Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Garethiel Lox podniosła wgniecioną patelnię.
– To zdecydowanie nie był jego szczęśliwy dzień.
– A co ja mam powiedzieć?
Lox zerknęła na elfkę. Kobieta trzymała się zaskakująco dobrze, jak na kogoś, kto cudem uniknął śmierci. Być może było tak za sprawą dwóch kieliszków wina, które przed chwilą wypiła w prawdziwie rekordowym tempie. Teraz siedziała na jednym z barowych stołków, jadła oliwki i miotała naokoło poirytowane spojrzenia. W tym akurat nie było nic dziwnego. Kuchnia wyglądała jak prawdziwe pobojowisko.
Obok wściekłej pani domu siedział jasnowłosy mężczyzna w średnim wieku. Cała jego uwaga skupiona była na kubku herbaty, który kurczowo trzymał w rękach. Lox podejrzewała, że ten pozorny spokój mógł być objawem szoku. Spojrzała na zegarek. Nie była pewna, kiedy dokładnie wzywała wsparcie medyczne. Dyspozytorka Med-Service poinformowała ją, że parę minut wcześniej w pobliżu było inne wezwanie i skoro nie ma zagrożenia życia, będą musieli poczekać. Lox liczyła, że jej ludzie będą szybsi. Nie miała podstaw by zakładać, że napastnik został unieszkodliwiony. Na ścieżce nie było śladów krwi.
W odpowiedzi na jej myśli, rozległ się dzwonek.
– No nareszcie – elfka wstała.
– Proszę tu zostać – Lox powstrzymała ją zdecydowanym gestem – Ja otworzę.
Elfka nie oponowała. Zajęła miejsce i wróciła do swoich oliwek. Lox ostrożnie wychyliła się zza framugi. Zgasiła światło. Większość ścian salonu była przeszklona. Przejście do hallu wiązało się z ryzykiem wystawienia się na łatwy strzał. Lox przemknęła przez pomieszczenie. Odbezpieczyła broń i szybkim ruchem otworzyła drzwi.
Lufa pistoletu znalazła się kilka centymetrów od pary zaskoczonych, różowych oczu.
– Tom? Leel? Co wy tu robicie? – Lox opuściła broń.
– Moglibyśmy zapytać o to samo – Tom wyglądał jeszcze bardziej smętnie niż zazwyczaj.
– Odpowiedzieliśmy na sygnał alarmowy. Byliśmy najbliżej – dodała Leel – Swoją drogą, fajna spluwa.
– Nie stójcie tak. Wchodźcie. Miło, że tak skrupulatnie odpowiadacie na wezwania, ale wydawało mi się, że już macie co robić. Dałam wam dosyć konkretne instrukcje.
– I właśnie je realizujemy. To jeden z adresów z listy.
Lox włożyła sporo wysiłku, by nie wyglądać na zaskoczoną. Lana Selithian. Kiedy odczytała nazwisko wygrawerowane na drzwiach, wiedziała, że je zna. W pierwszej chwili, nie skojarzyła skąd. Teraz wszystko było jasne.
– W takim razie, udało wam się załatwić dwie sprawy za jednym zamachem… Zaraz. Czy coś się stało?
Znała swoich podwładnych na tyle, by dostrzec, kiedy coś było nie tak. Tom miał minę zbitego szczeniaka. W prawdzie detektyw zawsze wyglądał jak ktoś z permanentną depresją, ale ona widziała różnicę. Leel, zwykle wulkan energii i optymizmu, prawie się nie odzywała i wyglądała wyjątkowo smętnie. Detektywi popatrzyli na siebie. Lox czasami miała wrażenie, że ta para potrafi komunikować się telepatycznie. W końcu odezwała się Leel.
– Pamiętasz dziewczynę, która miała nam pomóc znaleźć tajemniczego faceta porwanej? Tą Mannon. Ona i jej ojciec mieszkają niedaleko. Chcieliśmy przy okazji odebrać informacje, które miała przygotować.
– Mówiłam wam, żeby zostawić ten temat. Prawdopodobnie to ślepy trop.
– Najwidoczniej porywacz nie podziela twojej opinii. Dziewczyna nie żyje.
Lox milczała przez chwilę.
– Jak zginęła?
– Uduszona garotą.
– Jak Svartalfsdotter – szepnęła.
Wzięła głęboki oddech. Za dużo informacji na raz. Potrzebowała chwili spokoju, żeby uporządkować myśli.
– Zostawmy to na razie. Najpierw porozmawiamy z panną Selithian. Później spróbujemy złożyć wszystko do kupy.
Weszli do kuchni.
– O cholera.
Lox odwróciła się słysząc głos Leel. Wróżka wisiała na rękawie Toma. Wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Musiała być w ciężkim szoku. Skrzydła odmawiały jej posłuszeństwa tylko pod wpływem bardzo silnego stresu. Sądząc po minie Toma, detektyw czuł się podobnie. Oboje patrzyli na przyjaciela panny Selithian. Lox zrozumiała.
Zachowanie dyspozytorki Med-Service, informacja o śmierci Mannon Geitler i reakcja podwładnych na tego człowieka. Wszystko ułożyło się w logiczną całość. Lox żałowała, że wcześniej nie wylegitymowała mężczyzny. Teraz wiedziała już, kim jest. I jak bardzo to komplikowało sprawę.
Victor Geitler.
Przyzwoitość i etyka zawodowa, nakazywały jej natychmiast powiedzieć mu o śmierci córki. Chłodna logika podpowiadała coś zupełnie innego. Teraz gra toczyła się o życie Jean. Dla Mannon już nic nie można było zrobić. Dziewczyna nie żyła i jedynym logicznym posunięciem, było zrobienie użytku z tego faktu. Jakkolwiek makabrycznie by to nie brzmiało. Tajemniczy Mark i jego mocodawcy najwidoczniej obawiali się, że przyjaciółka Jean może wiedzieć coś, co naprowadzi Agencję na ich trop. Niestety, Mannon zabrała te informacje do grobu. To, co już mieli musiało wystarczyć. Zeznania panny Selithian mogły okazać się kluczowe.
Lox przypomniała sobie twarz Anzelma. Przyjaciel jeszcze niecałą godzinę wcześniej błagał ją, żeby sprowadziła jego córkę całą i zdrową. Zgodnie z oczekiwaniami, pan Lenoir przyznał, że wbrew odgórnym zaleceniom często rozmawiał z Jean o gościach Elysium. Teraz rozumiał, że to przez jego zgubną szczerość, dziewczyna została porwana. Ta świadomość jeszcze bardziej go przytłoczyła. Lox nigdy nie widziała go w takim stanie.
Śmierć Mannon potwierdziła tylko z jak bezwzględnymi przeciwnikami mieli do czynienia. Lox nie mogła ryzykować życia Jean w imię czegoś tak prozaicznego, jak zwykła ludzka przyzwoitość. Zdecydowała, że pan Geitler jeszcze przez jakiś czas pozostanie w błogiej nieświadomości. I tak wkrótce zadzwonią do niego ze szpitala. Czasu było mało. Musiała działać.
– Panie Gaitler, miał już pan okazję poznać detektywa Marleya i detektyw Silverdust. Panno Selithian, to są moi najlepsi ludzie. Aby zapewnić pani bezpieczeństwo, musimy dowiedzieć się jak najwięcej. Czy ma pani jakiekolwiek podejrzenia co do tego, kto mógłby nastawać na pani życie?
Wiedziała, że Tom i Leel zrozumieją aluzję i nie będą poruszać niewygodnego tematu. Niestety pan Geitler nie dał się łatwo zbić z tropu.
– Chwileczkę – odezwał się zanim elfka zdążyła otworzyć usta – Czegoś tutaj nie rozumiem. Ci sami agenci byli u mnie dzisiaj w sprawie zaginięcia Jean Lenoir. Widzę tylko dwie, możliwe przyczyny takiego „zbiegu okoliczności". Albo Agencja boryka się z poważnymi brakami kadrowymi, albo zaginięcie przyjaciółki mojej córki ma jakiś związek z próbą zabójstwa Lany.
– To właśnie próbujemy ustalić.
– Ale ja nie mam z tym nic wspólnego – wtrąciła elfka – Nawet nie wiedziałam, że Jean zniknęła. Anzelm i Ranela to moi najbliżsi sąsiedzi i siłą rzeczy spotykamy się dość często. To oni poznali mnie z Victorem. Ale ich córkę kojarzę tylko z widzenia. Mój wygląd może być mylący, ale zapewniam, że należę do pokolenia jej rodziców. Nie zadaję się z nastolatkami. Wydaje mi się, że Jean była zawsze bardzo poukładana. Skupiała się na nauce i sporcie. Nie wiem o niej nic więcej.
– Nie chodzi o Jean. Przynajmniej nie bezpośrednio – Leel przejęła inicjatywę – W noc porwania na rynkach finansowych sporo się działo. Dodam, że sama doświadczyłam tego na własnej skórze. Nie byłam zachwycona, kiedy dzisiaj rano mój makler zadzwonił i…
– Leel, do rzeczy.
– Dobrze, dobrze, szefowo – Fey ponownie zwróciła się w kierunku elfki – Pracuje pani jako dealer w JD Scatcha. Wiemy, że tej nocy miała pani nocny dyżur. Podejrzewamy, że porwanie może mieć związek z zamieszaniem wokół Mel-Core Corp. Zależy nam na tym, żeby ustalić, kto rozpoczął lawinową sprzedaż akcji spółki.
– Hal… – szepnęła elfka.
– Haldred Svartalfsson? – wtrącił Tom – Jest na liście.
– Nie! To nie on – dodała szybko – On próbował mnie ostrzec. Wiedział, że będą chcieli mnie zabić.
– Proszę zacząć od początku.
– Hal jest dealerem w Yggdrasil Invest. Jak na Mrocznego to miły gość. Tylko, że ciągle mu się wydaje, że może bezkarnie ze mną flirtować podczas dyżurów. Tuż zanim to się zaczęło, odezwał się do mnie poza oficjalnym kanałem. Wiedział, co się kroi.
– To on sprzedał pakiet?
– Nie. Yggdrasil Invest bawi się tylko funduszami. Nie trzymają akcji. Papiery sprzedała ich spółka-matka. Tak zwane Wielkie Drzewo.
– Fundusz Yggdrasil – szepnęła Lox.
Wiedziała, że powinna się teraz skupić na zadaniu. Za wszelką cenę zachować zdolność trzeźwego myślenia i działać dalej. Wyłączyć emocje. Nie potrafiła.
Mogła myśleć tylko o jednym. Raymond Riviera po raz drugi zawiódł jej zaufanie. Człowiek, na którym kiedyś bardzo jej zależało znów ją zdradził. To, że przy okazji mógł być odpowiedzialny za śmierć czterech niewinnych osób przez chwilę zeszło na dalszy plan. Lox świadomie starała się wyprzeć tą informację ze świadomości. Wolała skupić się na swojej urażonej dumie, niż dopuścić do siebie myśl, że przez dwa lata była w związku z kimś takim.
Raymond nigdy nie był święty. Od początku wiedziała, że bardzo wiele przed nią ukrywał. Z czasem przekonała się też, że jest bezwzględny w dążeniu do celu, a jego kręgosłup moralny strukturą przypomina gumę balonową. Grupa Yggdrasil, której był właścicielem, od początku swojego istnienia siała na rynku zamęt i zniszczenie. Niektórzy analitycy nazywali Raymonda piątym jeźdźcem apokalipsy. Yggdrasil M&A, bank inwestycyjny grupy, był odpowiedzialny za połowę wrogich przejęć, które miały miejsce na rynku w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Wehikuły takie jak Yggdrasil Hedge wykończyły niezliczone rzesze firm za pomocą transakcji opcyjnych. Tak. Raymond Riviera nie był święty. Ale Lox nigdy nie przyszłoby do głowy, że może być mordercą.
Garethiel Lox zawsze była pochłonięta swoją pracą i jakiekolwiek romantyczne relacje były dla niej tylko przyjemnym dodatkiem a nie celem samym w sobie. Długo żyła w przekonaniu, że nie jest w stanie nikogo pokochać. To zmieniło się dopiero, gdy poznała Raymonda. Nawet teraz nie była do końca przekonana, czy to, co wtedy do niego czuła można było nazwać miłością. Jedno było jednak pewne. Jeżeli jej serce kiedykolwiek miało obudzić się z lodowego letargu, to tylko dla tego mężczyzny. Niestety, nigdy do tego nie doszło.
Pamiętała ten dzień tak, jakby to było wczoraj. Piękny, ciepły wrześniowy wieczór. Wyszła na spacer, żeby zebrać myśli. Nie miała tego w zwyczaju, ale pracowała wtedy nad trudną sprawą i potrzebowała chwili spokoju. Poszła w kierunku kawiarni, do której często chodzili z Raymondem, kiedy tylko przyjeżdżał do Avalonu. Była zaskoczona widząc go przy jednym ze stolików. Nie wspominał, że będzie tego dnia poza Asgardem. Wtedy do jego stolika dosiadła się jakaś kobieta. Lox nie widziała jej twarzy, ale sądząc po figurze i stroju, musiała być to bardzo młoda osoba. Odeszła stamtąd czym prędzej. Lox nie lubiła babskich gierek, a jako zawodowy detektyw, nie miała w zwyczaju wyciągać pochopnych wniosków. Mogło się przecież okazać, że dziewczyna była nową stażystką albo po prostu znajomą Raymonda.
Późnym wieczorem jak zwykle do niej zadzwonił, żeby zapytać jak minął dzień. Wtedy, jakby nigdy nic zapytała o tamto spotkanie. Spodziewała się, że Raymond jakoś wyjaśni sytuację. On jednak wyksztusił z siebie tylko trzy słowa: „To moja kochanka". Lox była w szoku. Mimo to, spokojnie pożegnała się i odłożyła słuchawkę.
Myślała, że zadzwoni. Że będzie się tłumaczył. Nic takiego nie nastąpiło. Lox zakopała swoje złamane serce pod stertami nowych spraw i próbowała zapomnieć. Potem spotykali się wiele razy przy różnych oficjalnych okazjach, ale nigdy nie zamieni ze sobą nawet słowa. Do dzisiaj. Tego dnia rozmawiała z nim po raz pierwszy od ponad roku. Kiedy wybierała jego numer, czuła, że będzie tego żałować. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo.
– Lox? – łagodny głos Toma przywrócił ją do rzeczywistości – Czy wszystko w porządku?
– Tak. W jak najlepszym. Zamyśliłam się. Czy coś istotnego mnie ominęło?
– W zasadzie nic. Leel właśnie zauważyła, że pod dom podjeżdża ambulans Med-Service. Jeżeli mamy zadać pannie Selithian jeszcze jakieś pytania to chyba powinniśmy się pospieszyć.
– Jasne – Lox czuła, że musi jak najszybciej odwrócić swoją uwagę od natrętnych myśli – Czy widziała pani twarz mordercy? Ja niestety dostrzegłam tylko sylwetkę.
– Nie. Drań miał maskę.
– Maskę? – Leel i Tom zapytali niemal równocześnie.
– No tak. Białą porcelanową. Wyglądała jak maska karnawałowa, tylko, że bez piór cekinów i reszty tego badziewia.
– O co chodzi? Czy to jakiś trop?
– Tak – westchnął Tom – Opis brzmi bardzo znajomo. Jean śniła o tej masce dzień przed porwaniem. Nie wiem, co to znaczy, ale raczej nic dobrego.
– W takim razie, tym bardziej musimy się spieszyć. Lecicie do Asgardu.
– Tak od razu? – Leel nie wyglądała na szczęśliwą.
– A na co chcesz czekać? Wszystko jest jasne. Żeby dowiedzieć się, gdzie jest dziewczyna, musicie znaleźć Raymonda Rivierę. To nie powinno być trudne. Wieża Yggdrasil to dla niego nie tylko miejsce pracy, ale też dom. Jego apartament znajduje się na ostatnim piętrze budynku, tuż nad pokojem kontrolnym, z którego zarządza wszystkimi operacjami funduszu.
– Nie wątpię, że go znajdziemy – szepnął Tom – Ale co dalej? Masz jakiś plan?
– Układanie planów ma sens wtedy, gdy ma się dużo czasu i szansę na przechytrzenie przeciwnika. My nie mamy żadnej z tych rzeczy. Raymond Riviera zna mnie zbyt dobrze. Obawiam się, że plan mojego autorstwa tylko naraziłby was na niebezpieczeństwo. Dobry strateg, wie, kiedy powinien powierzyć dowództwo swoim oficerom. Nie jestem pewna, czy zasługuję na to miano, ale głęboko wierzę na wasz spryt i umiejętności. Będziecie musieli improwizować.
– To akurat nasza mocna strona – uśmiechnęła się Leel – Co mamy zrobić, jak już dotrzemy do tego dwulicowego padalca? Aresztować go?
– Leel – Lox westchnęła – Jesteś wspaniałym detektywem, ale czasami odnoszę wrażenie, że masz pamięć złotej rybki. O czym rozmawialiśmy ostatnio? Co jest waszym celem?
– Znaleźć dziewczynę – fuknęła wróżka.
– Dokładnie. Yggdrasil to potęga. Nie narażę życia moich najlepszych agentów w imię bezsensownej walki o sprawiedliwość i inne abstrakty. Agencja wykonuje powierzone zlecenia. Ni mniej ni więcej.
– Jasne, jasne zrozumiałam – burknęła Leel.
– A jeżeli będziemy mieli niezbite dowody? – wtrącił Tom – I na przykład okaże się, że musimy go obezwładnić? Oczywiście w obronie koniecznej. Nie chciałabyś, żebyśmy sprowadzili tu tego drania w kajdankach?
– Tom – Lox obdarzyła detektywa swoim najpiękniejszym uśmiechem – To, czego chcemy i to, co powinniśmy robić, to dwie różne rzeczy.
Raymond Riviera wiele razy zastanawiał się, czego chce od życia. W zasadzie nigdy nie doszedł do jednoznacznych wniosków. Najgorsze było to, że za każdym razem, gdy już prawie widział cel, do którego mógłby dążyć, coś nieoczekiwanego wywracało jego świat do góry nogami.
Tak było w czasie wielkiej rewolucji, kiedy to całym sercem popierał nowy porządek, który następnie unicestwił wszystko, co kochał. Tak było, gdy patrzył, jak tańczący kongres niszczy postęp, który został okupiony krwią tysięcy. Tak było, kiedy nowy kraj, w którym pokładał nadzieje rozdarła bratobójcza walka. Tak było, gdy podczas wielkiej wojny oglądał ofiary gazów bojowych, dziecka jego ukochanej nauki. Tak było, gdy wielki kryzys po raz pierwszy zachwiał jego wiarą w siłę rynkowej gospodarki. Tak było w czasie koszmaru drugiej wojny, który ostatecznie podważył jego wiarę w ludzkie dobro. Tak było w początkach trzeciego tysiąclecia, gdy zapaści kolejnych gospodarek udowodniły słabość systemu opartego na interwencji państwa. Tak było, gdy bomby neutronowe ostatniej wojny doprowadziły do Zerwania Kurtyny pomiędzy dwoma światami permanentnie niszcząc jeden z nich.
Raymond Riviera chodził po ziemi od prawie dziesięciu wieków. I wcale nie czuł się przez to mądrzejszy.
– O czym tak myślisz? – ciemna postać leżąca na sofie odezwała się z wyraźnym trudem.
– O niczym. Jak się czujesz?
– Jak ktoś, kto oberwał pociskiem kaliber czternaście milimetrów. Ta jędza omal mnie nie zabiła.
– Lox zwykle nie strzela, by zabić. Wierz mi, gdyby chciała, to już byłoby po tobie. I nie nazywaj jej jędzą.
– Dobra. Daruj sobie. Jest następna na mojej liście.
– Ani mi się waż. Pamiętaj, jaki jest układ. Zabijasz tylko tych, których ja wskażę. A propos, jak masz zamiar wytłumaczyć śmierć tej dziewczyny?
– Mogła nas zdradzić. Poza tym, to moja sprawa.
– Odkąd pracujesz dla mnie, nic nie jest twoją sprawą. Zapamiętaj to dobrze, Shade.
– Jasne, doktorku.
– Nie tym tonem. Za dużo przez ciebie poświęciłem, żeby wysłuchiwać tych impertynencji.
– Ją też?
– Tak. I dobrze o tym wiesz.
Przez chwilę w pomieszczeniu słychać było tylko miarowe buczenie setek monitorów.
– Przepraszam.
– Przeprosiny przyjęte.
– Doktorku, co teraz będzie?
– Nie wiem. Przeklęty Hal. Gdyby się nie wygadał, bylibyśmy bezpieczni.
– Jesteś pewien?
– Nie. Z Lox niczego nie można być pewnym. W czasie naszej rozmowy wyraźnie zasugerowała, że nie musi przesłuchiwać dealerów, by dotrzeć do prawdy. Ma jakiegoś asa w rękawie.
Kolejny moment ciszy.
– Doktorku?
– Co znowu?
– Ale nie dasz im mnie zabrać?
– Może tak byłoby lepiej.
– Nie byłoby. I dobrze o tym wiesz. Ja już nie mogę żyć normalnie. Ty masz wybór, ja nie. Wiesz, czego potrzebuję.
– Wiem. I to mnie przeraża.
– Mnie też.
Raymond Riviera spojrzał w puste oczodoły porcelanowej maski.
– Nie zabiorą cię. Obiecuję.
Leel nie lubiła jeździć z Tomem. Za każdym razem, gdy byli w samochodzie, miała wrażenie, że jej partner za moment zaśnie za kierownicą. Chętnie prowadziłaby sama. Niestety w większości pojazdów nie było to technicznie możliwe.
– Możemy po drodze zajechać do tego całodobowego supermarketu przy siedzibie Tele-Corp? – zagadnęła.
– Po co?
– W Asgardzie jest chłodniej niż tu. Tobie i tak jest wszystko jedno, ale mi nie.
– Wydawało mi się, że wróżki ubierają się w specjalnych sklepach.
– Fakt. Ale jest prawie północ i wszystko jest już pozamykane. A mój dom jest na drugim końcu miasta.
– Supermarket niczego ci nie rozwiąże. Chyba, że mam ci zrobić poncho ze skarpetki.
– Bardzo śmieszne – Leel starała się ukryć swoje zażenowanie – Widziałam ostatnio taką reklamę… Nowy model Barbie ma całkiem niezłą kurtkę.
Tom milczał przez dobre kilka sekund. Potem wybuchł śmiechem. Leel po chwili do niego dołączyła. Zahaczyli o supermarket. Kupili lalkę i mały zestaw do szycia. Tom błyskawicznie wyciął w kurtce dziury na skrzydła i obszył je tak, by tkanina się nie pruła. Cała akcja zajęła im niecałe dziesięć minut.
– Co ja bym bez ciebie zrobiła? – Leel wyszczerzyła zęby przymierzając nowy strój.
– I vice versa. Ja tylko szyję i kroję hamburgery. Ty jesteś moim głosem rozsądku.
– W takim razie, twój głos rozsądku mówi, że powinniśmy się pospieszyć. Inaczej szefowa nas oskalpuje. Poza tym, chcę mieć to już za sobą. Plan jest prosty. Wchodzimy, bierzemy dziewczynę i wracamy do domu.
Siedziba Tele-Corp pozornie niczym nie wyróżniała się spośród otaczającej architektury. Szklane wieże Avalonu przebijały chmury swoimi strzelistymi iglicami jak ogromne monolity starodawnego, magicznego kręgu. O tej godzinie, większość z nich zlewała się z czernią nocy. Wieża Tele-Corp jako jedyna lśniła wewnętrznym blaskiem. Co kilkanaście sekund, jedno z pięter rozjaśniał błysk intensywnego, barwnego światła. Za każdym razem był to jeden z kolorów tęczy. Najczęściej pojawiał się błękit, rzadziej indygo i fiolet. Wieża sporadycznie rozpalała się ciepłymi odcieniami czerwieni, żółci i kolorem dojrzałych pomarańczy. Brakowało tylko zieleni. Wokół budynku panował nieustanny ruch. Tłum ludzi, elfów i innych Fey przelewał się przez zwieńczony łukiem portal. Leel i Tom weszli do środka.
Cały parter budynku zajmowała okrągła sala sklepiona kopułą. Wszystkie ściany były dokładnie obstawione różnego rodzaju stoiskami i punktami informacyjnymi. Na środku pomieszczenia znajdowała się sferyczna projekcja. Leel po chwili zorientowała się, że kolorowe cudo jest wyjątkowo wysublimowaną prezentacją Ziemskiego globu. Siedem Miast zachodniej półkuli lśniło jak różnokolorowe gwiazdy. Avalon błyszczał zieloną poświatą. Na północnym wschodzie od Miasta Jabłoni znajdował się cel ich podróży. Zimny, błękitny Asgard.
– Widzisz gdzieś windę do naszego terminala? – zapytał Tom.
– A jaki mamy numer? Ty masz bilety.
– Poczekaj, sprawdzę – detektyw wyjął z kieszeni dwie metaliczne plakietki – Trzynaście.
– Nie ma co, dobry początek.
Nie szukali długo. Poszczególne bramki były dobrze oznaczone, a obsługa Tele-Corp bardzo pomocna. Winda zabrała ich na właściwe piętro. Podwójne drzwi rozsunęły się bezszelestnie.
Terminal zajmował całe trzynaste piętro wieży. Było to proste, okrągłe pomieszczenie otoczone przeszklonymi ścianami. Na środku znajdował się krąg złożony z dwudziestu foteli obitych zieloną skórą.
– Witam państwa – przywitał ich młody mężczyzna ubrany w stylowy, aksamitny mundur – Nazywam się Xavier Ziminsky i będę dzisiaj waszym pilotem. Czy potrzebują państwo czegoś na rozluźnienie?
– Nie, dziękuję. Ja już podróżowałam w ten sposób, a mój przyjaciel nie miewa problemów z żołądkiem – „Bo prawdopodobnie nie posiada żołądka" pomyślała – Miejmy to już za sobą.
– Oczywiście. Proszę zająć miejsca.
– Nie czekamy na nikogo? – zapytał Tom.
– Nie – Xavier uśmiechnął się uprzejmie – To prywatna podróż.
– Super – Leel posłusznie usadowiła się w fotelu – Szefowa ma gest.
Tom w milczeniu zajął sąsiednie miejsce. Leel wzięła głęboki oddech. Wbrew wcześniejszym zapewnieniom, wcale nie czuła się komfortowo. Wspomnienie dzisiejszego obiadu budziło niepokój. Żałowała, że zamiast burgera i frytek nie zdecydowała się na coś lżejszego.
– Mimo wszystko proponuję zamknąć oczy. Niektórym to pomaga. Gotowi?
Nie zdążyła odpowiedzieć. Całe pomieszczenie wypełniło błękitne światło. Leel pospiesznie zamknęła oczy. Jej błędnik zwariował. Choć nie czuła żadnych przeciążeń, miała wrażenie, że coś gwałtownie pchnęło ją w bok. Po chwili wirtualny ruch zmienił kierunek na przeciwny. Poczuła, że coś ciągnie ją do góry. Szaloną jazdę zakończyło wrażenie spadania. Przez zaciśnięte powieki przebił się kolejny błysk. Otworzyła oczy.
Sala, w której się znaleźli na pierwszy rzut oka wyglądała dokładnie jak ta w Avalonie. Różnice były bardzo subtelne i ograniczały się w zasadzie tylko do koloru foteli oraz innych elementów wystroju, które tym razem były błękitne. Mimo to, czuła, że jest w zupełnie innym miejscu i niemal innym czasie. Dopiero po chwili zrozumiała, co było tego przyczyną. Przez szklane ściany przesiąkało leniwie stłumione światło słońca. Był środek lata, a Asgard leżał wiele kilometrów za kołem podbiegunowym.
W sumie było to przyjemne zaskoczenie. Głównie dlatego, że nieoczekiwany widok słońca skutecznie odwrócił jej uwagę od nieprzyjemnych sensacji związanych z teleportacją. Ostrożnie zeszła z fotela.
– Witamy w Asgardzie – gdzieś z tyłu odezwał się melodyjny, kobiecy głos – Nazywam się Yorrell. Jak minęła podróż? Czy podać coś do picia?
Leel odwróciła się i od razu zrozumiała, dlaczego pracowniczka Tele-Corp przedstawiła się tylko pierwszym imieniem. Właścicielka pięknego głosu była elfką o błękitno-szarej skórze i włosach barwy popiołu. Mieszkańcy Asgardu nazywali przedstawicieli jej gatunku Svartami. Wśród ludzi z innych miast najczęściej funkcjonowało określenie Północne elfy. Pozostałe Fey z jakiegoś powodu odnosiły się do nich z rezerwą i nieufnością. Leel nigdy nie potrafiła tego zrozumieć. Owszem, była to nacja skryta i hermetyczna, ale według niej określanie ich mianem Mrocznych było mocno na wyrost. Być może wynikało to z ich odmiennej kultury i geograficznej izolacji. Północne elfy preferowały chłodne klimaty i z tego powodu większość z nich nigdy nie opuszczała Asgardu. Poza charakterystycznym wyglądem, elementem wyróżniającym Mrocznych spośród reszty populacji Fey była niechęć do przyjmowania nazwisk. Jeżeli z jakiegoś powodu imię nie wystarczało, dodawano uniwersalny przydomek wskazujący na pochodzenie – Svartalfsdotter i Svartalfsson, odpowiednio w przypadku kobiet i mężczyzn.
– Nie. Dziękuję – Leel zdobyła się na słaby uśmiech. Nadal kręciło jej się w głowie.
– A może coś dla pana? – elfka zwróciła się do Toma.
– Gdyby była pani tak miła, chętnie skorzystamy z pomocy w kwestii transportu.
– Oczywiście. Już zamawiam. Na jakie nazwisko?
– Hendrix.
Gdy kobieta oddaliła się w kierunku stacjonarnego komunikatora, Leel z rozbawieniem spojrzała na Toma.
– Skąd ty bierzesz te swoje ksywki?
– Nie mam pojęcia. Same jakoś przychodzą mi do głowy – Tom wzruszył ramionami.
Leel rozprostowała skrzydła i wykonała kilka próbnych zamachów.
– Nie żartuj – Tom podniósł ją ostrożnie i posadził sobie na ramieniu – W tym stanie nie dolecisz nawet do drzwi.
Gdy wyszli z budynku, samochód już na nich czekał. Leel szybko doszła do wniosku, że zakup kurtki był naprawdę dobrym pomysłem. Temperatura okazała się znacznie niższa niż się spodziewała. Słońce nieśmiało przeświecające przez barierę z chmur i mgły nie dostarczało zbyt wiele ciepła. O tej godzinie Asgard był jeszcze bardziej opustoszały niż pogrążone w mroku ulice Avalonu. Leel nie widziała w tym nic dziwnego. Najwidoczniej mgła i chłód nie zachęcały mieszkańców do nocnych spacerów.
Architektura miasta znacznie różniła się od tego, do czego była przyzwyczajona. Choć szklane wieże wszędzie wyglądały tak samo, tutaj gładkie powierzchnie ozdobione były rzędami tajemniczych, runicznych symboli. W przeciwieństwie do zielonego Avalonu, w Asgardzie praktycznie nie było roślinności. Główną ozdobę stanowiły monumentalne rzeźby ustawione w centralnych punktach licznych skwerów i placów. W promieniach słońca musiały wyglądać pięknie. Teraz, wśród wszechobecnej szarości i ciszy, sprawiały dość upiorne wrażenie.
Dojazd do finansowej dzielnicy miasta zajął im kilka minut. Na wszelki wypadek wysiedli z pojazdu w pewnej odległości od celu podróży, po drugiej stronie Placu Nidhogga. Gdy tylko minęli monumentalną fontannę w kształcie smoka, z mgły wyłoniła się czarna podstawa Wieży Yggdrasil.
– No to zaczynamy – szepnęła Lee – Daj mi narzędzia.
Tom wyjął z kieszeni metaliczny prostopadłościan wielkości pudełka od zapałek.
– Proszę. Nic więcej nie potrzebujesz?
– Nie. To wystarczy.
– W takim razie przyjdź po mnie, jak skończysz.
Tom rozejrzał się z namysłem. W końcu podszedł do ławki ustawionej w ustronnej części placu. Położył się.
– Będziesz wiedziała, gdzie mnie szukać.
– Miłych snów – Leel uśmiechnęła się do partnera – Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że jesteś skończonym leniem.
Leel ostrożnie zbliżyła się do przeszklonej fasady budynku. Parter wieży zajmował obszerny hall prowadzący do szybów windowych oraz recepcja oświetlona łagodnym blaskiem podwieszanych lamp. Za półokrągłym kontuarem siedział ochroniarz. Fey zignorowała główne drzwi i pofrunęła na tył budynku. Bez trudu znalazła wyjście ewakuacyjne oraz szeroki wjazd przeznaczony dla dostawców. Oba wejścia wyposażone były w elektroniczne panele kontrolne umożliwiające identyfikację gości i pracowników. Leel otworzyła metaliczne pudełko. Wewnątrz znajdowała się płaska perforowana karta oraz maleńki komputer. Oba przedmioty połączone były długim, cienkim kablem.
Po chwili namysłu, Leel postanowiła skorzystać z wyjścia ewakuacyjnego. Podleciała do panelu i ostrożnie umieściła kartę w czytniku. Następnie usadowiła się za framugą drzwi, włączyła komputer i rozpoczęła pracę.
Wśród ludzi panowało powszechne przekonanie, że Fey nie mają smykałki do komputerów. Po części, była to prawda. O ile elfy doskonale radziły sobie w świecie zaawansowanych technologii, o tyle bardziej egzotyczne stworzenia, nie zawsze potrafiły się dostosować. Wiele Fey unikało też nadmiernego kontaktu ze wszystkim, co nie miało związku z magią. Ta sama zasada dotyczyła też ludzi. Większość z nich nie posiadała wystarczającego potencjału, by efektywnie korzystać z mocy. Z niemagicznymi technologiami radzili sobie za to doskonale. Oczywiście od każdej reguły zdarzały się wyjątki. Leel była jednym z nich.
Włamanie się do sieci informatycznej Wieży Yggdrasil zajęło jej osiem minut. Całkowite obezwładnienie systemu obronnego, kolejne pięć. Przez ostatnie trzy minuty zacierała ślady swojej obecności. Potem odpięła wtyczkę i schowała ją razem z komputerem w metalicznym pudełku. Poleciała obudzić Toma.
Detektyw leżał dokładnie tam, gdzie go zostawiła.
– Wstawaj. Zrobione.
Tom niechętnie otworzył oczy. Przeciągnął się i poprawił szalik.
– Szybka jesteś.
– Jak zawsze. Mam nadzieję, ze ty też się nie ociągałeś.
– Sprawdź sama.
Wykonał zapraszający gest w kierunku głównego wejścia.
– Panie przodem.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Weszli do hallu. Leel zerknęła na samotnego ochroniarza. Mężczyzna chrapał głośno i donośnie. Dokładnie w takim samym stanie byli pracownicy nocnej zmiany, których minęli po drodze do wind. Leel ponownie wyciągnęła perforowaną kartę i przeciągnęła ją przez czytnik. Bramka bezpieczeństwa posłusznie ich przepuściła.
– Które piętro? Ostatnie?
– Wszystko jedno. I tak nie będzie wiedział, że ma gości. Nawet, jeżeli facet jest nocnym markiem, teraz śpi jak suseł.
– Jesteś pewien? Ta wieża wygląda na wysoką. Masz aż taki zasięg?
– To nie jest kwestia zasięgu, tylko określonej percepcji. Kiedy śnię, jestem jak żeglarz na spokojnym, ciemnym oceanie. Umysł każdej żywej istoty jest dla mnie jak latarnia morska. Jeżeli jestem w stanie go zauważyć, to prędzej czy później do niego dotrę. Na samej górze jest jedna osoba. I gwarantuję, że już zasnęła.
– Ja nie mogę. Ale z ciebie poeta.
– O snach nie da się mówić inaczej. Jedziemy?
– No pewnie.
Winda ruszyła.
Mijali kolejne piętra i pogrążone we śnie umysły. Mimo że, Tom potrafił aktywnie używać swoich zdolności tylko, kiedy spał, nadal był w stanie wyczuć osoby, z którymi kilka minut wcześniej nawiązał kontakt. Zastanawiał się, kim byli. Podejrzewał, że większość z nich to ochroniarze i personel porządkowy. Być może znalazłoby się też kilku nadgorliwych pracowników oraz paru takich, którzy z różnych powodów nie mieli dziś ochoty wracać do domu. Gdyby miał czas, mógłby to sprawdzić. Dłuższy sen pozwoliłby mu dowiedzieć się kim są, o czym marzą, a nawet poznać ich najskrytsze sekrety zakopane w zakamarkach podświadomości. Mógł zrobić to wszystko i wiele więcej. Niestety, nie było na to czasu.
– Jesteśmy – szepnęła Leel.
Podwójne drzwi windy rozsunęły się ukazując wnętrze przestronnego apartamentu. W pomieszczeniu dominowały ciemne barwy z przewagą fioletu, czerni i ciemnego brązu. Tom nigdy nie przykładał większej wagi do wystroju wnętrz,. W tym wypadku musiał jednak przyznać, że mieszkanie urządzone zostało bardzo gustownie. Choć meble niewątpliwie wykonano z luksusowych materiałów, ich forma charakteryzowała się surową prostotą. Ten pozorny minimalizm dodatkowo eksponował kunszt licznych dzieł sztuki rozmieszczonych w strategicznych punktach pomieszczenia. Lampy zawieszone wokół poszczególnych eksponatów były jedynym źródłem światła. Wszystkie okna najwyższego piętra Wieży Yggdrasil zostały szczelnie zasłonięte za pomocą stalowych żaluzji.
– Tu go nie ma – szepnął Tom – Gdyby był, czułbym jeszcze obecność jego umysłu.
– To dlaczego szepczesz?
– A ty?
– Sama nie wiem – Leel roześmiała się cicho – Pewnie przez te wszystkie graty. Tu jest jak w muzeum.
Niektóre przedmioty rzeczywiście wyglądały na bardzo stare. Niekompletne, marmurowe rzeźby i popękane płótna musiały pochodzić sprzed Zerwania Kurtyny.
– Tom, patrz! Ale numer.
Detektyw odwrócił się w kierunku, który wskazywała Leel. Na pierwszy rzut oka nie było tam nic szczególnego. Ot, kolejny obraz wykonany w niemal zapomnianej, olejnej technice. Portret przedstawiał młodą dziewczynę, w zasadzie jeszcze dziecko. Jej białe włosy zostały wysoko upięte za pomocą skomplikowanej konstrukcji zbudowanej ze wstążek, spinek i piór. Buzia dziewczyny także miała barwę śniegu, jeżeli nie liczyć nienaturalnie rumianych policzków. Tom dopiero po chwili zrozumiał, co tak mocno poruszyło jego koleżankę. Bez tej dziwnej stylizacji, bohaterka portretu wyglądałaby jak młodsza siostra Jean Lenoir.
– Rozumiesz coś z tego?
– Poza tym, że mamy do czynienia z chorym skurczybykiem, który ma skłonność do młodych dziewczyn? – Leel syknęła wściekle – Drań musiał już dawno mieć ją na oku.
– Leel, ten portret wygląda na bardzo stary.
– A ja wyglądam na postać z kreskówki. Nie daj się zwieść pozorom, Tom.
Detektyw wiedział, że kłótnia z Leel nie ma sensu. Jego partnerka była w tej chwili zła jak osa. Choć porównanie do roju wściekłych szerszeni wydawało się znacznie bardziej adekwatne.
– Nie ma sensu się nad tym rozwodzić – wzruszył ramionami – Jak tylko go znajdziemy, wszystko stanie się jasne. Piętnaście minut drzemki powinno załatwić sprawę.
– Tom… A jeżeli przyszliśmy za późno?
– Nie myśl tak.
– Po tym, co stało się z Mannon zaczęłam spodziewać się najgorszego.
– Kiedy będę go czytał, wszystkiego się dowiem. Potem za to zapłaci.
Leel skarciła go wzrokiem.
– Tom, ja też jestem zła. Ale Lox dała nam wyraźne rozkazy. Mamy znaleźć dziewczynę, a nie wymierzać sprawiedliwość. Bez względu na to, czego się dowiesz, temu draniowi nie może spaść włos z głowy.
– I nie spadnie. Leel, potrafię wyciągać różne rzeczy z cudzych snów. Mogę też coś tam zostawić.
– Żartujesz? Nie wiedziałam.
– Bo normalnie tego nie robię. Co nie znaczy, że nie umiem. Sny to projekcja podświadomości i bardzo delikatna sprawa. A ja jestem miłym gościem i nie mam w zwyczaju krzywdzić innych za pomocą moich zdolności. Jednak dla Raymonda Riviery zrobię wyjątek.
– W takim razie już nie mogę się doczekać – Leel uśmiechnęła się drapieżnie – Chodźmy po niego. Tam są schody.
Zeszli na niższy poziom. W tym pomieszczeniu okna również zostały zasłonięte. Półmrok rozświetlał jedynie blask niezliczonych monitorów. Większość z nich była przełączona w stan czuwania. Wygaszacz przedstawiał ciemną sylwetkę drzewa na błękitnym tle. Kształt był identyczny jak ten, w ostatnim śnie Jean.
Nie tylko drzewo było znajome. Na środku pomieszczenia stał blady mężczyzna w drucianych okularach. Szkła lśniły upiornie odbijając błękitny blask ekranów.
– Detektywi Marley i Silverdust? To dla mnie zaszczyt, gościć najlepszych agentów Garethiel Lox. Podejdźcie bliżej. Ja nie gryzę. Zazwyczaj.
Raymond Riviera przyglądał im się z wyrazem uprzejmego zainteresowania. Uśmiechnął się lekko i przechylił głowę, jakby ich oceniał.
– Powinien spać – szepnęła Leel.
– Wiem.
– Co z tego, że wiesz? Zrób coś!
– Nie mogę. Musiałbym znowu zasnąć. Poza tym, coś jest nie tak. W ogóle go nie czuję.
To było najdziwniejsze. Tom zawsze odbierał wibracje wysyłane przez umysły żywych istot. Zwłaszcza tych, do których niedawno sięgał we śnie. Ten mężczyzna był dla niego zupełnie przeźroczysty. Jeszcze przed chwilą, kiedy byli w apartamencie wyraźnie czuł, że w tym pomieszczeniu ktoś jest…
Tom odwrócił się błyskawicznie jednocześnie sięgając po broń. Spod płaszcza płynnie wyskoczyły dwa pistolety.
– Wyłaź – wycelował w kierunku zacienionej przestrzeni pomiędzy dwoma ogromnymi monitorami.
Z ciemności posłusznie wyłoniła się odziana w czerń postać. Twarz zabójcy zasłaniała biała porcelanowa maska.
– No to jesteśmy w komplecie – Riviera nadal wyglądał jak ktoś, kto świetnie się bawi – Poznajcie się. To jest Shade.
– Wiemy, kim jest – warknęła Lee – I co zrobił.
– Wszyscy grzeszymy. Ale chyba nie przyszliście tu po to, żeby poprowadzić nam terapię grupową? – Riviera natychmiast spoważniał – Zakładam, że macie solidne argumenty, które usprawiedliwią to wtargnięcie. Jesteście na moim terenie. A ja znam zasady. Agencja to nie rycerz w lśniącej zbroi, który walczy ze złem tego świata. Jesteście najemnikami. Wykonujecie jasno określone zadania. Czy wam się to podoba, czy nie. A teraz proszę o konkrety.
– Przyszliśmy po Jean Lenoir. Oddaj nam dziewczynę, a nikomu nie stanie się krzywda.
Tom cieszył się, że Leel przejęła inicjatywę. On nigdy nie miał głowy do twardych negocjacji. Poza tym, trzymał na muszce zabójcę i nie czuł się z tym komfortowo. Choć potrafił obchodzić się z bronią, używał jej tylko w ostateczności. Bardzo żałował, że pierwotny plan się nie udał. Wyczytanie informacji o Jean w myślach śpiącego Riviery byłoby znacznie prostsze, niż konfrontacja z zabójcą i jego mocodawcą. Fakt, że nie czuł obecności tego drania, dodatkowo komplikował sprawę.
W odpowiedzi na wypowiedź Leel, Riviera zaśmiał się tylko.
– Czy usłyszałem ton groźby, w pani pięknym głosie, detektyw Silverdust? Jeżeli tak, to najpierw chciałbym, żebyśmy sobie coś wyjaśnili. Zanim przejdziemy do konkretów, pragnę uświadomić wam charakter sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Otóż jest to sytuacja patowa.
– Nie wydaje mi się. Tom właśnie trzyma pańskiego zabójcę w szachu.
– Technicznie rzecz biorąc, tak. Ale jest to bardzo powierzchowne potraktowanie tematu. Ja mam na myśli całokształt sytuacji. Co zrobicie, jeżeli powiem, że nie oddam wam dziewczyny? Dodam, że nie ułatwię wam zadania. Nie mam zamiaru dać się zastrzelić. Jeżeli zechcecie nas aresztować, nie będziemy stawiać oporu. Tylko co dalej?
– Dojdzie do arbitrażu. Pod Geas, wyśpiewasz wszystko jak na spowiedzi.
– Nie sądzę. Macie za słabe dowody, żeby szybko dostać zgodę na Geas. W zasadzie, nie macie żadnych. Czy znaleźliście obce DNA w pokoju porwanej? Nie? Czy wysłałem do jej rodziców list z żądaniem okupu? Też nie? Czy ja w ogóle mam motyw, żeby porywać nastolatkę, której nigdy nie widziałem na oczy? Nie? Wygląda na to, że jedynym twardym argumentem, jaki macie jest żelazna logika Lox.
Tom wiedział, że facet ma rację. Normalnie w ogóle by się tym nie przejął. Wystarczyłoby przecież dostać się do jego snów, by dowiedzieć się, gdzie jest Jean. Tym razem, sprawa nie była taka prosta. Nie miał pojęcia, dlaczego jego zdolności nie działały na tego człowieka. Nie dawało mu to spokoju.
– Co się dzieje, detektywie? – Riviera spojrzał na Toma tak, jakby to on czytał w jego myślach – Czy coś jest nie tak? Twoje sztuczki na mnie nie zadziałają. Tak, wiem, że robisz coś ze snami. W zasadzie sam mnie uprzedziłeś o waszej wizycie. Ja i Shade właśnie ucinaliśmy sobie pogawędkę, kiedy to się zaczęło. W pewnym momencie, zorientowałem się, że mówię sam do siebie. Odwracam się. Patrzę. A tam Shade śpi sobie smacznie jakby nigdy nic. Już prawie uwierzyłem, że taki ze mnie nudziarz… A tu proszę. Przyszliście i wszystko stało się jasne.
– Wiemy, że masz dziewczynę – Tom starał się dzielić swoją uwagę pomiędzy Rivierę i zabójcę – Ona śniła o tobie w noc przed porwaniem. Znaliście się.
– Poza tym, nawet portret w tamtym pokoju cię zdradza – dodała Lee – Prędzej czy później, dostaniemy zgodę na Geas.
– W to nie wątpię. Jednak zanim przekonacie komisję arbitrażową do Geas, miną całe wieki. Nigdy nie znajdziecie dziewczyny. Jak już mówiłem, pat.
– Myślisz, że tak to się skończy? Agencja nadal będzie cię ścigać – syknęła Leel.
– Lox ci tego nie daruje – dodał Tom – I ja też nie mam zamiaru.
Detektyw miał nadzieję, że Riviera zrozumiał podtekst. Śledztwo w sprawie Jean Lenoir dało mu okazję, żeby w końcu stanąć oko w oko z człowiekiem, z którym od dawna chciał wyrównać rachunki.
Lox zawsze była twarda i nigdy nie okazywała emocji. Tom jednak wiedział, jak bardzo ten drań ją zranił. Przez chwilę obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem.
– Wiem – szepną Riviera – Dlatego proponuję wam ultimatum.
Tego Tom się nie spodziewał. Zerknął na Leel. Ona też wyglądała na zaskoczoną.
– To znaczy?
– Załatwimy sprawę ja gentelmani. Proponuję formalny pojedynek pomiędzy reprezentantem Agencji i Funduszu Yggdrasil. Jeżeli wygracie, dziewczyna będzie wolna. W przeciwnym razie, sprawa zostanie zamknięta i Agencja już nigdy nie wróci do zaginięcia Jean Lenoir.
– On coś kombinuje – szepnęła Leel. Po czym dodała głośniej – Czegoś tu nie rozumiem. Zawsze możemy pana ścigać za inne przestępstwa powiązane z tą sprawą.
– Jakie?
– Śmierć Arnauda Simeona, Sygin Svartalfsdotter, Iriona Fflaira i Mannon Geitler. Trochę tego jest.
– W takim razie, muszę was rozczarować. Nie mam nic wspólnego ze zgonami Simeona i Svartalfsdotter. Irion Fflair to rzeczywiście moja sprawka. Co do panny Geitler, cóż… złóżmy to na karb niesubordynacji jednego z moich podwładnych.
Znacząco spojrzał w kierunku zabójcy.
– Jak widzicie, gram w otwarte karty – kontynuował – Ale to i tak nic wam nie da. Sprawa Iriona Fflaira nigdy nie trafi na biurko Lox. Zarząd Mel-Core od początku brał udział w moim małym planie. Oni dostali kontrolę nad firmą. Ja ugrałem dla siebie okrągłą sumkę na kontraktach na IT10. Układ był czysty. Firma nie wniesie oskarżenia. Co do rodziny, też bym na to nie liczył. Była żona Fflaira nie będzie po nim płakać. Wiecie, dlaczego się rozstali? Annick odkryła, że jej mąż trochę za bardzo lubi dzieci. To wspaniała kobieta i nie zasłużyła sobie na coś takiego. Kiedy się dowiedziała, całą noc płakała w mój rękaw. Jak widzicie, również z tej strony nic mi nie grozi. Co do Mannon Geitler, sytuacja jest jeszcze bardziej prozaiczna. Jej ojciec prowadzi własne biuro architektoniczne. Nie stoi za nim żadna potężna korporacja. Co więcej, nie ma opłaconego ubezpieczenia. Mam nadzieję, że teraz wierzycie w szczerość moich intencji?
– A jaką mamy gwarancję, że dotrzyma pan słowa?
– W tym momencie? Żadnej. Dlatego obie strony zostaną zobowiązane do dotrzymania warunków ultimatum na mocy Geas. Jesteście Detektywami Piątej Rangi, więc macie pełne prawo do zawierania takich zobowiązań w imieniu Agencji.
– A on? – Tom wskazał zabójcę końcem lufy – Nie mamy pewności, czy jego Geas będzie wiążący również dla pana.
– Nie ma takiej potrzeby. To ja stanę do pojedynku. Shade nie czuje się najlepiej po spotkaniu z waszą przełożoną. Będzie mi jedynie sekundować.
Przez chwilę zapanowała cisza.
– W porządku. Przyjmujemy propozycję.
– Tom! Czy nie powinniśmy tego przedyskutować!?
– To ja będę się pojedynkował – uśmiechnął się do partnerki – Chyba nie masz co do tego wątpliwości? Poza tym, jeżeli coś nie pójdzie po naszej myśli, polecą głowy. Wystarczy, jeżeli Lox obedrze ze skóry jedno z nas.
– Przyznaj się – Leel szepnęła, tak cicho by inni tego nie słyszeli – Po prostu masz ochotę skopać mu tyłek.
– To aż tak widać?
– I nie tylko to – wróżka zachichotała – Z przyjemnością zostanę twoim sekundantem. Załatw drania.
– Skoro wszystko jest już jasne, czas przejść do szczegółów technicznych – Riviera udał, że nie słyszał ostatniego zdania – Pomysł był mój, więc uznajmy, że to ja rzuciłem wyzwanie. Proszę wybrać broń, detektywie.
– Wybieram miecze. Widziałem dwie ładne sztuki w gablocie na górze.
Leel szarpnęła go gwałtownie za kołnierz.
– Zwariowałeś? – prawie wrzasnęła mu do ucha – Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie o fechtunku?
– Jako takie. Za to jestem w stanie się założyć, że on nie ma żadnego.
Tom wiele razy używał broni białej, od ciężkich dwuręcznych mieczy, na szpadach skończywszy. To, że wszystkie walki, które stoczył odbywały się w snach, nie miało najmniejszego znaczenia. Dla niego kraina Hypnosa była tak samo realna, jak świat rzeczywisty. Pod niektórymi względami, nawet bardziej. Już wielokrotnie miał okazję przekonać się, że rzeczy, których nauczył się w snach, równie łatwo przychodziły mu potem w prawdziwym życiu. Czasami zastanawiał się nawet, czy jego egzystencja w tym świecie rzeczywiście zasługiwała na to miano.
– Świetny wybór. Nie traćmy czasu. Zacznijmy od Geas.
Riviera wyciągnął przed siebie rękę. Po chwili w jego dłoni zmaterializowała się niewielka, kryształowa kula. Tom wiedział, co to jest.
Ten prosty artefakt używany był przez pracowników instytucji finansowych do zawierania różnego rodzaju niepisanych umów. Kule skutecznie wyparły inne formy dokonywania transakcji z dwóch głównych powodów. Po pierwsze, działały szybko i nie wymagały od użytkownika korzystania z magii. Po drugie, zawierały w sobie moc Geas, przysięgi, która wiązała strony silniej niż jakakolwiek forma zewnętrznego przymusu. Tom wiedział, że coś takiego jak siła wyższa nie występuje w naturze. Ale podobnie jak w przypadku wielu innych nieprawdopodobnych rzeczy, dla magów nie stanowiło to najmniejszej przeszkody. Geas było syntetycznym przeznaczeniem utkanym ze Splotów Rzeczywistości w odpowiedzi na popyt ze strony masowego odbiorcy. Mimo swej prozaicznej genezy, sztuczne fatum było równie skuteczne i zabójcze jak jego legendarny odpowiednik. Złamanie słowa danego pod wpływem Geas wiązało się z nieprzewidzianymi konsekwencjami. Czasami krzywoprzysięzca po prostu ginął w wyjątkowo bolesny sposób. Zwykle było gorzej.
– I jak, detektywie. Zaczynamy?
– Tak.
Tom niechętnie schował broń. Położył dłoń z drugiej strony kuli.
– Ja, Raymond Riviera, Pierwszy Zarządzający Funduszu Yggdrasil przysięgam stoczyć uczciwy pojedynek i wywiązać się warunków ultimatum, bez względu na wynik starcia. Jeżeli przegram, Jean Lenoir będzie wolna. Jako warunki rozstrzygające określam niezdolność do dalszej walki lub kapitulację jednej ze stron.
Tom miał dziwne przeczucie, że kapitulacja nie wchodzi w grę.
– Ja, Tom Marley, Detektyw Piątej Rangi Agencji Porządku Sekcji Avalon, przyjmuję proponowane warunki pojedynku. Na mocy danych mi uprawnień przysięgam, że w przypadku mojej przegranej, Agencja zaprzestanie śledztwa w sprawie Jean Lenoir.
Tom zastanawiał się, czy inne osoby korzystające z kul czują cokolwiek w momencie zawierania kontraktu. Jakiś impuls, ciepło? Cokolwiek. On jak zwykle nie czuł nic.
– Shade – Riviera zwrócił się do swojego podwładnego – Pójdź proszę na górę i przynieś broń, wybraną przez pana detektywa.
Zabójca bez słowa wykonał polecenie. Po chwili wrócił niosąc dwa wykwintne miecze. Riviera wykonał zapraszający gest. Tom wybrał broń. Wykonał kilka próbnych zamachów. Miecz był zaskakująco lekki i idealnie pasował do dłoni. Detektyw uśmiechnął się z satysfakcją. Jego ciało jakimś cudem pamiętało wszystko, czego doświadczył śpiący umysł.
– Zaczynajmy.
Riviera skłonił się lekko i przybrał pozycję. Tom zrobił to samo.
Zaczęło się.
Detektyw zaatakował. Riviera z łatwością sparował cios i natychmiast przeszedł do kontrofensywy. Był szybki i zaskakująco zwinny. Tom z trudem unikał błyskawicznych cięć. Przyznał w duchu, że nie docenił swojego przeciwnika. Raymond Riviera był sprawnym i doświadczonym szermierzem. Tom wiedział już, że to będzie ciężkie starcie.
Przez pewien czas, żaden z nich nie mógł zdobyć choćby minimalnej przewagi. W krainie snów Tom był wytrawnym szermierzem. Teraz, wykonując potężne zamachy i płynne uniki, czuł się tak, jakby przez całe życie nic innego nie robił. Riviera walczył pięknie i elegancko. Sprawny blok, szybkie pchnięcie, błyskawiczna parada. Jego ruchy przypominały taniec. Hipnotyzowały. Nagle zmienił rytm. Wykonał niespodziewany zwód i ciął od dołu. Tom odskoczył w tył. W ostatniej chwili. Klinga o milimetry minęła jego lewy bok. Wtedy zobaczył, że jego przeciwnik się uśmiecha. Wiedział, co zaraz nastąpi.
Ostrze płynnie zmieniło kierunek. Miecz Riviery przeciął płaszcz i wbił się w ciało.
Detektyw nie poczuł bólu. I nie było to dla niego żadnym zaskoczeniem.
Tom Marley posiadał tylko dwa zmysły. Wzrok i słuch. I nic więcej. W realnym świecie nie czuł nic. Ból, smak, zapach, ciepło i zimno były dla niego tylko abstrakcyjnymi pojęciami. Jego ciało nie było wyposażone w ani jedną komórkę odpowiadającą za te doznania. Tylko śpiąc doświadczał tego, co inni ludzie mieli na co dzień. Dzięki snom wiedział, czym jest smak wina, zapach róż i dotyk kobiety. Przez wiele lat nienawidził swojego ułomnego ciała. Uważał je za przekleństwo. Stopniowo pogodził się z faktami. Teraz, widząc miecz wbity w żebra, po raz pierwszy od dawna ucieszył się, że nie wie, co to ból.
Odskoczył w bok i spojrzał na swojego przeciwnika. Raymond Riviera z zainteresowaniem przyglądał się ostrzu, które przed chwilą zadało krytyczny cios. Klinga była zupełnie czysta. Tom wykorzystał ten moment by rzucić okiem na ranę. Wokół rozcięcia unosił się ledwo widoczny, srebrzysty dym. Detektyw zaklął w duchu. Brak bólu i krwi o niczym nie świadczył. Tom znał swoją pokręconą fizjologię na tyle, by wiedzieć, że rana jest poważna. Na szczęście, jego przeciwnik nie był tego świadom.
– Zaskoczony? – uśmiechnął się do Riviery jednocześnie wykonując szybkie pchnięcie.
– Nie specjalnie – sparował – Widziałem, już zbyt wiele, by dziwić się na widok faceta, który dymi zamiast krwawić. O ile to twoja krew. Jeżeli tak, to niewiele czasu ci już zostało.
– W takim razie, jeszcze cię zaskoczę – Tom wykonał unik i od razu wyprowadził ripostę.
– Zobaczymy – Riviera odskoczył.
Mimo braku bólu, Tom wyraźnie czuł, że słabnie. Postanowił oszczędzać siły. Skupił się na defensywie i czekał na okazję. I okazja przyszła.
Riviera był idealnym, technicznym szermierzem. Jego ruchy cechowały się wręcz podręcznikową precyzją. Tak pojedynkowali się sportowcy na zawodach, a nie ludzie walczący o życie. Tom dostrzegł swoją szansę.
Riviera ciął nisko. Zgodnie ze sztuką, Tom powinien sparować cios i wyprowadzić kontratak z dołu. Postąpił dokładnie odwrotnie. Zaryzykował. Podskoczył i ciął od góry. Klinga wbiła się w ramię Riviery. Ostrze zmiażdżyło obojczyk niemal odcinając rękę od ciała.
Ku zaskoczeniu detektywa, Riviera utrzymał się na nogach. I nie tylko. Zaśmiał się.
– Brawo, panie detektywie. Dawno tak dobrze się nie bawiłem. Ale chyba już czas najwyższy odsłonić karty i kończyć grę.
Raymond Riviera bez trudu uniósł ranne ramię i zdjął okulary. Tom spojrzał w upiorne oczy barwy ognia. W czarnych źrenicach odbijała się mądrość wieków i cień śmierci istot, których krwią okupiono ten nienaturalnie długi żywot. Detektyw bardzo wiele nauczył się z cudzych snów. A jeszcze więcej z koszmarów. Wiedział, z kim, a w zasadzie, z czym, miał w tej chwili do czynienia.
– Jesteś wampirem – szepnął odpierając kolejny cios.
– Tak. Stworzonym trzysta lat przed Zerwaniem Kurtyny – Riviera wyprowadził błyskawiczne pchnięcie – Nie powinno cię to dziwić. Kiedyś takich jak ja było więcej. Za to ty jesteś wyjątkowy. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego. Nie masz pojęcia, jak żałuję, że nie masz krwi.
– Potraktuję to jako komplement – Tom z trudem sparował kolejny cios.
Ich ostrza spotkały się. Zamiast odskoczyć, Riviera odepchnął miecz przeciwnika z nadludzką siłą. Tom z impetem uderzył o ścianę. Wstał. Ledwo. Teraz żałował, że nie czuje bólu. Miał świadomość, że jego ciało powoli odmawia posłuszeństwa. Oddałby wiele, żeby wiedzieć, ile czasu mu jeszcze zostało.
Zerknął w kierunku sekundantów. Shade w milczeniu przyglądał się walce. Obok klęczała Leel. Była przerażona. Jej złote oczy wyrażały strach i wściekłość. Tom już wiedział, że jest z nim bardzo źle. Nie miał jednak czasu by o tym myśleć. Ponownie skupił się na swoim przeciwniku. Rana w ramieniu Riviery zniknęła jakby nigdy jej nie było. Jedyny dowód udanego ataku stanowiła zniszczona tweedowa marynarka. Tom zdecydował się na ostatni, desperacki atak.
Wyprowadził trzy ciosy. Każdy z nich był precyzyjny, szybki i potencjalnie śmiertelny. Przynajmniej wobec żywej istoty. Niestety, ani jeden nie dosiągł celu. Wszystkie zostały sparowane.
– Czy to już wszystko, panie detektywie? – Riviera bez skrępowania obnażył wampiryczne uzębienie – Chyba nie ma sensu dalej tego ciągnąć. Proponuję honorową kapitulację.
– Ojej. A tak dobrze panu szło – Tom czuł, że ledwo trzyma się na nogach.
– Widzę, że poczucie humoru pana nie opuszcza. Dobrze więc. Zakończymy to po mojemu.
Tom nie zauważył ciosu. Nie poczuł bólu. Mimo to, ziemia osunęła mu się spod nóg. Wiedział, że to już koniec. Gdzieś w tle wibrował przenikliwy krzyk Leel. Ale on już nie słyszał. Sen wzywał, kusił i żądał posłuszeństwa. Tom nie miał już sił, żeby walczyć. Poddał się. Czuł, że tam będzie bezpieczny. Że wszystko będzie dobrze. Zamknął oczy i obudził się w domu. W krainie snów.
Detektyw poczuł znajomy, cudowny zapach. Już wiedział, że nie jest w raju ani innych hipotetycznych zaświatach. Udało mu się uciec. Po raz kolejny oszukać śmierć. Tak pachniały tylko jego własne, prywatne sny.
Tom Marley zapomniał o misji, pojedynku i Geas. Śnił i rozkoszował się zapachem perfum swojej niespełnionej miłości.