- Opowiadanie: Snow - Pan swojej świadomości

Pan swojej świadomości

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pan swojej świadomości

Pan swojej świadomości

Wzdłuż szerokiej ulicy, w akompaniamencie kakofonii klaksonów przemieszczał się tłum ludzi. Jakiś zdesperowany motocyklista wtargnął nagle na chodnik, a Platon ledwo zdążył odskoczyć potrącając jakąś staruszkę. Gdy jego organizm doprowadzał poziom adrenaliny do normy, spojrzał w górę. Zmrużył oczy – mżyło. Na poziomie wyższych kondygnacji co chwila śmigały pojazdy wektorowe, głównie karetki i radiowozy, choć co jakichś czas mignęła taksa lub prywatny wehikuł. Na szczęście irytujący dźwięk syren nie dochodził do poziomu zero. Zresztą nie było się czemu dziwić. Otaczające go z każdej strony rozmigotane neony, hologramy i projekcje audiowizualne skutecznie zakłócały zwyczajną rozmowę, a nawet swobodne myślenie. W jaki sposób miałyby tu dotrzeć jakiekolwiek dźwięki z góry? Jego wzrok powędrował jeszcze wyżej, tam gdzie kiedyś było niebo. Jak dawno już nie widział nieba? Te piekielne drapacze rosły szybciej, niż on podnosił swój status, i póki co nie zanosiło się na żadną zmianę w tej kwestii. Poza tym, akurat tego dnia nisko zawieszone chmury i tak zakrywały wszystko powyżej poziomu osiemnastego. Postawił na sztywno kołnierz kurtki i poprawił kaszkiet, bez którego nigdzie się nie ruszał. Ręce wcisnął głęboko w kieszenie.

– Parszywa pogoda, parszywe miejsce, parszywe życie – mruknął do siebie i poszedł dalej.

Zanim po paru minutach udało mu się dotrzeć do kilkunastoosobowej kolejki, musiał jeszcze odpędzić od siebie jakiegoś wynędzniałego cybermaniaka, okutanego w dziurawy i zapleśniały koc, przymocowanego do starego, ręcznego wózka inwalidzkiego. Wyglądał naprawdę żałośnie. Ze swojego dawnego kształtu została mu tylko górna część tułowia, a z zewnątrz i tak nie dało się ocenić na ile organiczna, ale nic nie wskazywało, żeby było w nim dużo naturalnych bebechów. W miejscu lewej ręki był wszczepiony staromodny chwytak rodem z pierwszych fabryk Henry'ego Forda, zamiast twarzy miał miedziano-niklową maskę. Obiektywy zastępujące oczy bezskutecznie próbowały zogniskować się na twarzy Platona wydając przy tym wściekle denerwujące piski. Z pokrytej śniedzią kratki w miejscu ust wylatywały puste, wymyte ze wszelkiego człowieczeństwa słowa wygenerowane przez symulator mowy. Nędznik uparcie twierdził, że ktoś ukradł mu jednostkę rdzeniową, a tak w ogóle to potrzebuje kilku drobnych.

Platon zerknął na dziesiątki innych kolejek prowadzących do takich samych, metalowych, rozsuwanych drzwi umieszczonych w czarnej i zadziwiająco gładkiej fasadzie budynku komunikacyjnego. Wszystkie co najmniej kilka razy dłuższe od tej jego. I co teraz frajerzy? Lubicie jeździć w górę?, pomyślał zadowolony i uśmiechnął się pod nosem.

– Szlag – zaklął. Osoba tuż przed nim była ostatnią mieszczącą się w komplecie. W gładkiej tafli zasuwających się drzwi odbijały się inne budynki, tak mocno kontrastujące z tym jednym. Obleczone rurami wszelakiej maści i różnorakiego przeznaczenia przypominały bardziej termitiery niż coś, w czym żyją ludzie. Dodatkowo te chaotycznie porozrzucane wejścia i wloty, w zdawałoby się losowych miejscach, dopełniały efektu. Tylko kolor nie pasuje – pomyślał – na Animal Planet widziałem czerwone, a te tutaj, miejskie, są czarne.

Nagle zza najbliższego rogu, o wiele niżej niż pozwalały na to przepisy, wypadł czarny wektorowy mercedes. Szczątkowe skrzydła z sykiem przecięły powietrze. Na ogonie siedziały mu trzy policyjne aeroloty – małe, jednoosobowy helikoptery. Zagłuszając wszystko, młócąc wirnikami powietrze, przeleciały nad głowami tłumu, obalając setki ludzi na ziemię. Wszyscy wrzeszczeli i klęli, próbując się podnieść. Ktoś jęczał, a z oddali słychać było płacz dziecka. Platon zerknął w prawo i zauważył szybko powiększającą się kałużę krwi. Podmuch cisnął jedną z osób wprost na cybermaniaka, który zdążył się tu dotoczyć. On sam błyskawicznie rzucił się na ziemię i przeturlał do ściany, gdy tylko usłyszał znajomy warkot silnika i odgłosy wirników. Wstał, jego zdrowe nawyki znowu oszczędziły mu kilku siniaków.

Drzwi windy zamknęły się tylko z nim w środku. Na chodniku wciąż panował chaos i dla ludzi chwilowo przestało być istotne po co tu przyszli.

– Poziom minus pięć, sektor A osiem, podsfera – powiedział wyraźnie, a głos automatu potwierdził przyjęcie zgłoszenia. Po pięciu minutach monotonnej podróży był już na miejscu.

Znowu stał przed czarną ścianą komunikacyjnego, lecz cała reszta wyglądała zupełnie inaczej. Gęsto zlepione ze sobą wąziutkie budynki, ściągnięte tutaj jakby z różnych epok, bez pominięcia wiktoriańskiej, czy socrealizmu. Nie pasowały ani do siebie, ani do tego miejsca. Obwieszone neonami, z których większość co chwila zapalała się lub gasła, w całości lub częściowo. Podobnie zresztą jak jarzeniówki podczepione pod sufitem. Bezkres migotania, uśmiechnął się na tę myśl. Pamiętał, jak kiedyś durne AtomTravel postanowiło oferować wycieczki do podsfer w różnych częściach świata. Sto procent bezpieczeństwa, w kordonie uzbrojonego po zęby mieszanego oddziału najemników i automatów. Heh, przejechali się, gdy do tutejszej wpuścili grupę Japończyków, która dostała masowego ataku epilepsji. Najemne bandziory momentalnie się rozpierzchły, a automaty z, jak się okazało, mocno podstarzałym softem – w kryzysowej sytuacji przeszły w stan czuwania.

Był na ulicy sam, nie licząc rzadko przejeżdżających wąską jednopasmówką rozklekotanych trzykołowców i kilku skąpo odzianych hologramów, zachęcających do skorzystania z najprzeróżniejszych, wyuzdanych usług oferowanych przez ich zakłady. Nauczył się je ignorować, w pewnym momencie przestał nawet je omijać.

Nieprzyjemna woń gryzła w oczy i skórę, a powietrze wydawało się tak gęste, że można by je ciąć nożem. Wyjął z kieszeni inhalator i zaczerpnął kilka oddechów czystego powietrza. Ciężko było utrzymać wystarczający poziom tlenu w tych korytarzach o ledwie kilkunastometrowej średnicy. Zwłaszcza, że tak naprawdę nikomu na tym nie zależało.

Zazwyczaj w tym miejscu walające się wszędzie papiery, plastikowe butelki, puszki i inne śmieci nie zwracały niczyjej uwagi, ale mimo wszystko coś przyciągnęło wzrok Platona. Jakaś ulotka zaczęła pojawiać się pod nogami nienaturalnie często. Podniósł ją.

Zmiana ustawy o cyberimplantacjach, przeczytał w myślach. A to ciekawe, blabla, zmiana definicji cybermaniaka do trzydziestu procent objętości, blabla, obowiązek wmontowania stałego monitoringu wraz z Systemem Prewencji i Ochrony Porządku Publicznego. Ta, słynne policyjne wyłączniki SPiOPP, skrót rozwijany przez złośliwców jako System Prędkiego i Obligatoryjnego Palenia Przewodów. Jeden fałszywy ruch, a glina nie wychodząc z radiowozu, pilocikiem przeciąży twój system tak, żeby mieć pewność, że nie zdołasz się naprędce poskładać. Mało kto to przeżywa, bo zwykle te organiczne części, które im zostają smażą się szybciej niż frytki w Mac'u. No, ale, westchnął, lećmy dalej, blabla, nie zgłoszenie się do punktów rejestracji będzie skutkować wystawieniem listu gończego z priorytetem trzeciego stopnia, blabla, cybermaniacy ponad siedemdziesięcio-procentowi mają nakaz unikania zgrupowań ludzkich większych niż dziesięć osób. Heh, to akurat nietrudne, oni zwykle wolą spędzać czas z czymś sobie bliższym. Pralka czy mikrofala na przykład. Od czasu, gdy po raz pierwszy zauważono takie zjawisko, jedna trzecia studentów prawie wszystkich kierunków pisze prace dyplomowe właśnie o tym, o psychozie implantacyjnej. Chodliwy temat dla filozofów, psychiatrów, pedagogów, ekonomistów, a nawet geografów.

Zmiótł broszurkę i z powrotem cisnął na chodnik. Jemu jeszcze sporo brakowało do przekroczenia magicznej granicy między normalnością, a psychozą spowodowaną wpływem cyberimplantów na mózg. Spaczone postrzeganie rzeczywistości, a zwłaszcza relacji międzyludzkich. Cóż, przynajmniej miał taką nadzieję.

Już z daleka dostrzegł cel swojej podróży. Wytłumione grubymi ścianami basy wylewały się na ulicę, pomiędzy ludźmi okupującymi wejście. Kilkoro stało za barierkami w sektorze wyznaczonym dla gości, którym udało już się wejść, ale postanowili się przewietrzyć w smrodzie i duchocie zwyczajnym dla tego miejsca – kto wie, może to miejscowi, pomyślał Platon. Mała kolejka i dwóch goryli, wyrazem twarzy próbujących nadrabiać wyraźne braki intelektu, ubranych według najnowszych trendów mody w kamizelki z materiału imitującego krokodylą skórę i białe spodnie w kant łapczywie odbijające każdą wiązkę ultrafioletu, której uda się wymknąć przez niedomknięte drzwi. Do tego obowiązkowe wężowe sandały, których nazwa była wyjątkowo adekwatna. Wijące się i pełzające po stopach paski były niezwykle sugestywne. Platon spokojnie odstał swoje, pozwolił zeskanować chip i wszedł.

Znając rozkład pomieszczeń, szybko przemknął korytarzykami i doszedł do głównej sali. Tutaj ściana muzyki uderzyła go z pełną mocą, lasery i kolorowe światła latały jak oszalałe, muskając głowy i ramiona falującej w rytm muzyki masy ludzi. Aktywowany co chwila stroboskop sprawiał, że główny parkiet wyglądał jak film, który jakiś dowcipniś co chwila złośliwie przewija do przodu, nie pozwalając skupić się na fabule. Po każdym błysku ludzie znajdowali się dwie, trzy klatki dalej. Brak ciągłości rzeczywistości, pomyślał. Jakżeby chciał, żeby to działo się również poza tymi murami. Platon przyglądał się przez chwile ludziom, którzy na parkiecie stali się wspólną, pierwotną kupą dzielącą doznania i zaczął przeciskać się na drugi koniec sali, do automatu z pobudzaczami. Podbił tylko chip i maszyna wypluła ampułkę. Bez chwili zastanowienia umieścił ją w injektorze w swoim nadgarstku. Efekt był natychmiastowy. Czuł, jak substancja ciepłą falą rozlewa się po organizmie, jak krwiobieg posłusznie dostarcza upragnione związki do każdej komórki. Drag zaczął działać. Ciało Platona na przemian ogarniały fale ciepła i zimna. Zmysły mu się wyostrzyły, a przynajmniej odniósł takie wrażenie. Muzyka się zmieniła. Wydawało mu się, że odbiera ją jako osobne fale, których krawędzie stały się ostre i łachoczą ośrodek nerwowy w ten wyjątkowy sposób. Kolorowym neonom i laserom zaczęły towarzyszyć inne światła i cieniste obiekty przemykające po całym pomieszczeniu, dostrzegane tylko przez niego. Odwrócił się w stronę tłumu i zamarł. Czas zwolnił, Platon patrzył tępym wzrokiem na tańczących, ale nie ogarniał. Stroboskop oświetlał co chwila salę, a gdy gasł, znikali ludzie, parkiet pustoszał. Uśmiech gościł na twarzy Platona, kiedy oni wracali, a jak znikali i wszystko ogarniała pustka, strach zalęgał się i mościł sobie miejsce gdzieś w podświadomości.

Platon przekręcił już lekko opróżnioną ampułkę, żeby przeczytać, cóż takiego mu się trafiło, ale nie znalazł żadnej etykiety. No tak, pomyślał, trefny towar. Wzruszył jedynie ramionami, jak już go mam, to trzeba wykorzystać, stwierdził i rzucił się między ludzi, znikać razem z nimi w rytm muzyki. Coś jednak się nie zgadzało, on nie znikał. Jak bardzo by nie próbował, synchronizacja z innymi ludźmi nie udawała się. Zwykle od razu miał z kim tańczyć, a teraz nie był w stanie do nikogo się dopasować. Czuł, że jest niespełniony. Dlatego postanowił pójść do generatora wspólnej myśli. Nienawidził tego miejsca, ale tym razem coś go ciągnęło. Tam na pewno mu się uda. Kiedy dzielisz z kimś wszystkie swoje myśli, wspomnienia, pragnienia, uczucia to stajesz się z nim jednym. Platon nie chodził tam, bo uważał, że myśli są jego ostatnim bastionem, czymś czego nikt mu nie odbierze, nie ukradnie czy nie zmusi do sprzedaży. Kochał swoje przemyślenia i nie zamierzał się nimi dzielić. Jednak to było wcześniej. Teraz stanął przed szeroką, szklaną, pionową tubą pola bezgrawitacyjnego. Widoczne gołym okiem półprzezroczyste, krótkie promienie lecące z dołu do góry leniwie przenikały przez trzy unoszące się w środku osoby. Właz się otworzył, a Platon wskoczył.

Strumień obcych myśli zalał go momentalnie. Dziewczyna, dość młoda, a do tego dziewica. Trzy dni temu rzucił ją chłopak, pojutrze ma pierwszą w życiu rozmowę o pracę w obsłudze świateł w jakimś trzeciorzędnym teatrze. Nie skończyła nawet liceum. Mężczyzna, 47 lat, ale czuje się staro. Nie potrafi pogodzić się z tym, że dalej siedzi w podsferze. Żona go opuściła, ponieważ nie mogła przez niego przenieść się na wyższe poziomy. Wmawiał sobie, że nikt nie chce go awansować, że to nie jego wina, ale to nie była prawda. Zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę bał się, że wyżej, nie będzie już dla swojej żony kimś wyjątkowym. Tutaj był na szczycie, tam byłby nikim – na dnie. Lęk, że żona go opuści, kazał mu stagnować na tym samym poziomie. Niestety. Żona i tak go opuściła. Ukojenia szukał w generatorze, licząc, że znajdzie tu jeszcze większego głupca. Myśli z trzeciego ciała nie docierały do Platona. Czyżby to nie żyło?, pomyślał, ale zaraz odrzucił ten głupi pomysł, coś zaczęło do niego docierać. Lecz te myśli były inne, takie obce, ale jednocześnie bardzo bliskie. Wspomnienia podobne, lecz tak naprawdę widział je pierwszy raz.

– Huh, mówią, że to jest w tym najlepsze – wyszeptał. Nikt nie wie, co zdarzy się w środku, ani czy uda ci się opuścić to miejsce. Generatory wspólnej myśli to były chyba jedyne urządzenia, o których nie wiedziano prawie nic, o tym jak wpływają na ludzki organizm. Przymknął oczy i dał się porwać myślom dziewczyny, opuszczonego mężczyzny, anonima i swoim, przefiltrowanym przez umysły pozostałej trójki. Przez kilka sekund wszystko swobodnie krążyło, wpadało w niego i wypadało. Potem stracił przytomność.

 

***

 

Platon otworzył oczy i z potwornym bólem głowy rozejrzał się dookoła. Łóżko, szafka nocna, biurko pokryte całą stertą papierzysk, szafa wnękowa, mały aneks łazienkowy i mikrofala, szwankujący moduł holograficznej klawiatury wyświetlał ją lekko zatopioną w biurku i do połowy schowaną w metalicznej ścianie. Wszystko to na niespełna ośmiu metrach. Jarzeniówka boleśnie raziła, a ściana oblepiona kartkami świadczyła o tym, że trafił do swojej kwatery.

– Tyle dobrze – mruknął cicho i sięgnął do szuflady. Odetchnął z ulgą, gdy zaaplikował sobie mocny środek przeciwbólowy. Pustą ampułkę cisną niedbale na podłogę. Z początku wspomnienia – i w ogóle jakiekolwiek myśli – kryły się gdzieś za mglistą kurtyną wywołaną wczorajsza jazdą na pobudzaczach. Szklanka wody i wszystko zaczęło się powoli układać, powziął pewne decyzje i obwieści je na dzisiejszym spotkaniu. Ignorując holoklawiaturę, wziął kartkę i ołówek, usiadł do stołu. Zaczął pisać.

 

Odruchowo sięgnął po swoją ulubioną, zieloną teczkę. Znalazł ją kiedyś na ulicy w jednym z tuneli podsfery. Była pusta, ale poprzedni właściciel nabazgrał coś na niej czarnym markerem. Niestety część słów już zdążyła wyblaknąć, a te, które zostały i tak nic mu nie mówiły. Były w jakimś obcym języku. Mimo tego lubił na nie patrzeć, coś w głębi umysłu mówiło mu, że to był dobry cytat. „Wizards don't believe In gods In the same wa" tutaj rozmazane „ey know they'ro thore for a purpose" wyblakłe "without whom we are as naught". Zmitygował się, nie potrzebował już żadnych sentymentów. Wziął zwykłą, czarną teczkę, założył płaszcz, który nie zdążył jeszcze od wczorajszego deszczu wyschnąć i wyszedł. Drzwi głośno się za nim zatrzasnęły, a podwójne piśnięcie zasygnalizowało blokadę i potwierdziło, że w środku nie ma już nikogo. Jednak gdyby ktoś tam był, to zobaczyłby jak kaszkiet powieszony na haczyku po wewnętrznej stronie drzwi, spada na ziemię.

 

Szedł szybko, zapatrzony w chodnik, jego myśli już powędrowały do sali spotkań. Spokojnie planował sobie wszystko i starannie dobierał słowa, których użyje. Analizował różne warianty przebiegu zebrania, ale ciężko w tym przypadku mówić o jakiejkolwiek predykcji. Wydarzenia, które zaraz miały się rozegrać były zdecydowanie bezprecedensowe. To wszystko tak go pochłonęło, że całą, niezwykle nudną i dość długą trasę przebył, nie zauważając kiedy.

 

***

 

Naparł barkiem na grube, mosiężne drzwi, które skrzypiąc powoli ustąpiły.

– Platon! Jak dobrze, że jesteś. Nigdy się nie spóźniasz, a tu taka obsuwa. Zaczynaliśmy się martwić. – Na twarzy pulchnego mężczyzny z tygodniowym zarostem wykwitł szeroki uśmiech, który jednak w świetle tealightów wyglądał dość upiornie, zresztą tak samo jak twarze kilkunastu innych osób. Wszyscy siedzieli na różnego rodzaju poduszkach, kocach, bluzach i czymkolwiek innym, co tylko oddzieliłoby ich od zimnego metalu podłogi. Poza tym jedyną rzeczą znajdującą się w pomieszczeniu była ramka z portretem. Spartański wystrój i klimat tworzony przez staromodne świeczki kłócił się trochę z ogólnie panującą wesołością, ale ten kontrast zawsze bawił Platona, choć akurat dzisiaj nie odwzajemnił uśmiechu.

– Nie ma co się rozczulać, Jean. Jak widzisz jestem cały i zdrowy, co mogłoby mi się stać? – Nie dając nikomu szansy na udzielenie odpowiedzi, ciągnął dalej:

– Niestety dzisiaj złamię nieznacznie protokół spotkań naszej grupy, ale myślę, że jako założycielowi, ten nietakt zostanie szybko wybaczony, a pewnie i jeszcze szybciej zapomniany. – Przez chwilę wodził wzrokiem po twarzach zebranych i tak jak się spodziewał, nie dostrzegł żadnych oznak sprzeciwu. Kontynuował:

– Ostatnio dużo myślałem, naprawdę dużo. Zastanawiałem się, czy to wszystko ma sens, czy to, co robimy ma rację bytu… i doszedłem do jedynej, w świetle tych przemyśleń, słusznej konkluzji. – W Sali momentalnie zapadła grobowa cisza. Oczy zebranych skupiły się na Platonie. Czekali. Nikt nie śmiał nawet drgnąć. – Rozwiązuję grupę poetycką Salamander – wypowiedział ostatnie słowa, których echo rykoszetowało między metalowymi ścianami pomieszczenia. Gdy ludzie pojęli, że nie jest to głupi żart, rozpętało się piekło. Wrzawa wybuchła z siłą oceanu, zalewając każdy metr sześcienny sali spotkań. Członkowie zrywali się, wrzeszczeli i przepychali.

– Nie możesz!

– Jakim prawem!

– Czemu mamy cię słuchać!

Wzajemne przekrzykiwanie się nie dawało szansy na podjęcie sensownej dyskusji. Platon dokładnie na to liczył. Uśmiechnął się półgębkiem i spokojnie obserwował błyskawicznie rozprzestrzeniający się chaos. Powoli omiatał wzrokiem całe pomieszczenie i nagle zamarł. Jean. Stał oparty o ścianę, zastygła jak u kamiennej rzeźby twarz nie wyrażała absolutnie niczego, może oprócz zimnego spojrzenia, które zdawało się przenikać człowieka na wylot. Patrzeć w duszę, w istnienie której Platon nie wierzył.

– Hej! – Francuz wrzasnął tak, że osoby stojące obok drgnęły z przestrachem, ale efekt został osiągnięty. Znowu zapadła cisza, choć atmosfera wcale się nie rozluźniła. Ludzie stanęli stłoczeni w kącie jak najdalej od mierzących się wzrokiem Platona i Jeana.

– Gdyby byli w stanie krzesać iskry samym spojrzeniem, to jestem pewien, że mielibyśmy niezłe fajerwerki – wyszeptał ktoś w tłumie.

 

– Może byłbyś tak łaskaw i wyjaśnił, o co ci chodzi? – Jean nie przestawał patrzeć w oczy Platona, zbyt dobrze go znał. Wiedział, że jeśli teraz odpuści, to wszystko stracone. Z kolei Platon zaśmiał się tylko krótko.

– Nie muszę się z niczego tłumaczyć. Ani tobie – jego głos przesycony był cynizmem – ani tym bardziej im. – Wskazał ręką na innych, którzy przyglądali się z trwogą w oczach. Platon wyszarpnął z kieszeni małą diodową latarkę, większość tealightów pogasła w ferworze, który zapanował, i poświecił na ścianę. Był tam starannie wykaligrafowany czerwonym sprayem napis.

– Poetis ognia licet! – zagrzmiał Platon – Poetom wszystko wolno! Nasze motto oraz zasada, którą wszyscy zobowiązaliśmy się przestrzegać. No a z tego co pamiętam, tylko ja uzyskałem oficjalny status poety, więc nie ma nikogo, kto mógłby postawić swój głos przeciwko mojemu. Nawet ty, Jean.

– I ty masz czelność nazywać się poetą. – Policzki mu drgnęły, a kąciki ust powędrowały lekko w dół. Był zażenowany. – Powinieneś w takim razie rozumieć, że chodzi o metaforyczne znaczenie. O to, że nie ma rzeczy, o których nie możemy pisać, że możemy zmieniać świat słowem. Żeby nie powielać błędów przeszłości i nie tracić życia w bezsensownych powstaniach. Nie chwytać za siekierę, żeby zmieniać świat na lepsze! – na sam koniec znacznie podniósł głos, prawie krzyczał, ale po chwili się uspokoił i nie spuszczając wzroku z Platona wskazał palcem miejsce powyżej napisu. – Jakbyś był łaskaw poświecić trochę wyżej, to zobaczyłbyś podobiznę Raskolnikowa, patrona którego sam wybrałeś. To motto miało nas przestrzegać przed jego losem. Wierszem nie odbierzesz nikomu życia, a gdy okaże się, że nie jesteś Napoleonem, tylko wszą, to po prostu wiersz zostanie zapomniany, a ty nie zgnijesz od trawiącej cię od wewnątrz choroby. – Platon tylko wzruszył na to ramionami.

– Kolejny powód, dla którego powinniśmy zamknąć to żałosne kółko wzajemnej adoracji. – Oświetlił małą rycinę w drewnianej ramce wiszącą tuż pod sufitem. – On nigdy nie istniał. To postać fikcyjna, wydarzenia, o których wam opowiadałem zostały kiedyś przez kogoś wymyślone i spisane. W książce, którą znalazłem w starym magazynie, gdzie leżała pod nogą stołu, żeby się nie chybotał. One nigdy nie miały miejsca! Napoleoni, wszy, idealiści, miłość, wyzwolenie, swoboda. Te rzeczy nie istnieją, one zawsze rodziły się w chorych umysłach ludzi takich jak ty. Myślących, że mogą coś zdziałać i mają na to pełne przyzwolenie od dobrotliwego losu. – Przetarł twarz dłonią i z lekką rezygnacją powiedział. – Zawsze miałem cię za kogoś bystrego. Zawiodłeś mnie, nie domyślając się tego.

Spięty do tej pory Jean opuścił ramiona, ręce opadły bezwładnie. Wyraźnie posmutniał, a z jego twarzy znikł chłód kamienia.

– To ty mnie zawiodłeś Platon, myśląc że jesteś w stanie zatrzymać to, co sam puściłeś w ruch. Nawet jeśli to co mówisz jest prawdą, to nie zatrzymasz tego. Takich jak my, zebrani tutaj, są w tym momencie setki, jeśli nie tysiące. Tysiące poetów naiwnie wierzących, w to, czym teraz gardzisz. Znamy się tyle lat, wiedziałem, że jesteś nieprzewidywalny. Ale nigdy nie sądziłem, że możesz się tak szybko zmienić.

– Ja się nie zmieniłem, Jean. Po prostu znudził mnie ten cały cyrk, który dumnie podnosisz do rangi poezji.

– Być może, być może tylko mi się wydawało, że byliśmy przyjaciółmi i prowadziliśmy te wielogodzinne, szczere dysputy. Ale teraz to ty się mylisz. Esse is percepi, być, znaczy być postrzeganym. Jeśli ja coś postrzegam, to wtedy istnieje. Nie możesz tego zanegować, jak bardzo byś nie próbował. Jeśli tego ci mało, to nazwij mnie solipsystą, a wtedy to ja będę decydował o twoim istnieniu. Choć jeśli nie filozofia, to może religia cię przekona? Mateusz, rozdział dwudziesty pierwszy bodajże. Jeśli będziecie mieć wiarę, a nie zwątpicie, to nie tylko z figowym drzewem to uczynicie, ale nawet jeśli powiecie tej górze: "Podnieś się i rzuć się w morze!", stanie się.

– Nie szafuj mi tutaj pustymi frazesami! Wszystkie te słowa, cytaty. Znasz je tylko dzięki mnie, już zapomniałeś, dlaczego zacząłeś przezywać mnie Platon? Więc nie zasłaniaj się cudzymi słowami, tak jakby były twoimi własnym.

Jean schował dłonie w kieszeniach wytartych, postrzępionych dżinsów i wzruszył ramionami.

– Masz rację, ja tak nie myślę. Po prostu sądziłem, że przekonam cię używając twoich metod. Najwidoczniej się myliłem, więc spróbuję po swojemu. – Podszedł do Platona i przyłożył mu palec do lewej piersi. – Te rzeczy, które jakoby nie istnieją, rodzą się właśnie tam, przyjacielu. Czego byś nie zrobił, powiedział. W końcu to do ciebie trafi, a wtedy przekonasz się, jakim byłeś głupcem i co w życiu straciłeś. Pamiętasz Lotę? – Platon na te słowa odskoczył jak oparzony i ustawił się skosem w stronę Jeana. Spojrzał na niego z pogardą.

– Uczucia! Ideały! One nie rodzą się w sercu, to wszystko tworzy wasza świadomość, tylko po prostu jej nie kontrolujecie. Ja jestem panem swojej świadomości i żadne abstrakty nie zniewalają mojego umysłu! – Jean dostrzegając nagły wybuch emocji, powoli zaczął podchodzić.

– Platon…

– Nie zbliżaj się! – krzyknął i wyszarpnął spod płaszcza broń, którą błyskawicznie wycelował w pierś swojego oponenta. Dotąd milczący tłum zafalował, ale nikt nie zbliżył się do nich choćby o milimetr. Jeanowi drgnęła powieka, ale nie zatrzymał się. Pomyślał, że to fałszywka. Zabawka albo zapalniczka, Platon zawsze brzydził się bronią. Zrobił jeszcze dwa kroki i wtedy padł strzał.

 

Z dziwnego transu wyrwał go dźwięk zatrzaskujących się drzwi. Każda komórka jego ciała wyła z bólu, nie wiedział, gdzie jest, ani jak się tu znalazł. Wiedział za to, że musi bardziej uważać na trefne pobudzacze, dalej czuł, że coś jest nie tak. Jakieś dziwne uczucie wierciło się w nim dając do zrozumienia, że stało się coś złego, że zrobił coś, czego nie powinien. Siedział pod ścianą z głową opartą o podkurczone nogi. Otworzył oczy, jedynym źródłem światła była jego malutka wycelowana w ścianę latarenka. Kątem oka dostrzegł fragment czerwonej litery. Więc to sala spotkań, pomyślał. Z trudem sięgnął po diodę i poświecił. Wrzasnął przerażony, latarka wypadła mu z ręki. Z drugiej strony pomieszczenia patrzyły na niego puste oczy Jeana, leżącego w powoli rosnącej kałuży ciemnej krwi. Nie miał pojęcia skąd, ale wiedział, że jego usta zamarły tuż przed tym, jak chciał po raz kolejny powiedzieć „przyjacielu". Dopiero wtedy dostrzegł ciężar spoczywający w jego dłoni, trzymał pistolet.

-Jean… – wyszeptał, a z jego oczu popłynęły łzy. Płakał. Płakał tak jak nigdy wcześniej, świadom tego, że teraz już niczego, ale to absolutnie niczego nie jest w stanie zmienić. Żadnym wierszem, żadnym słowem, żadnym czynem. Objął wciąż ciepłą lufę ustami.

 

Padł drugi strzał.

 

***

 

Przez całościenne okno, do małego pokoju konferencyjnego wpadało jasne słoneczne światło, oślepiające refleksy na wodzie w dzbanku i szklankach leżących na okrągłym stole z ciemnego drewna kuły w oczy. Ignacy oderwał wzrok od reprodukcji Rembrandta, przemknął przez stojącego w rogu fikusa, otaksował twarze wszystkich zebranych. Oderwał plecy od oparcia skórzanego fotela, oparł łokcie o blat i przemówił:

– Eksperyment się udał. Bioświadomość została prawidłowo wszczepiona i przejęła całkowicie nosiciela. Musimy jeszcze tylko usunąć efekt odrzucenia spowodowany bardzo silnym bodźcem emocjonalnym.

– Taa… – jęknął tłuścioch siedzący naprzeciwko, tonem głosu wyraźnie dając do zrozumienia, że wcale go to nie cieszy – ale nie uważacie, że lepiej byłoby – stęknął – po prostu od razu ich wystrzelać? Efekt ten sam, a za pieniądze, które wydaliśmy można by z sukcesem wybudować nową bazę na orbicie, a nie użerać z, pożal się boże, rewolucjonistami. – Skrzywił się i zamlaskał z niezadowolenia.

– Zbyt długo siedzisz tu na górze Jack. – Inny mężczyzna patrzył prosto w oczy grubasa, a palcami o blat stołu wybijał jakiś skomplikowany rytm. – Praca za biurkiem zamgliła ci oczy. Ostatnie czego nam trzeba to kolejna grupa męczenników.

– Ale tyle pieniędzy… – uciekł wzrokiem i skrzywił się jeszcze bardziej.

– Pierdole pieniądze, człowieku! – wrzasnął milczący dotąd szczupły mężczyzna w lustrzankach. – Tu chodzi o coś więcej niż twoje jebane kubańskie cygara. Tu chodzi o stabilność systemu, który stworzyliśmy. Przez jednostkę Platon te kółka pismaków zaczęły się pojawiać jak grzyby po deszczu, a my właśnie pokazaliśmy im, że ich przywódca to niezrównoważony psychopata, strzelający do przyjaciół, mający swoje ideały głęboko w dupie! A przy odrobinie machinacji zrobimy z tego murzyńską dupę, co ostatecznie powinno roztrzaskać ich morale. Teraz te bandy rozpadną się same z siebie.

– Yhm – odchrząknęła milcząca dotąd kobieta w średnim wieku, przerywając tą tyradę. Lekkim i zwinnym ruchem oderwała się od ściany, o którą się opierała i spojrzała na obradujących znad swoich okularów. – Projekt Bioświadomość jest naszym najbardziej spektakularnym sukcesem. Najbardziej spektakularnym sukcesem unii w ogóle. I to nasz, moskiewski zespół, zgarnie za niego laury – przerwała na chwilę, żeby do wszystkich dotarła powaga jej słów. – I dobrze radzę – ostatnie słowa cedziła przez zaciśnięte usta – prezentować taką linię poglądów w waszych oficjalnych raportach. Bo droga stąd – wbiła oczy w podłogę – do Podsfery wcale nie jest tak długa, jak niektórym się zdaje.

 

KONIEC

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo fajne to opowiadanie. Masz ciekawy styl.;))

Całkiem ciekawe.
Przyszły mi do głowy dwie rzeczy:

 Strumień obcych myśli zalał go momentalnie. - Później piszesz, kim byli ci ludzie. Wydaje mi się, że gdyby faktycznie można było usłyszeć, o czym myślą w danej chwili, byłyby to raczej takie urywki zdań, natłok niekoniecznie ze sobą powiązanych skojarzeń. Gdyby wykorzystać to w tekście, czytelnik sam musiałby ułożyć sobie odpowiednią historię.

Tekst jest inspirujący i oryginalny, ale miałam wrażenie, że gdybyś rozciągnął to jeszcze, nie podając różnych faktów w takim zagęszczeniu, wyszłoby jeszcze lepiej. 

Aha, daję 5.

Ja dołożę moje 5, bo widzę,żę działają jakieś siły nieczyste.;)))

Dziękuję za dwie piąteczki i anonimowe trójki również. To znaczy, że opowiadanie podobało się połowie osób, które dały znać, że przeczytały ^^. To i tak progress :)

Selena, szczerze to myślałem, żeby te myśli zrobić w ten sposób, ale taki bezład wg mnie byłbyo zupełnie nieczytelny (coś jak u Joyca ;) ) i oczekiwanie, że czytelnik ułoży sobie to co chciał autor, chyba przewyższyłoby moje umiejętności. Ale rzecz do rozważenia :).

Dziękuję za uwagi :)

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Dla mnie bomba. Lubię takie nawiązania do kultury/literatury/historii w SF/cyberpunku. Nie mogę wyjść z podziwu, jak wiele udało Ci się zawrzeć w tak krótkim tekście. Doskonale nakreśliłeś obraz świata oraz sylwetkę bohatera. Brawo! 6

Miło słyszeć, że się podoba. Szczerze powiedziawszy, to już straicłem nadzieję, że o przeczytaniu da znać ktoś jeszcze, a tu proszę jaka niespodzianka :)

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Snow, wierz mi - wiem jak to jest, gdy tekst znika z "pierwszej" w niemal dziewiczym stanie ;)

Podoba mnie się :)


Tylko ta Moskwa na końcu. Przeczulony chyba jestem na aluzje :P Ale gdyby nie to, nie miałbym się o co czepiać. Fajna rozmowa Platona z Jeanem :)

Witaj!

Możesz wierzyć lub nie, ale sam kiedyś napisałem coś podobnego. I dalej uważam ten koncept za świetny, Ty w dodatku znakomicie go zrealizowałeś. Podobało mi się, ale końcówka "moskiewska" chyba niepotrzebna jak a.k.j pisze.

Pozdrawiam
Naviedzony

Nowa Fantastyka