- Opowiadanie: Boba - Faraonada miejskiego stresonauty

Faraonada miejskiego stresonauty

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Faraonada miejskiego stresonauty

Odkąd pamiętam, zawsze żyłem z niczego. Inni mieli posady, stanowiska, interesy, żony, względnie kochanki, o które musieli bądź chcieli dbać, dzieci albo przynajmniej psa lub kota. Ponoć, nielicznym dane było nawet zaznać prawdziwej przyjaźni. Ja miałem siebie, zaś pracę i obowiązki jedynie miewałem. Całe lata środki utrzymania zapewniała mi matka, a gdy jej zabrakło, przymuszony koniecznością zaspokajania podstawowych potrzeb egzystencjalnych imałem się rozmaitych zajęć. Nie żebym był abnegatem, czy zwykłym menelem. Co to, to nie. Takie rzeczy jak czyste skarpetki i pościel, ciepło zimą, czy możliwość umycia zębów, zawsze ceniłem wysoko. Po prostu kiepsko radziłem sobie z przymusem ekonomicznym. Nie byłem też imbecylem. Przez większość mego trzydziesto trzy letniego żywota, ciągnęły się za mną opinie w rodzaju: „Zdolny, ale leniwy", „Chłopak o sporych możliwościach, ale ze skrzywionym charakterem", „Brak panu motywacji, samodyscypliny", itp. Fakt; zapach ulicznego kurzu wiosną, zamglony horyzont czy niebo zaciągnięte ołowianymi chmurami, zwykle skutecznie redukowały moje zainteresowanie pracą zarobkową. Napięcia związane ze zdobywaniem pieniędzy to był mój krzyż. Sporadyczne kontakty z kobietami zwykle kończyły się tuż po pierwszych uniesieniach. Nie byłem materiałem na męża, ani, tym bardziej, ojca. Czy można mnie nazwać nierobem? Z pewnością. Kiepskim podatnikiem? Na pewno. Czyż moje relacje z ludźmi nie były wypaczane przez niedojrzałość emocjonalną? Często. Cóż zatem w mym smutnym życiu popychało mnie do działania? Przeczucie. Irracjonalne, graniczące z obłędem przekonanie, że niemożność znalezienia swego miejsca w otaczającej rzeczywistości, to jedynie poczekalnia, przedsionek czegoś większego, wykraczającego poza tyranię codzienności. Świadom, iż owe rojenia cuchną pieluchą, wbrew rzadkim przebłyskom zdrowego rozsądku, postanowiłem trwać. Czekałem na swój wielki dzień.

***

 

Kwiecień – wrzaski brudnych gówniarzy w wyciągniętych podkoszulkach przetaczały się po odrapanych podwórkach, popychane gwałtownymi spazmami kłującego wiatru. Powietrze przesycone zapachem wilgotnych jeszcze murów i zwierzęcych odchodów wibrowało ptasimi trelami. Przemierzając dobrze mi znane, brukowane uliczki, wypatrywałem klujących się w każdej szczelinie zielonych strzępków ubogiej, miejskiej flory. Tuż za zakrętem dopadł mnie przeżarty chrypką ryk rozochoconego wypitką Sznycla.

 

– Heeej! Panie Heinekotzl! Nareszcie wiosna, taka jej mać! – Wciskając głowę w ramiona, postawiłem kołnierz wysłużonego, piaskowego trencza i przytulony do ściany poznaczonej mokrymi liszajami spuchniętego tynku, ruszyłem ku memu przeznaczeniu.

 

Pierwsza w prawo… To musi być dziś, dłużej nie zniosę tego oczekiwania. Niech moje życie nareszcie nabierze rozpędu, niechaj w końcu nadejdzie wytęskniony moment wyzwolenia… Najpierw prosto, a potem szybki skręt w wąski przesmyk pomiędzy pordzewiałymi beczkami… Nareszcie wyraźnie to czuję. Mrowienie z tyłu głowy i suche, spieczone gorączką wargi… Dobrze! Dobrze! Byle nie stracić teraz kontroli. Muszę się skoncentrować… Kolejny miejski kanion; wysoko błękitny pas odległego, zimnego nieba poprzecinany czarnymi żyłami drutów spinających wiekowe mury… Jeszcze raz w lewo! Dobrze. Znów to dręczące przeczucie; świat to kartonowa płaska dekoracja. Za chwilę ktoś ją poskłada i rzeczywistość odsłoni swe prawdziwe oblicze… Dalej! Dalej! Teraz trzeba wypatrywać znaków. Ale gdzie!?! Jak?!? Spokojnie, zdam się na… Jeszcze chwila i z półobrotu wyrżnąłem policzkiem w pokrytą grzybnymi wykwitami barierę pruskiego muru. W tym samym momencie poczułem ostrą woń kociej szczyny. Oto pierwszy ślad, przyczółek mego spełnienia, początek nici Ariadny… Dalej! Ból jedynie wzmógł mą zapalczywość… Skulony, parłem przed siebie odbijając się od napotykanych przeszkód, jednocześnie usiłowałem skoncentrować wzrok na przeskakujących w zawrotnym tempie brukowych kostkach. Wtem… Błysk olśnienia. Jest! Pierwsza namacalna wskazówka; nie zapach czy przeczucie, ale realny, trójwymiarowy obiekt. Tuż obok pogiętej gardzieli wylotu rynny, spoczywał tajemny drogowskaz – kilka wyblakłych, zapewne zwierzęcych bobków… Jakże kruche i delikatne dzieło, zrodzone w miękkich, tętniących życiem trzewiach nieświadomej swego posłannictwa istoty, wydane na pastwę zachłannego miejskiego molocha, gotowego zetrzeć w pył me najskrytsze marzenia, najgłębsze sekrety… A jednak tu jest. Nareszcie! Stałem u wejścia prywatnej, króliczej nory. Naprzód, Alicjo! Pokrzepiony niezaprzeczalnym sukcesem, pełen nadziei i wiary, ruszyłem gównianym tropem. Hyc! Hyc! Od kupki do kupki, gnałem uskrzydlony, ociekający potem, głodny. Byle przedrzeć się na drugą stronę szarej kurtyny niewiedzy; tam, gdzie wszystko jest jeszcze możliwe.

 

Przejście objawiło się niespodziewanie, w sposób na tyle subtelny, by wyeliminować szok związany z nagłym odkryciem, który mógłby – byłem tego absolutnie pewien – zerwać delikatne połączenia mentalne otwierające drogę. Najpierw poczułem zmianę klimatu. Ziąb miejskiego labiryntu ustąpił ciepłemu, łagodnemu powiewowi, zaś uliczne wapory zostały wyparte przez pełne mocy, niewidzialne obłoki krzepiącego ozonu. Dzielnica fabryczna. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Czy można wyobrazić sobie lepsze miejsce ponownych narodzin? Powoli wyhamowałem, pozwalając ciału nasiąknąć atmosferą tego miejsca. Boleśnie zgarbione dotąd plecy poczęły się z wolna prostować, niczym łodyga przygiętego burzą, lecz nie uszkodzonego źdźbła wysokiej trawy. Rozluźnione mięśnie kończyn pulsowały lekko, zacierając ostanie wspomnienia szalonej przeprawy przez kamiennobetonowe grzęzawisko i towarzyszących jej bolesnych urazów. Nigdy więcej rozpaczliwych prób okiełznania ciała udręczonego brakiem spełnienia. Po raz pierwszy czułem się dobrze we własnej skórze. Smakowałem owoc świeżo zdobytego wyzwolenia, a jego sok trawił pielęgnowane latami wątpliwości, niczym płomień świecy spopielający skrzydła nocnego motyla. Płoń, życie marne.

 

Po prawej miałem teraz ceglaną ścianę. Ostre krawędzie szczytu skrywał gruby kożuch rudego mchu. Poskręcane dziko, brunatne zwoje drutu kolczastego zwieszały się eleganckimi girlandami wzdłuż zwietrzałych spoin, rozdzielających cudownie ospowatą szachownicę lica. Gruboziarnista wylewka u podstawy zzieleniała pod wpływem karmiących się wilgocią, mikroskopijnych porostów. Z lewej, misternie spiętrzony stos bajecznie wypaczonych, pokrytych marchewkowym nalotem, kilkumetrowych odcinków szyn, przemieszanych z czarnymi od zaskorupiałego smaru elementami kolejowych podwozi. Koniec tej alei snów zamykały wysokie, szare kolumny szaf transformatorowych, tworząc ocieniony portal przejścia, osłoniętego wrotami ze spawanej kompozycji porysowanych blach, naznaczonych jesienną paletą barw wszechobecnej korozji. Drewniane słupy energetyczne, przesycone balsamem impregnatu, jak maszty galeonów kołysały takielunkiem smolistych, grubych na trzy palce kabli. Sztandary postrzępionych szmat, powiewały okręcone wokół przewodów – symbole zwycięskiej armady u brzegów nowego lądu. Jestem w raju…

 

Posuwałem się powoli w stronę wrót, precyzyjnie odmierzając każdy krok, celebrując chwilę tryumfu. Nagły powiew zakręcił młynka u mych stóp i poderwawszy gwałtownie kurzawę drobnego pyłu, wypełnił nozdrza tabaką zwycięstwa, ostrym koksem wszystkich miejskich drapieżców, tych naprawdę niebezpiecznych, zdolnych rozedrzeć misterną tkankę iluzji. Żelazisty posmak w ustach spłynął ambrozją w me rozpalone wnętrze. Ostatecznie opuszczałem muliste brzegi jałowej egzystencji, pozwalając by uniósł mnie wartki nurt wymiarów dostępnych tylko najwytrwalszym poszukiwaczom. Transformatory buczały podniośle fanfary na cześć utrudzonego odkrywcy, gdy przejście znalazło się na wyciągnięcie ręki. Dłoń spoczęła na chropowatym uchwycie. Zbierałem siły do ostatniego, heroicznego aktu. Czyżby szarpnięcie dzielące mnie od upragnionych komnat Walhalli, rozświetlonych ogrodów Hesperyd, Edenu, podniebnych pałaców Olimpu, Krainy Wiecznych Łowów, wymagało ode mnie większego wysiłku niż trzydzieści lat bytowej mordęgi? Nie! To niemożliwe! Ogarnięty nagłym wybuchem paniki potężnie rzuciłem w tył ciałem, jakbym planował wyrwać swą duszę z uścisku pazernej materii. Rdzawe drobinki zdarły skórę do krwi. Straciłem kontakt z uchwytem, a ramię poszybowało w górę jak wystrzelone z katapulty. Skręcając się z bólu gruchnąłem na lewy bark. W ostatnim błysku gasnącej świadomości zdałem sobie sprawę, że po raz kolejny odmówiono mi przywileju przemiany.

***

 

Pusta skorupa czaszki promieniowała skondensowanymi falami tępego bólu. Skurczony do postaci kokonu, leżałem z mocno podwiniętymi nogami, przytrzymując je ciasnym splotem zesztywniałych ramion; cienka warstewka zakrzepłej krwi skleiła palce wczepione w pomięte nogawki. Laszlo Heinekotzl – zmaltretowana marionetka na pustej scenie tragikomicznego monodramu. W zapadającym mroku cudowna aleja zmieniła się nie do poznania. Postrzegałem znajome elementy otoczenia, jednak teraz ich czar był już jedynie wyblakłym obrazem, niknącym z wolna pod spuchniętymi od płaczu powiekami. Totalny kolaps; cierpienie sprowadzone do roli dysku akrecyjnego unoszącego nędzne resztki osobowości, wirujące wokół czarnej dziury obezwładniającego poczucia braku nadziei. Na peryferiach zamglonego pola widzenia, poczęły zapalać się żółte iskierki odległych okien czynszówek graniczących z kwartałem dzielnicy fabrycznej. Tam toczyło się życie; zapewne nie najmądrzejsze, ani nie najszczęśliwsze, jednak celowe, choćby jedynie z biologicznego punktu widzenia. Zmęczeni dniem pracy, ludzie zasiadali nad talerzami gorącej zupy; obejmowali swoje dzieci, albo tylko marzenia o nich; zagryzali czerstwym chlebem zawodowe niepowodzenia, zapijali samogonem niespełnione miłości, stracone szanse – duże smutki, rozdzierające serce tragedie, krótkotrwałe eksplozje spełnienia i drobne radości przenikały się w ogrzewanych pragnieniami komórkach mieszkań; kolejne pokolenia pomnażały białkowy materiał kolonizując wysepki codzienności, otoczone bezmiarem grozy przemijania. Tu nie było już nic.

 

Nie wiedzieć czemu, moje ciało postanowiło powrócić do pozycji stojącej. Ścierpnięte kończyny niezdarnie poszukiwały konfiguracji ustawień, zapewniającej odpowiedni poziom stabilizacji. Szło to raczej opornie. Najwyraźniej błędnik nie był jeszcze gotów do podjęcia gry w przestrzenną ciuciubabkę, dlatego grawitacja szybko sprowadziła mnie do parteru. Puściłem rzadkiego pawia. Przekonany, że najgorsze mam już za sobą, rozpocząłem kolejną próbę manewru pionizującego, jednak tym razem organizm podbił stawkę i walnąłem siarczystego bąka. Uznając, że ryzyko jest zbyt duże, poddałem się i powtórnie zapadłem w ciepłą watę nieistnienia.

***

 

– Halo! Panie Heinekotzl, proszę się obudzić. Nie śpimy. Halo!

 

– Neee… nie mam już nic… Zostawcie…

 

– Jak to już nic? Co za głupoty pan opowiada? Wstajemy. Nie po to wysłano trzech agentów, żeby pan teraz wycierał sobą wszystkie brudy z ulicy. No już, do góry! – Silny chwyt za poły trencza, ostre szarpnięcie, szybka podpórka i już chwiałem się w ryzykownym rozkroku. To była czysta magia.

 

– Ja stoję . Jak… Jak pan to zrobił?

 

– Mam wprawę. Stopy bliżej siebie, no… Nie wygląda pan najlepiej i brzydko pachnie, ale i na to znajdzie się rada. Otwieramy oczka. – Dopiero teraz dotarło do mnie, że z całych sił zaciskam powieki – nie chciałem wracać do znanej mi rzeczywistości.

 

– Nie chcę wracać do znanej mi rzeczywistości – wystękałem.

 

– Przecież ja pana wcale do tego nie namawiam. Niech się pan nie wygłupia. Idziemy do przejścia. – Słowo „przejście" pomalutku poczęło przywoływać zagubione wspomnienia ostatnich wydarzeń. Natychmiast rozwarłem pozlepiane ropą powieki.

 

– Przejście jest zamknięte. Odmówiono mi… – Przed sobą ujrzałem oddalone nie więcej niż o cztery metry, szeroko rozwarte, stalowe wrota. W półmroku wstającego właśnie świtu dostrzegłem duży prostokąt seledynowo-żółtej poświaty, rozmazującej ciemne zarysy czegoś po drugiej stronie. Powietrze pomiędzy miejscem, w którym stałem, a przejściem, falowało jak rozgrzane wyziewy wielkiego pieca, jednak do tej chwili nie wyczułem znaczących wahań temperatury. Kątem oka uchwyciłem obraz podtrzymującej mnie postaci. Moim wybawcą był drobny, lecz muskularny Hindus, odziany jedynie w przepaskę biodrową. Jego ciemna skóra wydzielała ciężką woń, nieodparcie przywołującą wspomnienia przekwitającego bzu. Hindus uniósł głowę i na mgnienie nasze spojrzenia spotkały się ponad jego ramieniem. Posłał mi dziecięcy, szeroki uśmiech.

 

– Musimy ruszać. Materia po obu stronach ma nieco odmienne właściwości i nie można pozwolić, żeby różne jej rodzaje mieszały się ze sobą zbyt długo. – Skinąłem bez przekonania. Pokuśtykaliśmy w ciszy, niknąc ostatecznie w potężniejącym z każdą chwilą blasku. Dźwięk zatrzaskiwanych z impetem blaszanych odrzwi, wybrzmiał jak ostatnie pożegnanie ze światem ludzkich marzeń, który od samego początku okazał się dla mnie jedynie więzieniem.

***

 

– Nie pytam jak się pan nazywa, bo to już wiem. Jestem Ramzes Imhotep Fidiasz Juliusz Jezus Michał Anioł Wolfgang Amadeusz Napoleon Władimir Iljicz Adolf John Fitzgerald Pelé Delacroix. Mógłby pan okazać trochę szacunku. – Stałem oniemiały przed niskim podestem z wytartych na błysk, najwyraźniej wiekowych desek. Na podwyższeniu ustawiono przepyszny fotel w stylu empire. W tej chwili zajmował go niski jegomość o śniadej cerze, wtulony wygodnie w szkarłatne obicie. Podobnie jak mój hinduski przewodnik, mężczyzna korzystał z przepaski biodrowej, jednak strój uzupełniały wysoko sznurowane sandały i wspaniały nemes w żółto-błękitne pasy, przyozdobiony złotym ureuszem. Ramzes bawił się lśniącym w blasku kryształowych kandelabrów mieczem typu hepesz. Kompletnie wytrącony z równowagi wypaliłem głupio. – Eee… Ramzes, który?

 

– Ramzes z Centrali, rzecz jasna. Może pan używać wszystkich moich imion.

 

– Aha… Wszystkich na raz?

 

– Oczywiście, że nie. Jak pan sobie wyobraża w takim wypadku konwersację? Widzę, że trafił nam się prawdziwy bystrzak; a może nie doszedł pan jeszcze do siebie?

 

– No, chyba tak.

 

– Co, tak?

 

– Chyba nie.

 

– Co, chyba nie?

 

– Chyba tak. Nie doszedłem jeszcze do siebie.

 

– Najwyraźniej – rzucił z kwaśną miną Imhotep. – Powróćmy zatem do kwestii szacunku – wymierzył we mnie czubkiem zakrzywionego ostrza. – Pan mi go nie okazał, a to nie rokuje dobrze naszej współpracy.

 

– Co mam zrobić? – wybąkałem.

 

– Cóż… Sugeruję, aby się pan uważnie rozejrzał wokół. – Roztrzęsiony, ledwie trzymałem się na nogach. Wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin dawały mi się mocno we znaki. Byłem śpiący, obolały, głodny i prawdopodobnie odwodniony. W tej sytuacji nie mogłem mieć pewności, czy to, co widzę i słyszę, ma jakiekolwiek realne podstawy. Mimo wszystko, zacząłem powoli kręcić głową, wodząc wzrokiem w poszukiwaniu wskazówek dalszego postępowania.

 

Znajdowaliśmy się w pomieszczeniu pozbawionym ścian, przynajmniej takich, które mógłbym dostrzec poprzez skłębione dookoła zielonkawe opary. Kandelabry umocowane zostały na ozdobnych łańcuchach, ginących w ciemnościach ponad nami. Podest z tronem zajmował, jak się wydawało, centralną część przestrzeni wolnej od dymnej zasłony. Poza strefą w miarę dobrej widoczności, przemieszczały się rozmyte przez mgłę cienie. Ich natura pozostawała dla mnie zagadką, jednak gasnące i na powrót zapalające się zielone i różowe pary iskierek, od razu przywołały obrazy polujących nocą hien. Wolałem nie rozważać dłużej tej kwestii. Kolejne sekundy obserwacji przyniosły nowe odkrycia. Po lewej, nieco cofnięty względem miejsca, na którym starałem się ustać, klęczał półnagi Hindus. Rozpoznałem jedynie jego sylwetkę, bowiem twarz pozostawała ukryta, co jest całkowicie zrozumiałe, gdy człowiek próbuje ogrzewać posadzkę czołem. Wykręcając boleśnie szyję, udało mi się dostrzec ciemne sylwetki kilku postaci, tkwiących bez ruchu parę metrów za moimi plecami. Ponownie zwróciłem spojrzenie na oczekującego cierpliwie Fidiasza. Jego zastygłe w wyrazie poczucia absolutnej wszechmocy oblicze, upewniło mnie ostatecznie, iż dokądkolwiek trafiłem, z pewnością nie była to kraina z mych snów. Zresztą, czy dopuszczonym do stołu Odyna wikingom wolno poklepywać po plecach boskich współbiesiadników, podszczypywać walkirie albo sięgać po miód bez pytania gospodarza o zgodę? Czyż ogrody Hesperyd nie były domem straszliwego Ladona? Gdzie tu miejsce na wolność, równość, braterstwo? Chyba tylko na płótnach Delacroix, a i to z rzadka.

 

Nim zdążyłem podjąć ostateczną decyzję, gruchnąłem na kolana tłukąc czołem o chłodny beton. Uczyniłem to bardziej pod wpływem zmęczenia niż strachu, szybko jednak doceniłem zalety nowej pozycji.

 

– Bardzo rozsądnie, panie Heinekotzl – wycedził z nieskrywaną satysfakcją Władimir Iljicz. – To nie było takie trudne, prawda? – Wiedziałem, że nie muszę udzielać odpowiedzi na to pytanie, zaś Ramzes wiedział, że ja wiem i wcale jej nie oczekiwał. Wreszcie poczułem, jak to jest odnaleźć swoje miejsce w życiu.

***

 

Przemierzaliśmy cylindryczny tunel z wirujących płatków mydlanych. Moim przewodnikiem i opiekunem został Rajit, pachnący przekwitłym bzem, hinduski sługa Ramzesa. Udzielał mi ostatnich instrukcji w drodze do pokoi gościnnych.

 

– Proszę pamiętać, że kwatery Centrali, to nie jest miejsce, w którym może się pan czuć całkowicie bezpieczny. – To stwierdzenie, pomimo ukrytej w nim groźby, nie wzbudziło we mnie jakiegoś specjalnego zainteresowania. Od ponad ćwierć wieku żyłem w poczuciu nieustannego zagrożenia i domniemane pułapki spoza znanego mi dotąd świata, nie stanowiły w tym momencie problemu, któremu chciałem poświęcać uwagę.

 

– Wiesz, Rajit, nigdy nie miałem przyjaciela, ani nawet dobrego kolegi. Czy mógłbyś zwracać się do mnie po imieniu? Czułbym się z tym znacznie lepiej. Jestem Laszlo.

 

– La-szlo – powtórzył nieco mechanicznie. W następnej chwili gwałtownie przystanął zakrywając dłońmi usta. Oczami wielkimi jak spodki lustrował ciągnącą się przed nami bez końca drogę.

 

– Rajit! O co chodzi?

 

– Twoje imię… – wybełkotał poprzez palce.

 

– Co z nim?

 

Przerażony chłopak zwrócił powoli głowę w moją stronę. Czoło miał zroszone potem. Jego ciemna skóra przybrała barwę popiołu. Wylękniony cofnąłem się o krok, a białe płatki ściany z furkotem omiotły moje barki, rozsypując się na wszystkie strony.

 

– Co ci jest, Rajit!?!

 

– Uuum… Twoje imię jest na indeksie akustycznym.

 

– Na czym?

 

– Ono… toruje drogę zmorom.

 

– Uspokój się! Na pewno nie stało się nic, czego nie można by jakoś odkręcić. – Skołowany wyciągnąłem ręce ku dygoczącemu ciału. Nim sięgnąłem celu, drgawki wstrząsające Hindusem całkowicie ustały. Obaj zastygliśmy w bezruchu. Spomiędzy sinych warg wydobył się ledwie słyszalny szept.

 

– To bardzo boli… Uciekaj. – Gdy wybrzmiało ostatnie słowo, zza pleców niemej już postaci wystrzeliły kaskadą ciemne wici, które w sekundę później owinęły się wokół szyi i ramion. Ścięty trwogą odskoczyłem trafiając w mydlany wir. W głębi ściany napór płatków rósł tak bardzo, że przygnieciony nadmiernym ciężarem stoczyłem się z dającej do tej pory oparcie stopom przeźroczystej podłogi. W ostatniej chwili zdołałem uchwycić jej krawędź. Wciąż zasypywany białą lawiną, podciągnąłem się i wpełzłem z powrotem do wnętrza tunelu. Dysząc ciężko, stanąłem na równe nogi.

 

Rajit leżał nieruchomo na brzuchu. Modliłem się, żeby już nie żył. Na jego plecach rozsiadło się coś, co w ogólnym zarysie przypominało dużą, granatową meduzę. Grzybiasta czasza pulsowała miarowo, podczas gdy cienkie wstęgi wpijały się w zastygłe w agonii ciało. Nigdzie nie dostrzegłem śladów krwi. Mój strach ustępował teraz miejsca mieszaninie obrzydzenia i gniewu. Pod wpływem nagłego impulsu wymierzyłem potężnego kopa w parasolowatą narośl. Polip monstrum miał konsystencję twardej gumy. Upadłem zwijając się z bólu. Upaćkany czarną mazią czubek buta, wzbudzał we mnie równie wielką odrazę co sam potwór. Odczołgałem się o kilka metrów w głąb korytarza i schwyciwszy za obcas, zzułem brudny mokasyn. Moja akcja najwyraźniej nie odniosła żadnego skutku, bo ohydna meduza wciąż tkwiła na swoim miejscu.

 

Od strony, z której przyszliśmy, sunął teraz ku mnie czarny obłok, pochłaniając migoczące bielą ściany. Skłębiona chmura zatrzymała się w pobliżu żerującego koszmaru. Z jej wnętrza wychynął widmowy fantom. Pośrodku rozmazanej plamy głowy, żarzyły się dwa punkciki różowych ślepi. Cień wyciągnął ponad szczątkami nieszczęsnego Rajita długie, szponiaste ramię, i wskazując na mnie wydał z siebie przeciągłe, świdrujące uszy miauknięcie.

 

– Żryyyjj, La-szlo…

 

Zwieracze rozluźniły współpracę. Półprzytomny ze strachu, cisnąłem w upiora butem.

 

– Sam żryj! – pisnąłem.

 

W tej samej chwili wszystko pogrążyło się w powodzi porażającego lśnienia…

 

Dotarło do mnie, że siedzę w opromienionym liliową poświatą hallu, na gładkiej jak szkło, mozaikowej posadzce z marmuru. Zwłoki z przyczepioną do nich meduzą nadal spoczywały w tej samej pozycji. Ponad moim ramieniem śmignął bursztynowy snop rozpalonej materii. Wściekła eksplozja zielonych płomieni smagnęła mnie w twarz gorącym podmuchem, jednocześnie wypełniając powietrze duszącym swądem. Obok wylądowała okaleczona głowa Rajita. Oniemiały gapiłem się w puste kratery wypalonych oczodołów. Z rozwartych grymasem cierpienia ust, ulatywała nikła smużka białego dymu. Ostatnią wizją galopującego horroru, jaką zarejestrował oszalały z przerażenia umysł, był pochylony nade mną, krowi łeb Hathor. Potem przeciążony mózg litościwie odciął odpowiednie obwody i przestałem krzyczeć.

***

 

– Witam państwa serdecznie w drugiej części naszego programu. Kolejnym gościem, z którym porozmawiamy dziś na temat komercyjnego wykorzystania technologii skaningu mentalnego, jest pan Horacy Stoneheart, prezes DreamNetu. – Dzień dobry, proszę spocząć.

 

– Dzień dobry. Dziękuję.

 

– Panie Stoneheart, jak by pan określił wydarzenia dzisiejszego poranka?

 

– Cóż, przede wszystkim zwracam uwagę, że wbrew wielu oszczerczym komentarzom medialnym, DreamNet nie naruszył prawa. Wszystko odbyło się w zgodzie z zatwierdzonymi przez niezawisły sąd ustaleniami…

 

– Panie prezesie, doskonale pan wie, iż moje pytanie dotyczy etycznych aspektów działalności DreamNetu.

 

– Proszę pani, DreamNet to przedsięwzięcie całkowicie komercyjne. W ciągu ostatnich trzech lat, nasza firma zainwestowała blisko sto siedemdziesiąt milionów w rozwój technologii, która otwiera zupełnie nowy rozdział w historii. Jesteśmy pionierami głębokiego mapowania mentalnego. Przypomnę, że nasi udziałowcy, to w większości ludzie odgrywający pierwszoplanową rolę w sektorze przemysłu biohardware. DreamNet, wraz z firmami stowarzyszonymi, zapewnia obecnie w sumie ponad dwadzieścia tysięcy miejsc pracy, a sukces projektu Dream Channel Entertainment może znacząco podnieść tę liczbę. Przyzna pani, iż w dobie kolejnego globalnego kryzysu, kwestia zatrudnienia ma decydujące znaczenie dla rozładowania trapiących Unię niepokojów społecznych. Nasze przedsięwzięcie po prostu musi się opłacać. Zależy od tego los tysięcy pracowników oraz ich rodzin.

 

– Owszem; podnoszą się jednak coraz liczniejsze głosy piętnujące praktykę finansowania opieki medycznej osób dotkniętych skutkami zarażenia wirusem wersalskim, z pieniędzy uzyskiwanych dzięki komercyjnym transmisjom ich marzeń sennych. Omawiana sprawa jest wydarzeniem bez precedensu.

 

– To prawda. Przypadek Laszlo Heinekotzla jest smutną konsekwencją bezwzględnych praw rynku. Ze swej strony uczyniliśmy wszystko, aby uniknąć tego, co się stało. Na własny koszt uruchomiliśmy ogólnoświatową infolinię dla fanów programu, zaś znacząca część generowanych przez nią dochodów została skierowana na konto fundacji „NON OMNIS MORIAR", zrzeszającej członków Międzynarodowej Federacji Miłośników Fantastyki, która postanowiła dotować dalszą emisję. Niestety, ostatni bilans kwartalny okazał się miażdżący dla tej inicjatywy. Poszukiwania indywidualnych darczyńców, także nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Mówimy o gigantycznych sumach. Mając na uwadze dobro pozostałych podopiecznych DreamNetu, musieliśmy się zdecydować na przerwanie transmisji programu z udziałem pana Heinekotzla.

 

– Przerwanie transmisji? Ależ panie Stoneheart, pracownicy DreamNetu zwyczajnie odłączyli tego człowieka od aparatury podtrzymującej życie.

 

– Przyznaję, że to dramatyczna decyzja; jednak wpływy reklamowe pasma Dream Channel Entertainment, emitującego program z udziałem pana Laszlo Heinekotzla, spadły w ostatnim okresie do poziomu uniemożliwiającego nam dalsze finansowanie jego hospitalizacji. Proszę zrozumieć, że specyfika marzeń sennych pana Heinekotzla, zniechęciła wielu potencjalnych klientów. Oni nie życzą sobie, aby ich produkty były kojarzone z tymi wszystkimi okropnościami. Musieliśmy też uwzględnić znaczący spadek oglądalności.

 

– Oczywiście. Pomówmy chwilę o bohaterze dzisiejszego poranka. Z naszych dziennikarskich ustaleń wynika, iż za życia, pan Heinekotzl był osobą samotną. Brak jakiejkolwiek rodziny, czy choćby przyjaciół, a także trudna sytuacja ekonomiczna, uczyniły go całkowicie zależnym od publicznej służby zdrowia. W ankiecie personalnej DreamNetu, do której udało nam się dotrzeć, Laszlo Heinekotzl wyraźnie wskazał swoje preferencje. W rubryce „zainteresowania" czytamy, cytuję: „Uwielbiam literaturę fantastyczną. Szczególnie cenię twórczość pisarzy pierwszej połowy XX w. np. H. P. Lovecrafta. Interesuję się też historią i mitologią starożytnego Egiptu". Ten wpis dawał państwu chyba jakieś pojęcie o tym, czego możecie się spodziewać.

 

– Po pierwsze, protestuję przeciwko upublicznianiu poufnej dokumentacji diagnostycznej, należącej do naszej firmy. Wobec osób, które dopuściły się tego rażącego nadużycia, zostaną podjęte wszelkie przewidziane firmowym kodeksem sankcje dyscyplinarne. Po drugie, chroni nas prawo! Pan Heinekotzl dobrowolnie podpisał deklarację dotyczącą komercyjnego wykorzystania zasobów jego pamięci, w zamian za co, DreamNet przez pół roku pokrywał wysokie koszta świadczonej na jego rzecz opieki medycznej.

 

– Jaki los czeka pozostałych ludzi podłączonych do emiterów DreamNetu?

 

– Jak wiadomo, w ramach projektu Dream Channel Entertainment utworzyliśmy jeszcze sześć pasm transmisyjnych. Do tej pory nasi śniący współpracownicy znakomicie wywiązują się ze swych zobowiązań. Dostarczane przez nich wizje są być może nieco konwencjonalne w porównaniu z transmisjami pana Heinekotzla, jednak właśnie takie obrazy sprzedają się najlepiej. Dzięki nim, rodziny uczestników programu mogą czuć się całkowicie bezpieczne. Nie tylko finansujemy opiekę medyczną, ale, o czym również należy wspomnieć, wypłacamy niebagatelne tantiemy bliskim zatrudnianych przez nas autorów.

 

– Innymi słowy, Laszlo Heinekotzl nie żyje, bo śnił nie na temat?

 

– Nie rozumiem. Przecież już pani wyjaśniłem ekonomiczne uwarunkowania przedsięwzięcia…

 

 

 

 

Kraków 7 X 2010

Koniec

Komentarze

Od jak dawna i jak uważnie obserwujesz fora i strony poświęcone fantastyce, ze szczególnym uwzględnieniem tej strony?

Stronę NF zacząłem odwiedzać stosunkowo niedawno i nie poświęcam tym odwiedzinom szczególnej uwagi. Inne strony odwiedzam rzadko. Fora społecznościowe omijam z daleka.

Witam,      
Uprzejmie proszę o podanie nicka, imienia, nazwiska i adresu do korespondencji. Sprawa dotyczy wyróżnienia za opowiadanie zamieszczone na fantastyka.pl.  

Pozdrawiam, Jakub Winiarski 
PS. Proszę nie zamieszczać w profilu adresów mejlowych, które nie istnieją. Proszę poprawić ten adres.
JW 

Dane proszę przysłać na adres:
jakubwiniarski@fantastyka.pl 

Nowa Fantastyka