- Opowiadanie: Mish - Eloweniss

Eloweniss

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Eloweniss

Eloweniss

Był ciepły, lipcowy dzień, kiedy odbywałem tą podróż. Lekkie powiewy wiatru poruszały moją ciemnozieloną peleryną, jednak nie przeszkadzało mi to. Wręcz przeciwnie, ponieważ te lekkie poruszenia jedynie podkreślały moją niezwykłość. Bo jakie było pierwsze skojarzenie każdego przeciętnego mieszkańca Wysp Brytyjskich na widok podpierającego się kosturem mężczyzny w powiewającym płaszczu? Czarodziej. Wprawdzie mieliśmy już dziewiąty wiek, ale legendy o Merlinie nadal były popularne na tutejszych ziemiach, głównie wśród Kornwalijczyków, ale znane były i Szkotom, Walijczykom i Irlandczykom.

Tak, tak, ja również jestem magiem. Rzucam zaklęcia, przywołuję duchy zmarłych, umiem odpędzać wszelkie magiczne stworzenia. Znam sztuki tajemne i jestem z tego dumny, więc wędruję po Wyspach zaopatrzony w niemal wszystkie atrybuty czarodzieja, jedynie siwą brodę sobie odpuściłem, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, ciężko utrzymać ją w porządku, a po drugie, nie jestem jeszcze na tyle stary, aby ją sobie wyhodować. Bo kto widział dwudziestotrzylatka z wielkim brodziskiem? Zresztą, i tak by nie pasowała do moich długich, kasztanowych włosów i jasnozielonych oczu. Czyli w zasadzie dużo nie straciłem.

Tak więc szedłem lasem, pogrążony w rozmyślaniach, kiedy raptownie drzewa ustąpiły miejsca trawie, pozwalając mi dostrzec sporą równinę, gdzieniegdzie przetykaną błękitnymi plamami jezior. Jako, że stałem zdecydowanie wyżej, mogłem łatwo zlustrować okolicę wzrokiem. Po chwili obserwacji dostrzegłem jakieś drewniane zabudowania, prawdopodobnie rybacką wioskę. Nie powiem, ucieszył mnie ten widok, ponieważ za kilka godzin zapadnie zmierzch, a ja jakoś nie miałem ochoty spędzić kolejnej nocy pod gołym niebem. Wprawdzie taki nocleg zapewniał niezwykłe wręcz doznania estetyczne i na pewno pozytywnie wpływał na zdrowie, jednak po kilkunastu dniach nieprzerwanej wędrówki, człowiek zaczyna doceniać wygody zapewniane przez osiedla . Zapewne zapytacie, czemu wędruję, skoro tak lubię wygody? Odpowiedź jest prosta: wszyscy magowie muszą stale się przemieszczać, szukać swojego przeznaczenia, odnajdować zaczarowane miecze i tworzyć legendy. A skoro ja jestem czarodziejem, nie pozostaje mi nic innego, jak przemierzać świat. Poza tym, życie w jednym nudnym miasteczku niespecjalnie mnie nastraja. Czyli najlepszym rozwiązaniem jest droga.

Kiedy tak myślałem na swoim życiem, wreszcie dotarłem w pobliże domów. Szybko przesunąłem pochwę ze sztyletem tak, aby w razie potrzeby łatwiej było go dobyć. Wprawdzie adeptowi sztuk tajemnych nie przystoi posługiwać się bronią białą, jednak ze smutkiem przyznam, że zdarzali się ludzie, którzy na mój widok sięgali po widły. Takie gwałtowne zachowania były szczególnie popularne wśród wyznawców tej nowej religii na Wyspach, tych ludzi modlących się do krzyża. Nie wiem, co narzędzie kaźni ma wspólnego z Bogiem, jednak jakiś związek musi najwyraźniej istnieć. Oni chyba uważali moje zdolności za wynaturzone i przeciwne ich wierze. Cóż, bywa. Zresztą ten ich kult pewnie szybko upadnie, wszak każdy realista wie, że naszym życiem rządzą potężne siły natury, a nie jakieś abstrakcyjne symbole.

Wioska wydawała się dziwnie pusta. Nigdzie nie mogłem dostrzec bawiących się dzieci, rybacy również gdzieś się pochowali. Czyżbym kolejny raz trafił na wyludnioną miejscowość, których ostatnio było tak wiele? Postanowiłem to sprawdzić, więc podszedłem do pierwszych lepszych drzwi i zapukałem.

-Kim jesteś i czego tu szukasz? – dobiegło mnie pytanie. Znaczy się, jednak nadal ktoś tu mieszka. Dobra moja.

-Jestem Mistrz Darren Silveril, czarodziej. Szukam miejsca na nocleg – odparłem uprzejmie, nie zapominając również o pochwaleniu się moim „zawodem”. Eh, dumo, jakże ciężko cię stłumić w sobie…

Niemal natychmiast drzwi otwarły się, i stanęła w nich niebrzydka jasnowłosa dziewczyna około siedemnastu lat. Wpatrywała się we mnie jakby objawił się jej któryś z legendarnych bohaterów, a ja od razu poczułem się jakby ważniejszy. Grunt, to dobre powitanie.

– Mistrzu, chyba bogowie nam was zesłali. Iście, modlitwy nasze zostały wysłuchane – powiedziała ze łzami w oczach. Rzeczywiście, serdeczny naród tu mieszka. Ciekawe, kiedy wyniosą mi chleb i piwo na powitanie, bo trochę jakby zgłodniałem.

– Ja również się cieszę, moja droga. Powiedz mi, znajdzie się u was miejsce, abym mógł przenocować i rano wyruszyć w dalszą podróż? – spytałem z uśmiechem, mocniej opierając się na kosturze.

– Panie czarodzieju, proszę za mną! Musi się pan natychmiast spotkać ze starszym wioski! Nie ma czasu do stracenia! – wykrzykiwała, najwyraźniej wybitnie zadowolona z mojego przybycia, a ja mam niejasne wrażenie, że zabawię tu znacznie dłużej, niż jeden dzień.

Dziewczyna złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą z siłą niebywałą jak na jej budowę ciała. Odrobinę zdezorientowany, przeszedłem wraz z nią niemal przez całą wieś, aż w końcu stanęliśmy przed jednym z domów. Czas niezbędny do otwarcia drzwi wykorzystałem na wygładzenie płaszcza i przybranie mądrej miny godnej kogoś o mojej profesji. Bo w końcu co jak co, ale należy budzić szacunek samym wyglądem. Poza tym, jakby to brzmiało w legendzie, gdybym przybył tu w pogniecionym ubraniu i ze zdziwieniem na twarzy?

Wreszcie drzwi otworzył nam długobrody staruszek, ciężko opierający się na rzeźbionej lasce. Dziewczyna dygnęła przed nim, a ja skinąłem jedynie głową na powitanie.

-A kogóż to mi sprowadzasz, Catrin? – spytał słabym głosem, wpatrując się na zmianę we mnie i w dziewczynę.

-To czarodziej, szanowny Osinie – odpowiedziała szeptem, pochyliwszy głowę. Nie ma co, ma dziadek szacunek!

-Moje miano to Mistrz Darren Silveril, mag – dodałem z dumą w głosie, prostując się.

– Ja, jak się zapewne domyśliłeś, jestem Osin, i jestem Starszym tej wioski. A to Catrin – odparł starzec, gładząc się po brodzie. –Zapraszam do środka, panie czarodzieju – dodał, odsuwając się jednocześnie, abym mógł wejść do środka. Nie umknął mi drobny gest, którym Starszy odesłał dziewczynę spowrotem do domu. Szkoda.

Gospodarz zaraz za mną zamknął drzwi, po czym wprowadził mnie do całkiem sporego– jak na tutejsze warunki– salonu. Wskazał mi krzesło za dużym stołem, po czym sam zasiadł po drugiej stronie. Ciężko klepnąłem na siedzisko, ciesząc się w myślach z możliwości odpoczynku. Kostur oparłem o stół tuż obok siebie, bowiem w ludowych podaniach magowie nigdy nie rozstają się ze swoimi kijami. W sumie nie wiem czemu, bo te kawałki drewna nie były wymagane przy rzucaniu zaklęć, co najwyżej do rysowania kręgów na ziemi. No, ale skoro trzeba…

Zanim któryś z nas zdążył się odezwać, do stołu podeszła starsza kobieta w fartuchu, i postawiła przed nami po glinianym kuflu piwa. Podziękowałem skinieniem głowy, a Osin zdawał się nie zauważać trunku ani swojej żony (jak założyłem).

-No, to o co chodzi, panie Osin? – spytałem by przerwać ciszę, po czym pociągnąłem porządny łyk trunku. Nie był specjalnie dobry, mocno zalatywał drożdżami, ale lepsze to niż nic.

-A, to taki u nas obyczaj, by gościa piwem poczęstować. Myśmy są ludzie otwarci, gościnność za wielką cnotę poczytujemy – wytłumaczył mi jak komuś głupiemu, najwyraźniej nie zrozumiawszy do końca mojego pytania.

-Chodzi mi o ten cały pośpiech, ciąganie mnie do was przez całą wieś i tak dalej – sprecyzowałem.

-Aaa, o to… – zamyślił się na chwilę – Ano, widzicie, niedobrze u nas ostatnio. Jakowaś magia szkody nam czyni, ludzie w domach się pozamykali, łodzie toną na jeziorze, ryby pouciekały, zboże więdnie… Jak tak dalej pójdzie, w zimie nie damy sobie rady.

-I czym się ta magia objawia? – spytałem, ciesząc się w duchu z możliwości stworzenia tu jakiejś bohaterskiej historii o sobie. Bo kiedy im pomogę, na pewno wieść o tym się rozejdzie, stając się dla tutejszych kolejną legendą.

– Ano, tym, co żem powiedział – starzec chyba znowu nie zrozumiał mojego pytania, bo patrzył na mnie jak na skończonego idiotę. Jeśli to on będzie układał tą historię o moich czynach, to mam wrażenie, że przetrwam w pamięci tutejszego ludu jako najgłupszy czarodziej wszech czasów.

-Mam na myśli, czy występują tu jakieś efekty wizualne, na przykład światła, płomienie albo coś w tym stylu – wyjaśniłem cierpliwie.

-Mgła – odparł po dłuższej chwili – gęsta, nienaturalna, pojawia się zawsze, kiedy ma się stać coś dziwnego. Oprócz tego… – Osin nachylił się, zupełnie jakby bał się, że ktoś nas podsłucha – … ludzie widzieli duchy zmarłych, co po wsi chodzą i jęczą a zawodzą. A pono i dziewicę moru ktoś napotkał…

-Skoro tak powiadacie, postaram się wam pomóc – rzekłem niemal natychmiast.

– To wspaniale, mistrzu, iście wspaniale. Jeśli chodzi o lokum, możecie zamieszkać u mnie. Dopóki zajmujecie się tą sprawą, niczym się nie frasujcie – odpowiedział z uśmiechem.

-Dzięki – rzuciłem wstając – Cóż, pozwólcie, że chwilę się przygotuję, i pójdziemy rzucić okiem na te wasze duchy.

 

***

Przygotowania, w skład których wchodziło przypomnienie formuł zaklęć, które mogą się przydać w tej sytuacji, wymieszanie stosownych ziół oraz przygotowanie miedzianego noża skutecznego przeciw duchom i upiorom, zajęły mi jakieś piętnaście minut. Potem poinformowałem Starszego, że już jestem gotów, a on poprowadził mnie na miejsca, gdzie według niego miały miejsce dziwne wydarzenia. Pierwsze na liście było pole pszenicy. Z daleka zboże wydawało mi się całkowicie normalne, jednak z bliska dostrzegłem na kłosach dziwaczne błękitne grzyby. Osin opowiedział, że kiedy jeden z mieszkańców spróbował tego dziwnego ziarna, wkrótce pomarł, a z jego ciała wyrosły muchomory, więc spalili zwłoki.

Następnie skierowaliśmy się do chaty jednego z tutejszych, który ponoć zaginął jako pierwsza ofiara tej dziwnej magii. Był to zwyczajny dom z bali pokryty strzechą. Nie dało się dostrzec żadnych śladów włamania, drzwi i okna były nienaruszone.

– Ktoś w ogóle zajrzał do jego domu po tym, jak zaginął? – spytałem.

-Nie, bo to i złe może się do człowieka przyczepić, jak za dużo kręci się w przeklętych miejscach – usłyszałem odpowiedź, której w sumie się spodziewałem.

-Nie martw się, nas nie waży się tknąć. Moja moc nas ochroni – powiedziałem, widząc jak mój przewodnik wzdryga się przed podejściem do budynku. Negatywny wpływ na jego odwagę zdawał się też mieć fakt, że zapadał zmrok. Ja jednak nie okazywałem po sobie żadnych emocji, spokojnie podszedłem do drzwi i pociągnąłem za klamkę. Nawet nie było zamknięte. Jednak kiedy otworzyłem drzwi, uderzył mnie niesamowity smród zgnilizny, a to, co dostrzegłem w środku sprawiło, że niechybnie porzygałbym się, gdybym tylko miał czym. Jednak na moje szczęście duży posiłek jadłem już dość dawno, więc udało mi się uniknąć tej niesamowitej kompromitacji.

Co mnie tak poruszyło? Otóż wnętrze budynku było niemal w całości porośnięte wielkim, jasnobłękitnym grzybem, który na dodatek zdawał się poruszać. Z trudem dostrzegłem ciało właściciela budynku, oplecione grzybiczymi pasożytami.

– I co tam znaleźliście? – spytał zza moich pleców Osin.

Pokręciłem jedynie głową i pokazałem mu, aby nie podchodził. W końcu nie wiadomo, jak zareagowałby na to paskudztwo.

Kiedy tak wpatrywałem się w to paskudztwo, skontrastowałem z przerażeniem, że kilka z nich wypuszcza coś na wzór długich macek, sunących po ziemi w moim kierunku.

Pierwszą reakcją była chęć ucieczki. Chęć trząśnięcia drzwiami i rzucenia się pędem jak najdalej stąd, a potem w ogóle opuszczenie wioski. Jednak niemal natychmiast przyszło mi do głowy, jak by to wyglądało w opowieści? Czarodziej uciekający przed grzybem? Następca Merlina biorący nogi za pas na widok jakiegoś niebieskiego pasożyta? Śmiechu i pogardy warte, szanowni państwo.

Tak więc zamiast uciekać, krzyknąłem krótko do Osina aby się odsunął, po czym przystąpiłem do akcji.

Na wodę i ogień, na żywiołów siłę

Jeśli życie twoje nadal jest ci miłe

Odejdź ode mnie, znikaj stąd, precz

A jeśli się zbliżysz, niech porazi cię cierpienia miecz!

– wykrzyknąłem formułę zaklęcia, unosząc jednocześnie kostur i sypiąc do budynku garść mieszanki ziołowej. Z zadowoleniem skontrastowałem, że kiedy to paskudztwo zbliżyło się do posypanej ziemi, niemal natychmiast brunatniało i zaczynało się rozpadać. Tak, tak to właśnie bywa ze stworami zrodzonymi dzięki klątwom – istnieją, dopóki ktoś nie przeciwstawi im swojej magii, nawet niekoniecznie silnej, bo wszak ja nie mogłem zaliczyć się w poczet potężnych czarodziejów.

– C..c..co się stało, mistrzu? – usłyszałem mamrotanie Starszego, najwyraźniej uznającego fakt rzucania przeze mnie czarów za niepokojący. Kto wie, może myślał, że wymierzyłem ten urok w niego? Ha, też coś. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił, bo wszak jestem przyjazny i nieszkodliwy… przynajmniej dopóki ktoś mnie nie zdenerwuje.

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – spytałem, nie odwracając się, bo przecież nie wiadomo, czy jeszcze któryś z tych grzybków nie uzna mnie za potencjalne źródło białka. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zamknąłem ostrożnie drzwi, a następnie cofnąłem się.

-Na dziś wystarczy, Osinie. Słońce chyli się ku zachodowi, pora wracać. Jutro rano pokażesz mi resztę przeklętych miejsc. Do tego czasu, niech nikt się do nich nie zbliża, chyba, że chce skończyć jako obiad dla potworów – powiedziałem. Tamten pokiwał głową, i po kilkunastu minutach jedliśmy już spokojnie kolację w jego domu. Potem skierowałem się do mojej kwatery na piętrze domu.

Kiedy wszedłem do niewielkiego pokoiku, szybko zorientowałem się, że jest tu ktoś jeszcze. Starszy albo jego żona? Niee, odpada. Oni zostali na dole. Szybko rozejrzałem się dokładniej, żeby po chwili zorientować się, że moje obawy były bezpodstawne. Po prostu na parapecie siedział wielki, szary kocur, który teraz przyglądał mi się zielonymi ślepiami. W myślach zbeształem się za nadmierną podejrzliwość.

-Kici kici, zejdź z parapetu – powiedziałem z uśmiechem. Lubię koty. Każdy porządny czarownik powinien mieć kota, najlepiej czarnego.

-Co się wydurniasz, czarodzieju? – odpowiedział kot, po czym wziął się za wylizywanie łapy.

Moja szczęka nie uderzyła o podłogę tylko dlatego, że w porę zorientowałem się, że wyglądało by to chyba głupio.

-Ty… mówisz? – spytałem, po czym zbeształem się w myślach, bo pytanie było iście głupie.

-Oczywiście, że mówię – prychnął kot – Co w tym dziwnego? Ty też mówisz – dodał.

No tak, ale ja jestem człowiekiem – chciałem odpowiedzieć, jednak w porę zorientowałem się, że takie tłumaczenia nie przystoją magowi.

-Nie przedstawiłeś się – wyrwał mnie z zamyślenia kocur.

-Darren Silveril, czarownik – odparłem machinalnie.

-Czego szuka mag w naszej małej wiosce, o tym paskudnym stryszku nie mówiąc? – spytał, przekrzywiając lekko głowę i machając ogonem. Zabawne. Gdyby jeszcze wczoraj ktoś powiedział mi, że będę konwersował z kotem i tłumaczył mu się z moich pobudek, wyśmiałbym go jako skończonego idiotę. A tu patrzcie państwo…

-Badam sprawę tych dziwnych zjawisk. Znikający ludzie, magiczne grzyby… nie zrozumiesz – odparłem jedynie, starając się przybrać mądrą minę.

-Aaa, to… Przecież to banalna sprawa. Taki z ciebie mędrzec, a masz kłopot z jej rozwiązaniem? – wydał przy tym z siebie dźwięk, który zinterpretowałem jako śmiech. No świetnie, byle sierściuch się ze mnie wyśmiewa.

– To może mi pomożesz? – spytałem się jedynie. Wprawdzie nie do końca wierzyłem w to, że on może coś wiedzieć, jednak nie zaszkodzi spróbować, zwłaszcza, że i tak na razie nie mam lepszych pomysłów.

-Nie, nie pomogę ci – odparł przekornie – Niby czemu miałbym? To problem ludzi, nie mój. Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że najwięcej wiedzą ci, z którymi nikt przeciętny nie może porozmawiać – dokończył, zwinął się w kłębek i zaczął demonstracyjnie mnie ignorować. No, to mi dał doskonałą radę, nie ma co.

Wzruszyłem ramionami stwierdziwszy, że chyba nie ma sensu marnować czasu na próby wyciśnięcia z niego jakichkolwiek informacji, tym bardziej, że prawdopodobnie jedynie blefował. Zamiast tego położyłem się na sienniku, w myślach układając już plan jutrzejszego dnia.

 

***

 

Stoję na środku wioski. W każdym razie tak mi się wydaje, bo mgła otacza wszystko wokół. Obok mnie przechodzą półprzezroczyste postacie ludzi. To umarli. Jestem tego pewien. Mijają mnie obojętnie, nie zaszczyciwszy nawet przelotnym spojrzeniem. Czuję strach, bo jeśli widzę zmarłych bez rzucania jakichkolwiek zaklęć, oznacza to, że… ja również nie żyję? Ale jakim cudem? I co się stało, do cholery?

Cały ten tłum maszeruje w jednym kierunku – ku jezioru. Instynktownie wiem, że to zła droga, droga bez powrotu, ale mimo to czuję, że powinienem iść wraz z nimi. Ostatecznie instynkt zwyciężył, i ruszyłem w ślad za nimi.

Wreszcie dostrzegam jezioro. Jednak tym razem nie jest plamą jasnego błękitu – jego powierzchnia staje się coraz bardziej czarna w miarę, jak kolejne duchy znikają pod wodą. Coraz więcej duchów. Setki, nie, tysiące! Po jeziorze rozchodzi się fala, a z jego środka wyłania się humanoidalna postać, rozrastająca się do niewyobrażalnych rozmiarów, postać odwraca się w moim kierunku…

W tym momencie obudziłem się, czując gwałtowny nacisk na brzuch. Zobaczyłem kota, który najwyraźniej przed chwilą skoczył na mnie z parapetu. Jednak to nie on ściągnął moją uwagę.

Od strony okna w moim kierunku szedł mlecznobiały kształt. Właściwie bardziej odpowiednim słowem byłoby „sunął”, gdyż nie miał on (a może ona? Ono? E, w sumie nieważne)stóp.

Błyskawicznie poderwałem się z łóżka, przy okazji próbując wyplątać się z koca. Kot zasyczał i zeskoczył na podłogę, a duch był coraz bliżej. Wreszcie udało mi się uwolnić, jednak nigdzie nie mogłem dostrzec mojego kostura i pasa z sakiewkami pełnymi ziół. Niech to szlag! W akcie desperacji cisnąłem sztyletem, który akurat miałem pod ręką, jednak, wbrew powiedzeniu, tym razem nadzieja umarła jako pierwsza, gdyż puginał po prostu przeniknął przez cel i ze stukotem wbił się w ścianę. Tymczasem upiór był już bardzo blisko. Dostrzegłem wreszcie mój kostur i pas, które leżały obok drzwi, tak, jak je wczoraj zostawiłem. Za daleko! Rzuciłem się w bok, jednak zdecydowanie zbyt wolno, i nagle poczułem straszne zimno, a oprócz tego zacząłem nagle widzieć dziwne rzeczy.

Stoję na pokładzie łodzi dryfującej po jeziorze. Jakiś człowiek wrzeszczy coś do mnie, jednak zupełnie tego nie rozumiem. Nie mogę rozpoznać jego twarzy. Czuję, że padam na deski pokładu. Powietrze ucieka mi z płuc… Koncentracja! Jestem magiem, do cholery! Nie zamierzam ginąć w tym pokoiku, w wiosce, której nazwy nawet nie znałem.

Woda otacza mnie ze wszystkich stron. Próbuję wypłynąć, ale to na nic. Czyjeś ręce mocno trzymają mnie pod wodą. Mam wrażenie, że płuca zaraz pękną mi z braku powietrza…

Nagle wszystko ustało. Tak nagle. Znów znajdowałem się w paskudnym pokoiku na strychu, leżąc na podłodze i dysząc jak ryba wyrzucona na ląd. Mimo, iż duch mnie puścił, nadal stał w pokoju i przypatrywał się smutnymi oczami.

-Czego ode mnie chcesz? – wymamrotałem, gramoląc się z podłogi i sięgając po kostur. Nareszcie. Bez niego czułem się jak beż ręki, chociaż miał w sumie znaczenie symboliczne.

Widmo nie odpowiedziało, świdrując mnie wzrokiem. Coś jak gra w kalambury? „Zgadnij, o co mi chodzi, zanim zrobię z ciebie kotlety”?

-No, to jak będzie? Powiesz o co chodzi, czy będę musiał cię stąd wygnać? Uważaj sobie, jestem potężnym czarownikiem, mam moc, o której nawet nie śniłeś… śniłaś? – powiedziałem, tracąc pewność w głosie, co popsuło cały efekt.

Tak naprawdę, wolałbym uniknąć konieczności zaklinania ducha, jednak mogło się to okazać konieczne, gdyż walka ze zmarłym przypominała wkroczenie do gawry niedźwiedzia w samej bieliźnie. Teoretycznie można, a w praktyce to niemal pewne samobójstwo. A nie mogłem pozwolić sobie na śmierć, zanim nie powstanie legenda o mnie! W końcu, co to za mag, który umiera bez przynajmniej kilku opowieści na koncie? Powiadam wam: leszcz, nie mag.

-Myślę, że on nie za bardzo może mówić – odezwał się kot, kiedy mój oponent milczał jak zaklęty. Hmm, w sumie to chyba ma rację. Może miał mi do przekazania jedynie tą mglistą wizję, i nie może doradzić mi nic więcej? Tak, to by miało sens.

Jak na komendę, w tej samej chwili duch zaczął się rozmywać. Pół minuty później w pokoju byłem tylko ja i kot.

– Powiedział, co wiedział – mruknął zrzędliwie zwierzak, ponownie zwijając się do snu.

Jednak wizyta niespodziewanego gościa naprowadziła mnie na pomysł, jak rozwiązać całą sprawę.

 

***

-Jesteście pewni, że to najlepszy pomysł? Może lepiej spójrzcie w kryształową kulę, czy coś… – powiedział do mnie chyba po raz setny Starszy wioski, z niepokojem rzucając okiem na czynione przeze mnie przygotowania.

-Po pierwsze, ta metoda jest znacznie dokładniejsza, a po drugie, kryształowa kula to drogi rekwizyt, na który niestety mnie nie stać – odpowiedziałem po raz kolejny, nie przerywając rysowania kolejnego kręgu na ziemi w centrum wioski. Mimo, iż byliśmy tu tylko we dwóch (no, we trzech, jeśli liczyć tego wrednego kocura śpiącego kawałek dalej) z Osinem, widziałem co jakiś czas nerwowe spojrzenia, jakie ludzie rzucali z okien domów.

– Mimo to, sprawy z duchami to nie przelewki… – mamrotał mój towarzysz.

Otóż gwoli wyjaśnienia, zamierzałem w kontrolowany i w pełni bezpieczny… wróć, w dziewięćdziesięciu procentach bezpieczny sposób przywołać tu dusze zaginionych, wypytać, co i jak, a potem równie spokojnie odesłać je spowrotem. Pozornie banalne, a w praktyce dość trudne, jednak nie takie rzeczy się robiło, kiedy było trzeba. Przypomina mi się, kiedy jeszcze podczas szkolenia u mojego mistrza, byłem zmuszony posprzątać całe laboratorium w dziesięć minut po tym, jak próbowałem stworzyć kamień filozoficzny. I byłem już bardzo blisko, jestem tego pewien, tyle że nieopatrznie wymieszałem ze sobą nie te substancje co trzeba, i w efekcie pomieszczenie było brudne i śmierdziało zgnilizną na potęgę. Musiałem…

-Mistrzu, a jak zemstę ściągniesz na nasze głowy? – wyrwał mnie z zamyślenia Osin.

– Nie ma strachu, panuję nad sytuacją! – odparłem pewnym tonem – Jednak jeśli się boicie, poradzę tu sobie sam – dodałem.

-Tak chyba będzie najlepiej, Mistrzu. Ufam waszym zdolnościom – wymamrotał, a następnie zaczął się oddalać ze zdumiewającą prędkością, jak na kogoś o jego wieku. Strach rzeczywiście dodaje skrzydeł.

Skończyłem wreszcie rysować wszystkie symbole i kręgi, po czym przystąpiłem do właściwej części rytuału. Odkaszlnąłem, po czym zaintonowałem formułę, gestykulując wolną ręką i wymachując kosturem. Wprawdzie to drugie było zupełnie niepotrzebne, ale jak efektownie musiało wyglądać w oczach ludzi, którzy przyglądali się całemu zajściu ze swoich domów!

Na ogień i wodę, powietrze i ziemię

Na tutejsze krainy, i na twoje plemię

Przybądź do nas, duchu, staw się na wezwanie

Kiedy wywołuję magiczne przyzwanie!

Ty, co umarłeś śmiercią tragiczną

Przybędziesz tu teraz z pomocą magiczną

Przybędziesz pokorny, nie zaatakujesz

Bo inaczej gniew mój na swej skórze poczujesz!

– zakończyłem, gwałtownie wbijając koniec kostura w ziemię. Nagle wnętrze kręgu wypełniła mgła, z której uformował się widmowy kształt. Westchnąłem głośno, jednak niemal natychmiast przybrałem władczą minę.

-Czego ode mnie chcesz, marny czarodzieju? – spytał duch grobowym głosem (jakże to określenie pasowało w tej sytuacji!), rozglądając się powoli po okolicy.

-Czy to ty jesteś jednym z tych, który zginął przez magię nawiedzającą tą wioskę? – odpowiedziałem pytaniem, gdyż to ja tu od tego byłem, nie on, i należało to pokazać.

-Tak – padła szybka odpowiedź.

– Więc opowiedz mi, co jest przyczyną wszelkich nieszczęść, które spadają na tą małą miejscowość? – dopytywałem się, czując, że jestem coraz bliżej celu.

Gdybym rozmawiał z człowiekiem, mógłbym śmiało rzec, że mocno się skrzywił. Jednak w przypadku widm rysy twarzy były niewyraźne i zamazane, więc nie mogły one przybrać żadnego grymasu jako takiego.

– A co dostanę w zamian? – spytał. Eh, że zabierają tą swoją chciwość nawet do grobu. Co za naród…

– Satysfakcję z dobrego uczynku? – spróbowałem, jednak zgodnie z moimi przewidywaniami, jedynie się roześmiał. Cóż, zawsze warto sprawdzić wszelkie możliwości.

Ale zaraz, jeśli zmarli rzeczywiście zachowują większość cech swojego charakteru…

– Rozwiążę tajemnicę twojej śmierci i zemszczę się na jej źródle. Nie chciałbyś, aby twoi prześladowcy trafili w zaświaty, gdzie już sami się poro zliczacie? – powiedziałem.

– Czemu nie… Zgoda. Jeden z mieszkańców dopuścił się wielkiego zła. Odpowiedzi szukaj na jeziorze. Nie mogę powiedzieć ci nic więcej – odparł, po czym zaczął się rozpływać.

I tak oto zakończył się seans spirytystyczny, do którego szykowałem się sporo czasu. Na krótkiej wymianie zdań i jednej radzie, która zamiast wyjaśnić sprawę, kieruje mnie do jeszcze innego źródła. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że specjalnie udany to on nie był. Bywa i tak.

Zwinąłem swoje rzeczy i ruszyłem do domu Osina, gdyż należało zbadać ten nowy trop.

 

***

Ciepły wiaterek delikatnie owiewał moją twarz, kiedy wypływałem na jezioro na pokładzie niewielkiej łodzi. Woda była spokojna, więc nawet ktoś taki jak ja, nie mający doświadczenia w pilotowaniu łodzi, mógł dać sobie radę z tym zadaniem. Chociaż z drugiej strony, co to za wyzwanie, popłynąć łódką po jeziorze?

Kiedy po jakichś dziesięciu minutach byłem już na środku jeziora, zacząłem się zastanawiać, jaki będzie mój następny krok. Znowu wezwać ducha? Niee, odpada. Przeszukać dno jeziora? I co ja tam mogę znaleźć? Nie wspomnę nawet, że zajęło by to za dużo czasu. A może…

Nagle woda zafalowała, a z jeziora wyłoniła się piękna kobieta o lekko błękitnej skórze. Miała długie, jasnozielone włosy, przypominające trochę glony. Była całkiem naga, a ja poczułem, że się czerwienię. No nie, i mój autorytet szlag trafi. Bo czy na przykład Merlin też by się zawstydził? Oczywiście, że nie. Mam nadzieję, że opowieści przemilczą ten mało chwalebny przejaw braku samokontroli.

-Nie jesteś stąd – usłyszałem jej dźwięczny głos, kiedy przyglądała mi się bacznie. Nie wiedziałem co zrobić z rękami, więc oparłem się na kosturze.

-Nie, nie jestem. Jestem wędrownym magiem, a moje miano to Mistrz Darren Silveril.

-Czarodziej, tak? – spytała, najwyraźniej zaciekawiona – Czego szukasz w tym przeklętym miejscu?

-Staram się zdjąć klątwę – odpowiedziałem.

-Ciąży na tobie jakaś klątwa?

-Miałem na myśli tą wieś – uściśliłem.

– A, tak – wymruczała – Wiesz co? Zrobimy tak: zagramy w zagadki. Jeśli wygrasz, dam ci pewien podarunek i zdradzę, co jest nie tak z tym miejscem.

-A jeśli przegram? – dopytałem się, bo wyczułem haczyk ukryty w całej sprawie.

-Wtedy zamieszkasz w jeziorze na zawsze – odparła, uśmiechając się figlarnie. No tak, wszystko fajnie, ale jako, że nie umiem oddychać wodą, moje rezydowanie tutaj zakończyłoby się prawdopodobnie dość szybko.

A, co tam. Magowie nie pękają przy byle problemie.

-Jasne, czemu nie. Ty zaczynasz – zdecydowałem, a ona klasnęła radośnie i wcale się nie sprzeczała.

-Nie oddycha, ale żyje

Nie pragnie, ale wciąż pije – wyrecytowała chyba najbardziej ograną, najstarszą zagadkę świata.

-Oczywiście ryba – zgadłem z uśmiechem, jednocześnie myśląc nad własną zagadką.

Można powiedzieć, że to zwierz domowy

Jednak o wytresowaniu go nie może być mowy

Przychodzi kiedy chce, odchodzi również zdrowe

Mimo, że może przynosić zarazki morowe – zaimprowizowałem, świadom tego, że rym jest beznadziejny. Jednak moja zagadka rzeczywiście była trudniejsza, prawda?

I faktycznie, kobieta zastanawiała się bardzo intensywnie, jednak nie dawała żadnej odpowiedzi. W myślach liczyłem sekundy do końca czasu.

Kiedy byłem już pewny że nie zgadnie, obok nas zabzyczała wielka mucha, przysiadając na burcie łódki.

-Odpowiedź brzmi: mucha!! – powiedziała szybko moja przeciwniczka, a ja przekląłem w myślach swój pech. Miejmy nadzieję, że nie wymyśli teraz nic zbyt trudnego, bo szkoda by było kończyć moje życie, zanim ułożą o mnie pieśń, prawda?

– Czy jeśli kłamca mówi że kłamie, to kłamie, czy mówi prawdę? – zrewanżowała się zupełnie innym typem zagadki. Ha, teoretycznie nie do rozwiązania, jednak nie dla mnie. Szanowna pani nie wiedziała bowiem, że kiedyś miałem przyjemność roztrząsać tego typu kwestie przy kielichu ze znajomym druidem. W końcu zadałem mu takie samo pytanie, jakie teraz otrzymałem, i założyłem się z nim o butelkę wina, że nie da mi odpowiedzi. Ku mojemu zdziwieniu, wygrał zakład.

– Mówi prawdę – odparłem, jednak zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, dodałem – Jeśli rozważać to pytanie pod kątem całokształtu działalności kłamcy, to twierdzeniem, że kłamie, stwierdził po prostu fakt.

-Oszukujesz! – krzyknęła, przybierając nadąsaną minę.

-Nie, wcale nie. Po prostu wykorzystuję nieścisłości pytania – wyjaśniłem, po czym wyrecytowałem własną zagadkę:

Panem swego losu i włóczęgą wiecznym

Najeść się i wyspać jego celem ostatecznym

Wie więcej niż mówi, lecz go nie zrozumiesz

Jeśli mowy zwierząt opanować nie umiesz – zagadka była prosta dla kogoś mieszkającego na lądzie, jednak moja przeciwniczka miała swój dom w jeziorze, więc może się uda…

-To będzie ten, no… – zaczęła, jednak najwyraźniej nie wiedziała, co odpowiedzieć. Pokręciła się chwilę, jednak nagle jej twarz się rozjaśniła, kiedy udzieliła prawidłowej odpowiedzi. No, w końcu nie jest wielką sztuką zgadnąć, że chodzi o kota.

-Mimo, że piękny jestem, z czegoś brzydkiego powstałem

Teraz jestem wolny, dawniej u ziemi uwięziony zostałem

Czym jestem? – usłyszałem zagadkę, i natychmiast zacząłem jej analizę. Piękno, które wyewoluowało z brzydoty i wolność, która powstała z uwięzienia? Jeden z duchów natury? Niee, ona „z czegoś brzydkiego” nie powstają. Hmm…

Im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej ona zdawała się rozkwitać z radości. Zupełnie jak kwiat, albo jakiś motyl…

Chwila, to jest to!

-Odpowiedź to motyl – rzuciłem, uśmiechając się szeroko. To teraz pora wymyślić coś naprawdę trudnego.

Oblicze świata zmieniam, wasze plany kształtuję

Jednego do nieszczęścia doprowadzam, inny się mną kontentuje

Mogę być zła lub dobra, choć tak naprawdę taka być nie mogę

I jestem kapryśna, jednemu zaszkodzę, drugiemu pomogę – wymyśliłem to szybko, jednak ta zagadka mogła w końcu okazać się odpowiednia.

– Myślę, że chodzi o magię – usłyszałem ostrożną odpowiedź, na jaką liczyłem.

-Błąd, to pogoda – zachichotałem tryumfalnie, ponieważ podany przeze mnie opis faktycznie mógł kojarzyć się z magią, zwłaszcza komuś takiemu jak ja czy ona. A tu niespodzianka.

-Wychodzi na to, że wygrałem. Pora wywiązać się z umowy, pani – przypomniałem łagodnie.

Kobieta parsknęła, jednak dała mi znak abym zaczekał, po czym zanurkowała pod wodę. Po około pięciu minutach wróciła, trzymając w dłoniach wspaniały miecz w pochwie. Wskoczyła na pokład mojej (a właściwie pożyczonej) łodzi, i zanim zdążyłem się choćby lepiej zorientować w sytuacji, przemówiła patetycznie.

– O ty, przybyszu z daleka, pokonałeś mnie w uczciwej walce, z odwagą i poświęceniem stając twarzą w twarz z niebezpieczeństwem. Pozbawiłeś mnie dumy i pychy…

-Eee, tam, nie ma co przesadzać. To tylko kilka łamigłówek, naprawdę… – zacząłem, chcąc przerwać tą litanię samoponiżania.

-Nie przerywaj mi! To ważny rytuał! – złajała mnie jedynie, wracając do swojej przemowy – Tak więc przyjmij ten miecz w dowód mego uznania, mężny rycerzu. Nie dobywaj go bez powodu, niech służy obronie życia i czci tych, którzy nie mogą obronić się sami. I niech spada na karki okrutników, śpiewając pieśń sprawiedliwości – mówiąc to, wyciągnęła broń w moim kierunku. Jako, że byłem lekko zszokowany, mało elegancko wcisnęła mi oręż w dłonie.

Dopiero teraz miałem okazję mu się przyjrzeć. Miecz był dosyć długi, ale niezwykle lekki. Z rękojeści owiniętej jasnozieloną skórą jakiegoś zwierzęcia, którego wolałbym nigdy nie spotkać, wyrastało lśniące ostrze. Ta broń była godna królów, moi drodzy!

-No, gotowe. Co byłaby ze mnie za Pani Jeziora, jeśli nie dałabym miecza jakiemuś rycerzowi? – wyrwała mnie z zamyślenia.

– Nie jestem rycerzem, tylko magiem – sprostowałem, jednak ona wzruszyła jedynie ramionami. Najwyraźniej moja profesja była jej obojętna.

-Ja jestem Eloweniss, a miecz nazywa się Elowenn. Co do drugiej części umowy… jeden z mieszkańców utopił swojego przyjaciela w moim jeziorze, więc dopóki go nie ukarzą, klątwa będzie trwać. To tyle. Bywaj, cny magu Darrenie – powiedziała, zanurzając się w wodzie.

Stałem tak jeszcze przez kilka minut, a potem przypiąłem miecz do pasa, i zacząłem kurs powrotny do wsi.

 

***

Kilka dni później, kiedy już złapano i ukarano winowajcę, wieś wyprawiła ucztę na moją cześć. Stoły ustawiono w podkowę na środku wsi, a na nie powędrowały przeróżne potrawy, do których serwowali ogromne wręcz ilości piwa. Od incydentu na jeziorze ani przez chwilę nie rozstawałem się z moją nową bronią, a kiedy pojawiłem się na uczcie z Elowennem u pasa, ludzie zaczynali przyglądać mi się pełnym podziwu wzrokiem i szeptać między sobą. Czułem się wtedy jak prawdziwy bohater z legend, którym wszak tak bardzo chciałem zostać.

Na początku uczty Starszy wygłosił przemówienie, w którym malowniczo opisał me wielkie czyny. Wprawdzie w jego opowieści dorobiłem się „przenikliwego spojrzenia i geniuszu, jakiego nie spotyka się wśród ludzi”, a Pani Jeziora nie pojedynkowała się ze mną na zagadki tylko na magię, a kiedy odczuła moją „wielką moc, zdolną stworzyć lub zburzyć królestwo” sama oddała mi pokłon, jednak to były pomniejsze szczegóły.

Ludzie jednak słuchali i patrzyli z podziwem. Z rozbawieniem skontrastowałem, że gdybym chciał się tu ożenić i zamieszkać, teraz nie miałbym z tym najmniejszego problemu. Ja jednak nie zamierzam rezygnować z wędrówek, nim dorobię się co najmniej kilkunastu legend o sobie.

Dlatego też już następnego dnia wyruszyłem w dalszą drogę, żegnany wylewnie przez niemal wszystkich mieszkańców, słuchając zapewnień o dozgonnej wdzięczności i zapewnień, że mogę tu mieszkać, ile tylko zechcę.

Powiadam wam, życie bywa piękne.

Koniec
Nowa Fantastyka