- Opowiadanie: Ranferiel - Kontrakt - część II

Kontrakt - część II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kontrakt - część II

Garthiel Lox wzięła ostatni głęboki oddech i otworzyła oczy. Szklane wieże Avalonu lśniły złotym blaskiem niczym stalaktyty zdobiące sklepienie czarodziejskiej jaskini. Pod nimi rozpościerało się błękitne, popołudniowe niebo. Lox zmieniła zaplecenie rąk i jeszcze przez chwilę relaksowała się w pozycji nietoperza. Po kilku oddechach, podciągnęła się na linach oplecionych wokół jej bioder i płynnie wyszła z asany. Joga zawsze pozwalała jej uporządkować myśli. A teraz było jej to bardzo potrzebne.

Usiadła na podłodze. Niewielka sala umiejscowiona obok jej gabinetu była urządzona w iście spartański sposób. W zasadzie nie było tu nic poza lustrami oraz linami przytwierdzonymi do sufitu za pomocą kilku metalowych haków. Lox ceniła sobie minimalizm oraz prostą elegancję. Kobieca intuicja podpowiadała jej jednak, że rozwiązanie zadanie, z którym przyszło jej się teraz zmierzyć nie będzie proste. Ani tym bardziej eleganckie.

Rozmowa z Ethanem Greenem była trudna. Bynajmniej nie z uwagi na osobę rozmówcy. Lox wiedziała, jak postępować z takimi ludźmi. Jej pozycja wymagała nieustannego zadawania się z osobami, które z różnych nieuzasadnionych powodów, uważały się za bardziej uprzywilejowaną część społeczeństwa. Gareth Lox nie lubiła takich ludzi. Przyczyną tej antypatii nie była jednak arogancja, pycha ani inne przywary jej rozmówców. Negatywne emocje skoncentrowane były wokół osoby pewnej zimnej, uwodzicielskiej suki, z którą Lox była zmuszona obcować przy okazji każdych oficjalnych negocjacji. Ta osoba była wszystkim, czego Lox skrycie nienawidziła. Widok egzaltowanej, sztucznej żmii przyprawiał ją o mdłości. Nie chciała teraz na nią patrzeć. A w sali pełnej luster było to bardzo trudne.

Medytacja zazwyczaj poprawiała jej humor, ale tym razem było inaczej. Choć znienawidzony wizerunek jak zawsze okazał się skuteczny, rozwiązanie cały czas wymykało jej się z rąk. Ethan Greene powiedział jej dużo. Znacznie więcej, niż zamierzał. W końcu wyznał całą prawdę. Ze szczegółami opowiedział o dwóch pozostałych zabójstwach, które do tej pory tak skrzętnie ukrywał. Lox podejrzewała, że gdyby zarząd Elysium dowiedział się o nagłym przypływie szczerości swojego prezesa, losy Ethana Greene'a mogłyby ułożyć się bardzo różnie. Nie miało to jednak znaczenia. Co do jednej istotnej rzeczy, Garethiel Lox nie kłamała. Zawsze była bardzo dyskretna. Znała wiele sekretów, wstydliwych tajemnic i poufnych informacji. Gdyby tylko chciała, potrafiłaby zrobić z nich użytek. Na szczęście dla elit świata biznesu, nie miała takich ambicji. Zależało jej tylko na jednym. Na znalezieniu odpowiedzi. Rozwikłaniu zagadki.

Zaczęła pracę tuż po tym, jak drzwi jej gabinetu zamknęły się za Greenem. Przez ponad trzy godziny studiowała wykresy giełdowe, analizy rynku i artykuły prasowe, które mogłyby wskazywać na jakikolwiek wspólny motyw trzech morderstw popełnionych na terenie hoteli Elysium. Nie znalazła nic. Ofiary łączyło tylko jedno. Każdy z zamordowanych był znanym i szanowanym biznesmenem.

Arnaud Simeon, głowa domu mody Arlette zginął jako pierwszy. Greene oczywiście nie zlecił autopsji i czym prędzej pozbył się zwłok, ale jak sam twierdził, wszystkie ślady wskazywały na to, że Simeon został zasztyletowany. Zaginięcie zgłoszono dopiero dwa tygodnie później. Simeon nie miał rodziny a jego współpracownicy długo sądzili, że przełożony zaszył się gdzieś by w spokoju pracować nad nową kolekcją. Ostatecznie, guru modowego światka został uznany za zmarłego dopiero po wielu miesiącach od daty domniemanego zaginięcia. Ponieważ cała sprawa była niemiłosiernie rozwleczona w czasie, reakcja rynków finansowych na wiadomość o śmierci Simeon'a okazała się znikoma. Co ciekawe, sam dom mody otarł się z tego powodu o bankructwo. Bezpośrednią przyczyną nie był jednak zgon czołowego projektanta, ale fakt, że na jego miejsce nie znaleziono godnego następcy. Dwie kolejne kolekcje Arlette okazały się wyjątkowo słabe.

Śmierć drugiej ofiary była znacznie bardziej brzemienna w skutki. Sygin Svartalfsdotter, jedyna kobieta wśród zabitych, przewodziła trzeciej co do wielkości firmie budowlanej zachodniej półkuli. Bifrost Estates specjalizowało się we wznoszeniu szklanych wież i innych budynków przeznaczonych na cele biurowe. Z relacji Greena wynikało, że kobieta została uduszona. Kiedy następnego dnia nie stawiła się na posiedzeniu zarządu, rozpętało się piekło. Informacja od razu trafiła na pierwsze strony wszystkich branżowych witryn. Tego dnia miały zostać podjęte strategiczne decyzje dotyczące kierunków ekspansji firmy. Szaleństwo na rynku finansowym trwało dobre dwa tygodnie. Cena akcji Bifrost gwałtownie spadła. To samo stało się z indeksem Asg15 bazującym na piętnastu największych firmach w Asgardzie.

Ciał Simeona i Svartalfsdotter nigdy nie odnaleziono. Oficjalnie, Agencja nadal prowadziła śledztwa w sprawie domniemanych zabójstw. W obu przypadkach, reakcje rynków finansowych były naturalnym następstwem zniknięcia kluczowych pracowników. Dynamika i charakter tych zaburzeń różniły się jednak diametralnie. Tylko w przypadku Fflaira, rynek wyprzedził oficjalne komunikaty. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że ofiary piastowały stanowiska w firmach z kompletnie różnych branż. Lox była w kropce. Nie potrafiła znaleźć związku pomiędzy trzema morderstwami.

Zbliżał się wieczór. Światło odbijające się od gładkich powierzchni wież Avalonu nabrało ognistego odcienia. Lox czuła się coraz bardziej znużona i poirytowana. Pomyślała o Brzytwie Ockhama.

Jeszcze zanim zaczęła dokładniej analizować temat, przyszły jej do głowy dwa proste, logiczne rozwiązania. Pierwsze opierało się na założeniu, że morderca jest wolnym strzelcem, który za każdym razem pracował dla innego zleceniodawcy. Drugie, również wykluczało istnienie wspólnego motywu. Nie należało przecież wykluczać, że każde z morderstw zostało dokonane przez kogoś innego i te sprawy w ogóle nie były powiązane.

Istniało jeszcze trzecie rozwiązanie. Najprostsze. Lox przez wiele godzin, nie chciała dopuścić do siebie myśli, że ten ostatni wariant jest możliwy. Teraz jednak była zmęczona. A zmęczenie jest najlepszym lekarstwem na przerost ambicji.

Garethiel Lox odetchnęła głęboko i z pokorą przyjęła do wiadomości, że nie jest w stanie znaleźć związku pomiędzy morderstwami. Nie bez pomocy.

Nadszedł czas by wysłuchać opinii eksperta.

Lox sięgnęła po komunikator. Nigdy się z nim nie rozstawała, nawet w czasie ćwiczeń. Urządzenie było wyciszone. Na szczęście nic nie wskazywało na to, by przez ostatnie kilkadziesiąt minut ktokolwiek próbował się z nią skontaktować. Lox przełączyła komunikator w tryb poszukiwania zewnętrznych urządzeń wejścia i wyjścia. Po kilku sekundach, jedno z luster zmieniło się w ogromną kopię pulpitu. Wybrała numer.

Nie musiała długo czekać na odpowiedź.

– Witaj, Garethiel. Czemu zawdzięczam tę nieoczekiwaną przyjemność?

– Dobry wieczór, Raymondzie. Musimy porozmawiać. Znajdziesz dla mnie chwilę?

Po drugiej stronie lustra rozpościerało się ogromne pomieszczenie wypełnione setkami wirtualnych ekranów. Wszystko wydawało się tak bliskie i realistyczne, jakby pokój rzeczywiście był na wyciągnięcie ręki. Lox prawie zapomniała, że ta sala znajduje się setki kilometrów od Avalonu. Na środku pomieszczenia stał wysoki, czarnowłosy mężczyzna.

Doktor Raymond Riviera łączył w sobie stereotyp akademickiego naukowca z wizerunkiem przystojnego, dystyngowanego intelektualisty. W tym momencie miał na sobie fioletowy golf, popielaty, tweedowy garnitur oraz nieodłączne, druciane okulary. Choć Lox podejrzewała, że jest od niej co najmniej kilka lat starszy, niewiele na to wskazywało. Ta blada, gładka twarz mogłaby należeć do dużo młodszego mężczyzny. Tylko przyprószone bielą skronie sugerowały rzeczywisty wiek pana doktora.

– Dla ciebie, zawsze. A tak przy okazji, to pięknie dzisiaj wyglądasz.

– Nie ironizuj, proszę. Nie miałam czasu, żeby się przebrać.

– W tym, co powiedziałem nie ma ani odrobiny ironii. Ubolewam nad tym, że ostatnio nie mam okazji częściej cię widywać. Już prawie zapomniałem, jak wyglądasz bez tej swojej służbowej maski i oficjalnego stroju.

– Ray, czy zdajesz sobie sprawę, jak dwuznacznie to zabrzmiało?

– Zdaję. Tęsknię za tobą, Gareth.

Lox zacisnęła usta. Miała nadzieję, że jej grymas choćby odrobinę przypominał uprzejmy uśmiech. Nie chciała, żeby ta rozmowa potoczyła się w taki sposób.

– Ray, potrzebuję twojej pomocy i naprawdę nie chcę teraz wracać do…

– Nie kończ. Rozumiem. Oboje jesteśmy dorośli i tak też powinniśmy się zachowywać. Przepraszam, zapomniałem się. Co mogę dla ciebie zrobić?

Teraz chyba powinna poczuć ulgę. Radość, że udało jej się uniknąć potencjalnie żenującej sytuacji. Lox nie była pewna, czy czuje cokolwiek. A jeżeli już, to na pewno nie było to nic pozytywnego.

– Opowiedz mi o tym, co działo się na rynku ubiegłej nocy.

Raymond Riviera milczał przez chwilę. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Potem zaśmiał się gorzko.

– Trochę tego było. Co cię interesuje? Gwałtowny spadek ceny Mel-Core Corporation? Analogiczna zniżka IT10 o prawie pięć tysięcy punktów? Masakra na kontraktach terminowych? A może rzeź niewiniątek wśród mniejszych funduszy? Masz na myśli coś konkretnego? O czym mam ci opowiedzieć?

– O pierwszej przyczynie.

– Słucham?

– Wiem, co się stało. Chcę wiedzieć, dlaczego.

Doktor Riviera wyglądał na zbitego z tropu. Choć nic w jego postawie ani wyrazie twarzy na to nie wskazywało, Lox znała go zbyt dobrze. Za fasadą spokoju kryło się głębokie wzburzenie.

– Dlaczego uważasz, że powinienem to wiedzieć?

– Tego nie twierdzę. Być może nikt nie wie tego na pewno. Ale jestem przekonana, że masz już jakąś hipotezę. Nic nie pociąga cię tak bardzo, jak rozwiązywanie zagadek. Pod tym względem, jesteśmy do siebie bardzo podobni.

– Nie tylko pod tym względem – poprawił okulary – Ale jak zwykle masz rację. Myślałem o tym. Sam mechanizm wydarzeń był banalnie prosty.

– To akurat rozumiem. Ktoś rzucił na rynek olbrzymi pakiet akcji Mel-Core. Efekt domina zrobił resztę.

– Ja wolałbym to raczej porównać do zjawiska śnieżnej kuli. Taka alegoria wydaje mi się bardziej adekwatna. Sprzedaż pakietu spowodowała gwałtowny spadek ceny, to uruchomiło zlecenia typu stop loss…

– Cena spadła jeszcze bardziej uruchamiając kolejne zlecenia – Lox westchnęła – Ray, nie potrzebuję wykładu z teorii rynków finansowych. Nie trzeba być meteorologiem żeby wiedzieć, jak wygląda lawina. Interesuje mnie to, kto rzucił kulę, która ją spowodowała. I dlaczego.

– Tego mogę się tylko domyślać. Osobiście stawiałbym na jeden z dużych funduszy inwestycyjnych. Pytanie brzmi: który? Każdy z Zarządzających strzeże składu swojego portfela, jak największego skarbu. Pracownicy zobowiązani są do utrzymywania szczegółów dotyczących transakcji w ścisłej tajemnicy. Poza tym, operacja została dokonana w nocy, kiedy na dyżurach były pojedyncze osoby. Gdyby stało się to w dzień, byłoby ci łatwiej. Przy pełnym składzie, prawdopodobieństwo, że ktoś puści parę jest znacznie wyższe. A tak? Moim zdaniem, nie ma szans, żebyś dowiedziała się czegokolwiek od pracowników.

– Chyba mnie nie doceniasz. Ustalenie, kto w danym czasie pełnił dyżur nie będzie najmniejszym problemem.

– W to nie wątpię. Doskonale znam twoje możliwości i kontakty. Nie śmiałbym cię niedoceniać. Rzecz w tym, że ten, kto był wtedy na dyżurze i tak nic ci nie powie. Znasz zasady. Ten ktoś jest poza twoją jurysdykcją, dopóki jego pracodawca nie uzna, że powinno być inaczej. Czy naprawdę wierzysz, że ten nieszczęsny dealer działał sam? Jego przełożeni prędzej zlikwidują delikwenta, niż dadzą ci go przesłuchać. Poza tym, nawet Zarządzający, którzy nie mają nic do ukrycia, nie wydadzą swoich pracowników na pastwę Agencji bez żadnego logicznego uzasadnienia. Przynajmniej ja bym tego nie zrobił. Ci ludzie mają do mnie zaufanie, a ochrona ze strony firmy jest częścią ich kontraktu.

– Już dobrze Ray – Lox uznała, że czas najwyższy mu przerwać – nie oburzaj się tak. Wiem, do czego zmierzasz. Nie musisz się mnie obawiać. Bynajmniej nie mam zamiaru narażać się na utratę twarzy w oczach twoich ludzi.

– Cieszę się, że się rozumiemy. Sama widzisz, że pracownicy to ślepy trop. Na twoim miejscu, skupiłbym się na szukaniu motywu samych przełożonych. Niewykluczone, że ktoś właśnie szykuje się do spektakularnego przejęcia Mel-Core.

– Nie sądzę.

– Skąd ta pewność? Jeżeli mogę spytać.

– Nie możesz.

– Łamiesz mi serce – Raymond uśmiechnął się – Ja się tutaj uzewnętrzniam, a ty nie chcesz nawet odrobinę zaspokoić mojej ciekawości.

– Powiedzmy, że patrzę na sprawę w szerszym kontekście. Poza tym fuzja jednoznacznie wskazywałaby na osobę sprawcy. Wydaje mi się, że ten, kto za tym stoi, jest bardziej subtelny.

– Sprawca? Zaraz, zaraz. Mówisz o tym, jakby nie chodziło rynek, ale o… – Raymond milczał przez chwilę – Gareth, czy ty nie prowadzisz przypadkiem dochodzenia w sprawie śmierci Iriona Fflaira?

– Brawo. Jak na to wpadłeś?

– W zasadzie na podstawie naszej rozmowy. Chociaż już wcześniej zastanawiałem się, dlaczego nie wygłosił osobiście oświadczenia prasowego w sprawie spadku ceny ich akcji. Teraz to wszystko ma sens.

– Tak?

– Posłuchaj. Fflair miał w Mel-Core Corporation praktycznie absolutną władzę. To on podejmował wszystkie decyzje. Reszta zarządu nie miała nic do gadania. Sam często powtarzał, że bez niego Mel-Core nie istnieje. Jeżeli chcesz wiedzieć, kto za tym wszystkim stoi, obserwuj uważnie rynek. Jestem przekonany, że w najbliższym czasie jednak dojdzie do przejęcia Mel-Core. Akcje są teraz w historycznym dołku. Kiedy wiadomość o śmierci Fflaira zostanie ogłoszona, spadną jeszcze bardziej. To wprost idealne warunki do przeprowadzenia wrogiego przejęcia.

– A jeżeli nic takiego nie będzie miało miejsca?

– Nie wiem. To w tym momencie jedyne, logiczne wytłumaczenie.

– Logiczne, ale zbyt skomplikowane. Twoja teoria sugeruje, że musi istnieć spisek, w którym biorą udział przynajmniej dwa podmioty: fundusz, który sprzedał akcje oraz beneficjent tego całego zamieszania. Poza tym jest jeszcze jeden problem. Dlaczego sprzedaż akcji wyprzedziła wiadomość o śmierci Fflaira?

– To jest akurat dosyć proste. Ten, kto złożył zlecenie wiedział, że Fflair nie żyje. Było jasne, że po upublicznieniu tej wiadomości, akcje polecą w dół. Tym samym wyszedł z inwestycji żeby uniknąć dość bolesnej straty.

– A skąd wiedział o śmierci Fflaira?

– Domyślam się, że miał z nią jakiś związek… – Raymond nerwowo przetarł okulary – Lox! Mam już tego dosyć, albo powiesz mi, co wiesz i wspólnie poszukamy rozwiązania, albo nie trać mojego czasu na zabawę w kotka i myszkę.

– Niestety, nie mogę. Jesteś na mojej liście podejrzanych.

Doktor Riviera zaśmiał się.

– Wspaniale! Może od razu przyjedziesz tu, żeby zakuć mnie w kajdanki? To mogłyby być całkiem interesujące.

– Spokojnie, Ray. Tylko się z tobą drażnię. Gdybym rzeczywiście cię podejrzewała, ta rozmowa w ogóle nie miałaby miejsca.

– Przecież wiem – uśmiechnął się – Nie chcesz, nie mów. Rozumiem, że pracowników Agencji obejmuje taka sama tajemnica, jak osoby zatrudnione w instytucjach finansowych. Dlatego nie będę naciskał. Po prostu wydaje mi się, że gdybym wiedział więcej, być może byłbym w stanie lepiej ci pomóc.

– I tak bardzo mi już pomogłeś.

– Skoro tak twierdzisz. Co masz zamiar teraz zrobić?

– To, co mówiłam. Sprawdzę dealerów, którzy byli wtedy dyżurach.

– Ale przecież…

– Bynajmniej nie mam zamiaru nikogo przesłuchiwać.

– Jak, w takim razie…?

– Mam swoje sposoby. Jeszcze raz ci dziękuję. Dobranoc, Ray.

– To wszystko? – westchnął – Dobranoc.

Lustro ponownie stało się lustrem. Lox uśmiechnęła się do swojego odbicia. Tak jak się spodziewała, rozmowa z Raymondem Rivierą okazała się bardzo pomocna.

Teorie, które przedstawił pan doktor były przekombinowane i zgoła nieprawdopodobne. Jednak nie to było ważne.

Raymond zarządzał największym funduszem inwestycyjnym w Asgardzie. Tym samym, znał wszystkie prawa rządzące rynkiem jak własną kieszeń. Dla niego trendy były tak naturalnym zjawiskiem, jak pory roku dla innych ludzi. No i był cholernie dobry w tym, co robił. A tacy jak on, nie zdradzają swoich sekretów. Nigdy. Nawet swoim byłym kochankom. A może zwłaszcza im? Na jego nieszczęście, Lox potrafiła czytać między wierszami i szukać niewypowiedzianych tajemnic. Nie zawsze od razu docierała do całej prawdy. To jednak nie było konieczne. Zwykle, już sama świadomość istnienia sekretu była wystarczającą podstawą do znalezienia rozwiązania. I tak właśnie było w tym przypadku.

Raymond zawsze miał przed nią wiele tajemnic. Lox czuła wręcz, że to właśnie ich istnienie mówiło o nim więcej, niż te rzadkie momenty, kiedy rzeczywiście był z nią szczery. Albo przynajmniej udawał. Tym razem było dokładnie tak samo. Prawdziwym kluczem do rozwiązania zagadki, nie było to, co Raymond powiedział. Ale to, co przemilczał. Słowo, którego co do zasady unikali wszyscy Zarządzający. Spekulacja.

Nagle lustro zamigotało. Po środku widniał symbol sygnalizujący przychodzące połączenie. Lox odebrała. Srebrzysta tafla znów zmieniła się w znajome pomieszczenie pełne monitorów.

– Gareth, przepraszam.

– Za co?

– Nie powiedziałem ci wszystkiego.

– Wiem.

– Wiesz?

– To dla mnie nic nowego.

Raymond wyglądał na zakłopotanego.

– Gareth, wiem, że jestem okropnym człowiekiem. Że schrzaniłem to, co między nami było. Przez to, że kłamałem. I dalej to robię. Nie chcę teraz zepsuć tego, co zostało. Jakkolwiek to nazwiesz. Ja nie śmiem nazywać tego przyjaźnią…

– Ray. Do rzeczy.

– Ach tak. Chcę tylko powiedzieć, że chyba wiem, co jest grane. Nie powiedziałem ci od razu… sam nie wiem dlaczego. Trochę z przekory, ale głównie dlatego że dla nas to trochę temat tabu. Wydaje mi się, że to atak spekulacyjny. Na Mel-Core, albo nawet na indeks IT10. Wszystko się zgadza. Po śmierci Fflaira, ale jeszcze przed jej ogłoszeniem, ktoś sprzedał duży pakiet akcji. Możliwe, że w grę wchodzą też kontrakty terminowe na IT10. Ten ktoś teraz czeka. Jak tylko morderstwo Fflaira zostanie ogłoszone, akcje jeszcze bardziej pójdą w dół. Wtedy sprawca tego zamieszania odkupi papiery po dobrej cenie. Sądząc po reakcji rynku na pierwotną transakcję, to musiał być duży pakiet. Ktokolwiek za tym stoi, zarobi grube miliony. I to zupełnie abstrahując od tego, co przytnie na kontraktach sprzedaż IT10.

Ray spojrzał jej w oczy.

– Nie wyglądasz na zaskoczoną. Domyślałaś się.

– Tak. Ale doceniam twoją szczerość. Czy tylko to chciałeś mi powiedzieć?

– Nie… Tak.

– W takim razie, muszę cię już przeprosić. Mam jeszcze sporo pracy.

– Dobrze. Dobranoc, Gareth.

– Dobranoc.

Lox patrzyła na szklistą powierzchnię lustra, która jeszcze przed chwilą była twarzą Raymonda. Gdyby ktoś zapytał ją, dlaczego zachowała się wobec niego w tak oschły sposób, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Była na siebie zła. Nie powinna karać go za przeszłość. Zwłaszcza, że chciał jej pomóc. Choć wcale nie musiał.

Gareth wstała i prawie wybiegła do gabinetu. Usiadła w fotelu i wzięła głęboki oddech. Poczuła się lepiej.

Tutaj nie było żadnych luster.

 

Raymod Riviera wyłączył komunikator. Pomieszczenie wypełnił przyjemny półmrok przełamany jedynie mętnym blaskiem ekranów kontrolnych. Każdy z nich pulsował własnym życiem. A w zasadzie cieniem życia danej spółki, kursu lub indeksu. Jedne lśniły jasną, intensywną zielenią przywodzącą na myśl świeżą trawę i pączki wiosennych liści. Inne wyglądały jak strużki krwi wypływającej z niewidocznej rany. W niektórych przypadkach, była to bardzo trafna alegoria. Czerwone smugi zwiastowały nadejście nieuchronnego. Umierające spółki tylko okazjonalnie pobłyskiwały zielenią. Doktor Riviera wiedział jednak, że te drobne odbicia są jedynie skutkiem okrutnej zabawy spekulantów. Niektóre ofiary rynku były przez to jak supernowe. Błyszczały jasno tuż przed ostateczną zapaścią. Większość jednak odchodziła powoli, w bólu. A wraz z nimi umierały sny założycieli, aspiracje inwestorów i nadzieje pracowników. Rynek był okrutny. Był bezlitosny. Był najlepszym z możliwych systemów.

W świecie bez państw i narzuconych ograniczeń, to rynek stanowił podstawę porządku i chronił społeczeństwo przed anarchią. Równowaga zapewniała mieszkańcom Siedmiu Miast opiekę medyczną, ochronę Agencji i dostęp do wszelkich możliwych dóbr i usług. Oczywiście wśród pół miliarda ludzi i Fey, wzajemne animozje i inne problemy stanowiły nieunikniony element codzienności. Nazwanie aktualnego stanu rzeczy utopią, byłoby tym samym grubym nadużyciem. Jednak w porównaniu do piekła, w którym ludzie żyli przed Zerwaniem Kurtyny, był to i tak bardzo istotny postęp. Doktor Riviera zdawał sobie z tego sprawę lepiej, niż ktokolwiek inny. Podobnie jak z tego, że nie był właściwy moment na filozoficzne rozważania.

Wrócił myślami do Lox i rozmowy, którą przed chwilą odbyli. Raymond uśmiechną się do siebie. Czuł podniecenie i przyjemną ekscytację. W jego przypadku były to objawy silnego stresu. Doktor Riviera posiadał wszelkie intelektualne i psychiczne cechy niezbędne u każdego Zarządzającego. Jedną z nich był totalny brak awersji do ryzyka. Drugą niemal nadludzka odporność na stres. W obecnej chwili, Raymond doceniał je jeszcze bardziej, niż w czasie pracy. O ile gra na kontraktach terminowych przypominała igranie z ogniem, to dyskusje z Garethiel Lox były jak zabawa zapałkami w magazynie pełnym napalmu.

Romans z tą nieprawdopodobną kobietą był jednocześnie najlepszą i najgorszą rzeczą, jaka spotkała doktora Rivierę w jego długim, burzliwym życiu. Dwa cudowne lata. Prawie każdy mężczyzna dałaby się pokroić, żeby być wtedy na jego miejscu. Większość z nich ze względu na urodę Lox. Pozostali z powodu jej pozycji. On cenił ją z zupełnie innych względów. Nie chodziło nawet o jej inteligencję. Genialny umysł Gareth był dla niego tylko niezbędnym elementem całości. Warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym. Raymond głęboko wierzył, że podstawą dobrego związku nie były cechy ukochanej osoby, ale sama bliskość partnerki i związane z nią emocje. To one stanowiły źródło, sens i samą istotę miłości. Dla pana doktora, Lox była pierwszą i jedyną osobą, która zdołała wzbudzić w nim nieznane dotąd uczucie. Tym uczuciem był strach.

Raymond Riviera zawsze miał wiele sekretów. Sekretów, które nigdy nie powinny zostać odkryte. Przez wiele lat jego tajemnice były dobrze chronione. Szczelnie zamknięte w skarbcu zbudowanym na bazie inteligencji i przebiegłości. Ray długo żył w przekonaniu, że nikt nie jest w stanie zagrozić takiemu status quo. O tym, że się mylił przekonał się w dniu, w którym po raz pierwszy osobiście poznał Garethiel. Na zawsze zapamiętał ten dzień.

Sprawa w zasadzie nie była poważna. Jeden z jego dealerów wykorzystał poufne informacje w prywatnych celach. Przekręt wyszedł na jaw. Właściciel poszkodowanej firmy zawiadomił Agencję. Jak zwykle w takich sytuacjach, doszło do sądu arbitrażowego. W czasie rozmów, doktor Riviera osobiście reprezentował swojego pracownika. Ze strony Agencji, pojawiła się Lox. Już po kilku minutach rozmowy Raymond przekonał się, że przy tej kobiecie, żadne sekrety nie są bezpieczne. Wiedział, że musi zrobić wszystko, żeby trzymać się z od niej z daleka. Uczynił dokładnie na odwrót.

W ciągu kolejnych miesięcy, podświadomie dążył do jak najczęstszych spotkań. Doszło nawet do tego, że celowo przestał tuszować niektóre występki swoich pracowników. Generalnie robił wszystko, by zwrócić uwagę Agencji. Strategia okazała się skuteczna. A przynajmniej tak mu się wydawało. Kilka miesięcy po tym, jak zaczęli się spotykać, Gareth wyznała, że z jej perspektywy cała sytuacja wyglądała nieco inaczej. Przeprosiła go za to, że nękała jego firmę mnóstwem zbędnych kontroli. Powiedziała, że całe zamieszanie było wyrazem tego, jak bardzo jej się spodobał. Domniemane polowanie okazało się tańcem dwóch myśliwych.

Ich związek był burzliwy, intensywny i namiętny. Im bardziej się do siebie zbliżali, tym Ray mocniej pragnął jej towarzystwa. Nie był pewien, czy kocha ją jako kobietę. Ale na pewno kochał wrażenia, jakich mu dostarczała. Każdy dzień z Lox był jak balansowanie na ostrzu brzytwy. Jego piękna, niebezpieczna kochanka przez cały czas była bliska odkrycia strasznej prawdy, której przecież wcale nie szukała. Wiele razy, genialny umysł Gareth był tylko o krok od odkrycia jego mrocznych sekretów Raymonda. Ta świadomość dawała mu nieporównywalny z niczym zastrzyk adrenaliny. Dzięki Garethiel Lox, Raymond Riviera na nowo odkrył zapomniany smak ryzyka. Znowu poczuł, że żyje.

Teraz ona wróciła. Znów wtargnęła w jego życie by siać chaos wśród subtelnych intryg i misternych planów. Kiedy zapytała go o przyczynę rynkowych turbulencji wokół Mel-Core, pierwszy raz od dawna poczuł autentyczny, zimny i absolutnie cudowny strach.

Raymond Riviera zaśmiał się cicho do swoich monitorów. Gra znów się rozpoczęła.

– Mój ruch, kochanie.

Włączył komunikator i wybrał numer swojej sekretarki.

– Tiano, wezwij tu Hala.

 

Leel patrzyła w zaskoczone oczy dziewczyny stojącej za kontuarem. Czasami trudno było jej uwierzyć, że po tylu latach koegzystencji, większość ludzi nadal żyła w przekonaniu, że skrzydlate Fey żywią się jedynie rosą i pyłkiem kwiatów.

– Poproszę burgera i małe frytki – powtórzyła.

– Ach… eee… oczywiście. Co do picia?

– Duży napój imbirowy.

– Masz zamiar to pić, czy się w tym kąpać? – Tom wyglądał na szczerze rozbawionego.

– Bardzo śmieszne.

– A co będzie dla pana?

– Nic, dziękuję. Ja tylko płacę – sięgnął do kieszeni.

– Ok. To będzie pięć dwadzieścia – dziewczyna przesunęła kartę pod skanerem – Dziękuję.

Całe zamówienie zostało przygotowane w ciągu kilkunastu sekund. Tom zaniósł tacę do wybranego wcześniej stolika usytuowanego na drugim końcu sali. Zajął miejsce. Leel bezceremonialnie usiadła na blacie i zaczęła rozwijać papier, w który otulona była jej kanapka.

– Pokroisz mi?

– Jasne.

Detektyw podzielił burgera na równe ćwiartki. Każdą z nich przekroił jeszcze na połowę. Leel obserwowała cały proces w skupieniu przeżuwając frytkę.

– Dzięki.

Wzięła kawałek. Pomimo zabiegów Toma, porcja nadal była większa od jej głowy. Leel wcale to nie przeszkadzało.

– Ciekawe dlaczego nie robią ich w naszym rozmiarze?

– Może dlatego, że jesteś jedyną znaną mi wróżką, która je burgery?

– To o niczym nie świadczy. Założę się, że gdyby były mniejsze, chętni od razu by się znaleźli.

– No nie wiem. Fey chyba w ogóle nie przepadają za takim jedzeniem. Widzisz tu jakieś elfy? Swoją drogą, jestem ciekaw, dlaczego Lox wybrała ten lokal na miejsce spotkania. Ona też nie wygląda mi na osobę, która je takie rzeczy.

– A czy szefowa wygląda ci na osobę, która je cokolwiek? – Leel parsknęła – Babka jest prawie twojego wzrostu, a waży chyba tyle, co niedożywiona elfka.

– Pewnie przez stres…

– O! Cicho, Tom. Już jest.

Do restauracji weszła Lox. Jak zawsze była ubrana niezwykle efektownie. Tym razem miała na sobie szary trencz związany w talii ozdobnym paskiem, turkusowe rajstopy i nieodłączne szpilki. Zestaw uzupełniała ogromna torba ozdobiona srebrnymi ćwiekami. Leel nie interesowała się modą, ale nie trzeba było być ekspertem, by widzieć, że to cacko musiało kosztować fortunę. Wróżka rozejrzała się po sali.

– To tyle jeżeli chodzi o dyskretne spotkanie – szepnęła.

Wszyscy goście patrzyli na Lox. Kobiety na torbę. Mężczyźni na jej właścicielkę. Prezes Agencji zdawała się tego nie zauważać. Swobodnie podeszła do ich stolika.

– Cieszę się, że już jesteście – zajęła jedno z wolnych miejsc – Mamy mało czasu i dużo do omówienia.

– Czy możemy tu rozmawiać? – Leel jeszcze raz rozejrzała się po sali.

– Tak. Mam przy sobie ametystowy amulet z zaklęciem dyskrecji Alakaia. Postronne osoby przysłuchujące się naszej rozmowie będą święcie przekonane, że rozmawiamy o pogodzie i innych nieistotnych sprawach.

– Super. Przynajmniej już wiem, po co wam te fikuśne bagaże.

Skrzydlate Fey nigdy nie nosiły torebek ani innych asymetrycznych dodatków. Wszelkie tego typu gadżety bardzo pogarszały sterowność podczas lotu. Leel nie musiała się tym przejmować. W kieszeniach Toma zawsze było dość miejsca na jej rzeczy.

– O czym chcesz z nami rozmawiać? – kontynuowała – Sądziłam, że nasze raporty są dosyć szczegółowe.

– Były bardzo pomocne. Zwłaszcza informacja o śmierci Fflaira.

Tom wyraźnie się ożywił.

– Czyli jednak szkatułka – szepnął. Po chwili dodał głośniej – Czy to znaczy, że tak naprawdę chcesz, żebyśmy zajęli się tą sprawą?

– I tak. I nie – Lox uśmiechnęła się tajemniczo – Wiem, że do tej pory nie zawracałam wam głowy porwaniami. Wyznaczyłam was do tego zadania, dlatego, że jesteście najlepsi i nigdy mnie nie zawiedliście. A Anzelm Lenoir jest moim przyjacielem. To on prosił, żebym wybrała do kogoś sprawdzonego. Śmierć Fflaira jest istotna tylko przez to, że obie sprawy są powiązane. Ale to już pewnie wiecie.

– Słyszałam rozmowę rodziców porwanej. Pan Lenoir jest przekonany, że uprowadzenie córki jest konsekwencją tych morderstw. Twierdzi przy tym, że nie ma pojęcia, w jaki sposób zabójca dotarł do ofiar. Mimo że, to on sam był jedyną osobą, która mogła mu to umożliwić. Żeby było ciekawiej, zarzeka się też, że nie rozmawia o pracy nawet z żoną.

– Anzelm nie umie kłamać. Od wielu lat gram z nim w pokera – Lox zaczęła bawić się kosmykiem włosów – W tej grze jest taka zasada: „Jak nie wiesz, kto przy stole jest największym frajerem, to znaczy, że sam nim jesteś„. Anzelm zawsze żył w błogiej nieświadomości. On tylko udaje, że jest twardy i ma kontrolę nad sytuacją. W rzeczywistości to szczery, uczciwy i trochę zagubiony facet. Znam go na tyle, by ręczyć, że to nie on sprzedawał informacje zabójcy lub jego mocodawcom. Anzelm po części zdaje sobie sprawę z tego, że nie umie kłamać i na szczęście rzadko to robi. Jednak mijanie się z prawdą może przybrać różne postaci. Jestem przekonana, że nie był wtedy do końca szczery z Ranelą.

– To ja już nic nie rozumiem…

– Ale ja tak – senny ton głosu Toma zniknął zupełnie – Nie kłamał, ale też nie powiedział wszystkiego. Żona rzeczywiście nie wiedziała nic o jego sprawach zawodowych. Ale to nie znaczy, że z nikim o nich nie rozmawiał. On zwierzał się Jean. A córeczka tatusia przekazywała wszystko swojemu kochankowi, o którym śniła w noc przed zniknięciem. Temu, o którym opowiedziała nam jej przyjaciółka. Teraz to wszystko ma sens. Pan Lenoir sam przyznał, że tym razem zarząd Elysium nie zdołał ukryć morderstwa. Choć informacji o śmierci Fflaira nie podano do publicznej wiadomości, ktoś najwidoczniej już o niej wie. Nie znam się na tych giełdowych sprawach, ale zamieszanie na rynku było chyba dość poważne. „Mark", lub jak mu tam inaczej, wiedział, że jest spalony. Że prędzej, czy później Agencja dotrze do Jean. I że on będzie następny.

– Brawo, Tom. Cieszę się, że doszliśmy do podobnych wniosków.

Leel miała wrażenie, że jej partner na pewno by się zarumienił, gdyby tylko był w stanie. Uśmiechnęła się pod nosem.

– Jest jeszcze jedna kwestia – Leel wypiła łyk napoju imbirowego – Zastanawiam się, czy dziewczyna została uprowadzona, czy też po prostu zwiała ze swoim kochasiem?

– Techniczni potwierdzili, że w domu nie było śladów włamania ani obcego DNA – dodał Tom – Ale to chyba o niczym nie świadczy.

– I nie ma najmniejszego znaczenia – przerwała Lox – To, że dziewczyna sama wyszła z domu, nie oznacza, że w tej chwili nic jej nie grozi. „Mark" i jego pracodawcy to niebezpieczni ludzie. Niewykluczone, że to właśnie ukochany Jean jest mordercą. Dlatego musimy znaleźć ją jak najszybciej.

– Tylko jak? – Leel odłożyła napoczętą frytkę – Tajemniczy kochanek jest wielką niewiadomą. Nikt poza Mannon nie wie o jego istnieniu. Dziewczyna ma nam przygotować informacje o miejscach i datach schadzek, ale nie wiem czy to w jakikolwiek sposób pomoże. A jeżeli nawet, to ściganie go na podstawie relacji nastolatki i wątpliwych poszlak będzie bardzo czasochłonne i prawdopodobnie niezbyt skuteczne.

– Dlatego nie będziecie szukać „Marka". Nie bezpośrednio.

Uśmiech zniknął. Lox nagle stała się bardzo poważna.

– Zanim powiem wam więcej, musicie dobrze zapamiętać jedno. Waszym celem jest znalezienie Jean, a nie walka ze złem tego świata. Fflairowi i pozostałym i tak nie pomożecie. Są martwi i tak już zostanie. Bez względu na to, czy uda wam się rozwiązać zagadkę ich śmierci, czy nie. Za tą sprawą stoją potężni, bezwzględni ludzie. Oni nie zawahają się zabić was i mnie, jeżeli tylko poczują się zagrożeni. Nie twierdzę, że nie mogłabym się im przeciwstawić. Ale nie o to chodzi. Dla mnie wygrana bitwa to taka, która nie wymaga wszczynania wojny. Zadaniem Agencji jest wykonywanie powierzonych zadań, a nie walka z wiatrakami. Znajdźcie Jean i wygrajcie tą bitwę. Ale obiecajcie mi, że nie będziecie niepotrzebnie się narażać.

Leel przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. A to zdarzało jej się niezwykle rzadko. Zerknęła na Toma. Był jeszcze bardziej wpatrzony w szefową, niż zwykle. Czuła, że będą z tego kłopoty.

– Jasne, szefowo. Nie zależy nam na tym, żeby dać się zabić. Znajdziemy dziewczynę i na tym koniec. Powiedz nam tylko, jak mamy to zrobić?

Lox wydawała się usatysfakcjonowana.

– Zacznę od początku. Wiecie już, że poza Fflairem zginęły jeszcze dwie osoby. Dzięki informacjom z waszego pierwszego raportu, udało mi się zmanipulować prezesa Elysium tak, że wszystko wyśpiewał. Pierwsza ofiara to Arnaud Simeon z Arlette. Druga – Sygin Svartalfsdotter, była prezes Bifrots Estates. Długo nie potrafiłam znaleźć związku pomiędzy tymi sprawami. W końcu postanowiłam skorzystać z rady specjalisty. Odbyłam rozmowę z Zarządzającym Funduszem Yggdrasil…

– Pani byłym? – Tom był genialnym detektywem, ale czasami po prostu nie potrafił trzymać języka za zębami. W takich chwilach, Leel żałowała, że jej gabaryty uniemożliwiają korzystanie z normalnych krzeseł. Inaczej na pewno kopnęłaby go pod stołem.

– Tak Tom. Z moim byłym – Lox najwidoczniej się nie przejęła. Uśmiechnęła się nawet – W każdym razie, dzięki tej rozmowie znalazłam wspólny motyw. Mimo że skutki tych trzech morderstw były zupełnie różne, wszystkie stwarzały doskonałe warunki do spekulacji akcjami przedmiotowych spółek i kontraktami terminowymi na odpowiadających im indeksach.

– Chcesz powiedzieć, że trzy osoby zginęły, żeby ktoś mógł zarobić trochę kasy?

– Leel, tu nie chodzi o „trochę" kasy. Jeżeli mam rację i za sprawą rzeczywiście stoi jeden z wielkich funduszy, to gra toczyła się o całe miliardy. Kiedyś ludzie zabijali z dwóch powodów. Dla władzy albo dla pieniędzy. Żyjemy w czasach, w których te dwa pojęcia stały się tożsame.

– Przekonałaś mnie. Jak mamy się dowiedzieć, o który fundusz chodzi?

– Atak spekulacyjny na akcje Mel-Core zaczął się od sprzedaży dużego pakietu akcji. Transakcja miała miejsce w nocy. W każdym z podejrzanych funduszy dyżurowały wtedy pojedyncze osoby. Tak się składa, że mam już pełną listę. Musicie znaleźć tych dealerów i dyskretnie się do nich zbliżyć. Tom, będziesz wiedział co robić dalej. Tylko żadnych brawurowych akcji i wymachiwania odznakami. Pamiętajcie, co wam mówiłam. Nikt nie może wiedzieć, co robicie. Nie jesteśmy gotowi, żeby iść teraz na wojnę. Czy to jasne?

– Jak słońce – Leel uśmiechnęła się promiennie.

– Oczywiście – dodał Tom.

– Dobrze – Lox sięgnęła do torebki – Na tej karcie pamięci macie nazwiska i adresy czterech podejrzanych dealerów. Wiecie, co robić. Co do szczegółów, pozostawiam wam wolną rękę.

Wstała.

– Zostawię was teraz. Późno już, a ja muszę jeszcze kogoś odwiedzić. Powodzenia.

Zniknęła za drzwiami.

– Odpal kartę.

Tom bez słowa podłączył urządzenie do swojego komunikatora. Przez chwilę oboje studiowali listę.

– Pierwsza dealerka mieszka w tej samej dzielnicy, co Geitlerowie i państwo Lenoir – zauważył Tom – Jest jeszcze w miarę wcześnie. Może przy okazji odwiedzimy Mannon?

– Lox mówiła, żeby dać sobie spokój z tym całym Markiem.

– Niby tak, ale to zawsze jakiś dodatkowy trop. Poza tym dziewczyna na pewno napracowała się nad tym zestawieniem.

– Wzruszające – Leel uśmiechnęła się ironicznie – Dobra, przekonałeś mnie. Wpadniemy do Geitlerów po wizycie u panny… jak jej tam?

– Lana Selithian.

 

– To naprawdę fascynujące Victorze. Te wszystkie obliczenia, siły i pomiary wytrzymałości. Masz taką odpowiedzialną pracę.

Lana wkładała dużo wysiłku w to, by jej głos brzmiał odpowiednio. Wiedziała, że nic tak nie działa na mężczyzn, jak szczery podziw w oczach kobiety. W tym wypadku, o szczerości nie mogło być mowy, ale ona robiła wszystko, by Victor tego nie odczuł.

– To musi być bardzo stresujące. Jak ty sobie z tym radzisz?

– Stresujące? Bo ja wiem… Może? Ja w zasadzie tylko szkicuję i wykonuję wstępne obliczenia. Wysyłam to potem do studia, a zespół robi resztę.

– Jesteś zbyt skromny.

– E tam. Ale dość już o mnie. Czym dokładnie ty się zajmujesz, Lano?

– Niczym ciekawym. Prace biurowe i takie tam.

– Ach. Jesteś sekretarką? Asystentką?

– Coś w tym rodzaju – uśmiechnęła się słodko – Opowiedz mi proszę o twoim ostatnim projekcie.

Po dziesięciu latach pracy w charakterze dealera w funduszu hedgingowym, Lana była mistrzynią niedopowiedzeń i subtelnych manipulacji. Co do zasady, nie miała z tym problemu natury moralnej. Oczywiście zawsze kłamała tylko w imię większego dobra. Zwykle rzeczonym dobrem była realizacja budżetu i związana z tym gratyfikacja finansowa. W tym przypadku, stawka była jeszcze wyższa. Lana liczyła na premię w postaci związku z naprawdę porządnym facetem. A to już było coś. Do tej pory, nie miała szczęścia w miłości. Zwykle spotykała się albo z draniami, albo zakompleksionymi dupkami, którzy dawali nogę, gdy tylko zaczynali mieć choćby mgliste pojęcie o stanie jej konta i prawdziwym charakterze „pracy w biurze".

Lana uważała się za atrakcyjną kobietę i przez wiele lat nie mogła zrozumieć, co robi nie tak. W końcu dotarło do niej, że nawet fajni i pozbawieni kompleksów faceci nie zawsze czuli się przy niej pewnie.

Nigdy nie miała problemu z nawiązaniem pierwszego kontaktu. Wiedziała, że podoba się mężczyznom. Drobniutka, wielkooka elfka o niemal dziecinnej twarzy budziła w nich instynkty opiekuńcze. Przy tak subtelnej i kruchej istotce, każdy z nich czuł się jak prawdziwy rycerz, broniący swojej słodkiej, delikatnej księżniczki. Czar porcelanowej lalki pryskał, gdy pomiędzy zakochanych wkradała się proza życia. Wtedy wychodziło na jaw, że właścicielka tych ogromnych, bursztynowych oczu jest istną wilczycą w owczej skórze. I to nie byle jaką wilczycą, ale ogromną krwiożerczą waderą. Prawdziwą samicą alfa. W tej pracy nie było miejsca dla osób o słabej psychice i miękkim sercu. Pod względem siły przebicia i braku moralnych zahamowań, Lana była jak buldożer. Wiedziała, że Victor prędzej czy później się o tym dowie. Ale jeszcze nie teraz. Nie na cudownej randce w eleganckiej, romantycznej restauracji. Zdecydowała, że jej wewnętrzny pitbull pozostanie uwiązany na mentalnej smyczy. Na szczerość przyjdzie odpowiedni moment. Teraz był czas ochów, achów i trzepotania rzęsami.

Lana w spokoju słuchała kolejnej fascynującej opowieści o projektowaniu wiaduktu, kiedy nagle…

– Lana!

Elfka omal nie spadła z krzesła słysząc znajomy głos dobiegający z wnętrza jej własnej czaszki.

– Lana, jesteś tam!?

– Hal? – pomyślała – Jestem zajęta. Nie będę teraz z tobą rozmawiać.

– Lana, posłuchaj…

– Daj mi spokój. Pogadamy o tym ju…

– Nie! Musisz uciekać.

– Nigdzie się stąd nie ruszam – czuła rosnącą irytację – Wiem, że jesteś zazdrosny o Victora. Niepotrzebnie ci o nas mówiłam. Zaraz cię zablokuję.

– Lana. Proszę posłuchaj…

– Nie będę cię słuchać, ty nadęty dupku!

Wokół zapadła cisza. Dopiero po chwili, Lana zdała sobie sprawę, że nie tylko Hal zamilkł. I z tego, że ostatnie zdanie wykrzyczała na głos. Victor patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. Podobnie jak pozostali goście restauracji.

– W takim razie wezmę rachunek.

– Victor, to nie było do ciebie. Ja…

– Cokolwiek to było, wolałbym porozmawiać o tym na zewnątrz.

Lana rozejrzała się po sali. Ukradkowe spojrzenia, szepty i dziwne uśmiechy, przekonały ją, że Victor ma rację. Kelner wykazał się wyczuciem sytuacji i błyskawicznie przyniósł rachunek. Po kilku minutach byli już na zewnątrz.

– Victor, ja naprawdę nie mówiłam do ciebie – zaczęła.

– Wiem – uśmiechnął się – Rozmawiałaś z kimś na odległość. Mimika cię zdradziła. Nie rób takich wielkich oczu. W studiach architektonicznych też przydają się magowie. Jedna z moich stażystek bez przerwy rozmawia w ten sposób ze swoim nowym chłopakiem. Czasami wygląda to naprawdę zabawnie. Niby patrzy na plansze, udaje, że coś wylicza, a jednocześnie uśmiecha się co chwilę i przewraca oczami jak zakochana nastolatka.

– Och. To aż tak widać?

– Nie. Przynajmniej nie w twoim przypadku. Gdybym się tak intensywnie nie przyglądał twojej ślicznej buzi, to pewnie nic bym nie zauważył. Jesteś w tym lepsza od Lucy. Podejrzewam, że w innych magicznych sprawach też. Czy chcesz mi coś powiedzieć? A może w twojej firmie, trening magiczny jest niezbędnym elementem cv każdej sekretarki?

– Sekretarki, nie – Lana czuła, że zakłopotanie całkowicie ją opuściło – Ale ja jestem ekspertem do spraw transakcji pochodnych. Zajmuję się kontraktami na indeksy giełdowe i towary w JD Scatcha.

– To ciekawe. Byłem przekonany, że pracujesz w bankowości – Victor znów się uśmiechnął – To, że całymi daniami siedzę w domu i szkicuję nie oznacza, że jestem całkowicie pozbawiony umiejętności społecznych. Mam nastoletnią córkę. Umiem rozpoznać, kiedy ktoś nie mówi mi całej prawdy. Poza tym, tylko idiota uwierzyłby, że taka dziewczyna jak ty, jest sekretarką.

– Jak mam to rozumieć? Jeżeli miał to być komplement, to ci się nie udało. Nie uważam, żeby praca sekretarki była w jakikolwiek sposób gorsza od mojej.

– Nie w tym rzecz – Victor wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał wybuch śmiechu – Nikt o zdrowych zmysłach nie zatrudniłby cię w tym charakterze. Jesteś uparta, wybuchowa i chorobliwie ambitna. To widać na pierwszy rzut oka. Jako sekretarka, zafundowałabyś swojemu szefowi mentalną kastrację. Mężczyźni na stanowiskach unikają takich kobiet.

– No i właśnie w tym problem – westchnęła – Przepraszam, że ściemniałam, ale sam widzisz, że nie miałam wyjścia. Gdybym już na pierwszej randce mówiła, czym się zajmuję, większość facetów uciekłaby ode mnie z krzykiem.

– Na szczęście nie jestem większością. I zapewniam, że nigdzie się nie wybieram. Wbrew temu, co możesz o mnie myśleć, nie należę do facetów, którzy boją się silnych i interesujących kobiet. Jestem wdowcem, samotnie wychowującym dziecko. Czy uważasz, że w moim życiu jest jeszcze miejsce na przerośnięte ego?

Lana uśmiechnęła się. Pierwszy raz od dawna czuła, że wszystko jest na właściwej drodze.

Wieczorny spacer był jeszcze cudowniejszy niż kolacja w restauracji. Rozmawiali, śmiali się i trzymali za ręce. Zupełnie straciła poczucie czasu. Niewiadomo kiedy znaleźli się w Ogrodach.

Ogrody były mieszkalną dzielnicą Avalonu. Tu znajdowały się domy Victora i Lany oraz innych przedstawicieli klasy średniej, którzy woleli wille położone wśród zieleni od apartamentów w szklanych wieżach. Zespół parkowy zajmował powierzchnię wielu hektarów. Rezydencje były luźno rozsypane wśród gajów, oczek wodnych i urokliwych alejek. Victor tłumaczył jej kiedyś, że dzielnica została zaprojektowana w taki sposób, by stworzyć mieszkańcom wrażenie życia we własnym, prywatnym parku. Lana uważała, że zadanie zostało wykonane na piątkę. Dom jej najbliższych sąsiadów znajdował się kilkanaście minut piechotą od niej. W dzielnicy nie było dróg dojazdowych, a nieliczne pojazdy mieszkańców trzymane były na parkingu położonym na peryferiach. Taki stan rzeczy jak najbardziej jej odpowiadał. Po stresującym dniu w pracy, nic tak nie odprężało jak idylliczny spokój Ogrodów.

Alejki oświetlone były za pomocą wielokolorowych, kryształowych lamp, których blask jeszcze bardziej podkreślał romantyczną atmosferę wieczoru. Lana słuchała kolejnej opowieści Victora. Zastanawiała się, jak w ogóle mogła pomyśleć, że jego praca jest nudna. Teraz nie musiała się zmuszać by okazywać sztuczne zainteresowanie. Chłonęła każde jego słowo z autentyczną fascynacją.

Gdy dotarli w okolice jej domu, było już późno. Alejki praktycznie opustoszały. Od czasu do czasu mijał ich samotny biegacz lub ktoś z psem. W końcu, zza kolejnego zagajnika wyłonił się dom Lany.

Budynek był prosty i nowoczesny. Przypominał szklaną kostkę ozdobioną tarasami z drewna i stali. Jej znajomi twierdzili, że budynek nie wyglądał na dom należący do elfki. W Ogrodach mieszkało wiele Fey, ale ich wille przeważnie nawiązywały do bajkowej, drzewno-koronkowej stylistyki. Lana wiedziała, że ten tradycyjny design był dziedzictwem sprzed Zerwania Kurtyny. Do niej ten styl kompletnie nie przemawiał.

– Wejdziesz? – zapytała, gdy tylko znaleźli się na ganku.

– Jak mógłbym odmówić – Victor spojrzał jej prosto w oczy.

– Mannon nie będzie się martwić?

– Jest dużą dziewczynką. Poza tym bardzo cię lubi.

– Miło mi to słyszeć – weszli do środka – Rozgość się. Napijesz się czegoś?

– Wezmę to, co ty.

– Mam w lodówce białe wytrawne wino. Chyba, że wolisz jakiegoś drinka?

– Wino będzie idealne.

– W takim razie, zaraz wracam.

Lana weszła do kuchni i wzięła głęboki oddech. Czuła jednocześnie podniecenie i stres. Dawno nie spała z mężczyzną. A z takim, który naprawdę jej się podobał, nie była już chyba całe wieki.

– Nie spieprz tego – szepnęła do siebie nalewając wino.

Po chwili namysłu, do kieliszków dodała jeszcze porcelanową miseczkę z oliwkami. Oceniła zawartość tacy krytycznym okiem. Dobrze. Skromnie i z klasą. Zawahała się. Zamiast po tacę, sięgnęła do wnętrza torebki. Spryskała szyję i dekolt wodą toaletową. Wyjęła puderniczkę… i omal nie krzyknęła.

W lusterku, tuż ponad jej ramieniem mignęła upiorna, biała maska. Lana zareagowała błyskawicznie. Spekulacja na kontraktach terminowych wymagała kociego refleksu i umiejętności trzeźwego myślenia nawet w najbardziej stresujących warunkach. Teraz te cechy uratowały jej życie.

Lana chwyciła butelkę wina i uderzyła nią na oślep. Dokładnie tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się porcelanowe oblicze. Odgłos tłuczonego szkła uświadomił jej, że cios był celny. Skoczyła w bok. W locie przekręciła się tak, by zwrócić się twarzą w kierunku domniemanego przeciwnika. Zanim jej plecy dotknęły ziemi, zrozumiała, że zdążyła w ostatniej chwili. W drzwiach lodówki tkwił sztylet. Faliste ostrze znajdowało się dokładnie na wysokości jej serca. Rękojeść otoczona była czarną rękawicą, która skrywała dłoń zabójcy. Mroczna, smukła postać w masce odwróciła się w jej kierunku. Lana z impetem uderzyła o kafelki. Była tak przerażona, że prawie nie poczuła bólu.

– Lana, co się…?!

– Victor, uciekaj!

Faliste ostrze pofrunęło w stronę stojącego w drzwiach mężczyzny. Lana wrzasnęła. Strach zniknął. Jego miejsce zajęła wściekłość. Jej ciało wypełniła moc. Czas zwolnił. Sztylet wyglądał, jakby płynął zanurzony w gęstej galarecie. Lana sięgnęła w jego kierunku. Wiedziała, jak trudno wpłynąć na rozpędzony przedmiot. Uchwycenie Splotu Rzeczywistości otaczającego coś, co błyskawicznie zmienia swojej miejsce w czasoprzestrzeni było prawie niemożliwe. Ale i tak łatwiejsze niż znalezienie porządnego mężczyzny. Czas znów przyśpieszył. Sztylet z impetem uderzył we framugę kilkanaście centymetrów od głowy Victora.

Lana odetchnęła z ulgą. A w zasadzie spróbowała. Okryte czernią dłonie zacisnęły się na jej szyi jak stalowe obcęgi. Moc zniknęła. Wyśliznęła jej się z rąk. Lana sięgnęła, by ponownie uchwycić Splot, ale jej starania było równie daremne jak walka o oddech. Poczuła, że słabnie.

Głuchy odgłos uderzenia wyrwał ją z letargu. Niemal w tym samym momencie, bolesny uścisk oplatający szyję osłabł. Coś poderwało ją do góry. Spojrzała w przerażone oczy Victora.

– Jesteś cała? Musimy uciekać.

Nie protestowała. Wybiegając z kuchni, spojrzała za siebie. Morderca klęczał na podłodze trzymając się za głowę. Obok leżała wgnieciona patelnia. Wbiegli do salonu. Chwilę później, byli już na zewnątrz.

Lana zatrzymała się dopiero w brzozowym zagajniku położonym pięćdziesiąt metrów od domu. Ciężko usiadła na ziemi. Z trudem łapała oddech. Obolała szyja płonęła żywym ogniem.

– Nie wiem, co to było – Victor wziął kilka oddechów – Ale niewiele brakowało. Kiedy zobaczyłem sztylet lecący w moją stronę, myślałem, że już po mnie. Ty to zrobiłaś?

– Tak – nie miała siły, by mówić więcej.

– Ten drań nawet się nie pofatygował, żeby sprawdzić czy trafił. Od razu rzucił się na ciebie – Victor ostrożnie wychylił się zza drzewa – I całe szczęście. Gdyby nie to, nie miałbym szansy na akcję z patelnią.

– Widzisz coś?

– Nie. Ale to twardziel. Nie stracił przytomności, choć walnąłem z całej siły. Coś mi mówi, że to jeszcze nie koniec.

Kawałek białej kory z trzaskiem odpadł od drzewa, za którym chował się Victor. Zaskoczony mężczyzna przez mgnienie oka patrzył na ślad odprysku. Lana szybciej zrozumiała, co się dzieje. Pociągnęła go na ziemię. W tym samym momencie, obok głowy Victora coś przemknęło. Kosmyk jasnych włosów upadł na ziemię.

– Cholera – szepnęła elfka – skurczybyk ma pistolet z tłumikiem.

– Dwa jeden dla ciebie – Victor próbował się uśmiechnąć – Znowu uratowałaś moją skórę. Co robimy?

– Wezwiemy pomoc. Masz komunikator?

– Nie. Został w płaszczu. Co z twoim?

– Był w torebce.

– Niech to.

Kolejny strzał poruszył krzaki tuż nad nimi. Na ich głowy posypało się konfetti rozdartych liści paproci.

– Jest coraz bliżej – Victor głośno przełknął ślinę – Nie możesz rzucić na niego jakiegoś zaklęcia? Jesteś magiem. Potraktuj go kulą ognia, piorunem albo czymś…

– Naoglądałeś się za dużo filmów akcji – Lana uśmiechnęła się słabo – Ja pracuję w finansach. Mogę go co najwyżej postraszyć zamknięciem pozycji walutowej.

– Ze sztyletem poszło ci całkiem nieźle.

– Telekineza przydaje się przy kontraktach na towary z rozliczeniem brutto.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Ale zrób coś. Cokolwiek. Przestał strzelać. Wcale mi się to nie podoba.

– Dobra – Lana uspokoiła się na tyle, by móc sięgnąć do Splotu – Spróbuję odwrócić jego uwagę. Potem biegniemy.

– Lepszy taki plan niż żaden.

– Udam, że tego nie słyszałam. Gotowy? Na trzy.

Lana sięgnęła do Splotu. Delikatne fale mocy rozeszły się wokół niej tworząc koncentryczną, niewidzialną pajęczynę. Czarodziejka zamknęła oczy i wczuła się w wibracje. Coś przemieszczało się w ich kierunku delikatnie muskając wirtualną sieć. Lana była jak pająk, który odbiera ruchy swojej niedoszłej ofiary. Problem polegał na tym, że w tym konkretnym przypadku, role zostały odwrócone.

– Raz.

Lana otworzyła oczy i spojrzała w górę. Wybrała przestrzeń pomiędzy wierzchołkami dwóch dorodnych brzóz. Oszacowała odległość. W przypadku teleportacji towarów, miejsce dostawy lub odbioru zawsze było definiowane szczegółowo za pomocą precyzyjnych współrzędnych. Poza tym, surowce będące przedmiotem kontraktu z reguły się nie przemieszczały. Nie była pewna, czy uda jej się wywołać pożądany efekt. Sięgnęła do Splotu. Nie było innego sposobu, żeby się przekonać.

– Dwa.

Uwolniła moc. Poczuła gwałtowne szarpnięcie i ból gdzieś w środku. Splot nie lubił takiego traktowania. Używanie magii bez przygotowania miało swoje konsekwencje. Zignorowała strużkę krwi, która popłynęła jej z nosa. Dokończyła zaklęcie.

Zadziałało. Pomiędzy czubkami drzew zamajaczył ciemny kształt. Powietrze rozdarł krzyk zaskoczenia.

– Trzy!

Pobiegli. Sekundę później, za nimi rozległo się głuche uderzenie. Upadek z tej wysokości mógł spowodować poważne obrażenia, a nawet śmierć. Mógł, ale nie musiał. Lana nie chciała ryzykować. Biegła w kierunku domu swoich najbliższych sąsiadów, tych, którzy poznali ją z Victorem.

Byli już mniej więcej w połowie drogi, gdy Lana poczuła, że coś musnęło echo jej wirtualnej pajęczyny. Choć zaklęcie zostało zerwane, zmysły pozostały wyostrzone. Odwróciła się. I natychmiast tego pożałowała. Za nimi podążał bezszelestny cień. Zabójca zbliżał się niebezpiecznie szybko.

– Victorze! – krzyknęła – On jest za nami!

Jakby na potwierdzenie tych słów, jej policzek musnął pęd powietrza. Kula minęła ją o włos. Lana odwróciła się. Odległość znów się skurczyła. Pistolet uniósł się do strzału. Lana pociągnęła Victora w boczną alejkę osłoniętą krzewami bukszpanu.

I zatrzymała się gwałtownie pod wpływem nieoczekiwanego uderzenia.

Tylko silne ramię Victora powstrzymało ją przed upadkiem. Kobieta, na którą wpadła Lana, nie miała tyle szczęścia. Właśnie podnosiła się z ziemi mierząc ich zaskoczonym i poirytowanym spojrzeniem turkusowych oczu.

– Co tu się…?

– Ściga nas zabójca – Victor pomógł jej wstać – Ma pani komunikator?

– Mam coś lepszego.

Kobieta sięgnęła do torby. Pomimo okoliczności, Lana nie mogła nie zauważyć, że był to najdroższy model z nowej kolekcji Pierre'a Astora. Tym większe było jej zaskoczenie, gdy zobaczyła, co skrywało wnętrze luksusowego przedmiotu.

Jasnowłosa kobieta trzymała w ręce największą giwerę, jaką Lana kiedykolwiek widziała. Pistolet miał dwie lufy i ogromny celownik optyczny. Nieznajoma stanęła w rozkroku i wycelowała w kierunku głównej alei.

– Na ziemię.

Victor i Lana posłuchali bez obiekcji. W samą porę. Pomiędzy żywopłotami pojawiła się czarna sylwetka. Rozległ się strzał, wysoki krzyk i odgłos uderzenia. Kobieta pobiegła. Bardzo szybko jak na kogoś w piętnastocentymetrowych szpilkach.

Lana podniosła się ostrożnie.

W alejce ponownie pojawiła się nieznajoma. Miała przy sobie dwa pistolety. Druga broń była mniejsza i wyposażona w tłumik.

– Uciekł – powiedziała bezbarwnym głosem – Oberwał, więc stawiam na warunkową teleportację.

– Kim pani jest? – wykrztusiła Lana.

– Nazywam się Garthiel Lox. I to ja tu zadaję pytania.

Koniec

Komentarze

Z uwag technicznych: już drugi raz wyłapałem sformułowanie: "modowego światka" - moim zdaniem jest niepoprawne i powinno być "światka mody".

Bardzo podoba mi się postać Garthiel Lox - wykreowałaś niezłą femme fatale.

Znów kilka błędów, które nic a nic nie odebrały przyjemności z czytania. Ale musisz robić uważniejszą korektę.

Eferelin Ran - masz rację, tak rzeczywiście będzie lepiej. Poprawię w oryginale :)

a.k.j - Przy następnym tekście (który już powstaje), postaram się zrobić to lepiej. Jestem otwarta na wszystkie uwagi, także te krytycze. Jak skończysz, wal śmiało ;)

Eferelin Rand - Oj sorki, literówka w Twojej ksywce. Cieszę się, że Gareth Ci się podoba. Bardzo chciałabym też usłyszeć (a raczej przeczytać), co myślisz o pozostałych postaciach. Zawsze wydawało mi się, że to właśnie ciekawi bohaterowie są najważniejszym elementem dobrej historii.

Nowa Fantastyka