- Opowiadanie: Ewelina - Łańcuszek Śmierci cz.2/3

Łańcuszek Śmierci cz.2/3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łańcuszek Śmierci cz.2/3

 

– Bądźcie grzeczni, chłopcy.

– Tak, mamo – zawołał z kuchni Jaś.

– Tak, mamo – powiedział siedzący obok Jasia Oskar.

Mógł wyjść za nią do ogrodu za domem, podejść, kiedy będzie wieszała prześcieradła na sznurkach i niby od niechcenia ze szczegółami opisać jej tego dzieciaka, który wyleciał przez przednią szybę saaba; pokazać, jak upiornie drgały mu ręce, kiedy umierał. Mógł ją przestraszyć tak, że nie spuściłaby Jasia z oczu do sądnego dnia.

Nie zrobił tego, bo sam dostałby szlaban. A bardzo ważne było teraz to, żeby mógł wyjść.

– Obiecujesz, że zostaniesz w domu? – zapytał Jasia.

– Dlaczemu?

Jaś zjadł swoją porcję truskawkowego ciasta i zabierał się teraz za działkę Oskara, obracając talerzyk, jakby nie mógł się zdecydować, od której strony zacząć.

– Mówi się: dlaczego. Obiecujesz?

– Dlaczego?

– Obiecaj!

Jaś uniósł głowę, zaciekawiony. Brodę miał umazaną sokiem z owoców.

Oskar poczuł zimno w żołądku, lodowatą bryłkę strachu, a jego ręce pokryły się gęsią skórką.

Bo to się stanie na zewnątrz.

Nie koło domu, tylko w głębokim lesie. Ale zacznie się właśnie tutaj. Gdyby ktoś kazał mu dokładnie określić to miejsce, Oskar bez wahania wskazałby stojące na zewnątrz kubły na śmieci. Były ustawione przy stodole, od strony lasu.

– Po prostu – powiedział. – Chciałbym, żebyś dzisiaj nie wychodził. Zrób to dla mnie. – Popatrzył na Jasia i zmusił się do uśmiechu. – Proszę.

– To jakaś zabawa?

– Właśnie – podchwycił Oskar i w tej samej chwili coś przyszło mu do głowy. – Masz jutro urodziny, prawda?

Jaś entuzjastycznie pokiwał głową.

– Chciałbym dla ciebie coś zrobić. Ale nie możesz podglądać. To…

– Niespodzianka?

Skinął powoli głową. Czuł, jak kłamstwo wypełnia mu usta, przylepia się do policzków od wewnątrz. Smakowało ohydnie, ale udało mu się ulepić je na języku i wypluć:

– Tak. Prezent w ogrodzie. Ale jeżeli wyjdziesz z domu, prezentu nie będzie.

Ani tego, ani żadnych innych.

– I nie muszę dzisiaj wynosić śmieci? – zapytał z nadzieją Jaś.

Oskar poczuł, jak bryłka lodu w jego żołądku powoli się obraca.

– Zapomnij o nich. – Pochylił się nad stołem i szepnął konspiracyjnie: – Solenizanci nie wynoszą śmieci.

 

Wyszedł w duchotę sierpniowego popołudnia. Sandały zaplaskały cicho, kiedy przeszedł dróżką obok lasu i skierował się w stronę centrum miasteczka. Minął przydrożny bar z hamburgerami i poszedł dalej. Na pniu drzewa przy zakręcie widniały świeżo wyryte litery.

MAREK.

Oskar odwrócił głowę. Wydawało mu się, że nie zna nikogo o takim imieniu, jednak ta myśl nie przynosiła ulgi.

Szosą dotarł na placyk, przeszedł Topolową do Ojcowskiej i skręcił. Przed jedną z kamienic ujrzał na chodniku kolejne litery. Były wypisane kredą, upiornie staranne, jakby ktoś nanosił je na bruk z lubością, bardzo powoli, delektując się każdą postawioną kreską.

KUBUŚ.

Wyminął napis, nie chcąc na niego nadepnąć. Był tak szeroki, że Oskar musiał zejść z chodnika, żeby nie ubrudzić kredą podeszew sandałów. Poszedł dalej prosto, aż ulica wreszcie rozszerzyła się, zamieniając w szpitalny parking.

Śmierć miała Paskudę. Podniosła misia po tym, jak Jaś go upuścił. Oskar nie widział wypisanego na niedźwiadku imienia swojego braciszka, ale dobrze wiedział, że tam jest. Drobne, wycięte ostrzem kosy litery, spomiędzy których kłębkami wychodziła wata.

JAŚ.

Popchnął wahadłowe drzwi, przeszedł obok recepcji i skręcił w szeroki korytarz ze szklanymi drzwiami na końcu. Dzieciom nie wolno było wchodzić dalej. Wiedział o tym, bo nie pozwalano mu na to, kiedy w jednej z sal na trzecim piętrze umierał na raka jego ojciec. Wpuszczono go tylko raz. Ujrzał wtedy litery wypisane na podłodze przed szpitalnym łóżkiem. Łzy przeszkliły obraz i rozmazały go. Tamtego napisu nie zdołał odczytać, ale też wcale nie musiał. Wiedział, że więcej nie zobaczy taty.

Usiadł na jednym z odrapanych krzeseł pod ścianą, z gotowym kłamstwem na ustach, na wypadek, gdyby ktoś miał do niego kilka pytań.

Czekasz na mamę?

Co tu robisz sam?

Gdzie twoi rodzice?

Jeżeli miał spotkać Śmierć, to właśnie tutaj – w tym okropnym, przesyconym zapachem medykamentów miejscu, którego nie lubił i bał się go.

Zastanawiał się, co zrobi, kiedy ją spotka. Pójdzie za nią, to oczywiste. Pójdzie za nią do tego miejsca, do którego znosiła łupy – tam, dokąd zabrała Paskudę. Nie były to rzeczywiste przedmioty – wiedział o tym – ale jakby ich odzwierciedlenie. Przedmioty pozostawały przy właścicielach, przynosząc im śmierć, bo Śmierć trzymała rękę na ich kopii w jakimś upiornym, lodowatym miejscu, które było jej domem. Takie miejsce istniało i Oskar zamierzał je odnaleźć.

Jeżeli mu się uda, bo kiedy Śmierć go zobaczy…

Zadygotał. Przypomniał sobie moment, kiedy Kostucha odwróciła głowę i spojrzała na niego. Stało się to zaraz po tym, jak…

Jak o niej pomyślał.

Metalowe drzwi po prawej rozsunęły się ze zgrzytem i z windy wyszła kobieta. Przeszła po wyłożonym linoleum korytarzyku, stukając obcasami. Kichnęła głośno i wydmuchała nos w chusteczkę. Podniosła głowę, dostrzegając siedzącego pod ścianą chłopca.

– Przepraszam – powiedziała i kichnęła znowu. – Nienawidzę tych letnich przeziębień. – Schowała chusteczkę do torebki, a w zamian wyjęła całą paczkę. Przyjrzała się Oskarowi nieco podejrzliwie. – Jesteś tutaj sam? Wszystko w porządku?

Oskar ledwie ją widział. Czuł, jak bije mu serce. Bryła lodu zalegająca w żołądku zdawała się większa niż do tej pory, strach sięgał do gardła, ale jednocześnie ogarnęło go dziwne podniecenie, przemieszane z nadzieją. Zdawało mu się, że wie, co zrobić, żeby Kostucha go nie dostrzegła, tak jak wtedy, kiedy pokazała mu Paskudę.

– Nic mi nie jest, proszę pani – powiedział. A potem dodał szybko: – Dziękuję.

Kobieta uśmiechnęła się dobrodusznie, uznając najwyraźniej, że dzieciak sobie poradzi. Usiadła na krześle pod ścianą naprzeciw, ale nieco z boku i Oskar z ulgą przyjął fakt, że nie zamierza wiercić mu dziury w brzuchu. Spojrzał w stronę przeszklonych drzwi, za którymi rozciągał się korytarz ze ścianami w kolorze zgniłej zieleni.

Przyjdzie właśnie stamtąd.

Poczuł, jak znowu coś zaczyna ugniatać go w klatce, jakby czyjaś zimna dłoń zamknęła się na jego sercu w miażdżącym uścisku. Przez chwilę miał ochotę wstać i po prostu wybiec z tego chłodnego miejsca w jasne światło popołudnia, ale wciąż myślał o Jasiu i wiedział, że tego nie zrobi. Nabrał tchu, że ledwo starczyło miejsca w płucach i przymknął oczy.

Przez chwilę szukał w pamięci słów jakiejś piosenki, którą mógłby zagłuszyć myśli i niemal wpadł w panikę, bo żadnej nie mógł sobie przypomnieć. Głowę miał nagle zupełnie pustą, jakby przetoczył się przez nią huragan, wywiewając wszystko niczym suche liście.

I naraz przypomniał sobie tę piosenkę, kołysankę wujka Zenona, który przez jakiś czas mieszkał z nimi po śmierci taty. Wujek był stary, palił papierosy całymi wagonami i miał żółte palce, którymi czasami łapał Oskara za kołnierz. Lecz zanim umarł ze swoim własnym przydziałem rakowych komórek, straszył Oskara, śpiewając mu tę piosenkę przed snem. Oskar nienawidził jej z całego serca, lecz mimo to, kiedy z pustki umysłu wyłoniło się pierwsze słowo, uchwycił się go jak tonący brzytwy, a później zaczął ciągnąć i ciągnąć, wyławiając niczym po sznurku kolejne nuty, wcześniej upchnięte głęboko i przyklepane, aby nigdy stamtąd nie wyszły.

W domu wszyscy śpią, laj-laj.

Nikt nie zamknął drzwi.

Hej, mały! Czemu nie śpisz?

Potwór da nauczkę ci…

 

Wolf otworzył drzwi do garażu i wszedł do środka. Minął białego mercedesa, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem i podszedł do bordowego, zdezelowanego uno stojącego po lewej. Samochód sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozlecieć, ale Wolf wiedział, że go nie zawiedzie. Dbał o niego, regularnie wymieniając części – nawet te, które były jeszcze zupełnie dobre. Zdarzało mu się też zmieniać tapicerkę, a potem brudzić ją tak, żeby nie wyglądała na zupełnie nową.

Dostał uno od ojca na osiemnaste urodziny. Był to jego pierwszy samochód i darzył go sentymentem. To samo miał zamiar powiedzieć policji, gdyby kiedykolwiek przyszło im do głowy zapytać go, po co trzyma w garażu tego trupa, skoro obok stoi nowiuśki mercedes, a jego właściciela stać było, żeby postawić tam sobie jeszcze ze dwie takie bryki.

Lubił uno, bo uno nie rzucało się w oczy. Lubił je, bo takich aut na ulicach było mnóstwo. Lubił uno, bo miał na niego dwa komplety dokumentów. Tamto uno, do którego należały drugie papiery wraz z tablicami, zostało po cichu rozebrane na części wiele lat temu, a jego właściciel nie żył.

Wolf używał tych tablic, kiedy wyruszał w tango i wiedział bardzo dobrze, że nigdy nie dojdą do niego po tych lewych numerach. Jeżeli ktoś podniósłby tę nitkę i przeszedł się wzdłuż niej kawałek, szybko by odkrył, że nagle się urywa, a ze zwisającym z dłoni fragmentem nie bardzo wiadomo, co zrobić.

Wolf musiał uważać tylko, aby nie złapano go w wozie z dzieciakiem, a kiedy już z nim skończył, zmieniał tablice na właściwe i uważał, żeby go nie złapano z włosami i krwią na tapicerce – włosami, krwią, śliną, a czasami czymś gorszym, bo smarkom ze strachu zdarzało się robić pod siebie. Wolf nienawidził tego i w takich wypadkach zawsze się wkurzał. Inaczej jak wypadkiem nie mógł tego nazwać; zdawał sobie sprawę, że dzieciaki nie uwalały gównem wozu specjalnie, żeby zrobić Wolfowi na złość, ale fakt pozostawał faktem i trzeba było potem za niego zapłacić. W takim „wypadku" policja połamałaby sobie zęby, zanim by rozgryzła, jakie nazwisko należy wpisać do aktu zgonu. Wolfa mało to obchodziło. O ile wiedział, żadnego spośród sześciu ciał, które na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat zakopał w lasach, nie odnaleziono.

Zamknął drzwi do garażu i zapalił światło. Odsunął kratkę studzienki odpływowej i wyjął lewe tablice. Zwykle wrzucał je do uno i podmieniał dopiero, kiedy był na miejscu, ale przecież właściwie tam był. Dwa kilometry szosą w dół wzgórza – tam, gdzie stał ostatni domek na południowym krańcu miasteczka.

Wsiadł za kierownicę, rzucając misia na tylne siedzenie. W stacyjce czekały kluczyki, ale jeszcze do nich nie sięgnął. Chciał posiedzieć sobie tak chwilkę i pomyśleć.

Zastanawiał się, czy głos, który lubił nazywać siebie głosem rozsądku – czym zawsze doprowadzał Wolfa do niepohamowanych ataków śmiechu – nie ma mu czegoś do zakomunikowania, ale głos jak dotąd milczał i Wolf skłonny był przypuszczać, że w najbliższym czasie go nie usłyszy.

Patrzył na bramę garażu, nieświadomie bawiąc się pilotem. Nie spieszył się. Do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin, a dopóki nie zrobi się zupełnie ciemno, smarkacz będzie ganiał samopas na świeżym powietrzu.

Wolf miał nadzieję, że mały ma rowerek. Dzieciaka zataczającego kółka wokół domu trudniej przypilnować. Trójkołowiec przetacza się przed kuchennym oknem. Matka lepi pierogi i za każdym razem, kiedy synek przejeżdża, macha mu dłonią umazaną w mące. Dzieciak znika za rogiem i kilka minut potem znów się pojawia…

Kilka minut na okrążenie domu i kilka kolejnych, podczas których rowerek się nie pojawi, ale kiedy jeszcze nie ma powodów, aby przerywać robotę i sprawdzić dlaczego. A roboty jest w bród i jeszcze trochę. Dzieciak pewnie się na coś zagapił. Nie, nie ma co się martwić.

Wolf zostawi samochód na leśnej przecince, a resztę drogi pokona pieszo. Zamierzał podejść na posesję od południa, gdzie ściana stodoły stykała się z lasem. Na tę stronę z domu nie wychodziły okna, a stodoła była pusta. Stały przy niej tylko kubły na śmieci i był to jedyny powód, dla którego ktokolwiek mógłby się tam pojawić.

Zamyślony obrócił pilota w dłoni, a potem go podniósł i wcisnął guzik otwierający bramę. Sięgnął do stacyjki, przekręcając kluczyk. Silnik zaskoczył od razu. Wolf lekko się uśmiechał, obserwując wąski pasek światła wpuszczanego przez unoszącą się z wolna roletę, a kiedy zakończyła swą podróż po szynach cichym szczęknięciem, uśmiechał się już zupełnie szeroko.

Gdyby był tutaj Oskar, mógłby mu powiedzieć, że na tylnym siedzeniu uno widnieją imiona dwóch spośród sześciu ofiar Wolfa. Tylko dwóch – tych, które pojawiły się po tym, jak po raz ostatni zmieniał tapicerkę.

KACPER.

GRZEŚ.

Poniżej wypisane było imię kolejnego chłopca, który jeszcze żył.

 

Śmierć przyszła cicho. Oskar, który tkwił na twardym krześle od dobrych czterdziestu minut, raz po raz powtarzając w myślach słowa upiornej piosenki – i za każdym razem przypominając ich sobie coraz więcej i więcej – w jednej chwili usiadł sztywno i zadygotał, jakby ktoś przeciągnął przez jego ciało druty, najpierw naciągając je do granic, a następnie przepuszczając przez nie prąd.

W jednej chwili ton piosenki wzrósł w jego głowie, przemieniając się w wycie.

W domu wszyscy śpią, laj-laj.

Nikt nie zamknął drzwi…

Najpierw kątem oka zobaczył cień na końcu korytarzyka za szybą, a sekundę potem Kostucha była przy nim. Przesunęła się bardzo blisko, nieomal muskając mu kolana brudnym materiałem szaty. Oskar usłyszał jej ciężki łopot i poczuł zapach, który boleśnie zacisnął mu żołądek – a może sprawił to strach. W pierwszym odruchu chciał zacisnąć oczy, a w uszy włożyć sobie palce, dopóki nie wbiłyby się w mózg. Ale bardziej od widoku Kostuchy, bał się czekającej go pod powiekami ciemności. Jeżeli Śmierć miała do niego podejść i wypisać litery na ciele, to wolał o tym wiedzieć, bo być może udałoby mu się odskoczyć. Nie istniała żadna droga ucieczki przed Śmiercią, ale czasami można było zwiększyć dystans. Kiedy w aucie psują się hamulce i nie jest to tajemnicą, to nie wsiada się do niego, nie zatrzaskuje drzwi i nie rozpędza samochodu do setki.

Zacisnął dłonie na siedzisku krzesła, kiwając się wprzód i w tył, w przód i w tył. Oczy niemal wychodziły mu z orbit.

Hej, mały! Czemu nie śpisz?

Potwór da nauczkę ci!

Śmierć nie wypisała mu liter na ciele. Przeszła wolno tuż obok i wypisała je na kobiecie. Zrobiła to ostrzem kosy na wysokości brzucha, wolno i starannie. Chociaż stała do Oskara tyłem, niemal widział jej trupi uśmiech. Ostrze zrobiło ruch, jakby stawiało kreskę, nie przecinając ubrania, a potem kolejną i jeszcze następną. Śledził ten taniec niczym zahipnotyzowany.

ANNA.

Słowa piosenki zadawały się rozsadzać mu czaszkę. Kropelka potu spłynęła po karku, wsiąkając w kołnierzyk koszulki poniżej.

Kobieta posłała mu pełne zaniepokojenia spojrzenie. Pochyliła się ze zmarszczonym czołem, jednocześnie nadziewając brzuchem na ostrze, które nie zwolniło ani na moment. Oskar ujrzał, jak świdruje jej brzuch i o mały włos nie wrzasnął. Kobieta poruszyła ustami; spomiędzy pomalowanych czerwoną pomadką warg wydobywały się słowa, które odbierał jako zupełny bełkot.

Wszystkie światła zgasną!

Nocy nie odwołasz!

Śmierć cofnęła kosę i ruszyła korytarzem dalej. Po kilku krokach przystanęła i obejrzała się. Ponownie usłyszał łopot szaty, kiedy zawróciła do kobiety. Przechyliła głowę i przez chwilę trwała w takiej pozycji, jakby się namyślając. Wreszcie wyciągnęła ostrze w kierunku jej brzucha i wymalowała w powietrzu kolejne imię.

JULIA.

Jest w ciąży, uświadomił sobie nagle Oskar i poczuł, jak robi mu się słabo. Ściana przed nim zafalowała, pociemniała, a potem jakby się oddaliła.

W domu potwór drzwi.

Laj.

Laj.

Pozwala nocy światło ci.

Ponownie zacisnął dłonie na krześle, tym razem po to, żeby nie runąć twarzą na zielone linoleum.

Kiedy otworzył oczy, Kostuchy nie było. W miejscu, w którym stała przed chwilą, powietrze lekko falowało. Oskarowi wydało się, że widzi rozchodzące się wolno kręgi niczym na wodzie tuż po tym, jak wrzuci się do niej kamyk, burząc dotąd nieruchomą powierzchnię. Te kręgi były brudne, zupełnie jakby nie zmącono jeziora, tylko stojące w rynsztoku szambo.

– …opcze?

Popatrzył na kobietę oczami wielkimi jak spodki. Pochylała się nad nim, jedną ręką potrząsając za ramię.

– Drzwi – powiedział. – Drzwi!

– Kochanie? Nic ci nie jest?

– Są wszędzie! – wrzasnął.

Kobieta spojrzała mu w oczy i coś w jego wyglądzie musiało ją przestraszyć, bo odsunęła się gwałtownie, jakby dotknęła rozżarzonego pieca. Zrobiła dwa kroki w tył.

– Nie ruszaj się stąd – powiedziała drżąco. – P-poproszę kogoś z recepcji.

Ale kiedy wróciła z recepcjonistką, mogła jej pokazać tylko pusty korytarz.

 

Maria Borkowska stała w mieszkaniu na czwartym piętrze w kamienicy na Ojcowskiej i drewnianą łyżką rozcierała lukier. W piecyku za jej plecami piekło się ciasto, w powietrzu unosił się cudowny aromat. Był środek lata i pomimo otwartego na oścież okna w kuchni panował okropny skwar. Włączony piec tylko pogarszał sprawę.

Maria podeszła do okna, ocierając czoło w rękaw koszulki. Postawiła miskę na parapecie. Otworzyła jedną z szafek i wspięła się na palce, by sięgnąć po cukier. Lukrowa polewa nie wydawała się jej dość słodka.

– A niech to.

Cukru nie było, choć mogłaby przysiąc, że kupowała go, kiedy kilka dni temu robiła zakupy w pobliskim domu towarowym. Na szczęście mały sklep mieścił się w tej samej kamienicy i w każdej chwili mogła do niego wyskoczyć – tak jak stała, nie zawracając sobie nawet głowy, by zmienić kapcie na buty.

Wytarła ręce w ściereczkę i poszła do pokoju dziecięcego obok. Trzyletni Kubuś spał w łóżeczku pod ścianą, buzię miał otwartą szeroko. Maria zastanowiła się. Żal byłoby go budzić, skoro tak słodko śpi. Synek, wyrwany z drzemki, z pewnością będzie marudzić, a sklep jest przecież bardzo blisko. Nie będzie jej w domu najwyżej pięć minut.

Zdjęła fartuch, po drodze wieszając go w korytarzyku i wyszła.

Obudzony trzaśnięciem drzwi Kubuś otworzył oczy. Na podłodze przed łóżkiem ktoś kredą namalował strzałkę wskazującą na kuchenne drzwi. Pewnie zrobił to tatuś. Tatuś czasami tak się z nim bawił. Ukrywał jakiś skarb na podwórku i rysował Kubusiowi wskazówki, po których chłopczyk mógł do niego trafić, choć nigdy wcześniej nie robił tego w domu.

Odrzucił kołderkę i podreptał na palcach do kuchni, chichocząc cicho. Na parapecie stała miska, na której, również kredą, wymalowano uśmiechniętą buźkę.

Kubuś zasłonił usta i zaśmiał się.

Przysunął sobie taboret i wspiął się na okno po skarb.

 

Marek Krukowski był w drodze od jedenastu godzin, nie licząc tej jednej, którą spędził nad schabowym z kapustą w motelowej restauracji. Jechał półciężarówką z Niemiec na południe Polski i był już prawie na miejscu. Nienawidził polskich dróg. Kiedy musiał jechać wąskimi, nierównymi szosami, które wiodły od jednej zabitej dechami dziury do drugiej, zawsze bardzo się wkurzał.

Mieścina, do której wjechał właśnie, niczym nie różniła się od innych. Centrum miasteczka stanowił niewielki placyk z czterema ławeczkami na krzyż i odrapaną budką z lodami. Marek minął tę budkę i pojechał dalej.

Sklep Jubilat. Kiosk Kolporter. Bar z hamburgerami. Oczywiście, tego także nie mogło zabraknąć. Żadnego McDonalds'a, zero KFC. Tylko zwykła buda z napisem HA BURGE Y.

Życie jest piękne.

Gdyby Marek potrafił zobaczyć tyle, co Oskar, już z tego miejsca mógłby odczytać swoje imię wypisane na drzewie po lewej.

 

Jaś stał z kciukiem w ustach przy bocznych drzwiach wychodzących na ogródek. Widział na trawniku wiaderko i łopatkę. Bardzo chciałby się nimi pobawić, ale przecież obiecał Oskarowi, że nie wyjdzie z domu. Jak dotąd tę obietnicę spełniał. Nie dlatego, żeby jakoś specjalnie cenił sobie honor, którego pojęcie ledwie rozumiał, ale bardzo chciał dostać swój prezent. Swój

urodzinowo-niespodziankowy prezent w ogródku. Był to jedyny powód, dla którego nie przekroczył jeszcze progu tych drzwi.

Patrzył na łopatkę przez szybkę, ssąc kciuk coraz bardziej zawzięcie.

Tylko że Oskar nie robił mu teraz prezentu. Jaś wiedział o tym, bo widział, jak brat idzie dróżką do miasta. A skoro go nie ma, to przecież Jaś nie może podejrzeć, jak przygotowuje mu niespodziankę. Czy to będzie złamanie obietnicy?

Myślał gorączkowo, zaciskając wargi na palcu tak mocno, że zaczął go już boleć. Zerknął przez szybkę w kierunku ścieżki, żeby sprawdzić, czy Oskar nie wraca.

Ścieżka była pusta.

Obiecał, że nie będzie podglądać. Nic więcej. Wyjął kciuk i wytarł go o nogawkę spodenek na szelkach, wahając się jeszcze, ale tylko przez chwilę. A potem popchnął drzwi i wyszedł na podwórko.

 

 

cdn

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Znakomite i świetnie napisane. Chciałbym powiedzieć: "Dawaj dalszy ciąg!", ale wiem, że pośpiech jest złym doradcą. Poczekam więc spokojnie, oby nie za długo. ;)

Bardzo mi się podoba to opowiadanie.

Pozdrawiam.

 

Badzo miło mi to czytać :) Dziękuję za komentarz :)

Ewelino, nie wiem co napisać. Mam gęsią skórkę i serce mi łomoce. Czekam z niepokojem na ciąg dalszy.

Więc powtórzę za Eferelinem: "Znakomite i świetnie napisane"

Dziękuję, Agozgago :)

Nowa Fantastyka