- Opowiadanie: Ranferiel - Kontrakt - część I

Kontrakt - część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kontrakt - część I

Lana lubiła samotne dyżury w biurze. Miała wtedy czas, żeby spokojnie pomyśleć. Poza tym widok z okien był naprawdę piękny. Pogrążone we śnie miasto Avalon wydawało sięulotne i tajemnicze. Prawie magiczne. Nocny widok z najwyższego piętra wieży przywodził na myśl świat sprzed Zerwania Kurtyny. Oczywiście było to tylko jej prywatne odczucie. Tak naprawdę nikt przecież nie wiedział, jak wtedy było. Istniało wiele hipotez, z których większość uważała za całkowicie absurdalne. Bo jak na przykład wyobrazić sobie życie bez magii? Lana sama była magiem i świat pozbawiony mocy wydawał jej się całkowicie nieprawdopodobny.

Z żalem odeszła od okna. Mimo wszystko była w pracy.

Całą przeciwległą ścianę zajmowały wąskie półki, z których każda stanowiła oparcie dla setek niewielkich, kryształowych kul. Kontrakty świeciły jednostajnym, srebrnym blaskiem. Nocne dyżury zazwyczaj były spokojne.

Lana ponownie pogrążyła się w swoich myślach. Tym razem znacznie bardziej przyziemnych. Zastanawiała się, co powinna włożyć na jutrzejszą randkę z Victorem. Ich związek, był jeszcze na tym etapie, kiedy takie szczegóły mają ogromne, niemal zasadnicze znaczenie. Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że Victor był człowiekiem i miał nastoletnią córkę. Lana była od niego kilka lat starsza, ale jej wygląd wcale tego nie odzwierciedlał. Dla elfów czas był znacznie bardziej łaskawy. Z doświadczenia wiedziała, że ludzie bywają na tym punkcie przewrażliwieni. Znacznie częściej dotyczyło to kobiet, niż mężczyzn, ale i tak nie miała zamiaru ryzykować. To była dopiero piąta randka, a Victor naprawdę jej się podobał. Zdecydowała, że założy coś klasycznego.

Znajomy, czerwony blask skutecznie przywrócił ją do rzeczywistości. Lana westchnęła. To tyle, jeżeli chodzi o spokojny dyżur.

Nieśpiesznie podeszła do półki. Jedna z kryształowych kul pulsowała rytmicznie rzucając purpurowe refleksy. Wewnątrz znajdowała się poszarpana, czerwona kreska. Choć na pierwszy rzut oka, linia wyglądała jak zatopiona w krysztale, cały czas dynamicznie się poruszała. Bardzo szybko. Prosto w dół.

Lana dotknęła kuli. Yggdrasil Invest. Wyszeptała kilka słów.

Przez chwilę miała nadzieję, że nikt nie odpowie. To by załatwiło sprawę. Na nocnym dyżurze, drugi próg oznaczał automatyczne zamknięcie kontraktu. Sądząc po szybkości, za jaką koniec czerwonej linii zmierzał w kierunku podłogi, nie trwałoby to długo. Niestety, nie miała tyle szczęścia.

– Witaj, słonko – z wnętrza kuli dobiegł znajomy głos – W czym mogę pomóc?

– Hal, cieszę się, że to ty. Nie mam dzisiaj siły na użeranie się z Kerai.

– Też się cieszę, że cię słyszę, maleńka. Co mogę dla ciebie zrobić w ten piękny dzień?

– Dzień..? – no tak, w Asgardzie trwał dzień polarny – Hal, posłuchaj. Jeden z waszych kontraktów właśnie leci na drugi próg. Znasz zasady. Albo uzupełnicie depozyt, albo będę zmuszona to ubić.

– Zamykaj, dziecinko – Hal był ewidentnie rozbawiony.

– Jesteś pewien? To duży kontrakt na IT10. Jesteście pięć baniek w plecy.

– Mam tego pełną świadomość. Zamykaj.

– Hal… Czy ty coś wiesz?

– Nic. Zupełnie nic, dziecinko. Spokojnej nocy, Lano.

– Hal…!

I się rozłączył. Lana zaklęła pod nosem. Wyszeptała kilka słów. Czerwona kula pękła pod jej palcami.

– Maleńka, jesteś tam jeszcze?

Lana omal nie krzyknęła ponownie słysząc głos Hala. Tym razem dochodził z wnętrza jej własnej głowy. I wcale nie sprawiał wrażenia rozbawionego.

– Jestem – pomyślała.

– Dobrze. Nasza kochana mamusia sprzedała dzisiaj cały pakiet Mel-Core Corporation. Nie powinienem ci tego mówić, ale i tak nic już z tym nie zrobisz.

– Ile tego było? Dużo?

– Wystarczająco.

Jakby na potwierdzenie jego słów, jedna z kryształowych kul zapłonęła czerwienią. Potem następna. I kolejna. Po chwili płonął już cały regał IT10.

– Dlaczego mi to mówisz ? – pomyślała. Cieszyła się, że rozmowa odbywa się telepatycznie. Nie chciała, żeby Hal słyszał drżenie w jej głosie.

– Sądziłem, że będziesz chciała wiedzieć. Może skoczymy na kawę, jak następnym razem będziesz w Asgardzie? To znaczy, jak już skończysz z tym architektem.

– Nie mam zamiaru… – nie dokończyła. Rubinowe kule zaczęły pękać. Jedna za drugą.

– Muszę spadać. Spokojnej nocy, Lano.

– Daruj sobie ironię!

Ale już go nie było. Lana została sama. W milczeniu obserwowała jak indeks łamał kolejne bariery. Jak gasły kolejne kontrakty.

Potem przestała patrzeć. Wyszła do kuchni i zrobiła sobie herbatę.

Gdy wróciła na salę, wszystkie czerwone światła zniknęły. Regały pełne były potłuczonego szkła, które stopniowo rozpływało się w nicość.

Lana piła herbatę. Przed nią rozpościerał się krajobraz finansowej apokalipsy.

Czekała na poranek.

 

Zapach porannej kawy wypełniał kuchnię i nieśmiało wdzierał się do salonu. Poza aromatem espresso w powietrzu wisiało coś jeszcze. Napięcie. Znienacka, miarowe syczenie ekspresu zostało zagłuszone przez nieśmiały stukot kołatki.

– Anzelmie, już są!

Ranela Lenoir zerwała się z fotela. Błyskawicznie pokonała szeroki hall i niemal wbiegła do przedpokoju. Zatrzymała się tylko na chwilę, żeby pośpiesznie wytrzeć wilgotne policzki i sprawdzić, czy jej granatowy tusz do rzęs na pewno znajdował się tylko tam, gdzie powinien. Ranela żyła w przekonaniu, że prawdziwej damie nie wypada okazywać emocji. A już na pewno nie w taki sposób. W jej mniemaniu okazjonalne omdlenia były jak najbardziej w dobrym tonie. Przyjmowanie gości w rozmazanym makijażu to jednak zupełnie inna kategoria zdarzeń i niewybaczalne faux pas. Nawet w tych okolicznościach.

– Jak dobrze, że…!

Ranela przerwała w pół słowa na widok chudego, rudowłosego młodzieńca, który postanowił zawitać do jej domu w najmniej odpowiednim momencie. Blady, smutny chłopak trzymał w rękach kartonowe pudełko i najwyraźniej próbował coś powiedzieć.

– Nic nie kupię, nie interesuje mnie zbawienie ani inne farmazony twojej sekty i…. – rzut oka na pudełko – …i nie mam zamiaru przygarniać żadnych zwierząt! Do widzenia!

Dębowe drzwi zamknęły się z głośnym trzaskiem. Niemal w tym samym momencie, do hallu wszedł Anzelm Lenoir.

– Czy to…?

– Nie! To nie oni. To tylko jakiś włóczęga, który…

Stuk, stuk.

– Że też ludzie mają czelność przychodzić tu w takim momencie i, i…!

– Nie płacz już, kochana – pan Lenoir sięgnął w kierunku klamki – Zajmę się tym.

– Nie! Ja to zaczęłam i ja to skończę. Zaraz przemówię temu nicponiowi do słuchu.

Ranela poczuła, że to doskonała okazja by się wyżyć. Wyrzucić z siebie żal i przynajmniej na chwilę nie czuć rozdzierającej bezradności. Z furią szarpnęła za klamkę. Dobrze. Chłopak nadal tam był.

– Posłuchaj, ty…!

– Pani Lenoir? Jestem detektyw Marley. Przysyła mnie Agencja. W sprawie państwa córki – młody człowiek wyrecytował prawie na bezdechu jednocześnie prezentując srebrny medalion z wygrawerowanym mieczem.

– Jak śmiesz mi przery…! Yyy… słucham?

Ranela poczuła, że się czerwieni. W innych okolicznościach wybrnęłaby z tej żenującej sytuacji symulując efektowne omdlenie lub analogiczny atak kobiecej słabości. Teraz jednak nie było na to czasu.

– Ach, panie detektywie… – sama była zaskoczona, że udało jej się zdobyć na tak spokojny ton – Przepraszam za nieporozumienie. Myślałam, że jest pan… Nie ważne. Proszę, proszę do środka.

Ku jej uldze, przynajmniej Anzelm zachował kamienną twarz. Noce spędzone przy pokerowym stole nie okazały się totalną stratą czasu.

– Witamy w naszym domu panie detektywie. Jestem Anzelm Lenoir. To moja żona, Ranela. Proszę jej wybaczyć to drobne nieporozumienie. Jest roztrzęsiona.

Detektyw uśmiechnął się lekko. Przez chwilę wyglądał jeszcze młodziej. I co dziwne, jeszcze smutniej.

– W tych okolicznościach, to całkowicie zrozumiałe.

– Nie stójmy tak. Proszę do środka.

W drodze do salonu, Ranela miała chwilę, żeby lepiej przyjrzeć się przybyszowi. A im dłużej się przyglądała, tym przedstawiciel Agencji mniej jej się podobał.

Podświadomie spodziewała się poważnego, wysokiego mężczyzny emanującego pewnością siebie. Albo dojrzałego detektywa z błyskiem geniuszu w oku. Albo zdeterminowanej pani detektyw, która powie jej, że wszystko będzie dobrze. W zasadzie Ranela nie wiedziała, czego ma się spodziewać. Ale na pewno nie spodziewała się tego.

Detektyw był dziwny. Co gorsza, Ranela nie do końca wiedziała, co było główną przyczyną tej dziwności. Wszystko w nim było nie takie, jak być powinno.

Włosy detektywa nie były rude, jak pierwotnie myślała. Tylko wściekle pomarańczowe i prawie tak jaskrawe jak, jego różowe tęczówki. Różowe. Nie czerwone, jak u albinosów i niektórych elfów. Różowe w sposób przywodzący na myśl watę cukrową, storczyki i nieprzyzwoitą bieliznę. Pani Lenoir nie podobał się ten kolor, ani skojarzenia, jakie wywoływał. Oczy i włosy upiornie kontrastowały ze skórą barwy papieru. Detektyw poruszał się równie dziwnie, jak wyglądał. Zbyt bezszelestnie i płynnie, prawie jakby w ogóle go nie było. W miarę normalne było tylko ubranie. Szary golf, pasiasty szalik i prochowiec – stereotypowy atrybut detektywa. Wszystko proste i sztampowe. I zupełnie nie na miejscu. No i jeszcze ten nieszczęsny karton.

– Proszę usiąść. Napije się pan czegoś?

– Nie. Dziękuję.

Detektyw ostrożnie odłożył swoje pudełko i zajął miejsce wskazane przez Anzelma. Ranela poczuła się pewniej. Kiedy się nie poruszał, wyglądał trochę bardziej zwyczajnie. Trochę.

Miała nadzieję, że coś powie. Dla niego najwidoczniej nie było to takie oczywiste. Po prostu położył dłonie na kolanach i przez chwilę rozglądał się po pokoju.

– A gdzie jest pana partnerka? – Anzelm postanowił rozładować rosnące napięcie – Informowano mnie, że Agencja oddeleguje dwoje detektywów do tej sprawy.

– To prawda – znowu ten smutny uśmiech – Leel także prowadzi w tej chwili dochodzenie.

– Doskonale, doskonale… Ufam, że jest bardzo kompetentną osobą. Przepraszam, ale czy nie powinien nas pan o coś zapytać? Kiedy ostatni raz widzieliśmy Jean i tym podobne.

– Wszystko jest w protokole. Czy mógłby obejrzeć pokój córki?

– Tak od razu? A pytania?

Anzelm wyglądał na zbitego z tropu. Najwyraźniej on również nie tego się spodziewał.

– Na wszystko przyjdzie czas. Czy mógłbym zobaczyć pokój, panie Lenoir?

– Oczywiście – Anzelm wstał niechętnie i skierował się w kierunku schodów – Tędy. Nie bierze pan… pudełka?

– Nie. Nie będzie mi teraz potrzebne.

Ranela była zaskoczona, że mąż tak szybko dał za wygraną. Po dwudziestu latach małżeństwa, znała go na wylot. Anzelm był uparty, przebiegły i wiedział jak postawić na swoim. Bez tych cech nie zaszedłby tak wysoko. Szybka kapitulacja oznaczała, że był bardziej poruszony niż, dawał po sobie poznać. Być może nawet bardziej niż ona sama. Obecność dziwnego detektywa odwróciła jej uwagę, od natrętnych myśli. Teraz wszystko wróciło. Łzy ponownie napłynęły do oczu.

– Kochanie, nie płacz już.

Nawet nie zauważyła, że Anzelm wrócił. Sam.

– A..a gdzie detektyw Marley?

Dopiero jej własny głos uświadomił jej, jak bardzo musiała być zapłakana.

– Już dobrze. Nie płacz – przytulił ją – Detektyw powiedział, że chce zostać na chwilę w pokoju Jean. On na pewno znajdzie naszą córeczkę. Teraz wszystko jest w jego rękach.

Ranela zaniosła się jeszcze głośniejszym szlochem. Myśl, że życie jej dziecka zależy od tego człowieka przyprawiła ją o konwulsje.

– Tak, wiem. Wygląda… specyficznie – kontynuował – Ale otrzymałem zapewnienie Lox, że Agencja wyśle swoich najlepszych ludzi.

– Ludzi…?

– Chociaż nie jest elfem.

– Wolałabym elfa. Przynajmniej wiadomo, czego można się po nich spodziewać.

– Ale nie można im ufać.

– Llorel jest elfem i ja mu ufam.

– Kochanie, Llorel jest twoim fryzjerem. Tu chodzi o życie naszej córki, a nie układanie włosów.

Ranela mocniej przytuliła męża. Wzięła kilka głębokich oddechów. Pomogło.

– Już mi lepiej – wytarła łzy – Kto mógł to zrobić? Jean zawsze była taka cicha i spokojna. I wszyscy ją lubili. Kto mógłby chcieć ją skrzywdzić?

Anzelm zdjął okulary. Wydawał się zakłopotany.

– Nie wiem czy udajesz, czy próbujesz to wyprzeć. Spójrzmy prawdzie w oczy. Ktokolwiek to zrobił, nie chodzi mu o Jean tylko o mnie. O moją pracę.

– Wiem… – Ranela spróbowała się uśmiechnąć – Może to i lepiej? Niedługo ktoś zadzwoni z żądaniem okupu. Za kilka godzin zapłacimy i nasza dziewczynka wróci do nas i…

Po jego minie widziała, że coś jest nie tak.

– Anzelmie… o co chodzi?

– Nie chciałem ci mówić. Ale już nie mogę…. – pokerowa twarz znikła – Wczoraj coś się stało w firmie. Ktoś zginął w Elysium. Zamordowano klienta. Jednak nie to jest najgorsze…

– Zamordowano? Ale przecież system ochrony jest doskonały?!

– Nie jest. To akurat wiemy już od dawna. To trzecie takie zabójstwo w czasie dwóch ostatnich lat.

Ranela milczała. Nie wiedziała, co powiedzieć.

– Rozumiem. Tuszowaliście to.

– "Co się dzieje w Elysium, zostaje w Elysium". To nasze motto. Dwa razy nam się udało. Klienci są anonimowi a moi pracownicy dyskretni. Tym razem sprawa wyszła na jaw. I tożsamość ofiary także. Zginął Irion Fflair, prezes Mel-Core Corporation. A co gorsza, informacja wyciekła. W nocy zareagował rynek. Wszystkie większe fundusze sprzedawały akcje Mel-Core, jakby się umówiły. Być może tak właśnie było… Dzisiaj wszystko się kończy.

Anzelm ukrył twarz w dłoniach.

– Przestań! Nic się nie kończy! Teraz liczy się tylko Jean. Jaki to wszystko ma związek z naszą córką? Przecież, nie mogą cię winić za śmierć tego człowieka. Nie ty odpowiadasz za ochronę. Jesteś Wiceprezesem do spraw Logistyki!

– Tak. Czy wiesz, co tak naprawdę oznacz to stanowisko? To, że tylko ja znam tożsamość kluczowych klientów.

– W takim razie, skąd zabójca wiedział, gdzie szukać? Skąd wiedział, że Fflair był tej nocy w waszym hotelu?

– Nie wiem. Naprawdę, nie wiem – zaśmiał się. Raneli nie podobał się ten śmiech – Gdyby ktoś mnie o to zapytał, powiedziałbym, że ode mnie. Nic już nie rozumiem. Bez względu na wszystko, oni tak myślą. I mają Jean.

– Jacy "oni"?

– Nie wiem. To może być każdy. Akcjonariusze, rodzina Fflaira, konkurencja? Dziennikarze nic jeszcze nie wiedzą, ale rynek szybko przenosi informacje. Założę się, że analitycy w ciągu kilku godzin domyślą się, co się stało. Albo w inny sposób poznają prawdę. Szefowie funduszów wiedzieli prawie od razu. Nie wiem, jak to możliwe. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że detektyw Marley, jest tak dobry, jak twierdzi Lox.

– Oby. Zaraz mu wszystko opowiesz. Ze szczegółami.

– Nie! Ranelo, tego nie mogę zrobić pod żadnym pozorem. "Co się dzieje w Elysium, zostaje w Elysium" – to więcej, niż motto. To część przysięgi. Kontraktu. Geas. Nie mogę rozmawiać o mojej pracy. Z nikim, nawet z tobą.

– Co mnie obchodzi twój kontrakt! Tu chodzi o Jean. Im więcej detektyw będzie wiedział, tym szybciej ją znajdzie.

– Nie znajdzie, bo przestanie jej szukać. Jeżeli złamię warunki kontraktu, stracę posadę. A wraz z nią ubezpieczenie i opiekę Agencji. Wtedy już nikt nam nie pomoże.

Ranela poczuła, że robi jej się słabo.

– Jesteś pewien, że on dalej jest w pokoju Jean – ściszyła głos do szeptu – Jeżeli coś słyszał…?

– Nic nie słyszał. Pokój jest zamknięty od zewnątrz i wyciszony. Sam o to poprosił. Powiedział, że potrzebuje piętnastu minut spokoju. Mam po niego przyjść… – zerknął na zegarek – … za dokładnie dwie minuty.

– Dobrze. Idź po niego.

Po kilku chwilach spędzonych na pośpiesznym poprawianiu makijażu, Ranela była gotowa na rozmowę z detektywem. Zarówno wizualnie, jak i psychicznie.

– I jak, panie detektywie? Czy udało się panu coś ustalić?

Detektyw Marley miał nieobecny, senny wyraz twarzy.

– Słucham…? Ach. Tak. Nie. Nie ma śladów włamania. W ciągu godziny zjawi się ekipa techniczna. Tak na wszelki wypadek. Myślę, że to potwierdzą.

– Co to oznacza?

– Nic. Wszystko. W zasadzie są dwa prawdopodobne wyjaśnienia. Albo porywacz był bardzo, ale to bardzo dobry w swoim fachu, albo… państwa córka wyszła stąd o własnych siłach. A może nawet dobrowolnie. Niewykluczone, że niepotrzebnie się państwo martwią. W jej wieku ucieczki z domu zdarzają się często. A na pewno częściej, niż porwania. Czy Jean ma chłopaka, albo bliską przyjaciółkę, u której mogłaby się zatrzymać?

– Gdyby miała chłopaka, na pewno byśmy o tym wiedzieli. Jean nie interesuje się chłopcami. To spokojna, cicha dziewczyna. Zawsze mogliśmy jej ufać.

– Przepraszam, jeżeli to zabrzmi niedelikatnie – detektyw wyglądał na autentycznie speszonego – ale rodzice nastolatków, często nie wiedzą wszystkiego o swoich dzieciach.

– Rozumiem, co pan sugeruje. Ale Jean to anioł i nie ma przed nami tajemnic. Jej przyjaciółka Mannon powie to samo. Za chwilę spiszę panu jej dane.

– W takim razie, to już w zasadzie wszystko. Dziękuję.

– Już? – Ranela nie wiedziała czy czuć ulgę, czy niepokój – Czy na pewno nie ma pan do nas więcej pytań?

– Nie. To już wszystko. Za godzinę przyjedzie ekipa techniczna. Za chwilę będzie tu też negocjator Agencji, na wypadek telefonu z żądaniem okupu. Proszę się nie martwić. Wszystkim się zajmiemy.

– Mhm… w takim razie odprowadzę pana.

Detektyw podniósł swój karton i poszedł w ślady Anzelma. Po chwili wahania, Ranela także ruszyła w kierunku drzwi.

– Bardzo dziękuję za pomoc. Jean to nasz największy skarb. Proszę ją znaleźć.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, pani Lenoir.

– Jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia.

– Do zobaczenia.

Gdy tylko detektyw zniknął za drzwiami, Ranelę ogarnęło dziwne uczucie. Subtelna mieszanka oczekiwania i wewnętrznego spokoju. Przez chwilę pani Lenoir nie wiedziała jak nazwać to uczucie. Kojarzyło się z poranną jutrzenką i pachniało kwiatami wiśni. I na pewno było różowe. Wtedy znalazła odpowiednie słowo. Nadzieja.

Ranela uśmiechnęła się do siebie. Oczy tego dziwnego człowieka miały kolor nadziei.

 

Tom Marley, Detektyw Piątej Rangi Agencji Porządku Sekcji Avalon, usiadł pod drzewem i oparł brodę na skrzyżowanych ramionach. Czuł, że potrzebuje chwili żeby uporządkować myśli. A jeszcze bardziej potrzebował snu.

Tom wiedział, że właśnie tego mu trzeba. Sen kusił. Dobry, długi sen w jakimś spokojnym miejscu. Albo nawet tu, w olchowym zagajniku położonym naprzeciw domu państwa Lenoir. Tom odrzucił pokusę. To było trudne. Prawie bolesne. Jednak wiedział, że nie ma czasu żeby spać. Zbyt wiele pytań domagało się odpowiedzi, a kolejne za chwilę miały zostać zadane.

– Kiedy w końcu raczysz mnie wypuścić? – stłumiony, ale niezwykle dobitny kobiecy głosik był jak kubeł zimnej wody.

Tom zerwał się na równe nogi i błyskawicznie otworzył kartonowe pudełko.

– Leel, przepraszam. Na śmierć o tobie zapomniałem.

Z wnętrza wyskoczyła wróżka. Błękitna, srebrnowłosa i bardzo poirytowana. Motyle skrzydełka trzepotały wściekle, a złote oczy aż iskrzyły od słusznego oburzenia. Mimo że drobne ciałko Leel było długości jego przedramienia, Tom wiedział, że drażnienie partnerki nie jest mądrym pomysłem.

– O własnej głowie byś zapomniał, jakbym cię nie pilnowała. Teraz mów. Czego się dowiedziałeś?

– Niewiele. Echo było niewyraźne i bardzo chaotyczne. Wychwyciłem tylko kilka ostrych obrazów. Mężczyzna w błękitnych okularach, wenecka maska i drzewo pozbawione liści. Nie wiem, czy ma to jakikolwiek związek z jej zniknięciem. Żeby powiedzieć coś konkretnego potrzebuję więcej informacji. Kontekstu. Ty zacznij. Opowiedz, co mówili w czasie mojej nieobecności. Może uda mi się znaleźć jakiś punkt zaczepienia.

Leel fuknęła coś po nosem, ale najwidoczniej nie miała zamiaru protestować.

– Ale obiecaj mi, że ostatni raz robimy ten numer z pudełkiem.

– Przecież działa. Nie rozumiem, o co ci chodzi.

– Bo to nie ty siedzisz w pudełku! Następnym razem zamontujemy dobry, staroświecki podsłuch.

– Montaż podsłuchu trwa. Jeżeli to rzeczywiście porwanie, nie mamy na to czasu.

– „Jeżeli to porwanie"? Masz wątpliwości?

– A ty nie masz? To nastolatka. Nie było śladów włamania a ostatniej nocy śniła o jakimś facecie, który na pewno nie był jej rówieśnikiem. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że grzeczna córeczka rodziców zwiała gdzieś z tym mężczyzną. Porwanie wymaga motywu. Widzisz jakiś?

Leel uśmiechnęła się drapieżnie.

– Po tym, co usłyszałam siedząc w tym przeklętym kartonie? Całe mnóstwo.

Tom w skupieniu wysłuchał szczegółowej relacji z rozmowy państwa Lenoir. Wnioski były w zasadzie takie, jak zawsze. Zamiast odpowiedzi, pojawiło się jeszcze więcej pytań.

– To rzeczywiście komplikuje sprawę. Kiedy zobaczyłem, że śniła o tym mężczyźnie, byłem pewien, że to zwykła ucieczka z domu.

– Mimo wszystko, nie możemy tego wykluczyć. A wracając do snów. Może było tam coś jeszcze? Coś, co wskazywałoby na motyw ewentualnego porywacza?

– Jeżeli to porwanie, to echo snu dziewczyny w niczym nam nie pomoże. Porwani zwykle nie wiedzą, co ich czeka. A już na pewno o tym nie śnią.

– W takim razie – wzruszyła ramionami – jesteśmy w punkcie wyjścia. Jedyne, co udało nam się ustalić ze stuprocentową pewnością, to smutny fakt, że pracujemy dla pary rasistowskich japiszonów, których zdaniem Fey nadają się tylko do układania włosów. Zastanawiam się, dlaczego szefowa przydzieliła nas do tego zadania? Rozumiem, że ten facet jest szychą, ale nie popadajmy w paranoję! Przecież specjalizujemy się w zabójstwach, a nie porwaniach małych, biednych, bogatych dziewczynek…

Leel zawsze dużo mówiła. Więcej, niż przeciętny, zdrowy psychicznie mężczyzna byłby w stanie znieść. W dodatku miała cienki, piskliwy głosik, który doprowadzał do szału ludzi obojga płci. Paradoksalnie, właśnie te cechy sprawiały, że dla Toma była partnerką idealną. I więcej niż partnerką. Była natchnieniem i inspiracją. Tom uważał się za artystę wśród detektywów. A każdy prawdziwy artysta musi mieć swoją muzę. Właśnie tym była dla niego Leel.

– … poza tym przez to całe zamieszanie na rynku straciłam dobre pięć patyków…

– Leel…

– …muszę zadzwonić do mojego maklera. Jak uważasz, czy subtelne wykorzystanie uzyskanych dziś informacji, będzie poważnym nadużyciem?

– Leel.

– …nikt nie musi wiedzieć skąd…

– Leel!

– No co?!

– Chyba znalazłem kontekst. Wspólny mianownik.

– No to wal.

– To Lox.

– Szefowa? Nie rozumiem.

– Słyszałaś kiedyś o powieści szkatułkowej?

– Nie.

– To taka technika literacka. Opowieść w opowieści. Zwykle wygląda to tak, że bohater spotyka kogoś, kto opowiada mu jakąś historię, która pozornie nie ma żadnego związku z fabułą. Stopniowo pojawiają się kolejne wątki. Czytelnik powoli zaczyna zauważać powiązania pomiędzy poszczególnymi elementami historii. Opowieść zatacza koło a bohater uświadamia sobie głębszy sens zdarzeń, o których słyszał lub w których brał udział. Lepiej nie umiem tego opisać. Ta sprawa to właśnie taka szkatułka. Moim zdaniem, Lox nie przydzieliła nas do tego zadania ze względu na koneksje pana Lenoir. Zniknięcie dziewczyny miało dać nam impuls do podjęcia właściwego śledztwa. Państwo Lenoir nieświadomie skierowali nas na trop morderstwa Fflaira. Morderstwa, które oficjalnie jeszcze nie miało miejsca. Nie zostało zgłoszone i tym samym nie może być ścigane. A przynajmniej nie oficjalnie.

Tom przerwał. Leel patrzyła na niego z nieskrywanym rozbawieniem.

– Chyba trochę przekombinowałeś – uśmiechnęła się pobłażliwie – Dobrze wiesz, że gdyby Lox chciała, żebyśmy zajęli się sprawą Fflaira nie musiałaby się uciekać do sztuczek. Po prostu kazałaby to zrobić. I to bez względu na to, czy informacja o jego śmierci jest już jawna, czy nie. Jak Gareth Lox mówi, że ktoś nie żyje to w dziewięćdziesięciu procentach przypadków tak jest. W pozostałych dziesięciu, jest to jedynie kwestią czasu.

– Ale…

– Nie ma żadnego ale. Pamiętaj, że podstawowym narzędziem Agenta nie jest broń, siła ani zdolności parapsychiczne. Ale Brzytwa Ockhama, którą nosimy na medalionach.

– "Nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę".

– Dokładnie. Dlatego skupmy się teraz na szukaniu prostych, racjonalnych rozwiązań.

– W takim razie, proponuję zacząć od przesłuchania przyjaciółki. Jeżeli dobrze pójdzie, od razu wykluczymy ucieczkę z domu i będziemy mogli się skupić na motywie porwania.

– Dlaczego zakładasz, że nie będzie odwrotnie?

Tom czuł, że kusząca perspektywa snu oddala się coraz bardziej. Detektyw nie wiedział, kim był Ockham, ani jaki był pierwotny kontekst jego filozofii. Brzytwa przetrwała Zerwanie Kurtyny i próbę czasu, ale tożsamość autora zgubiła się gdzieś w odmętach historii. Jedno było jednak pewne. Tom coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Ockham musiał być bardzo szczęśliwym człowiekiem.

– Leel, najprostsze rozwiązania może i są najlepsze, ale w praktyce występują one niezwykle rzadko.

 

Mannon Geitler próbowała się skupić na nauce. A im bardziej próbowała, tym bardziej czuła się poirytowana. Jej wzrok co chwilę dryfował w kierunku zdjęcia stojącego na biurku. Nienawidziła go. Najchętniej pozbyłaby się przeklętej fotografii razem z okropną złoto-różową ramką, w którą była oprawiona. Kilka razy już prawie się na to zdecydowała, ale zawsze coś ją powstrzymywało. Czasami wystarczył sam fakt, że zdjęcie było prezentem. Prezentem od jej najlepszej przyjaciółki.

Zdjęcie przedstawiało dwie młode dziewczyny w kostiumach kąpielowych. Obcięta na krótko szatynka była wysoka, szczupła i umięśniona. Wyglądała jak tancerka albo gimnastyczka. I była tak śliczna, że jej towarzyszka, blondynka z kucykami, wydawała się przy niej prawie przeźroczysta. Choć jasnowłosa dziewczyna nie była gruba, to przy wiotkiej, opalonej koleżance wyglądała jak mała, biała bulwa. Mannon zacisnęła usta. To ona była tą bulwą.

Mannon nienawidziła tego zdjęcia. Nie potrafiła jednak zmusić się, żeby znienawidzić osobę, od której je dostała. Jean Lenoir po prostu nie dało się nie lubić. Była zbyt idealna. I była jej przyjaciółką. A to znaczyło bardzo wiele.

Mannon często zastanawiała się, dlaczego wybór padł właśnie na nią. Z jakiego powodu piękna, inteligentna, wysportowana i niesamowicie popularna Jean, wybrała taką szarą myszkę jak ona? Kiedyś nawet ją o to zapytała. Jean najpierw wyglądała na zaskoczoną, a potem roześmiała się i powiedziała: „Bo cię kocham, głuptasie! Przyjaciół się nie wybiera… po prostu się nimi jest. A my będziemy przyjaciółkami aż po grób!". Taka właśnie była Jean Lenoir. Szczera, urocza, rozbrajająca. Idealna. A nie można nienawidzić ideału. To jeszcze bardziej komplikowało sytuację.

Mannon wiedziała, że gdyby tylko udawała, że jej zależy, byłoby znacznie łatwiej. Nadal mogłaby korzystać ze statusu „popularnej dziewczyny". Być zapraszaną na imprezy i chodzić z przystojnymi chłopcami… nawet tymi, którzy zadawali się z nią tylko po to, by być blisko Jean. Wystarczyłoby tylko zachować obojętność.

Mannon chwyciła ramkę, zamachnęła się… ale zamiast cisnąć znienawidzonym przedmiotem o ścianę, ostrożnie odstawiła zdjęcie na miejsce. Czuła złość, żal i rozgoryczenie. Czuła się zdradzona. Zazdrosna. Ale nadal nie potrafiła znienawidzić Jean.

– Mannon, kochanie – głos ojca skutecznie przywrócił ją do rzeczywistości – Przyjdź tu proszę!

Choć ojciec pracował w domu, bardzo rzadko czegokolwiek od niej chciał. Zwykle był tak pochłonięty swoimi projektami, że widywali się tylko w trakcie posiłków. Było południe. Za wcześnie na lunch.

W sumie była mu wdzięczna. Nie miała ochoty dłużej myśleć o Jean.

Weszła do salonu.

Ojciec nie był sam. W jednym z czterech foteli siedział młody mężczyzna. Mannon uznała, że jak na rudzielca jest nawet przystojny. Dopiero po chwili zauważyła, że gości było dwoje. Sąsiedni fotel zajęła mała, skrzydlata Fey.

– Mannon, usiądź – ojciec był wyraźnie spięty – To detektywi Marley i Silverdust. Z Agnecji. Chodzi o Jean.

Mannon poczuła, że robi jej się słabo.

– Czy ona..?

– Spokojnie – przerwała Fey – Jej rodzice dziś rano zgłosili zaginięcie. Podejrzewamy porwanie, ale niewykluczone, że po prostu uciekła z domu. Jesteśmy tu, by to ustalić. Liczymy na twoją pomoc.

– Opowiedz nam o Jean.

Mannon ukradkiem zerknęła na detektywa. Miał ładny, głęboki głos. Hipnotyzujący. I był jeszcze przystojniejszy, niż sądziła na początku.

– Ja i Jean przyjaźnimy się od pierwszej klasy – zaczęła – Ona jest prymuską, kapitanem drużyny gimnastycznej i ogólnie wszyscy ją lubią. Jest zawsze taka… brakuje mi słowa. Wiem! Poprawna. Poprawna to właściwe słowo. Ale to już pewnie wiecie od jej rodziców… Mam mówić dalej?

– Tak, proszę. Im więcej się dowiemy, tym lepiej.

– Nie to, że jest nudna. Przeciwnie. Jest szalenie popularna. Chodzi o to, że zawsze jest miła, pomocna i taka… idealna.

„Nie to, co ja".

– Czy ma jakichś wrogów?

– Jean? Nigdy w życiu. Przecież mówiłam, że wszyscy ją uwielbiają. Ona nie jest taka, jak inne popularne osoby. Nigdy nie jest wredna, nie wywyższa się… Chociaż, możliwe, że niektóre dziewczyny w szkole jej zazdroszczą.

„Na przykład ja".

– Czy ma chłopaka?

Mannon spodziewała się tego pytania. Wzięła głęboki oddech. Chciała mieć to już za sobą.

– Nie. Czasami daje się zapraszać na randki, ale nigdy na poważnie z nikim nie była. Czy to ważne?

– Tak, bardzo – detektyw Marley przyglądał się jej badawczo – Podejrzewamy, że ukrywała związek przed rodzicami. Mamy podstawy by sądzić, że uciekła z domu żeby być ze starszym od siebie mężczyzną.

Mannon poczuła, że coś w niej pękło. Ku jej zaskoczeniu, to uczucie było znacznie gorsze, niż straszny moment, kiedy myślała, że Jean nie żyje. Wszystko ułożyło się w logiczną całość. Jean zniknęła. Zostawiła ją. Po tym wszystkim, co Mannon dla niej zrobiła. Nagle uczucia żalu i bezsilności zniknęły. Zastąpiła je wściekłość. „Jak mogła? Jak mogła mi to zrobić"? Mannon podniosła głowę. Jej wzrok napotkał różowe oczy detektywa Marleya. To niesamowite spojrzenie pomogło jej podjąć decyzję.

– Dobrze! Powiem wszystko. Mam już dość kłamstw. Jean nie jest taka święta, jak sądzą jej rodzice. Ona widuje się z kimś od prawie dwóch lat. Nigdy go nie spotkałam, ale wiem, że jest starszy a ona po prostu za nim szaleje. A ja… ja ich kryłam!

– Mannon…!

– Tak, tato. Wiem, że źle robiłam… Ale ona jest moją przyjaciółką.

„Była. Teraz cię zostawiła i znów jesteś sama. Znów jesteś szarą myszką Mannon, którą nikt się nie interesuje. Która nikogo nie obchodzi".

– Ona od prawie dwóch lat spotykała się z tym facetem. Mówiłyśmy jej rodzicom, że nocuje u mnie, albo że idziemy razem na imprezę. Kilka razy kryłam ją nawet przez cały weekend. Tato, pamiętasz nasz wypad nad morze? Ona nawet nie weszła na prom. A ja dwa dni siedziałam sama w namiocie. Na dodatek padało.

Mannon słyszała swój głos, ale sens słów docierał do niej jakby z opóźnieniem. A im więcej rozumiała, tym bardziej czuła się zdradzona. Gorzej. Wykorzystana. Poczuła, że łzy napływają jej do oczu.

– Ja ją kryłam. A ona mnie zostawiła. Zostawiła mnie dla niego…

– Nie płacz, córeczko – Mannon poczuła, że ojciec próbuje ją przytulić – Detektywi znajdą Jean i znowu będziecie razem. Jestem z ciebie dumny.

– Przepraszam – detektyw Marley wydawał się szczerze zakłopotany – wiem, że to dla ciebie trudne, ale czy możesz nam powiedzieć coś więcej o tym człowieku?

– Nie bardzo – Mannon pociągnęła nosem – Nigdy go nie spotkałam. Jean mówiła, że jest olśniewająco przystojny. I chyba bogaty. Zabierał ją w różne miejsca.

– Czy dawał jej prezenty?

– Nie. Przynajmniej nigdy się niczym nie pochwaliła.

– Byli ostrożni – detektyw Silverdust westchnęła – To nie będzie łatwe. Czy ten tajemniczy kochanek ma jakieś imię?

– Mówiła o nim „Mark".

– Pewnie fałszywe… A nawet jeżeli nie, to Marków jest na pęczki. Słaby trop.

– Będzie musiał wystarczyć – detektyw Marley wstał jako pierwszy – Dziękuję ci, Mannon. Bardzo nam pomogłaś. Ach, jeszcze jedno. Czy pamiętasz, kiedy dokładnie miały miejsce spotkania Jean i tego mężczyzny?

– Nie pamiętam dat. Ale przejrzę kalendarz, zdjęcia i może jakoś to ogarnę.

– To będzie bardzo pomocne. Kiedy tylko przygotujesz te informacje, albo przypomnisz sobie coś jeszcze, daj znać – Fey uśmiechnęła się ciepło – Zostawiłam nasze numery twojemu tacie. Do widzenia.

Kiedy wyszli, Mannon miała mętlik w głowie. To było trudne. Czuła, że zdradziła przyjaciółkę. Było jej z tym źle. Potem zjadła lunch z tatą. Rozmawiali dłużej, niż zazwyczaj. Cały czas powtarzał, że jest z niej dumny i że zrobiła, co należało. W końcu mu uwierzyła.

Przez całe popołudnie analizowała historię schadzek Jean. Ustalała kolejne daty i jeszcze bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jej decyzja była słuszna. Przecież nie zdradziła Jean. Była trochę zła i zazdrosna, ale nie ma to znaczenia. Robiła to dla jej dobra. Ten facet, kimkolwiek jest, na pewno ją omamił. Wykorzystał naiwność młodej dziewczyny i egoistycznie odebrał ją rodzicom. I jej najlepszej przyjaciółce. Detektywi znajdą drania, a Jean wróci do domu. A ona, Mannon, przywita ją i powie, że wcale się nie gniewa, że chciała ją zostawić. I wszystko będzie tak jak dawniej. Nie. Będzie nawet lepiej. Bez tego mężczyzny, będzie miała Jean tylko dla siebie. Czuła ulgę. Wiedziała, że w końcu postąpiła jak należy.

Ojciec był tego wieczoru umówiony z Laną. Proponował, że to odwoła, żeby Mannon nie była sama. Ona zapewniła go, że da sobie radę. Lubiła Lanę.

Kiedy ojciec wyszedł, przygotowała sobie ogromny kubek gorącej czekolady i poszła na taras. Okryła się kocem i usiadła w głębokim, wiklinowym fotelu. Następnego dnia zadzwoni do detektywów. Zestawienie dat, które przygotowała było bardzo szczegółowe. Rozkoszowała się słodkim smakiem napoju i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Coś przysłoniło światło padające na nią z salonu. Pewnie tata jak zwykle czegoś zapomniał. Odwróciła się.

– Czego tym razem…?

Urwała w pół słowa. Patrzyła prostu w puste oczodoły białej, porcelanowej maski. Poczuła bolesny ucisk w okolicy szyi. Chciała krzyknąć. Nie mogła. Przez chwilę szamotała się bezradnie. Łzy spływały po napiętych policzkach. Widziała ciemność pełną błyszczących pszczół. Wtedy usłyszała szept.

– Aż po grób…

Potem nie było już nic.

 

Pomieszczenie było jasne i gustownie urządzone. Podłogę pokrywał parkiet z białego, matowego drewna. Ściany również były jasne. Podobnie jak skórzane fotele skupione wokół marmurowego stolika, lampy oraz szerokie, biurko umiejscowione w centralnym punkcie pokoju. Jedyny element koloru stanowiły czarne pola szachownicy ustawionej na niewielkim, białym podeście oraz zawartość kilku szklanych gablotek. Południowe słońce leniwie wlewało się przez wysokie okna zajmujące całą długość dwóch przyległych ścian gabinetu. W powietrzu unosił się subtelny zapach pomarańczy i cynamonu.

Choć pokój był jasny i przytulny, Ethan Greene czuł się, jak ktoś, kto właśnie wszedł do jaskini smoka. A w zasadzie smoczycy. Biały fotel z wysokim oparciem odwrócił się niespiesznie. Ethan stanął oko w oko z Garethiel Lox, prezesem Agencji.

– Witam, panie Greene. Proszę usiąść – głos pani prezes był dźwięczny i melodyjny – Nie zamówił pan sobie nic do picia?

Ethan zajął wskazane miejsce.

– Dzień dobry. Dziękuję. Nie jestem spragniony.

– Szkoda. Mamy doskonałą zieloną herbatę.

Zmusił się by spojrzeć w oczy swojej rozmówczyni. Piękne, ogromne oczy w kolorze lodu. Pan Greene przypomniał sobie bajki, które dawno temu czytała mu babcia. Niektóre były bardzo stare. Jedna z nich opowiadała o małym chłopcu, który wpadł w sidła złej Królowej Śniegu. Ethan czuł się jak ten chłopiec.

Garethiel Lox była absolutnie przepiękną kobietą. Miała długie, lśniące włosy barwy śniegu i twarz, za którą w dawnych czasach każdy mężczyzna z chęcią oddałby życie. Najgorsze było jednak to, że pomimo swego stanowiska, Gareth Lox nie robiła absolutnie nic by w jakikolwiek sposób ukryć swe wdzięki. A w zasadzie robiła bardzo wiele, by je wyeksponować. Teraz miała na sobie srebrny kostium składający się z dopasowanej marynarki i bardzo krótkiej spódnicy. Niebotycznie wysokie szpilki w kolorze burgunda doskonale uzupełniały zestaw. Ethan przełknął ślinę. Do tej pory rozmowy z Agencją zawsze prowadził za pośrednictwem swojego zastępcy. Teraz uświadomił sobie, jakie to szczęście, że jego zastępca jest kobietą.

Niestety, tym razem stawka była zbyt wysoka. Musiał stawić się osobiście. Zapowiadały się bardzo trudne negocjacje.

– Pani prezes…

– Po prostu Lox. Wszyscy się tak do mnie zwracają. Albo Gareth. Kiedy już poznamy się… bliżej.

– Zatem pani Lox – Greene udał, że nie usłyszał drugiej części jej wypowiedzi – Zapewne wie już pani dlaczego tu jestem.

– To zależy, co pan ma na myśli. Jeżeli jest pan tu w imieniu swojego pracownika, Anzelma Lenoir, to wszystko zostało już załatwione. Moi najlepsi agenci szukają jego córki – zawiesiła głos – Jeżeli natomiast chce pan porozmawiać o Mel-Core Corporation i nieszczęśliwym zgonie pana Fflaira, zamieniam się w słuch.

– Już pani wie?

– Oczywiście. Sypiam regularnie z trzema z czterech dyrektorów największych funduszy inwestycyjnych zachodniej półkuli. Czwarty jest kobietą. Niestety.

– ….

– Żartowałam. Chciałam tylko zobaczyć pańską minę – natychmiast spoważniała – Każdy, kto choć odrobinę obserwuje rynek, wie co jest grane. Oczywiście nie dotyczy to tak zwanych dziennikarzy ekonomicznych i gazetowych analityków, którzy jak zawsze opiszą wszystko dopiero po fakcie. Oni są jak dzieci we mgle. Na pańskie szczęście.

– Oboje wiemy, że prędzej czy później sprawa wypłynie.

– Tak. Ale na to nic już nie da się poradzić. Dlatego tym bardziej interesuje mnie, czego oczekuje ode mnie prezes Elysium Resort?

Greene czekał na to pytanie. I był przygotowany.

– Pani pre… Lox. Zabójstwo Fflaira jest dla nas bardzo niewygodne. Ale jak sama pani zauważyła, nie mogę cofnąć czasu ani powstrzymać wydarzeń, które oboje uważamy za nieuniknione. Jedyne, co w tej sytuacji jestem w stanie uczynić to wyciągnąć wnioski i poczynić niezbędne kroki, które uchronią mnie i moją firmę przed przyszłymi problemami. Dlatego zwracam się do pani z prośbą o obserwację Anzelma Lenoir.

Lox tylko na niego patrzyła. Jej piękna twarz nie zdradzała żadnych emocji.

– I to wszystko? Jestem rozczarowana – uśmiechnęła się. Chyba. Grymas był tak nieznaczny, że należałoby go zmierzyć mikrometrem, żeby mieć pewność – Jeżeli tylko o to chodzi, to mam dla pana dobrą wiadomość. Jeden z moich agentów już od kilku godzin nieustannie obserwuje pana Lenoir. Przebywa w jego domu jako nasz negocjator. Oficjalnie, czeka na żądanie okupu. W zasadzie już wystawiłam wam za to fakturę.

– Imponuje mi pani.

– Proszę zachować swoje pochlebstwa na inną okazję. Wbrew powszechnym wyobrażeniom, Agencja to biznes. Taki sam, jak każdy inny. Kto jak kto, ale pan najlepiej powinien wiedzieć, że kluczem do sukcesu firmy jest wychodzenie naprzeciw potrzebom klienta. Lub ich tworzenie, jeżeli to tylko możliwe.

– W tej sytuacji, pozostaje mi jedynie zapytać, jakie jeszcze potrzeby jest pani w stanie zaspokoić?

Uśmiechnęła się drapieżnie. Greene natychmiast pożałował, że nie ugryzł się w język. Poczuł, że się czerwieni.

– Zakładam, że ma pan na myśli potrzeby firmy? O pozostałych, również chętnie porozmawiam. Przy innej okazji – uśmiech zniknął – Jak rozumiem, podejrzewa pan, że Lenoir sprzedał komuś informacje dotyczące miejsca pobytu oraz tożsamości Iriona Fflaira. Oraz innych osób zamordowanych w Elysium w podobny sposób.

Ethan Greene wiedział, że jego kłopotliwy rumieniec zniknął. Zastąpiła go trupia bladość.

– Ale skąd… skąd pani wie o dwóch pozostałych? Przecież…

– Przecież to zatuszowaliście? Wiem. I winszuję. Byliście bardzo skuteczni. Do dzisiaj, nie miałam pojęcia o dwóch pozostałych zgonach.

Znów się uśmiechnęła. Tym razem był to uroczy, ciepły uśmiech, który skutecznie stopiłby wieczną zmarzlinę skuwającą ziemię wokół Asgardu. Zielono-niebieskie oczy nadal przypominały dwa lodowate jeziora.

– Proszę się uspokoić. Nie chciałam pana zdenerwować. Potrafię być dyskretna. Przepraszam za ten blef, ale musiałam być pewna, o co dokładnie toczy się gra.

– Rozumiem – pan Greene zdobył się na swobodny ton – Pewnie domyśla się też pani, że nie mam żadnych dowodów, które w jakikolwiek sposób wskazywałyby na winę Lenoira?

– Gdyby pan je posiadał, nie byłoby pana tutaj.

– Zgadza się. Motto Elysium zobowiązuje. Potrafimy radzić sobie z niedyskretnymi pracownikami. Nigdy jednak nie podejmujemy pochopnych kroków. Nawet w sytuacjach, gdy wina podejrzanego wydaje się oczywista. Tylko Lenoir wiedział gdzie i pod jakim nazwiskiem zatrzyma się Fflair i pozostali. Mimo to, nie mam żadnych dowodów. Kwestia ewentualnego odwołania Anzelma leży w gestii rady nadzorczej. A rada zawsze żąda twardych dowodów. Oczywiście mógłbym załatwić sprawę mniej oficjalnie, ale to byłoby ogromne nadużycie. Nawet, jeżeli inni członkowie zarządu podzielają moje podejrzenia, nie mogę tak po prostu rozpętać polowania na czarownice. Gdyby Anzelm zniknął, moi koledzy, mieliby poczucie, że taki sam los może spotkać każdego z nich. Nie tylko straciłbym ich zaufanie, ale najprawdopodobniej to ja byłbym następny. La révolution dévore ses enfants.

– Święte słowa. I takie prawdziwe, zwłaszcza w kontekście, w którym po raz pierwszy zostały wypowiedziane – Lox przez chwilę wyglądała na zamyśloną. Po chwili kontynuowała – W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak znaleźć dowody. Potwierdzające lub wykluczające winę pana Lenoir.

– Dopuszcza pani tą drugą możliwość?

– Oczywiście. Chyba, że przyszedł pan tutaj w poszukiwaniu prokuratora, a nie detektywa?

– Nie. Tak jak mówiłem, polowanie na czarownice to ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy. Chcę poznać prawdę. Za wszelką cenę.

– Cieszy mnie pańskie nastawienie – tym razem jej uśmiech był zimny. Godzien prawdziwej Królowej Śniegu – Bo to będzie pana drogo kosztować.

Koniec

Komentarze

No to kolej na cześć 2. Ocenię dopiero całość.

Eferelin Rand, mam nadzieję, że dotrwasz do końca ;) Będę bardzo wdzięczna za konstruktywną krytykę.

Mam dziwne wrażenie, że długość opowiadania skutecznie odstrasza innych potencjalnych recenzentów ;)

Raczej dotrwam, z tym że to potrwa trochę, bo stworzyłaś minipowieść, a czasu na lekturę mam, ile mam ;)

No to take your time ;) Cierpliwie czekam na reckę :)

P.S. Opowiadanko ma 24k znaków i zmieściło się w 4 "kawałkach". Wolałabym wrzucić całe za jednym zamachem - wyglądałoby mniej przytłaczająco. Ale cóż, trudno ;)

Tylko pierwsza część ma 41K ;)
Recki możesz się spodziewać koło poniedziałku.

Pozdrawiam.

I tym samym wyszło jaka ze mnie blondynka. Word mówi, że 24k słów, a Ranferiel czyta, że znaków :P

Szkoda, że nie wysłałam tego na konkurs na powieść... chyba załapałabym się 200k znaków ;)

Wniosek z powyższego: słabo z czytaniem...
Za to, co ważniejsze, o wiele lepiej z pisaniem. Tyle powiem po przejrzeniu --- od końca, dlatego wpisuję się pod pierwszą częścią --- tej minipowieści.
Będę starał się przeczytać, ale już ww właściwej kolejności.

AdamKB - w takim razie zachęcam do lektury i liczę na feedback :)

>1/2 joke mode on< Gdyby odrzucało mnie od Twojego opowiadania, nic by nie pomogło... >joke mode off<

To się cieszę, że nie odrzuca ;)

ok, przeczytalem, uwagi wrzucę ci na priv, możesz puścić maila, wtedy odbiję recenzją :)
baazyl.baazyl@gmail.com

Bardzo, bardzo dziekuję :)

6 źle postawionych przecinków. Jedno powtórzenie. I ogromna satysfakcja z przeczytania pierwszej części. Ale całość ocenie w ostatnim, ten post jest tylko po to, żebyś wiedziała, że ktoś to czyta.

a.k.j. - cieszę się, że Ci się podoba. I że w ogóle zdecydowałeś się na lekturę tak długiego tekstu ;)

Z interpunkcją zawsze byłam trochę na bakier. Kiedy następnym razem będę czytać "Kontrakt", zwrócę na to większą uwagę. Na stronie już nie poprawię, ale przynajmniej oryginał będzie lepszy.

Obiecałam, no to jestem.

Podoba mi się. Twój świat jest bogaty i oryginalny(jak to się teraz zwykło mawiać, stworzony z rozmachem:)). Widać, że się napracowałaś. Nie zanudzasz, pomysł ze schowaniem wróżki do pudełka rozbawił mnie. Jedyne co drażni to obecność elfów... Nie pasują mi tu, bo elfy to po pierwsze nie Twój pomysł, a po drugie jest to rasa tak oklepana, że bardziej nie można. 

Serdecznie pozdrawiam

Prokris - Wbrew obiegowej opinii, Tolkien też nie wymyślił elfów ;) Mój świat bazuje na fantastycznych istotach pojawiających się w mitologiach różnych części świata. W "Kontrakcie" większość akcji toczy się w mieście Avalon - stąd nawiązania do mitologii celtyckiej (elfy, wróżki). Jak przeczytasz więcej, zobaczysz, że pojawiają się też stworzenia typowe dla mitoligii nordyckiej. W kontynuacjach będzie jeszcze większy misz-masz. Asgard i Avalon to tylko dwa z Siedmiu Miast ;) 

Hmmm... Jest gęsto od dialogu, a to dobry znak. Biorę się szybko za czytanie!

Ranferiel, kurde, jesteś boska - to jest super - wciągnęło mnie od razu. Dobra, biore sie za resztę części tego opowiadania. Bardzo mi się spodobało. Pozdrawiam.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

mkmorgoth - bardzo się cieszę, że Ci się podoba. Mam nadzieję, że kolejne części Cię nie zawiodą :)

Shilla - zapraszam do lektury :)

To ja ''Shilla''. To jest moje nowe konto, zachęcam do przeczytania mojego nowego opowiadania - tym razem to nie, Adrianne Walker ;p

Shilla/Aragel mam niedyskretne pytanie: Ty jesteś w końcu chłopcem, czy dziewczynką? Shilla ma w profilu zielonego ludzika w kiecce, a tu nagle zielony chłopaczek ;)

Bo wiesz, życie czasem zaskakuje. Myślałem, że się połapiesza... Chyba nie mam kobiecego stylu pisania? ;p

PS Odnośnie awataru - teraz jest ptaszek, ale chyba już go widziałaś...

Aragel, wiesz co, czasami po stylu ciężko powiedzieć ;) Ja na przykład nie uważam, żeby mój był jakiś ultrakobiecy (gdyby wywalić wszystkie elementy związane z uczuciami to chyba w ogóle by nie był). No i w Twoim pierwszym opowiadaniu główną bohaterką była kobieta (Adrianne), więc nic nie było tu oczywiste :)

Oo anonimowy jedynkowicz u mnie był :]

Nowa Fantastyka