- Opowiadanie: Ewelina - Łańcuszek Śmierci

Łańcuszek Śmierci

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łańcuszek Śmierci

 

Oskar leżał w sypialni na piętrze. Oczy miał zamknięte, lecz nie spał, choć mając dziesięć lat już dawno powinien. Był środek nocy. Wiedział o tym, bo jakiś czas temu słyszał zegar wybijający północ w saloniku na dole. Z kołdrą pomimo gorąca naciągniętą po brodę, wsłuchiwał się w wiatr gwiżdżący w kominie na dachu, pewien, że tej nocy nie zdoła zasnąć. Tak jak przez trzy ostatnie.

Oczyma wyobraźni widział Śmierć, jak siedzi przykucnięta w kącie ciemnej komnaty. U bosych stóp Kostuchy, na kamiennej posadzce spoczywają przedmioty. Jest ich zaledwie kilka w niewielkim kręgu rzucanego przez pochodnię światła, ale gdyby cień zalegający wszystko wokół cofnął się nieco, odsłoniłby góry najróżniejszych rzeczy: wszelkich rozmiarów noży, paczek papierosów, nasennych proszków w pudełeczkach ze specjalnym wieczkiem, by nie mogły otworzyć ich dzieci, tyle że wieczka te są zepsute; a także kół od samochodów oraz tych znacznie większych – od ciężarówek.

Naraz Śmierć wyciąga białe jak papier palce i zaciska na starej piłce z siateczką drobnych pęknięć i jedną nadprutą łatą sterczącą niczym wyrzut sumienia. W żółtym świetle pochodni spogląda na piłkę, wolno obracając ją w dłoniach. Wreszcie w upiornym uśmiechu rozchyla wargi i ostrzem kosy graweruje na spękanej skórze szereg krzywych liter.

 

Widział tę piłkę trzy dni temu, jak toczy się po bruku; grube szwy zlewają się w jedność, a odpruta łata zatacza kręgi, plaskając cicho o beton.

Plask, plask, plask…

 

Tamtego upalnego dnia Oskar szedł skrajem chodnika. W jedną kieszeń szortów miał wepchniętą listę sprawunków, a w drugą garść monet. Obok dreptał Jaś, przebierając nogami w tempie, o jakie Oskar nigdy by go nie podejrzewał. Jaś miał cztery lata i zazwyczaj się ociągał, przystając co kilka kroków i stękając żałośnie, zanim zdołali pokonać połowę drogi do sklepu, ale Oskar obiecał, że jeżeli będzie grzeczny, dostanie cztery gałki lodów zamiast jednej. Minęli zalany słońcem placyk i ruszyli wzdłuż Topolowej, która nagle opadała stromo i kilkadziesiąt metrów dalej krzyżowała się z Ojcowską. Ulica była pusta i rzucany przez budynki cień mieli wyłącznie dla siebie.

– Nie mam Paskudy – odezwał się nagle Jaś.

Mijali właśnie sklep z zabawkami i Oskar był pewien, że tylko z tego powodu brat sobie o nim przypomniał. Byli w połowie zbocza.

– Trudno – powiedział. – Nie będę wracał dlatego, że o nim zapomniałeś.

– Nie zapomniałem. – Jaś obejrzał się, marszcząc brwi. – Nigdy nie zapominam. Pewno go zgubiłem.

– Pewno tak. Znajdziemy go w drodze powrotnej.

Jaś zwolnił, prawie się zatrzymał. Na jego twarzy odmalowała się niepewność.

– A jeśli ktoś go weźmie? – wyjąkał. – Znajdzie przed nami i weźmie? Wróćmy się, proszę!

– Nie.

– Proooooszę!

Oskar przewrócił oczami. Przystanął, chcąc mu wytłumaczyć, że z całą pewnością, cokolwiek Jaś by sobie nie wyobrażał, Paskudy nikt nie zabierze. Kto miałby ochotę pochylić się nad leżącym na chodniku na wpół łysym, obślinionym miśkiem?

Wtedy usłyszał to ciche plask, plask, plask. Odwrócił głowę i zobaczył futbolówkę wolno toczącą się z góry przy krawężniku. Wyglądała na starą; grube szwy zlewały się w brudnoszarą jedność, a odpruta łata zataczała kręgi, plaskając cicho o bruk.

Przyjrzał się jej uważnie i coś w jej wyglądzie sprawiło, że mimo upału przylepiającego mu koszulkę do pleców poczuł nagły chłód. W piłce niemal nie było powietrza; zdawało się, że nawet po stromiźnie nie powinna się toczyć, a jednak wbrew temu toczyła się uparcie, niemal z zawziętością. Oskarowi przyszło do głowy, że gdyby miała zęby, zobaczyłby, jak je zaciska z wysiłku.

Plask.

Plask.

Plask.

– Oskar? – Poczuł dłoń brata powoli wsuwającą się w jego. – Możemy już iść?

– Tak – odparł cicho.

Obserwował futbolówkę z coraz silniejszym uczuciem niepokoju. Widział już pokrywającą ją siateczkę drobnych pęknięć oraz o wiele bardziej wyraźne kreski. Piłka zbliżyła się nieco i spostrzegł, że układają się one w litery.

Wytężył wzrok.

TO…

Plask.

…MA…

Plask.

– Chodźmy!

Naraz ogarnęło go dziwne, złowróżbne uczucie i w tej samej chwili pomyślał:

Coś się wydarzy.

Podniósł wzrok, zerkając w górę ulicy. Pusto, jak okiem sięgnąć. Tylko beton i kubły na śmieci. Obrócił się i spojrzał w drugą stronę. Przy światłach na skrzyżowaniu w dole zatrzymał się jeep. Kierowca palił papierosa, raz po raz wystawiając rękę za okno, żeby strzepnąć popiół. Nikogo więcej nie było.

Tymczasem futbolówka zbliżyła się z cichym poszumem, który wydawał się Oskarowi upiorny. Poczuł lekkie szarpnięcie, kiedy Jaś cofnął się nagle, odsuwając od krawężnika. Zrozumiał, że piłka zaraz muśnie mu stopy i również się cofnął. Minęła ich wolno. Mógł wyraźnie zobaczyć, że prawie w niej nie ma powietrza. Wyglądała jak gruby, przedziurawiony worek. Później, nawet przed samym sobą nie chciał przyznać, co w tamtej chwili pomyślał.

To pełźnie. Pełźnie jak tłusty robal.

TOMA…

Plask.

Plask.

Plask.

Nie zdołał odczytać kolejnych liter, częściowo przykrytych brudem. Piłka potoczyła się w dół ulicy, nie zwalniając ani nie przyspieszając i chwilę potem dotarła do miejsca, gdzie Topolowa unosiła się nieco i znów opadała, by dziesięć metrów dalej skrzyżować się z Ojcowską; zakołysała się lekko na kratce studzienki ściekowej i tam znieruchomiała.

Światła na skrzyżowaniu zmieniły się na żółte, a później na zielone. Kierowca wystrzelił papierosa przez okno. Dymiący niedopałek przeciął powietrze, upadł na asfalt, odbił się od niego i zniknął w rynsztoku. Silnik jeepa zawył głośno i samochód ruszył z piskiem opon.

Z tyłu rozbrzmiał kolejny ryk. Oskar odwrócił się i zobaczył nadjeżdżającego z góry czarnego saaba.

Za szybko, pomyślał, jedzie za szybko!

Na saaba czekało w dole zielone światło.

Nie wiedział, skąd wziął się ten pies. Kiedy spojrzał z powrotem w kierunku świateł, po prostu tam był. Duży, brudnoszary kundel. Biegł z szeroko otwartym pyskiem; wyglądał, jakby się uśmiechał. Niemal zdołał zacisnąć zęby na futbolówce, już prawie ją miał.

Kierowca zauważył psa i raptownie skręcił. Oskar zobaczył, jak jeepem zarzuca. Jego obklejony reklamami bok odbił promienie słońca; samochód obrócił się nieco, tylnym kołem wjeżdżając na krawężnik, a chwilę potem uderzając w psa i z głuchym, upiornym dźwiękiem miażdżąc mu zad. Pies wydał z siebie pisk, który w gorącym powietrzu poranka brzmiał niemal jak ludzki. Jeep zatrzymał się gwałtownie w poprzek ulicy.

Kolejny pisk należał do saaba. Przestrzeń między kamienicami sekundę później wypełnił potworny zgrzyt, kiedy samochód wbił się w jeepa, wgniatając mu bok i spychając kawałek w dół ulicy. Oskar zobaczył cień mężczyzny za szybą; jak unosi się gwałtownie i uderza w kierownicę. Przednia szyba ponad nim pękła. Spomiędzy odłamków szkła, które z suchym brzękiem posypały się na karoserię i częściowo na beton, pojawiły się ręce. Wystrzeliły do przodu i grzmotnęły w maskę, gdzie zadygotały w krótkich, szybkich konwulsjach. Oskar był pewien, że ręce należały do dziecka.

Cisza, jaka nagle zapadła, zdawała się ogłuszać. Było w niej coś nienaturalnego i upiornego. Na ulicach nigdy nie jest tak cicho.

A potem cisza dosłownie pękła.

Jaś odwrócił się i przylgnął do Oskara, opierając czoło na jego brzuchu i oplatając mu biodra rękami tak mocno, że sprawiało ból. Płacz, jaki nim targnął, gwałtowny i głośny, wypełnił przestrzeń ulicy, odbijając echem od murów. Drzwi baru po lewej rozwarły się szeroko i w progu pojawili się ludzie. Szyba małego samoobsługowego sklepu obok nagle pociemniała. Oskar zobaczył twarz mężczyzny wychylającego się znad reklamy jogurtów; musiał być bardzo wysoki albo stał na palcach, by coś zobaczyć. Z klatek schodowych wychodzili ludzie. Zbierali się w cieniu daszków, jakby nie chcieli wejść dalej na chodnik. Kobieta w żółtym szlafroku przepchnęła się przed innych. Gapie z ulgą zrobili jej miejsce, ale nie podeszła do aut. Przystanęła przed grupką z przodu, przy krawężniku, ściskając materiał szlafroka na piersi tak mocno, że zbielały jej knykcie. Na twarzy kobiety odmalowała się zaciętość i chciwość, kiedy spojrzała na wraki i Oskar w jednej chwili ją znienawidził.

Dwóch mężczyzn bez wahania jednak wybiegło z klatki na ulicę. Dotarli niemal jednocześnie. Jeden, wysoki i chudy, z bejsbolową czapeczką nasuniętą nisko na czoło, pochylił się i zajrzał do jeepa od strony kierowcy. Drugi, pomimo upału ubrany w garnitur, chwycił klamkę drzwiczek saaba. Kiedy je otworzył, ze środka bezwładnie wypadł kierowca i mężczyzna musiał go złapać, żeby nie upadł na zalany słońcem asfalt. Kierowca był przytomny, ale sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co się dzieje. Twarz miał zalaną krwią, która broczyła z nosa, jakby ktoś podszedł i odkręcił kran. Oskar widział jego stłuczone na miazgę usta, przywodzące na myśl rozmemłany kawałek pizzy, częściowo przeżuty, a następnie wypluty przez grymaszące dziecko. Poruszały się szybko, ale nie słychać było słów. Tylko głośny, charkotliwy oddech.

„Garnitur" ułożył kierowcę na betonie. Kiedy uniósł głowę jego czoło zalśniło od potu. Przód marynarki i koszuli upstrzony miał plamkami krwi. Rozejrzał się, jakby nie był pewien, co dalej powinien zrobić. Za jego plecami mężczyzna w bejsbolówce wsunął się górną połową ciała do saaba. Po chwili wycofał się szybko i odwrócił z dłonią przyciśniętą do ust. Pomimo opalenizny skórę na twarzy miał popielatobiałą. Na kostkach palców widniała rozmazana krew.

– O Jezu – jęknął. – O słodki Jezu.

Okręcił się i ruszył wzdłuż saaba. Kiedy dotarł na jego tył, zgiął się wpół i zwymiotował z ręką przyciśniętą do brzucha, a drugą opartą na bagażniku.

Pies, którego rzuciło na chodnik, zdychał nieopodal w kałuży krwi. Oskar miał wrażenie, że w upalnym powietrzu czuje jej zapach, słodki i mdlący. Wiedział, że to, co cieknie psu pomiędzy łapami z tyłu, to nie tylko krew. Obok, na kratce studzienki ściekowej, tkwiła niewzruszenie futbolowa piłka.

Oskar się odwrócił. Miał dość. Dziękował Bogu, że nie może wyraźnie zobaczyć wnętrza saaba. Widział ręce dzieciaka na masce, które teraz spoczywały zupełnie nieruchomo i był pewien, że nie zniósłby więcej. Samo ciało było zaledwie cieniem przerzuconym przez rozdzielczą deskę.

I wtedy ją zobaczył.

Stała nieruchomo wśród gapiów u szczytu ulicy. Siwe włosy obszarpanymi pasmami opadały na twarz z ciemnymi smugami wokół oczu i kreską sinych ust poniżej.

Oskar znieruchomiał, ze świstem wciągając powietrze w płuca.

O Jezu…zabierz mnie stąd!

Śmierć, zupełnie jakby wyczuła jego myśli, obróciła głowę i spojrzała na niego z twarzą z początku pozbawioną wyrazu. I naraz uśmiechnęła się blado, samym kącikiem ust i ten trupi uśmiech sprawił, że w brzuchu Oskara zalęgła się bryła lodu.

A potem Kostucha uniosła rękę, żeby pokazać mu, co w niej trzyma.

O mój Boże, proszę, proszę, nie!

Jaś przestał płakać i krzyknął nagle. Oskar zdał sobie sprawę, że zaciska z całej siły dłonie na jego ramionach, wbijając mu paznokcie w skórę.

Śmierć stała u szczytu ulicy, uśmiechając się teraz zupełnie szeroko. Za nogę ściskała Paskudę, który zwisał spomiędzy białych jak papier palców i kołysał lekko.

Sygnał karetki, który już od chwili rozbrzmiewał przerażająco głośno, zamilkł nagle. Zza rogu wyjechał ambulans i tłumek gapiów rozstąpił się, żeby go przepuścić.

Bok pojazdu przesłonił na chwilę stojącą przy chodniku Śmierć, a kiedy pojechał dalej miejsce, w którym stała, było puste. Oskar, wstrząśnięty, potoczył pełnym paniki wzrokiem po ulicy, szukając Paskudy, jednak nigdzie go nie wypatrzył.

Za jego plecami sanitariusze pracowali w ciszy. Dwoje pochylało się nad kierowcą jeepa. Kolejni otworzyli drzwiczki i zajęli się dzieckiem.

Ciałem!, pomyślał Oskar i poczuł, jak przeszywa go dreszcz.

Nagle kierowca jeepa poderwał się z charkotem. Oskar zobaczył jego zakrwawioną twarz ponad czerwoną koszulą sanitariusza. Oczy mężczyzny były rozwarte szeroko, zdawały się wychodzić z orbit. Otworzył szeroko usta, wykrzywione upiornym grymasem i wrzasnął rozdzierająco:

– Tooooooomasz!

Oskar drgnął i omal sam nie wrzasnął.

TOMA…

Plask.

Plask.

Plask.

 

Elegancko ubrany mężczyzna siedział na werandowych schodkach eleganckiego domu i popijał mineralną wodę z wysokiej szklanki. Kostki lodu, które w upale niemal zdążyły się już rozpuścić, pobrzękiwały sucho. Nazywał się Jan Pawlowski, ale mówili na niego Wolf. Już nie pamiętał, kiedy nadano mu tę ksywkę, ale kiedy uśmiechał się szeroko, pokazywał światu garnitur śnieżnobiałych zębów, pośród których wystawały nienaturalnie duże kły. Przez jakiś czas podejrzewał nawet, że może być wilkołakiem, wampirem albo jedną z tych rzeczy, którą za kilkanaście złotych można było zobaczyć w kinie na Słonecznej, ale nie, nic z tego.

Na schodku poniżej leżał brudnoszary miś. Wolf przyglądał mu się spod lekko przymkniętych powiek. Spomiędzy nadprutych szwów miejscami wyłaziła wata.

I bardzo dobrze, pomyślał, pociągając ze szklanki. Im więcej dziur w pluszaku, tym głośniej dzieciak będzie za nim beczeć.

Skrzywił się. Tak naprawdę w dupie miał wodę, chociaż było gorąco. Miał ochotę na piwo, Johnnego Walkera, wódkę, gin z tonikiem, albo nie – lepiej bez toniku…

Zapomnij, upomniał się w duchu. Jeżeli zamierzasz wsiąść do tego wozu z lewymi numerami, który stoi w garażu za domem i pojechać tam, dokąd zamierzasz pojechać, to zapomnij o wódce.

Pokiwał głową.

– I o piwie też.

– Tak – przytaknął sam sobie. – I o piwie też.

Mimo to wstał i przyniósł sobie piwo z kuchni. Zdjął kapsel, witając uśmiechem krótki syk uciekającego gazu i pociągnął zdrowo z butelki. Odbił głośno i popatrzył na miśka.

Widział tego dzieciaka, który go upuścił. Widywał go wcześniej wielokrotnie, jak dreptał z bratem przez placyk, a potem dalej w dół Topolowej. Tylko ten pierwszy raz, późną wiosną, spotkał go zupełnie przypadkiem. Wydawało się to tak dawno temu, że powinien już o tym dniu zapomnieć, a jednak nie zapomniał. Pewnych rzeczy nigdy się nie zapomina.

Wychodził akurat z banku, którego główne drzwi otwierały się na plac z jego pomalowanymi zieloną farbą ławeczkami i brukową kostką. Wolf podjął z konta trochę gotówki i właśnie rozważał, gdzie by tu ją wydać. Chciał się zabawić…. nie, to nie do końca tak. Miał ochotę Prawdziwie Zaszaleć. Problem polegał na tym, że Prawdziwe Szaleństwo, na jakie miał ochotę, w tej zapchlonej dziurze, gdzie nawet wrony nie krakały, bo zawracały już wiele kilometrów stąd, było rzeczą ryzykowną. Gorzej, to nie było nawet ryzyko, a zwyczajna głupota.

Dlatego też Wolf robił wycieczki do innych miasteczek, położonych nie bliżej niż sto kilometrów od tej wiochy i nigdy nie jeździł dwa razy w to samo miejsce. Czasem miał wrażenie, że mimo to nie jest dostatecznie ostrożny, ale jak dotąd go nie złapano i raczej nic nie przemawiało za tym, że powinien zacząć się martwić.

Zastanawiał się właśnie, czy od ostatniej wycieczki minęło wystarczająco dużo czasu, aby znów mógł wyruszyć – nie ryzykując przy tym, że Najnowsze Prawdziwe Szaleństwo mogłoby zostać przez policję powiązane z Ostatnim Prawdziwym Szaleństwem – kiedy zobaczył te dzieciaki przechodzące przez placyk po lewej. Pierwszy, wyglądający na dziewięć, może dziesięć lat, nie zainteresował Wolfa zupełnie. Ale ten drugi…

Wolf przesunął wzrokiem po jego jasnych włosach, ramionach wystających spod spranej koszulki z wizerunkiem Kaczora Donalda na przedzie, a potem popatrzył niżej i wciągnął głośno powietrze. Nogi były blade i chude, odziane w zielone spodenki, lekko wystrzępione przy nogawkach. Nawet stąd widział spore zadrapanie na prawej łydce chłopca, tuż powyżej skarpetki.

Zawirowało mu w głowie i poczuł, że musi usiąść, inaczej upadnie na zalany wiosennym słońcem beton. Jednak, zamiast usiąść na jednej z tych zielonych ławeczek, poszedł za chłopcami. Szedł swobodnie, starając się nie zwracać na siebie uwagi i nie podchodząc za blisko. Odprowadził ich do sklepu i z powrotem, a potem dalej, aż do małego schludnego domku stojącego samotnie pod lasem.

Popatrzył na ten domek z niewielkim balkonikiem, na którym rosły w doniczkach kwiaty. Drzwi poniżej uchyliły się, wpuszczając chłopców, a potem za nimi zamknęły.

Z jakiegoś powodu Wolfowi przypomniały się trzy małe świnki z tej zabawnej bajki dla dzieci, którą słyszał jeszcze w przedszkolu, i zaczął rechotać. Potem pomyślał o swoim przezwisku i to sprawiło, że jego rozbawienie jeszcze się wzmogło. Stojąc nieopodal domu chłopców, musiał przygryźć z całej siły policzki od wewnątrz, żeby nie wybuchnąć obłąkańczym śmiechem. Czuł się znacznie lepiej. Nie wirowało mu już w głowie. Jedynie delikatne drżenie w okolicach żołądka świadczyło, że mały mu się nie przyśnił.

Ale dzieciak zniknął i teraz było Wolfowi łatwiej. Nie musiał się obawiać, że żądza pochłonie go od środka, zamieniając w kupkę dymiącego popiołu, którą potem ktoś beznamiętnie sprzątnie i wyrzuci do kontenera na śmiecie.

– Ten śmietnik to się nazywa psychiatryk, wiesz Wolfi? – zapytał kiedyś sam siebie i wybuchnął śmiechem.

– Wiem – odpowiedział rozbawiony. – I wiesz co? Mam to w dupie, ale ty oczywiście nie możesz o tym wiedzieć. Nigdy w życiu nie sięgnąłbyś tak głęboko.

Głos, który od czasu do czasu odzywał się w jego głowie, nie odpowiedział, ale Wolf nie był specjalnie zdziwiony. Temu głosowi dość często brakowało argumentów.

Mimo że gorąca fala w żołądku osłabła nieco, tamtego dnia, kiedy ujrzał chłopca po raz pierwszy, nie odważył się wziąć alkoholu do ust. Bał się, że po pijanemu mogłoby mu strzelić do głowy coś absolutnie głupiego. Tak, bał się, bo to, co chodziło mu po głowie było kurewsko głupie.

Rankiem na drugi dzień poszedł na placyk. Podszedł do ławeczki ustawionej przed bankiem i tym razem z niej skorzystał. Nie sądził, że chłopiec przyjdzie, a jednak i tego dnia go zobaczył. Poranek był chłodny i mały miał na sobie przydużą kraciastą bluzę z rękawami podwiniętymi przy dłoniach. Niósł tego miśka. Przyciskał go do piersi i wyglądało na to, że jest do niego mocno przywiązany. Dzieciaki lubiły takie sprawy – im bardziej zniszczona była zabawka, tym większą przedstawiała wartość.

Wolf się uśmiechnął. Tym razem nie poszedł za chłopcami do sklepu ani nie zszedł dróżką do domku pod lasem. Szczęście – szczęściem, ale z takimi sprawami lepiej uważać.

A teraz to. Szczęście praktycznie samo się pchało; wyważyło drzwi, którymi się od niego odgrodził. Co miał zrobić? Nigdy nie słyszał, żeby ktoś walczył z fartem. To było dopiero frajerstwo.

Widział małego, jak idzie z tym swoim przerośniętym bratem. Tuż za placem skręcili w Topolową. Ale zanim zniknęli Wolfowi z oczu – siedzącemu niewinnie na ławeczce przez bankiem i zajadającemu hot-doga – mały upuścił misia i najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego.

Wolf o mało się nie udławił. Przełknął z wysiłkiem to, co miał w ustach, a resztę hot-doga siepnął do kosza. Zachowując ostrożność i jednocześnie walcząc z obłąkańczą falą gorąca, jaka nagle rozszalała się w jego żołądku i w dalszym ciągu rosła, wstał z ławki i podszedł do miejsca, gdzie leżał upuszczony pluszak. Musiał stoczyć z sobą bitwę, żeby nie podbiec do niego, zanim mały się skapnie i zawróci, a potem musiał się pilnować, aby nie sprawdzić, czy nikt go nie widzi. Tak jest, bo jeżeli tylko nie będzie się rozglądał, nikt go nie zauważy. Wolf będzie zwyczajnym przechodniem, który natknął się na zgubioną przez jakiegoś smarka zabawkę i z czystej dobroci zechciało mu się ją podnieść. Wielkie mi rzeczy.

Podniósł niedźwiadka, a potem zdarzył się ten straszny wypadek i niczym już nie musiał się przejmować.

Miał teraz tego miśka, ale to musi mu wystarczyć. Dzieciaka powinien sobie odpuścić, musi…

– Gówno muszę – powiedział głośno i popatrzył na zabawkę.

Jedyne, co musiał, to zachować ostrożność. Jak zawsze.

Przez chwilę wydało mu się, że na brzuchu niedźwiedzia widzi jakieś litery, układające się w napis "Jaś". Nie było ich wcześniej, to na pewno. Ale kiedy mrugnął, znowu zobaczył tylko łysy bebech pluszaka. I zero liter.

Zarechotał.

– O Jezu. Naprawdę mi odbija.

– A co myślałeś? – odezwał się głos. – Przecież jesteś świrem.

– Zamknij się – powiedział Wolf, ale zrobił to bez przekonania i głos natychmiast z tego skorzystał:

– Świr – powiedział.

– Goń się.

– Wpakujesz się w kłopoty i to będzie twój koniec. Co ty myślisz, że na policji siedzą same bałwany? Że jak pojedziesz do tego smarka pod dom i pokażesz mu misia na tylnym siedzeniu, to mały wsiądzie? Że cię nie złapią?

– Tak. – Wolf uśmiechnął się szeroko. – Myślę, że tak właśnie będzie.

Psy mogły go sobie szukać. Nie postrzegał policji jako bandy bałwanów czy mózgołamagów – tak jak jego sąsiad Tadek, którego z kolei Wolf nazywał skrycie sąsiadem-śmierdziadem, odkąd przyłapał go na puszczaniu bąków w ogrodzie – ale sam także nie uważał się za bałwana ani tym bardziej za mózgołamagę. Wolf potrafił się wysilić, jeżeli mu się chciało. A kiedy tak patrzył na tego wyliniałego niedźwiadka leżącego u jego stóp, to stwierdzał, że bardzo mu się chce.

Dopił piwo, a potem zdrzemnął się trochę.

Upał był nie do zniesienia.

 

 

 

cdn

 

Koniec

Komentarze

Zdania wtrącone w nawiasach. Brr!
Przepraszam, czy tu jest gdzieś chociaż mały kawałek fantastyki? Bo to, że Oskar widzi Śmierć, to raczej nie fantastyka, lecz dziecięca, sprawna jak niczyja inna*), wyobraźnia.
Poza tym same plusy, u mnie, oczywiście.

*) poza Twoją, oczywiście...

Dziękuję, Adamie, za komentarz (i jeszcze pozytywny, łiii <cieszy się jak dziecko> :P)
Hm, Śmierć jest jednym z bohaterów tej opowieści. Kolejne części (mam nadzieję) wyjaśnią, że nie istnieje tylko w wyobraźni chłopca, ale ma własną wolę itd. Wiem, tłumaczę się, ale faktycznie tutaj nie jest to jasne :)
Dziękuję pięknie!

Nawiasy posłałam w diabły. One ogólnie są fe? Czy tylko tutaj było coś z nimi nie tak?

One ogólnie są elementami na pół obcymi w literaturze pozaprofesjonalnej. Słyszysz nawiasy, gdy ktoś mówi? Zapewne nie, bo jak je można usłyszeć... To znaczy tak, ale w postaci pauzy. A na zapis pauzy mamy przecinki, myślniki. Poza tym mamy takie słówka i zwroty, które, bez łamania linii pisma (a to w czytaniu też się liczy) pozwalają zaznaczyć, że to "coś" jest "w niewidzialnych nawiasach".

Dziadek Walenty, który był leśniczym, a godzi się tu od razu podkreślić, że bardzo skutecznie załaził kłusownikom za skórę, co jest istotne dla dalszego ciągu mojej opowieści, niejednokrotnie... (...).
Dziadek Walenty, który był leśniczym, (bardzo skutecznie załaził kłusownikom za skórę, co jest istotne dla dalszego ciągu mojej opowieści), niejednokrotnie...  (...).

Przeczytałem całe, choć już w pewnym momencie mi się nie chciało. Widać, że masz pomysł. Ciekawe w co się rozwinie, choć jak do tej pory mnie nie porwało. King w "Lśnieniu" opisuje chłopca, który wie, że przydarzy się coś złego. Nie sposób nie porównywać, a sama wiesz, że ciężko wygrać w takim porównaniu:)

Dziękuję, Adamie, za podzielenie się wiedzą :)
I wilczkowi też dziękuję. Za przeczytanie :) Chociaż nie trzeba było, jak się już nie chciało. Teraz czuję się winna :/

Nie czuj się:)

NMZC. Wiedza ma tę dziwną własność, że jak wielką jej porcją nie poczęstować głodnych, ona sama pozostaje nieuszczuploną.

Mam nadzieję, że Wolfa wpierw przejedzie ciężarówka niż dotrze do domu chłopca...:(
Poruszające. Opisujesz tak, że się wystraszyłam.

@aga. dziękuję za przeczytanie. Miło mi, że wytrwałaś :P

Ewelino, żadne wytrwałaś. Bardzo dobrze się czytało tekst. Bałam się bo sama mam synków dwóch: jeden ma 9 lat, drugi 5 :/. Podziałało na wyobraźnię mamy ;)

Agozgago, nie czytaj tego!
Stajesz się gwiazdą, Ewelino. Nawet kobiety Cię chwalą, a to nie byle co...

Nawet kobiety Cię chwalą, a to nie byle co... <phi!> Zabrakło mi tu tylko "jeża kolczastego" :P :D

Tak, zgadzam się, że pozytywny komentarz od agizgagi to nie byle co :D Ale nie z powodu płci :P

Nabijacie się? Wstręciuchy :P. Ot co :D

Bardzo mi się podobało. Klimatyczne, wciągające i po prostu dobrze napisane. Trzyma w napięciu.
Czekam z niecierpliwością na kontynuację.

Pozdrawiam.

Dziękuję , Eferelin, bardzo miło mi to czytać :)

Nowa Fantastyka