- Opowiadanie: krisbaum - Podróż sto czterdziesta

Podróż sto czterdziesta

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Podróż sto czterdziesta

Notka autorska: Poważyłem się na świętość, i zrobiłem sobie wariacką wersję przygód Ijona Tichego. Skoro w StarTreku mogą, to i ja chcę. Jak komu żal oczu, może se poczytać w postaci PDF'a, do zassania pod tym linkiem:

http://hotfile.com/dl/122804534/8bbb3f3/Podr_sto_czterdziesta.pdf.html To tyle ode mnie. Czółko!

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Podróż sto czterdziesta

Zanim przejdziemy do opisu kolejnej podróży, jestem wam wprzódy winien trochę informacji, jak rozwijała się w naszym nowym stuleciu nauka kosmologiczna, a co zatem idzie, także fizyka cząstek. Otóż było źle, a nawet bardzo niedobrze, czego też można się było spodziewać, po tej zgrai fantastów, zwących się żartobliwie naukowcami. Napływ nowych danych naukowych, nie tylko nie wyjaśnił do końca natury ciemnej energii, lecz jak to już drzewiej bywało, zaowocował kolejnymi dodatkami, mającymi zebrać teorię do kupy. Pojawiały się więc nowe koncepcje egzotycznych przypraw, owych nieznanych i nieuchwytnych składników wszechświata. Zaroiło się od form materii i energii. Ta była już nie tylko ciemna, lecz także różowa, w kropki, a nawet "materia, że ho ho". Każda miała mieć parametry tak zbzikowane, że zaszła konieczność poszukiwania równie zwariowanych cząstek, zupełnie jakby kwark dziwny nie był dostatecznie dziwnym.

 

Oblicze i powagę nauki próbował wtedy ratować profesor Tarantoga, który nakładem niemałych kosztów (jak mi wiadomo, były to wszystkie zaskórniaki, trzymane na czarną godzinę w lewej skarpetce), wybudował największy znany ludzkości akcelerator cząstek, by raz na zawsze rozwiać wątpliwości trapiące ten odcinek badań naukowych. W poszukiwaniu dostatecznie wielkiego naturalnego okręgu, celem odjęcia kosztów, wylądował w końcu na pierścieniach Saturna. Długo trwało uruchomienie owego urządzenia, i cały świat nauki oczekiwał z niepewnością na pierwsze rezultaty zderzeń. Gdy te w końcu się pojawiły, fizyka stanęła zupełnie na głowie.

 

Okazało się, że przy tak wielkich energiach, bariera tego co jest mikro, a tego co jest makro, została przekroczona, i z detektorów zaczęły sobie wychodzić, jak gdyby nigdy nic, makromikrocząstki. Najpierw kwark dolny, któremu na barana siedział kwark górny, udając parę koń-rycerz, z głośnym okrzykiem:

– Pieprzyć nukleony!

przegalopowała przez laboratorium. Następnie kwarki piękny i powabny, uwiodły asystentów profesora, roztaczając niebiański wręcz zapach, także ten został sam w obliczu pozostałych cząstek, co okazało się potem niebezpieczne. Otóż elektron wyszedł na prawdziwego grubianina, szczując Tarantogę swym jamnikiem, przy tym nic sobie nie robiąc z zakazu Pauliego, tudzież zasady nieoznaczoności, a także z pomniejszych sztuczek, którymi profesor próbował okiełznać krnąbrny charakter młodej cząstki. Pomogło dopiero to, że jamnik zerwał się ze smyczy, goniąc kota Schrödingera, sam zaś elektron został obezwładniony ciosem gumowym młotkiem. Po tych zajściach, profesor nie odważył się na dalsze eksperymenty, wyznając zasadę, że własne zdrowie nade wszystko.

 

Fizyka doświadczalna stanęła tedy w miejscu, ustępując pola szarlatanom wszelkiej maści, z których największym uznaniem cieszył się doktor Wincenty Jabłeczny. Ten pomniejszy pracownik pewnej akademii naukowej, wysnuł śmiałe przypuszczenie, że nauka błądzi w miejscu, i że zamiast wymyślania całej menażerii nowych form istnienia, potrzebne jest nowe spojrzenie na te istniejące obecnie. W przeciwnym wypadku, niczym się nie różnimy od teologów wszelkiej maści, tworzących nowe byty nadnaturalne, twierdził. Powszechnie wiadomo, że ciemna energia ma grawitacyjne właściwości odpychające, mówił, tak więc my rozważmy, czy nie jest to aby złudzenie jeno, że tak na prawdę, to nic nie rozpycha galaktyk od środka, lecz je przyciąga od zewnątrz. Tak narodziła się koncepcja wszechświata w dziurce od sera. Według tej teorii, nasze uniwersum jest niczym innym, jak tylko pęcherzykiem w gigantycznym serze, a ciemna energia, która zdaje się przyśpieszać nasze galaktyki, niczego nie odpycha, lecz jest to najzwyklejsze przyciąganie grawitacyjnie do ścianek dziurki. Wszechświat zatem, nie skończy w żadnym kolapsie, ani też nie rozproszy się, lecz zostanie zmiażdżony przez potężną grawitację masy multiwszechświatowego sera.

 

O dziwo, świat nauki zaczął poważnie rozpatrywać i ten model, szybko przy tym dzieląc się na zwolenników koncepcji głoszącej, że multiwszechświatowy ser to gouda, inni zaś woleli mazdamera, bo dziurek ma znacznie więcej. Wszystko rozbijało się o pytanie, czy dziurkoświaty są zjawiskiem częstym, czy sporadycznym. Mazdamerzyści i goudyści szybko rozpoczęli krwawe boje na pióra, kałamarze, i rozprawy naukowe, ja zaś, jak to mam w zwyczaju, postanowiłem sprawę rozstrzygnąć podróżą, i na własne oczy przekonać się, jak to w końcu z tym serem jest. Tako też zatankowałem bak swej rakiety do pełna, na wszelki wypadek zabierając dodatkowy kanister, i ruszyłem ku granicy wszechświata.

 

Z kronikarskiego obowiązku, powiniem też napomknąć nieco o przygotowaniach i środkach zaradczych, jakie podjąłem przed tak niebezpieczną podróżą. Jako że serowa otoczka ma z założenia wielką masę, wyposażyłem rakietę w nowy zestaw klocków hamulcowych, tak by nie polegać na wysłużonych, w sytuacji zwiększonej grawitacji. Miało to uchronić pojazd przed przekroczeniem serowego horyzontu zdarzeń, co zakończyło by się dla autora niniejszego dziennika rozpadem na kawałki, a potem przerobieniem tych kawałków na molekularne placki. Następnie zająłem się problemem detekcji sera. Jak powszechnie wiadomo, kosmostrada kończy się na długo przed osiągnięciem krańca wszechświata, tuż przy ostatniej galaktyce, dlatego brak tam źródeł światła. Wymieniłem więc akumulator na nowy, tak też i żarówki reflektorów, zabierając przy tym pewien ich zapas, a także zabrałem latarke kieszonkową, na wszelki wypadek. Gdyby jednak i to nie pomogło, mogłem nadal polegać na węchu pary polnych myszy, znanych smakoszy sera. Oczywiście zabrałem też duży zapas konserw, gdyby przyszło mi biwakować na trasie, a także zbiór książek, celem zwalczenia nudy. Tak przygotowany ruszyłem w kosmos, opędzając się od zwyczajowych astrostopowiczów, których, jak zawsze zresztą, pełno było w okolicach Jowisza.

 

Minęło dwanaście dni podróży. Siedziałem zatopiony w lekturze najnowszego numeru Młodego Kosmotronika, gdy rakietą potężnie szarpnęło. Wyleciałem z fotela, niczym kamień z procy, i straciłem przytomność. Nie wiem ile czasu zajęło mi pozbieranie się do kupy. Sprawdziłem systemy. Wszystko wydawało się być w należytym porządku, z wyjątkiem silnika, który lekko rzęził, by w końcu wydać z siebie ostatnie tchnienie. Rakieta przestała drżeć, i zamarła. Kierowany zwyczajowym odruchem, wyjrzałem przez iluminator. No tak. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że zaplątałem się w warkocz komety. Szybko ubrałem się w skafander, i wyposażony w wielkie nożyce ogrodowe przystąpiłem do strzyżenia, rozmyślając przy tym, co mogło być przyczyną tak tragicznego w skutkach zejścia z kursu. Ponieważ obliczenia nawigacyjne złożyłem na barki mózgu elektronowego, tam właśnie postanowiłem szukać przyczyny. Nie myliłem się. Przewody neuroleptyczne były poprzegryzane w kilku miejscach. Dodatkowo, na podłodze pomieszczenia astronawigacji, znalazłem kilka dziwnych, owalnych, małych i czarnych tworów, o miękkiej konsystencji. Ich zagadka miała wyjaśnić się nieco później.

 

Tymczasem udałem się do kuchni, bo rozplątywanie warkocza sprawiło, że nieco zgłodniałem. Niestety przy lodówce czekała mnie kolejna przykra niespodzianka. Zniknęła większość zapasów, ostały się tylko opakowane w metalowe puszki konserwy. Przepadł mój ulubiony falafel, chleb został ogryziony do skórki, a największe spustoszenie dotknęło zapasów sera. Wtedy dotarło do mnie, że muszę mieć na statku jakieś szkodniki. Problem w tym, że choć cały wszechświat pełen jest bestyjek, które nawykły żywić się kosmonautów kosztem, to zawsze imały się one części rakiet, nigdy zwykłego żarcia. Takie na przykład wormliszki z Procjona, żywiły się nawet chłodziwem układów nadprzewodzących, choć mnie po takim toaście musiano wymieniać żołądek. No i znowuż znalazłem te zadziwiające owalne twory. Nie ulegało wątpliwościom, że stałem się ofiarą ataku nieznanej mi siły. Jedyną szansę ratunku upatrywałem w jak najszybszym przywróceniu do życia mózgu elektronowego.

 

Przewody neuroleptyczne były w fatalnym stanie. Nie chodzi tu już o samą łączność między neuronami, problemem był znaczny wypływ gleju z przewodów. Trzeba go było czym prędzej zastąpić jakąś substancją o własnościach konserwujących, a traf chciał, miałem pod ręką jedynie kilka galonów księżycówki. Zdany wyłącznie na prowizorkę, pełen obaw, uruchomiłem ponownie główne układy mózgu.

– Dzieńdoberek! Hik! Tu Główny System Komputerowy! Czym ci mogę… Hik! Służyć… Koleszszko?

– Mówi komandor Ijon Tichy, autoryzacja…

– Dopszsz… Darujmy sobie formalności, hik! Niech będzie, że wierzę ci na słowo. O cóż ci chodzi, rybeńko?

– Status misji jest zagrożony. Na pokład rakiety dostały się nieznanego rodzaju szkodniki.

– Oj! Jakie wielkie słowa… Tylko po co te nerwy!? Zara się zrobi autodiagnostykę… Czekaj pan, ktoś mi poobgryzał kable!

– Wiem, dlatego działasz na ograniczonym zakre…

– Oż wy kanalie! Wy pierońskie szkodniki! Mnie podgryzać!? Mnie! Ja wam kur…

– No spokojnie! Nie po to cię ponownie uruchamiałem, by mieć na pokładzie wściekły…

– A spierdzielaj! Jak byś się czuł, gdyby ktoś poobgryzał ci nogawki!

– No… Mi właśnie wyjadły większość zapasów…

– Spoko. Zaraz coś zaradzimy. Najpierw powiedz mi no komandorku, czy masz jakąś próbkę biologiczną, pozostawioną przez te cholery?

– Mam tylko te dziwne, małe owalne twory.

– To dawaj je tu do analizatora. Oż holender, ale kwaśne! Ty… Coś ty mi tu wsadził!?

– Coś nie tak?

– To uboczne produkty przemiany materii.

– Uboczne co?

– Gówno, mówiąc kolokwialnie. Z katalogu wynika, że należy do małego ssaka, pochodzenia ziemskiego.

Wtedy wszystko stało się jasne.

– To zapewne myszy, które zabrałem na pokład.

– Co!? Zabrałeś na pokład myszy? Zidiociałeś do reszty?

– Ale o co chodzi? To tylko małe niegroźne gryzonie?

– Myszy są odporne na efekty relatywistyczne! Gdy ty sobie pędzisz z prędkościami światła, czas zwalnia, ale tylko dla ciebie! Dla tych gryzoni biegnie normalnym, ziemskim pędem! Zaliczyły już pewnie kilkadziesiąt cykli rozrodczych. To oznacza, że możesz mieć ich tu tysiące!

– To wszystko nie ma sensu! Jak można być odpornym na efekty relatywistyczne?

– Myszy mają w komórkach tzw. organella Einsteina, kwantowe zegary biologiczne. To fascynujące, co potrafi osiągnąć ewolucja i jej losowe mutacje genetyczne. Ale my tu gadu gadu o głupotach, a ja bym ci radził najpierw zatrzymać rakietę. Co godzinę liczba tych gryzoni wzrasta wykładniczo. A może logarytmicznie? Coś nie mam dzisiaj głowy do liczenia.

 

Mózg miał rację, musiałem jak najszybciej zatrzymać rakietę. Udałem się więc na mostek, po drodze łamiąc sobie głowę, jak mogło dojść do tego, że zabrałem na pokład tak niebezpieczne stworzenia. Miałem się za całkiem niezłego kosmobiologa, i zapewne to było przyczyną. Ostatnimi czasy pochłaniałem astronomiczne wręcz ilości książek o życiu na innych, pozasłonecznych światach, a w ogóle nie interesowałem się fauną swej macierzystej planety. Innymi słowy, przysłowie cudze chwalicie, swego nie znacie, zgotowało mi niezły klops, do tego niestrawny.

 

Na mostku nogi ugięły mi się w kolanach. Nawet biblijne cytaty opisu zniszczenia Sodomy i Gomory, nie potrafiły by oddać poziomu destrukcji, jaki ogarnął pulpity sterownicze, nawigacyjne i osłon przeciwmeteorytowych. Drżącą ręką sięgnąłem po radiotelefon.

– GSK, zgłoś się!

– Pije Kuba do Jakuba! Jakub do Michała!

– Ocknij się pijany durniu!

– O przepraszam. Czymś musiałem się zająć w chwilach wolnych, a śpiewanie przyszło mi jakoś tak nienaturalnie łatwo. Czy mamy jakiś problem, serdeńko?

– Myszy poprzegryzały kable na mostku! Nie mam możliwości sterowania rakietą!

– Uuuu… To rzeczywiście niezła lipa. Ale spokojnie, wujek mózg znajdzie na to radę. Czekajcie komandorku, analizuję sytuację… Momencik… Plany układów, ble, ble, ble…

– Pośpiesz się!

– Szanowny panie! Jestem najszybciejszą jednostką arytmetyczno logiczną w całym wszechświecie! Jeno potrzebuję odrobiny spokoju, i ciszy. Nade wszystko ciszy.

– Ty pijany głąbie! Nie mamy tyle czasu!

– Ja pijany!? A kto mnie to gówno wlał do przewodów? Ha?

– Nie miałem wyjścia! Zresztą nie kłóćmy się, mamy ważniejszy problem. Co jak te gryzonie dobiorą się znów do ciebie?

– O psiakrew! Macie rację, szefie! Ratunku! Ja chyba właśnie je widzę! Są białe i są ich miliony! I tańczą! Na pomoc! O! Różowy słoń!

– Uspokój się wariacie! Polne myszy wziąłem na pokład, nie laboratoryjne! Masz delirium! Wyizoluj systemy odpowiadające za postrzeganie przestrzenne!

– Bez nerw, he he! To taki żarcik był!

– Kur… Przestań sobie dowcipkować! Sprawa jest poważna!

– Dobra, już, dobra. Co za ponurak… Sprawdziłem już plany rakiety. Musisz komandorku jak najszybciej udać się do maszynowni i wyłączyć silnik.

– Przecież się nie da, wszystkie systemy sterowania przekierowane są na mostek!

– Zgadza się. Ale znajdziesz tam mały, wąski przewód wentylacyjny, a tam jest panel serwisowy, używany przez mechaników w trakcie reperacji rakiet. Będziesz mógł unieruchomić napęd. Nie trać czasu.

– Wiesz, że z tymi myszami, mogącymi znów cię popodgryzać, to nie żarty?

– Wiem, ale się nie rozdwoisz. Najpierw zatrzymaj rakietę, potem mnie ratuj. Na razie uruchomiłem odgłos miauczenia kota. Nie wiem jak długo będzie je to odstraszać, ale jak dotąd sprawdza się.

 

Mózg się nie mylił. Panel sterowniczy, ukryty w kanale wentylacyjnym, umożliwił mi wyłączenie silnika. Do tego wyposażony był nawet w mała konsolę przenośną, dzięki której mogłem w ograniczonym trybie manewrować rakietą. Szybki przyrost populacji myszy został zahamowany. Nie zmieniało to nadal mojego położenia, ale przynajmniej nie groziło mi utonięcie w oceanie futerkowych gryzoni. Wtedy odezwał się radiotelefon.

– Szefie, nie chciałbym przeszkadzać, ale chyba właśnie przegryzły mi jeden z przewodów.

– Zabierają się do pozostałych?

– Nie. Pewnie nie smakuje im ta gorzałka. Ale mam wyciek, i chyba łapię kaca…

– Zaraz tam będę.

 

– O rzesz kurwa… Ale mnie wszystko napierdala…

– Spokojnie, zaraz coś zaradzimy.

– Łatwo ci mówić, bo ludzi na kacu tylko łeb napierdala, a ja, pozwolę sobie zauważyć, jestem wyłącznie łbem!

– Będzie dobrze…

– Nie próbuj mnie okłamywać, komandorku. Znam stan zapasów. Nawet jak uszczelnisz tę rurkę, i tak nie uzupełnisz braków księżycówki. Wszystko zużyłeś podczas poprzedniej naprawy. Już po mnie. Czy będę miał sny? Daisy… Daisy…

– Przestań się wydurniać! Masz jeszcze trochę rezerw mocy! Lepiej pomyśl skąd wziąć jakiś alkohol, czy coś w tym stylu.

– Ech… Co my tu mamy… Mapy bez GPS to średniowiecze… Chwileczkę. Jest jutrzenka nadziei! Kilka jednostek astronomicznych stąd, jest wielka mgławica, w której aż roi się od wódy! No, jest tu też trochę metylu, ale w tej sytuacji nie będę wybrzydzał. Poratujesz, komandorku?

– Coś się wymyśli.

– Tylko szybko, bo suszy.

– Wody się napij.

– Wodę piją zwierzęta.

 

Ubrałem się w skafander, zabrałem kilka plastikowych kanistrów i lejek. Czekała mnie długa droga, urozmaicona jedynie pięknem mgławicy, celu wędrówki. Zabrałem ze sobą kilka konserw, których metalowe opakowanie uratowało zawartość przed pożarciem przez żarłoczne gryzonie. Jakkolwiek powaga sytuacji sprawiała, że nie myślałem zbytnio o własnym żołądku, pozwoliłem sobie na jeden postój, i otwarcie puszki z paprykarzem.

Im bardziej zbliżałem się do mgławicy, tym mogłem dostrzec coraz więcej szczegółów w feerii barw. Była w tym pięknie jakaś ukryta, hipnotyzująca moc, przyciągająca do siebie, niczym śpiew syreny. Przeto zerkałem co jakiś czas na kieszonkowy spektroskop, który spełniał rolę kompasu, kierując mnie wprost na alkoholowe chmury. Wreszcie, po kilku godzinach wędrówki, dotarłem do celu. Wielkie pole kosmicznej berbeluchy rozciągało się jak okiem sięgnąć. Wyjąłem lejek, zamocowałem do kanistra, i rozpocząłem żniwa.

 

– Burek! Łapaj złodzieja!

Odwróciłem głowę, zaskoczony tym nagłym wrzaskiem. W moim kierunku biegło wielkie psisko, którego mina wyraźnie dawała do zrozumienia, jakie ma względem mnie mnie zamiary. Pierwsza myśl o ucieczce szybko ulotniła się, wobec nieuchronności dopadnięcia mnie przez kudłatą bestię. Odrzuciłem kanister, i padłem, osłaniając rękoma głowę.

– Ja na prawdę przepraszam! Nie wiedziałem, że to czyjaś własność!

– Burek! Stój!

Pies zatrzymał się, a jakiś wielkolud w ogrodniczkach i słomianym kapeluszu, przytrzymując kundla za obrożę, z wolna ruszył w moim kierunku.

– A czego się głupolu spodziewał? A? Że samo się zrobi? Pewnie miastowy jesteś? Tabliczki nie widział? A?

– Jakiej u licha tabliczki!?

– A tej tu, mówiącej, że to moje pole. – wskazał pustą przestrzeń.

– Przecież tu nic nie widać!

– W świetle widzialnym nie. W podczerwieni widać. Oj głupi ci miastowi. – to mówiąc wymownie pokręcił palcem przy skroni.

Powoli, starając się nie drażnić psa, wstałem na równe nogi.

– Jeszcze raz serdecznie przepraszam, nie pomyślałem, że mgławica może być czyjaś.

– A do licha z mgławicą! Gorzałka jest moja! A co ty, durny jakiś jesteś? Myślał ty, że to się samo w kosmosie bierze? Patrz Burek, jakie te miastowe głupie…

– Dobrze, już dobrze. Skoro już sobie wyjaśniliśmy niuanse własności, pytanie mam. Czy mógłbym nieco kupić?

– Kupić? Panie, to niejeden by chciał. Ja na własny użytek wyłącznie. Zresztą wiesz mieszczuchu, co by zrobiła ze mną galaktyczna policja? Przeklęty monopol… Ale poczęstować mogę, tylko panie, tu jest problem. Wypiło by się po kielichu, ino jak tak, bez zagrychy? Posucha w naszym zakątku wszechświata. Planety tu nieurodzajne. Ogórki więdną, ostatnia świnia dwa lata temu padła…

– Tak się składa, że mam przy sobie konserwy, to może ja poratuję…

– A niech to wciórności! Mielonka turystyczna! I puszkowane pikle! Nawet śledzik w oleju! Psiokrew, to wreszcie będzie okazja wypić! Otwieramy flaszkę!

– Ale ja bym musiał na statek szybko, awaria komputera, i rozumie pan, na wynos ja bym troszkę…

– Panie! Bierz pan ile chcesz! Tylko po maluszku… Taaa… A teraz na drugą nóżkę!

– No nie mogę…

– Co pan, w taką drogę koślawo chcesz chodzić?

 

Okazało się, że nóżek miałem jak stonoga, a choć na każdą wypiłem, i tak do rakiety podążałem zygzakiem, śpiewając przy tym rubaszne piosenki.

 

Mózg wyglądał fatalnie. Przewody skłębione, światełka kontrolek i wskaźników przygaszone, a klapa analizatora biochemicznego zwisała mu do podłogi, oblepiona jakimś nieznanym śluzem.

– Komandorku… to ty? – wycharczał z głośnika.

– Juszsz… jestem…

– Długo to trwało…

– Droga ciężka… Pszszyjacielu… Gdybyś ty wiedział, ile tatusia kosztowało zdobycie tego trunku… Dobrze, że w naszych czasach, przeszczep wątroby to zwykłe połknięcie pigułki.

Chwiejąc się na nogach, uzupełniłem główny zbiornik mózgu elektronowego. Potem nastała ciemność.

 

Obudziłem się po kilku godzinach. Czy też raczej powinienem napisać: zostałem obudzony.

– Pooobudka wstać! Koniom wody dać! – wydzierał się mózg.

– Ciszej kretynie… Łeb mi pęka…

– Wiem komandorku. Ale tu sprawa pilniejsza. Doszedłem już do siebie, i porobiłem odpowiednie obliczenia. Zatrzymanie rakiety tylko oddaliło chwilowo nasz problem z myszami. Otóż wygląda to tak. Populacja myszy wzrasta, aż do osiągnięcia takiej ilości, której nie wykarmi dostępna tu ilość żarła. Zaczną więc zdychać z głodu.

– To chyba dobrze, nie?

– I dobrze, i niedobrze. Zaczną nerwowo szukać czegoś do żarcia, a pan jest całkiem niezłą kupą białka.

– Myślałem, że myszy to jarosze.

– Myszowate, ogólnie, są wszystkożerne. A głodne staną się superwszystkożerne. Obawiam się, że staną się łase nawet na moją gorzałkę, tym bardziej, że kończy nam się woda.

– Kiedy osiągną te stadium poziomu populacji?

– Za jakieś czterdzieści minut.

– Czyli nie zostało nam wiele czasu. Musimy działać.

 

Miałem już pomysł, jak pozbyć się tych przeklętych szkodników. Nawet humanitarny, jeżeli te wszystkie bajania o dziurkoświatach były prawdziwe. Kosmiczne pływy dryftu ciemnej materii nieubłaganie kierowały rakietę ku granicom wszechświata. Jeżeli gdzieś tam jest ten przeklęty ser, może uda się ściągnąć ku niemu myszy. Problem był tylko z przynętą. Wiedziałem gdzie ją znaleźć, ale cały szkopuł w tym, jak do niej dotrzeć. W przedziale kapsuł ratunkowych, w stalowej skrzynce, odpornej nawet na bezpośrednie zderzenie z planetą, przechowywałem żelazne racje żywności. Zważywszy, że przeważnie były to jakieś ohydne w smaku suchary, miałem w zwyczaju umieszczać tam spory kawałek mego ulubionego sera pleśniowego. Całkiem niezła przynęta, do której, jestem pewien, myszy nie zdołały się dobrać. Tylko tak jak już pisałem, droga była niebezpieczna.

 

Mózg miał rację, myszy stały się niezwykle agresywne. Na statku panowało istne piekło. Na chwilę obecną zyskaliśmy chwilę spokoju, dzięki pomysłowi GSK, by agresję myszy obrócić przeciwko nim samym. Sam zaś komputer zgrabnie wcielił się w rolę apostoła apokalipsy, i nieustannie wieszczonymi w pijackim widzie proroctwami rychłego końca świata, zręcznie manipulował dwiema grupami mysich antagonistów. Jedna szkoda, że pominął w swym planie mą skromną osobę, dlatego musiałem się teraz skradać kanałem wentylacyjnym, za oręż mając jedynie pistolet na wodę, wypełniony spirytusem. Wraz z zapalniczką, przyklejoną taśmą klejącą, otrzymałem całkiem sprawny, poręczny miotacz ognia. Martwił mnie tylko rozmiar zbiornika, który z pewnością nie zapewniał możliwości długiego prowadzenia ognia. Miałem najwyżej kilkanaście strzałów, co przy liczbie gryzoni na okręcie, stanowiło raczej lichą i krótkotrwałą obronę. Naraz, w jednym z korytarzy, usłyszałem jakieś głosy. Skierowałem w tym kierunku snop światła przezornie zabranej latarki.

 

– O! Światło! Dawaj tu dwunożny! Bo my mamy tu tylko te fluoroscencyjne bakterie. A to jedynie marna, zielona poświata, i źle się nam w karty gra.

Uniosłem brwi i zbaraniałem. Trzy myszy siedziały przy prowizorycznie urządzonym stoliku, i grały w skata.

– A wy z jakiej jesteście frakcji? – zapytałem.

– Z żadnej. Mamy je w dupie.

– Właśnie. Im chodzi tylko o mięso, choć bredzą o zbawieniu. – dodała druga mysz.

– Znaczy się, jesteście takie ateistki?

– Po pierwsze, to nie ateistki, wszyscy mamy jaja, i jesteśmy pełnowartościowe samce.

– Przepraszam. W naszym języku…

– Wiem, mysz to rodzaj żeński. Gatunkowy seksizm. Czytałem twoje książki, zanim je pogryzłem. Mówiłem ci, że to był dupek! Tylko światło liche. Rozdawaj, Rysiu! Po drugie, to nie jestem żaden ateista, tylko wegetarianin, jak my tu wszyscy zresztą. Dlatego się nie martw. Nie zeżremy cię, choć już od dawna nie mielim nic w brzuchach.

– To może sobie nawzajem pomożemy?

– Daruj sobie dwunogu, wiemy, że żarcie już dawno się skończyło, i naszym przeznaczeniem jest albo pożerać się nawzajem, albo zdechnąć z głodu, z godnością, w gronie przyjaciół. Dlatego urządzilim se ten cichy kącik, i pykamy w skata, czekając na koniec.

– Ale nie skończyło się! Mam jeszcze zapas sera!

Mysz, który w tej trójce sprawiał wrażenie szefa, znieruchomiał na chwilę, i nerwowo poruszył wąsikami. Po chwili, jak gdyby nigdy nic, wrócił do gry.

– E tam. Ile tego możesz mieć? Na jak długo to starczy? Czy dla wisielca jeden dodatkowy haust powietrza warty jest zachodu?

– Na statku mam kawałek, tego nie dostaniecie. Ale jak zwabimy nim resztę twoich pobratymców do kapsuły ratunkowej, skieruję was ku granicom wszechświata. Słyszeliście o dziurkoświatach?

Mysz poderwała się ze stołka.

– Mówisz o serotopii!?

– No… Skoro tak to nazywasz… My mówimy raczej o dziurce w serze.

– Typowe dla was, dwunogu, tam gdzie my widzimy ser, wy widzicie wyłącznie dziury. Przejaw pesymistycznego myślenia. Mówisz więc, że jesteśmy już blisko serotopii?

– Tak blisko jak tylko się da. O ile… No cóż, będę z wami szczery. O ile ta teoria jest prawdziwa. Według moich wyliczeń, jesteśmy tuż przy serowym horyzoncie zdarzeń. Niestety, sera nadal nie widać, brak tu kosmicznych latarni, reflektory rakiety nie działają, bo wasi kumple i koleżanki pogryzły każdy kawałek przewodu, a latarkę potrzebowałem do wędrówki po duktach. Nawet nie miałem okazji wyjrzeć za okno.

– Nie ważne czy jest prawdziwa! Spójrz na to z naszej strony. Albo zginiemy z głodu, albo zginiemy próbując dotrzeć do sera. Z dwojga złego, lepsze to drugie, bo nagroda jest tego warta. Zresztą mówiłeś, że masz kawałek sera? Przed śmiercią jeszcze raz zatopić zęby w żółtej pyszności, mmm. Lepsze to niźli zdychać z głodu. Racja, kamraci?

– Racja szefie. Jesteśmy z tobą.

– Słyszałeś. Gadaj jaki masz plan.

 

Podążaliśmy ciemnym korytarzem, najkrótszą drogą do kapsuły ratunkowej. Miałem związane ręce. Grzesiek, Rysiek i Leopold, trójka myszy poznanych w dukcie wentylacyjnym, udawała że prowadzą mnie jako jeńca. Nasz plan polegał na dotarciu do kapsuły, przywiązania sera do przenośnego wiatraka i rozpylenia zapachu w systemie wentylacyjnym, tak by zwabił wszystkie myszy. Swoją rolę miał do odegrania mózg elektronowy, który odpowiednim proroctwem skłoniłby gryzonie do marszu ku kapsule. Na razie jednak znajdowaliśmy się na terenach jednej z fanatycznych grupek, której przewodził mysz, nazywany przez współwyznawców Wielkim Twarogiem. Był to niezwykle niebezpieczny odcinek, także dla moich nowych współtowarzyszy. Jak mi wyjaśnili, wbrew swemu przydomkowi, Wielki Twaróg i jego gryzonie, uwielbiały rytuały kanibalistyczne, stroniąc od jarskich źródeł białka. Na ich terytorium nikt nie mógł czuć się pewnie. To też nie zdziwiłem się, gdy zatrzymano nas do kontroli.

 

Pomalowany w wojenne barwy gryzoń, dowódca warty, wskazał nas wykałaczką, do której utwierdzono długa szpilkę.

– Stać! A gdzie to się wybieracie, mysiesyny, z tą górą mięcha? I dlaczego nie macie umazanych farbą pysków?

– Szanowny panie! Jestem prezentem dla samego Wielkiego Twaroga, a ci tutaj emisariusze, wyruszyli w podróż po mnie zbyt dawno temu, by słyszeć o najnowszych zarządzeniach waszego przywódcy. – gładko zełgałem.

– Być może. Ale mam zarządzenie nikogo nie przepuszczać. Zatrzymuję was do wyjaśnienia. Straże!

– Chwileczkę! Jestem w stałym kontakcie z Wielkim Cynowym Prorokiem. On potwierdzi prawdziwość moich słów, a tobie, mój czujny strażniku, zaoszczędzi to problemów.

– Sam Wielki Prorok!? Nie może być! Dostęp do niego ma jedynie grupka kapłanów!

– No to posłuchaj, gryzoniu. – Chwyciłem za słuchawkę radiotelefonu. – Mówi komandor Tichy! GSK! Zgłoś się!

– O! Witaj rybeńko! Jak tam podróż?

– Mam problem na rogatce, strażnik mnie zatrzymał.

– No to dawaj no tu tego konusa!

Przyłożyłem słuchawkę do roztrzęsionego dowódcy warty, pozostali strażnicy pierzchli ku mysiej dziurze.

– Sir? – bąknął gryzoń nieśmiało.

– No właśnie. Ser. Wieczny, niebiański ser! Chcesz sera po myszokalipsie? Czy też może jesteś jednym z niewiernych, których truchło po śmierci zostanie wydane na pastwę kotów? A wiesz co o takich mówi święta księga!?

– Ja przepraszam… Ja tylko wykonywałem rozkazy.

– To z głową je wykonuj! A teraz puścić mi go natychmiast! Jam jest Wielki Cynowy Prorok, Wyrocznia Świętej Księgi! A ten tu, to mój apostoł. Wiesz ty futrzaku co to apostoł?

– Apostoł… To apostoł.

– Właśnie. Sam zatem wiesz co masz uczynić.

– Oczywiście, o wielki.

Mysi wartownik pomachał łapką, sugerując bym ulotnił się z posterunku jak najszybciej. Gdy odeszliśmy ładny kawałek, zagadałem ponownie do słuchawki.

– Ty, mózg, a co to za święta księga?

– Encyklopedia serów. Tylko trochę ją podkolorowałem wizjami. Nawet nie wiesz, jakie się ma fajne pomysły po pijaku.

 

W końcu udało nam się dotrzeć do kapsuły. Trójka myszy przyglądała się z podnieceniem, gdy manipulowałem bębenkami szyfrowego zamka, broniącego dostępu do pojemnika z żywnością. A gdy wyjąłem kawałek camemberta, ich oczy pojaśniały blaskiem. Cóż tu dużo pisać, byłem pełen podziwu dla moich mysich przyjaciół, że byli w stanie powstrzymać na wodzy swe wygłodniałe żołądki. Umieściliśmy ser na wiatraczku, i skierowaliśmy jego słodkawy zapach do przewodów wentylacyjnych. Przekazałem mózgowi umówiony sygnał.

 

– Wstańcie wierne sługi moje! Azaliż bowiem nastała długo wyczekiwana chwila, gdy Arka uniesie was w kierunku Niebiańskiego Sera! Uuuuu!

– Proroku! A cóż znaczyło to na końcu? – zafrasował się mysi kapłan.

– Znaczy się co?

– No, te "uuuuu".

– To tak dla podniesienia nastroju, mój wierny akolito.

– Aha, rozumiem.

– Nie przerywaj! Chyba znów będę miał wizję, tylko musicie uzupełnić mój główny zbiornik płynem, do którego słusznie czujecie wstręt.

– A co to właściwie jest, Proroku?

– Jest to trucizna straszliwa, której złej mocy jestem w stanie oprzeć się jedynie ja, i mój apostoł.

– Aha. Więc z tą Arką to prawda?

– Gryzoniu małej wiary. Jeżeli me słowa dla ciebie to za mało, poruszaj nozdrzami, nadstaw wąsów. Czy czujesz aromat sera?

– Tak! Czuję! Czuję wyraźnie!

– Zatem zbierz wiernych, i podążaj za moimi wskazówkami, które ci w wizji ukażę.

 

Szalona mysia procesja podążała wszelkimi korytarzami rakiety, wiodąc przed sobą sztandary, pełne symboli, zapisanych w sobie tylko znanym języku. Gryzonie śpiewały pieśni, chwalące przyszłe, obfite w ser czasy. Obserwowałem to z ukrycia, przycupnąwszy w szybie wentylacyjnym. Myszy pomału wypełniały kapsułę. Wszystko szło zgodnie z planem. Opuściłem klapę, i wyszedłem na korytarz, tuż przy wejściu do kapsuły. Wczułem się w świeżo przydzieloną rolę apostoła, i błogosławiłem ostatnim uczestnikom procesji.

– Ja, apostoł, życzę wam spokojnej drogi, i raju niebiańskiego sera.

– Łapać apostoła!

Zza rogu wybiegła gromada myszy, przybranych w znajome mi barwy. Gdzieś po środku kolumny, czterech barczystych sługusów, dźwigało na swych grzbietach krzesło z jakąś grubą rybą. Nie miałem wątpliwości, że to sam Wielki Twaróg.

– Dupa jesteś, nie apostoł!

– To bluźnierstwo! Jak śmiesz nikczemniku! – próbowałem się ratować.

– Im wciskaj tą ciemnotę! Jestem myszą z pierwszej pary, którą wziąłeś tu na pokład. Może i mam swoje lata, ale nie jestem głupi. Słuchajcie mnie myszy! Ten dwunóg, to zwykły oszust, nie żaden apostoł! Z tym całym serem to bzdura! Chce się nas zwyczajnie pozbyć!

– A Wielki Cynowy Prorok?

– To zwykły mózg elektronowy.

Kapłan ruszył ku Wielkiemu Twarogowi.

– To ważkie oskarżenia. Mam nadzieję, że masz na poparcie swych słów jakieś dowody.

– Jasne. Macie tu manifest statku, cały opis wyposażenia, i dane dowódcy, czyli waszego tak zwanego apostoła. – to mówiąc rzucił myszom małą książkę. Myszy przeglądały ją, z wolna podnosząc ku mnie swe łebki. Ich oczy wyrażały wściekłość.

– W sumie to zawsze wolałem mięso od sera. – wysyczał kapłan.

– Ja też. – dodał Wielki Twaróg. – Brać go!

Myszy rzuciły się na mnie. Dobyłem mej prowizorycznej broni, ale zanim zdążyłem jej użyć, zalała mnie wielka futrzasta fala. Wiłem się i machałem rękoma, próbując zedrzeć z siebie gryzonie, lecz zdało się to na nic. Gdy zaczęły mnie gryźć, wydałem z siebie okrzyk przerażenia.

 

I wtedy się obudziłem. Leżałem na podłodze kokpitu sterowniczego. Na czole miałem ogromnego guza. Obok mnie leżał ostatni numer Młodego Kosmotronika. Poderwałem się do radiotelefonu.

– GSK! Zgłoś się!

– Słucham.

– Gdzie myszy!

– W klatce, w przedziale ładunkowym.

– Czy na statku ostatnio wydarzyło się coś dziwnego?

– Dwie godziny temu uderzył nas mały meteor. Osłony wytrzymały, ale statkiem nielicho zatrzęsło. Czy coś się stało?

Odetchnąłem z ulgą.

– Nie. Wszystko w najlepszym porządku…

Koniec

Komentarze

Komputer nadzorujący lot pyta, czy coś się stało. Niezłe. Z takim rozdziawą ja bym nie poleciał...
Ładnie pokpiłeś z kłopotów poszukiwaczy prawdy o strukturze materii. Tylko o gluonach zapomniałeś(?).

Pytał się o stan zdrowia Tichego, tego komputer ma prawo nie wiedzieć. I nie pisałem o całej kupie cząstek. Mionach, neutrinach, neutronach, protonach, kwarków też jest więcej, nie ma nawet antycząstek. Gdybym chciał ująć wszystkie, napisałbym powieść ;)

Ależ wiem, że o wszystkich nie da się napisać, bo skojarzeń do żartów zabraknie. Jednak trochę mi żal, że nie wykorzystałeś gluonów --- nazwa sama sugeruje, jak...
-----------------
Jak to: ma prawo nie wiedzieć? Pilot drzemie, wali się od wstrząsu na pokład, a komputer spokojniutko czeka, aż samo się okaże, załoga żyje czy nie? Na serio nie przeszłoby.
Ale tekst nie jest na serio, więc moja uwaga też była z przymrużeniem oka.

Wszystko zależy od poziomu techniki. Dzisiejsze komputery kontrolują systemy statkow w lotach załogowych, ale permanentnej kontroli nad stanem astronautów zdaje się nie mają. Mózg elektronowy w moim opowiadaniu to nie HAL9000, Tichy, znajduje się w jednym pomieszczeniu, a z Tichym utrzumuje kontakt przez krótkofalówkę.

Mózg elektronowy w moim opowiadaniu to nie HAL9000, znajduje się w jednym pomieszczeniu, a z Tichym utrzumuje kontakt przez krótkofalówkę.

Tak to mialo wyglądać, ech ten pieroński brak możliwości edycji komentarza.

Choinek, Ty się nie przejmuj za mocno krytyką niezorientowanych w poetyce "Dzienników gwiazdowych", że już o "Cyberiadzie" nie wspomnę... Gluonami bym się też nie przejmowała! Widać są za mało powabne :)  Albo pachnące nie dość?
I w ogóle nie rozumiem krytycznych uwag pod adresem GSK!
Jak można?! No, jak można... Zarobiony na amen, Tichy sam musi latać z blaszakami po paliwo, na piechotę zresztą, a tu jeszcze wymagają, żeby wiedział, co się Tichemu śniło! Skandal!!!

Nowa Fantastyka