrócił się jak oparzony, jednak dostrzegł tylko ścianę mroku. Właśnie zza niej dochodził ten odgłos. Mężczyzna mimowolnie cofnął się o parę metrów, lecz ten sam odgłos wydobywał się także zza drugiej ściany.

Mlask, mlask, plask, mlask – wolne kroki przybliżały się z obu stron. Wreszcie, zza czarnej mgły wyłonił się kształt, drugi, taki sam wyszedł także z drugiej strony. Z wolna przedzierał się przez ciemność, aż wreszcie padło na niego blade światło neonu. Patrzył zdumiony, jak z obu stron wychodzą dokładnie tacy sami dwaj mężczyźni, ubrani w sięgające do ziemi płaszcze i wymachujący wesoło czarnymi parasolkami.

Szli ku sobie, całkowicie ignorując stojącego po środku, zdezorientowanego człowieka. Każdy z takim samym, przylepionym do ust uśmieszkiem, z identycznie przekrzywionym kapeluszu, spod którego wystawały długie, siwe włosy. Byli tacy podobni, jak gdyby każdy był lustrzanym odbiciem drugiego.

Obaj zmierzali ku sobie dostojnym krokiem, wykonując dokładnie te same ruchy w tym samym czasie. Wreszcie, gdy nastąpić miało zderzenie, weszli w siebie i zlali się razem w jedno. Mężczyzna patrzył się na to z szeroko otwartymi oczami, nie rozumiejąc co się właśnie stało.

Tymczasem starszy pan obrócił się do niego uśmiechając się pogodnie. Podszedł kilka kroków i, wspierając się na parasolu, uniósł nogę. Zdjął buta i przechylił go. Z jego wnętrza wyleciała z szumem wielka kaskada wody, zmywając mężczyznę z nóg. Poleciał na ziemię z krzykiem, niesiony spienionym nagle nurtem. Krztusił się. Woda zalewała mu usta i ciągnęła go ze sobą. Z trudem schwycił się krawężnika. Krzyczał, lecz hałas był tak ogłuszający, że sam siebie nie słyszał.

Nagle wszystko ucichło. Leżał na ziemi ociekając wodą i kurczowo zaciskając ręce na kawałku betonu. Pełnym niedowierzania wzrokiem patrzył na starszego człowieka, który wzuł buta i zmienił nogę, chwytając palcami za drugi.

– Nie… – zdołał tylko wyksztusić, nim kolejna ściana spienionej wody uderzyła w niego z jeszcze większym impetem. Z całej siły zacisnął ręce na chropowatym betonie. Wiedział, że nie puści.

W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że woda porwała go ze sobą. W rękach wciąż trzymał krawężnik, lecz nie tkwił on już w gruncie.

Przez chwilę, zanim potężne uderzenie o mur jednej z kamienic pozbawiło jego płuca tlenu, słyszał swój krzyk.

 

***

 

Wodne piekło skończyło się tak gwałtownie, jak się zaczęło. Mokry mężczyzna, stękając, podniósł się na klęczki i zwymiotował wodą. Krztusił się jeszcze, kiedy skórzane buty tamtego zastukały na asfalcie. Podniósł wzrok, napotykając rozbawione spojrzenie czarnych jak smoła oczu.

– Kim… – zaczął, lecz tamten podniósł rękę. Gardło mężczyzny zacisnęło się tak, że nie mógł wyksztusić ani słowa.

– Pozwolisz, że ja pierwszy się przedstawię – powiedział tamten. Z kieszeni swojego płaszcza wyjął srebrną papierośnicę, otworzył i podstawił krztuszącemu się człowiekowi. W środku znajdowały się długie, jasne papierosy o tak intensywnym zapachu, że aż zakręciło mu się w głowie.

– Zapalisz? – zapytał nieznajomy.

Mężczyzna pokręcił głową. Tamten tylko się uśmiechnął.

– Twoja strata – stwierdził i sięgnął po jednego papierosa. Z drugiej kieszeni wyjął długą, szklaną fifkę i wetknął do niej blanta. Włożył ją do ust. Końcówka papierosa zajarzyła się momentalnie sama. Starszy pan zaciągnął się dymem i spojrzał krytycznie na klęczącego u jego nóg mężczyznę.

– Podnieś się, człowieku…

Tamten poczuł, jak nogi same podnoszą go do pionu. Ze zbielałą twarzą popatrzył na nieznajomego, który ukłonił się dwornie.

– Szatan, Lucyfer, Antychryst, Książę ciemności, Mefistofeles, Urian, Czart, Belzebub, Boruta, Diabłem zwany, do usług – wyrecytował.

Zapadła cisza, w której słychać było tylko szmer deszczu, teraz jakby odległy, cichnący, choć częstotliwość opadu nie zmniejszyła się ani trochę.

– Kiedy ktoś się przedstawia, należy odpłacić mu tym samym – zachęcił.

– Ja… – wydukał mężczyzna.

– O, to już dobry początek – uśmiechnął się Szatan. – Mów dalej.

– A… Artur.

Diabeł klasnął w ręce.

– Wspaniale! – krzyknął. – Istota ludzka mówi. Wielkie, oj wielkie dzieło, aż żal niszczyć…

Artur dalej patrzył się na niego bezrozumnym wzrokiem.

– Jak zapewne podejrzewasz – zaczął głębokim głosem Mefistofeles. – Umarłeś. Ale nic straconego, wszystkim stratą da się zapobiec. Dlatego jestem tu ja, a nie kościej. Chyba, że nie chcesz, w tym przypadku od razu możesz wstąpić do mnie, do domu. Będę zaszczycony.

Chwila minęła, zanim do mężczyzny dotarło, co tamten do niego powiedział. Odskoczył, jak oparzony.

– Jezu, nie! – krzyknął.

Jego rozmówca skrzywił się z niesmakiem.

– Mylisz osoby – powiedział. – Choć nie podważam kompetencji kolegi oświeconego, to, wybacz, ale w tej chwili takie okrzyki mogą ci tylko zaszkodzić… Ale, ale – uśmiechnął się znów. – przejdźmy do tematu.

Mgła po lewej stronie rozwiała się i Artur zobaczył swoje własne, pokiereszowane ciało leżące na drodze. Nieopodal, w witrynie sklepowej tkwił samochód. Z naprzeciwka nadjeżdżała z wyciem syren policja. Wszystko zatrzymane było, jak na trójwymiarowym zdjęciu, jednak nie ulegało wątpliwością, że była to rzeczywistość.

– Sytuacja nie wygląda za wesoło, co? – Zagadnął go Diabeł. – Możesz czuć się jednak szczęśliwcem; proponuję ci pewien układ. Co ty na to?

– Ja-jaki układ? – wydukał mężczyzna.

– Tego ci nie powiem, dopóki się nie zgodzisz. Ale zanim odpowiesz, zastanów się, chodzi o twoje życie, a może i coś więcej… duszę, na ten przykład.

Artur zacisnął zęby. W gardle czuł suchość. Myślał intensywnie, nie chciał iść na żadne układy. Jako pracownik biura reklamowego wiedział co nieco o przekrętach, a z starych opowiadań czytanych w młodości zapamiętał, czym może się skończyć zakład z Diabłem… o ile to była rzeczywistość, a nie pijacki sen.

– Zapewniam cię, że w tej chwili nie ma nic bardziej rzeczywistego – uśmiechnął się Szatan.

Artur zacisnął pięści. Jest tylko jedna możliwość ucieczki…

– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna… – zaczął, lecz w tym momencie coś zacisnęło się na jego szyi. Z przerażeniem spojrzał w bezdenne oczy pana ciemności. Następnym, co zobaczył były jego usta, pełne ostrych, spiłowanych zębów. Zaczął się wyrywać i krzyczeć, był jednak bezsilny.

Spadł w nie. Zacisnęły się na nim i poczuł, jak cos przepiłowuje go w połowie. Wrzeszczał, wzywał Boga na pomoc, potem błagał o litość, lecz usta były nieubłagane. Darły jego ciało na strzępy, a on był świadom każdej rozdzieranej komórki. Wreszcie spadł w ciemność, w bezdenną gardziel pana piekieł i wylądował z powrotem na mokrym asfalcie Alei.

Nie mógł złapać tchu. Jęczał, patrząc na schylającego się nad nim z troską w oczach Szatana.

– Żyjesz? – zapytał Belzebub. Chwilę później zgiął się w pół, zanosząc się głośnym, piskliwym śmiechem.

Artur podniósł się na nogi, wciąż dygocząc. Starszy pan tymczasem dosłownie rechotał ze śmiechu. Wreszcie, po paru minutach wyprostował się i otarł z oczu łzy.

– Wybacz – powiedział. – Czasem nie kontroluję samego siebie… no, ale znów oddalamy się od tematu. Zdecydowałeś już?

– Tak, chcę, godzę się, zrobię wszystko… – zaczął bełkotać mężczyzna. Przerwał mu gwałtowny gest tamtego.

– Samo ,,tak" wystarczy. Zasady są takie: Kto pierwszy zbierze minimum pięć dusz, wygrywa. Oczywiście, dusze są dla mnie. I, drobne ułatwienie, ja także na czas zawodów będę śmiertelnikiem… a przynajmniej z tymi samymi ograniczeniami. Jak to zrobić? Standardowo, cyrograf i podpis. Czytelny, dyslektyków nie chcę. Nie musi być krwią, to już nie średniowiecze… pytania?

– Ale… przecież ja nie żyję?

– Nie ma problemu, przywrócę cię do życia na dzień przed tym, zanim umarłeś. Jak wygrasz, to się nigdy nie stanie. Jak przegrasz… sam wiesz co.

– Wiem.

Szatan zatarł ręce z zadowoleniem.

– Wspaniale – z kieszeni wyciągnął staromodny zegarek, cebulę – Czas, start.

 

 

***

 

Siostra Genowefa umierała. Leżała w swojej celi, od paru dni nie przyjmując pokarmów. Jej ostatnią wolą było wyzionąć ducha w klasztorze, nie w szpitalu. Pielęgniarka przychodziła dwa razy dziennie, by ją doglądać i zmieniać kroplówkę.

W pewnej chwili kobieta poczuła w piersi ucisk. Z żalem pomyślała o pielęgniarce, miłej dziewczynie, która miała przyjść za godzinę. Bardzo ją polubiła. Chciała się pożegnać.

Ostatni raz zaczerpnęła oddechu, by powierzyć swą duszę niebiosom, gdy drzwi do celi uchyliły się i do środka wszedł młody, przystojny człowiek z szarmandzkim uśmiechem.

– Szczęść – ukłonił się głęboko.

Mimo bólu w piersi, siostra Genowefa wyraźnie poczuła zimny dreszcz przebiegający jej po krzyżu.

– Wiem, kim jesteś… – wychrypiała. – Ale powinieneś wiedzieć, że ode mnie nic nie dostaniesz.

Młodzian przybliżył się do jej łóżka. Pochylił się nad nią. Jego usta znalazły się niecały centymetr nad jej uchem.

– To źle – szepnął. – Pielęgniarka Ania osieroci parę cudownych dzieci dzisiaj… i obawiam się, że te dwie dziewczynki nie trafią w ręce dobrego człowieka… jeśli wie siostra, co mam na myśli – zaśmiał się cicho.

– Nic… jej…

– Ależ nie Ja! Broń mnie Ja! Ja tylko pokażę kierowcy dziecięcego autokaru, gdzie można znaleźć wspaniałą, zwalającą niemal z nóg, gorzałkę. Nawiasem mówiąc, autokar będzie pełen dzieci. Szkoda ich, ale cóż zrobić, kiedy ma się do czynienia z pijanym kierowcą pędzącym setką po autostradzie…

– Dosyć – wyszeptała zakonnica. – Zrozumiałam… dam ci ją.

– Z własnej i nieprzymuszonej woli?

– Tak… – z oka pociekła pojedyncza łza. Szatan nadstawił palec, potem oblizał go lubieżnie. Z torby, którą miał przewieszoną na ramieniu wyciągnął cyrograf. – Do roboty!

 

***

 

Artur szedł chodnikiem z rękami w kieszeniach. Padało, a on mókł coraz bardziej. Już teraz czuł na plecach spływające zimne stróżki. Dziś jednak deszcz mu nie przeszkadzał. Rozkoszował się jego wilgocią, czując, że ma ostatnią ku temu okazję. Nie wygra z Szatanem, tego był pewien. Dostał za to dodatkowy, jeden dzień na Ziemi i tylko od niego zależało, jak go wykorzysta.

Skrzywił się na widok dużego billboardu, reklamującego sok pomarańczowy. Nie tak dawno sam go projektował. To, co po nim pozostanie to tandeta, o której ludzie zapomną najdalej za dwa miesiące. A i w trakcie tego czasu nikt, poza paroma kolegami z pracy, nie będzie wiedział, kogo to jest robota.

Westchnął raz jeszcze i postanowił się napić. Tylko tyle mu pozostało. Skręcił w stronę najbliższego pubu i nagle zatrzymał się w pół kroku.

Na jego twarzy zagościł uśmiech, którego nawet sam Szatan by się nie powstydził.

 

***

 

Adam przemierzał krakowskie śródmieście z radosnym uśmiechem na twarzy. Korzystając z tego, że deszcz, pierwszy raz od kilku dni, przestał padać, wybrał się z rodziną na spacer. Podczas, gdy jego dzieci, Bartek i Ania, ganiali się pomiędzy ludźmi z trzema synami znajomych, on szedł sprężystym krokiem, trzymając za rękę swoją drugą połówkę i rozprawiając żywo z idącym po drugiej stronie przyjacielem, którego żona, Basia raz po raz przywoływała dzieci do porządku.

– No i widzisz, wtedy właśnie ten idiota powiedział mi, że ubezpieczenia od pożaru nie wlicza się w grę! Zaprzepaścił swoją szansę! Nie rozumiem, kiedy ja byłem agentem, nikt nie był aż taki głupi…

– Andrzej, uważaj na ludzi! – krzyknęła nagle Basia.

– No więc widzisz – zakończył opowiadać Adam. – Głupota ludzi nie zna granic. Dobrze, że my należymy jeszcze do starej szkoły. Kto inny by pewnie tą polisę podpisał. Ja się nabrać nie dam. Nigdy i nikomu – zamyślił się. – To co, gdzie idziemy na te lody? Myślę, że… – nie dokończył zdania. Coś wleciało mu pod nogi i po chwili okrążyło go pięć rozwrzeszczanych bachorów.

– Tata, kup nam balony! Tata, balona! – krzyczała Ania, a pozostałe dzieci jej wtórowały.

Adam spojrzał błagalnie w oczy żony, która tylko uśmiechnęła się i wystawiła do niego język. Westchnął.

– Jakiego balona? – zapytał zrezygnowany.

– Tam, tam! – Ania pokazała ręką.

Spojrzał we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, znad tłumu wystawał pęk balonów, każdy kolorowy, z napisem. Zaciekawiony, zmrużył oczy. Na każdym balonie pisało; ODDAJ SWOJĄ DUSZĘ!

– Co do diabła? – mruknął, poczym szturchnął przyjaciela. – To jakaś akcja?

– Nie wiem – odparł tamten. – Pewnie tak, ale nic o niej nie słyszałem.

To jeszcze bardziej zaciekawiło Adama. Ciągnąc za sobą żonę, zaczął przedzierać się przez tłum, gęstniejący im bardziej zbliżali się do sprzedawcy balonów. W końcu, po dłuższej chwili udało im się dotrzeć do epicentrum. W kole gapiów stał blady mężczyzna i rozmawiał z jakimś człowiekiem. W jednej ręce trzymał podkładkę z kilkunastoma kartkami, na której tamten coś bazgrał, w drugiej balony. W końcu klient odebrał swój balon i oddał mężczyźnie długopis. Pomachał mu przyjaźnie na pożegnanie.

– Hej, hej, teraz ja! – krzyknął Adam. Sprzedawca obejrzał się i uśmiechnął. Podszedł.

– Dla pana balon, czy może… – przetoczył wzrokiem po dzieciarni. – pięć?

– Pięć. Ale powiedz pan, jaka to akcja? Powstaje nowe centrum handlowe, tak? Chcecie przebić Bonarkę?

Tamten uśmiechnął się tajemniczo.

– Nie, proszę pana. Po prostu chcę, by oddał mi pan swoją duszę.

Adam zaśmiał się głośno.

– To mi się podoba! Ostra i tajemnicza kampania reklamowa, a nie jakieś rozmamłane gówno, jak w telewizji. Ile płacę?

– Nic. Wystarczy, że podpisze pan cyrograf. Każdy, kto chce balona, musi podpisać.

– Ja chcę! Ja chcę pierwszy! Ja chcę! – zaczęły podskakiwać dzieci. Mężczyzna już wyciągał rękę po długopis, kiedy ręka jego żony wystrzeliła do przodu.

– Moje – zaśmiała się. I złożyła swój podpis na podtykanym jej kawałku papieru. Potem podała go swojemu mężowi.

– Ty zawsze musisz być pierwsza, Ewuniu. Widzi pan? – zwrócił się do sprzedawcy, także bazgrając swoje imię. – Kobiety właśnie takie są, zawsze muszą być pierwsze. A potem się dziwić, że tyle wypadków…

Chwilę później obie rodziny, dzierżąc swoje balony, oddalały się w kierunku rynku, wesoło rozprawiając o najbliższej, weekendowej wycieczce w góry. Adam co chwila rozpływał się nad wspaniałą kampanią reklamową, która w dodatku ani trochę nie kryła, do czego dąży, a nawet dobitnie o tym grzmiała.

Tymczasem sprzedawca balonów był, prawie dosłownie, w siódmym niebie.

 

***

 

Nadszedł wieczór. Artur siedział w pubie i sączył powoli swoje piwo. Przed chwilą dzwoniła do niego żona, lecz nie pozwolił jej dojść do głosu. Powiedział, że bardzo ją kocha i zaproponował wspólny wypad na mazury. Była taka zaskoczona, że przez blisko minutę nie wiedziała co powiedzieć. Potem powiedziała, że porozmawiają, kiedy wróci do domu. Artur wiedział, co znaczy rozmowa. Dawno nie rozmawiali. Ten celibat trwał zdecydowanie zbyt długo.

Rozparł się wygodnie na krześle. Nie czekał długo. Do jego stolika dosiadł się wysoki brunet i popatrzył na niego wilkiem.

– Oszukiwałeś – powiedział.

Uśmiech Artura tym razem był naprawdę diabelski.

– Ależ nie, jestem tylko specem od marketingu. Witaj na Ziemi – wstał. – Wybacz, ale mam spotkanie z żoną. I nic nie próbuj – rozchylił koszulę. Na jego piersi zalśnił srebrny krzyżyk. – Wyspowiadałem się.

Lucyfer, pan piekieł, władca ciemności i niezwyciężony sprawca wszelkiego zła, został sam przy stoliku, patrząc ponuro przed siebie.

A potem poszedł się upić.

 

 

Kraków,

14 lipca 2010

 

Koniec

Komentarze

Miłe i całkiem klimatyczne opowiadanie. Co prawda, sam motyw nie jest niczym odkrywczym, ale wykonanie dosyć przyzwoite. Troszkę nie podobała mi się Twoja unifikacja upadłych aniołów. U Ciebie postać diabła przedstawia się wieloma imionami, które zarezerwowane są normalnie dla wielu rożnych postaci.Tak nawiasem - Belzebub to był demon, władca much. (chociaz czasami jest utożsamiany ze straznikiem piekła).  
Oczywiście prawie zawsze jakieś błędy językowe się przyczepią; mnie rzucił się na oczy ten:
(...)wszystkim stratą da się (...)
Pozdrawiam.


Dzięki za szybką ocenę. Cóż, tekst nie miał być odkrywczy. W tym temacie już chyba zbyt wiele zostało powiedziane, postanowiłem więc zrobić taką moją własną wariację. Jeśli chodzi o ilościmion diabła, spodobał mi sie pomysł, by - miast wielu bytów - był jeden, obarczony wszystkimi zlymi postępkami przypisanymi innym. To go trochę bardziej demonizuje (demonizacja diabła? :>). W kontekście opowieści pogłębia to jego klęskę ^^
A błędy... będą zawsze. Choć staram się jak mogę, by minimalizować.

Nowa Fantastyka