- Opowiadanie: Mish - [OoA] Wyprawa - ciąg dalszy

[OoA] Wyprawa - ciąg dalszy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

[OoA] Wyprawa - ciąg dalszy

Ciąg dalszy:

 

-A oto i Zaklęte Uroczyska – powiedział Nikolaus Hammerfeld, zamaszystym gestem pokazując teren przed nami. Jednocześnie palił fajkę, jak to miał w zwyczaju, a ja zastanawiałem się, kiedy zabraknie mu tytoniu.

Wszyscy milczeli, wpatrując się w ziemie przed nami. Na pierwszy rzut oka nic specjalnego, ot, dalsza droga przez liściasty las. Jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się, można było dostrzec różnice między zwykłym lasem a Uroczyskami. Mimo późnej jesieni, tutaj wszystkie drzewa utrzymywały wyblakłe i zniszczone liście. Gdzieniegdzie widać było pojedyncze zwierzęce kości, choć nie wykluczam, że mogły to być i ludzkie gnaty. Kora drzew miała niezdrowy, szary kolor. Niespecjalnie zachęcająca trasa.

– Nie ma innej drogi? – spytał Fredrig Drakansen, wpatrując się w zarośla.

– Jest – odparł krasnolud, puszczając kółko dymu – O ile chcecie zrobić około sto kilometrów wzdłuż granicy Uroczysk.

-Jako, że nie chcemy tracić cennego czasu, jedziemy tędy – rzekła elfia czarodziejka – Zanim jednak wejdziemy na ten obszar, chcę wam powiedzieć kilka rzeczy. Po pierwsze, na Uroczyskach dzieje się mnóstwo rzeczy niezgodnych z prawami fizyki, jak i ze zwyczajną logiką. Dlatego też zalecam wam ostrożność, o ile nie chcecie zakończyć swojej podróży w niewesoły sposób.

Wszyscy pokiwali głowami, a następnie powoli wjechaliśmy w ten zaklęty obszar. Nie wiem czemu, ale spodziewałem się magicznych emanacji, szarpnięcia lub czegoś w tym stylu przy przekraczaniu granicy lasu. Tymczasem nic takiego się nie stało. Mimo pozornej zwyczajności tego miejsca, nie czułem się tu dobrze. Postanowiłem więc spojrzeć na okolicę zmienionym magicznie wzrokiem, aby wykryć wszelkie anomalie. Skoncentrowałem się na mantrach pozwalających wiedzieć magię. Chwilę później spojrzałem na Uroczyska wzmocnionymi oczami.

I wrzasnąłem przeraźliwie. Światło było oślepiające. Miałem wrażenie, że patrzę na tysiąc słońc jednocześnie. Niemal czułem, jak moc wypala mi spojówkę, zmienia i wyniszcza. Z wielkim trudem zdołałem przerwać zaklęcie. Magia nie oślepiła mnie, jednak przed oczami latały mi mroczki.

– Nie używajcie tu czarów! – warknęła elfka z czoła grupy. Chyba się na mnie gapią, pewnie narobiłem hałasu.

-Dzięki za radę. Rychło w czas – wychrypiałem, mrugając szybko aby lepiej widzieć.

Czarodziejka parsknęła i popędziła wierzchowca. Pozostali przestali się na mnie gapić, idąc w ślady spiczastouchej.

– Ściągniesz nam na kark stado demonów tymi wrzaskami – skomentowała wytatuowana kobieta, gapiąc się bezczelnie.

– To wspaniale, będziesz miała okazję się wykazać – zadrwiłem w odpowiedzi.

– Ale ona ma rację – poparł ją Drakansen – Wyjesz jak zarzynana świnia – dodał uprzejmie.

– Wiesz co? Może wsadzę twój łeb w ognisko, i zobaczymy jak ty będziesz wył. Co ty na to? – odparłem, wkurzony nie na żarty.

-Taki z ciebie cwaniak? Rzucasz się do silniejszych od siebie, z nadzieją że nie połamią ci kości? – wywarczał pirat, szczerząc na mnie kły.

– Panowie, pokój! Będziecie mieli lepsze momenty na bójkę! – zmitygował nas Kasimir von Lammel, pojawiając się niewiadomo skąd.

– On ma rację, Fredrigu. Walki na Uroczyskach to nienajlepszy pomysł. Będą lepsze okazje do obicia mordy temu cwaniakowi – wtrąciła się Gladrys Vanora. Tamten zastanawiał się przez chwilę, po czym przytaknął i przejechał wraz z kobietą bliżej początku grupy.

Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu.

– Ściągasz na siebie kłopoty, które mogą być gorsze od sług Piekielnego Tronu – usłyszałem głos von Lammela. Zdziwiła mnie trochę nazwa, jaką określił demoniaki, jednak nie odpowiedziałem.

– Gdyby nie to że się wtrąciłem, tamten zdrowo by cię obił – dodał po chwili milczenia błędny rycerz.

– Świetnie, upiekło mi się. Ale jeśli za ratunek z opresji chcesz pół mojego majątku i córkę za żonę, to odpada. Nie mam zamiaru dzielić się monetami, a poza tym nie dorobiłem się córki – odpowiedziałem, chcąc aby wreszcie się odczepił. Pirata się nie bałem, bo nie takich już posłałem do nieba.

-Jak wolisz. Chciałem być uprzejmy, ale jeśli nie chcesz mojej pomocy to nie będę udzielał jej na siłę – rzekł, najwyraźniej niezrażony moimi złośliwościami. A szkoda.

-Nareszcie. Gdybym miał tu dobre wino, otworzyłbym je z tej okazji – zadrwiłem znowu. Może i jestem niewdzięcznym sukinsynem, ale denerwuje to wścibstwo ze wszystkich stron. Najpierw latający czarnoksiężnik, teraz ten cholerny wojownik. Jaki oni mają interes we wtrącaniu się w cudze sprawy?

Jechaliśmy powoli, cały czas wypatrując potencjalnego zagrożenia. Mocny wiatr poruszał gałęziami drzew, sprawiając, że atmosfera była jeszcze mniej przyjemna. Jednak przez cały dzień nie widzieliśmy żadnych zwierząt, demonów czy czegokolwiek innego. Ciągłe poczucie zagrożenia wkurzało mnie bardziej, niż sama walka z nimi. Wreszcie nastał wieczór i musieliśmy się zatrzymać, bo w lesie było zwyczajnie zbyt ciemno, aby bezpiecznie kontynuować podróż. Zatrzymaliśmy się tuż obok drogi i wzięliśmy się za zabezpieczanie obozowiska przy pomocy runów. Było zimno, a humor dodatkowo psuł mi fakt, że mimo usilnych prób Hammerfeldowi nie udało się rozpalić ognia. Po prostu ognisko gasło jakby samo z siebie, a zaklęć nie mogliśmy tu używać w obawie o własne zdrowie. Przynajmniej runy tu działały, bo nie trzeba było w ich przypadku wchłaniać w siebie mocy. Chociaż tyle dobrego.

Siedziałem w ciemności, żując zimne jedzenie i uważając na okolicę. Reszta kompanii zajęła się swoimi sprawami. Zamknąłem oczy, słuchem szukając potencjalnego zagrożenia. Inaczej się nie dało, bo było zbyt ciemno nawet dla moich elfich zmysłów. Chcąc, nie chcąc, wyłapywałem też fragmenty rozmów pozostałych.

-…miniemy Uroczyska, najgorszy kawałek przed zejściem wgłąb góry będziemy mieli za sobą. Proponuję…

-… Twoje oczy są jak morskie perły…

-… przejdziemy bocznymi korytarzami góry…

-… dziękuję, jesteś bardzo…

-Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!!- usłyszałem nagle piskliwy głos z lasu. Poderwałem się z ziemi, dobywając jednocześnie mieczów. Pozostali również chwycili za broń, gdyż dobiegł mnie szczęk stali.

-Raaatuunkuu!! – krzyk był coraz bardziej rozpaczliwy. Chociaż z drugiej strony, to równie dobrze może być pułapka.

– Słyszycie? Ktoś krzyczy – rzekł von Lammel, chociaż to wcale nie musiał być on. W ciemności musiałem kierować się słuchem, bo ten, kto to powiedział stał poza zasięgiem mojego wzroku.

-Nic nie słyszę – powiedziała Vanora. Jednocześnie usłyszałem zgrzyt metalu, więc prawdopodobnie dopiero teraz dobyła swego sejmitara.

-Rzeczywiście, ktoś krzyczy -rzucił Drakansen – Ale z której strony??

-To bez znaczenia. Nie będziemy ryzykować wpadnięcia w pułapkę dla jednej osoby. Tym bardziej, że nie znajdziemy jej po ciemku – wtrąciła się chłodnym tonem elfka.

– Nie pomożemy dzieciakowi w potrzebie? – spytał zdziwiony pirat.

Nikt mu nie odpowiedział.

Nagle inna myśl przyszła mi do głowy. A jeśli to rzeczywiście jakieś dziecko zaplątało się przy granicy Uroczysk i zgubiło? Jeżeli to wcale nie pułapka? Nie byliśmy daleko od granicy tej zaklętej ziemi. Nie pomożemy dzieciakowi, który zginie na tych terenach. Nie wróci do domu. Jego rodzina straci go, zostanie w niepewności. Stracą kogoś bardzo ważnego. Będą czuli się tak jak ja przed miesiącem.

Albo będzie jeszcze inaczej. Zagubiony maluch przeżyje. Magia tego miejsca pozwoli mu przetrwać, ale zmieni całe jego życie. Zostanie mutantem, wyklętym czarnoksiężnikiem, skazanym na wieczną samotność, odrzuconym przez cały świat. Setki razy zawiedzie się na ludziach, aż w końcu zaakceptuje rzeczywistość, znajdzie sobie miejsce. Aż pewnego dnia cały jego światopogląd zostanie wywrócony przez jedną osobę, którą później również utraci.

Cholera, cholera, cholera!!

To niemal na pewno pułapka, i to beznadziejnie prymitywna.

Ale mimo to, jeśli jest inaczej…

– Niech to szlag. Muszę to sprawdzić – mówię, wzmacniając uchwyt na rękojeściach. Skąd we mnie tyle altruizmu? Czyżby zbawienny wpływ poprzednich przeżyć? Coś w stylu nawrócenia przez żal, czy jakieś inne banialuki rodem z ballady?

– Czyś ty ze szczętem zdurniał?! Narażasz nas na zbędne niebezpieczeństwo… – zaczęła elfka.

-Zamknij się – przerwałem bezczelnie – Gdybym nie wrócił przed świtem, to znaczy że ta wiedźma ma rację. Wtedy idźcie dalej beze mnie – dodałem, zwracając się do reszty.

– Honor nakazuje nam w takiej sytuacji pospieszyć ci z pomocą – rzekł von Lammel.

– Nie lubię cię, ale postępujesz słusznie. W razie czego uratujemy cię – dodała Vanora.

Piękne, wylewne pożegnanie. Tylko płaczek i kwiatów brakuje. Wprawdzie o tej porze roku raczej nie ma żywych roślin, ale może któraś z dziewczyn popłacze przed moim wyjściem, ot tak, dla stylu?

-Dobra, kończmy tą łzawą scenkę. Zaraz wracam – powiedziałem tylko, żwawym krokiem wychodząc poza linie runów, w gęsty las.

Niewiele widziałem, jednak płacz był na tyle głośny, że bez problemu znajdowałem drogę. Po jakichś dwóch minutach wędrówki dostrzegłem dziwne, blade światło wylewające się spomiędzy drzew. Na dodatek to chyba stamtąd dochodził płacz. Przyspieszyłem kroku, przechodząc w bieg, po czym błyskawicznie wskoczyłem na niewielką, oświetloną polankę.

Pod drzewem leżało dziecko, na oko może dziesięcioletnie. To od niego biło to światło. Natomiast okrzyki przywabiły w to miejsce nie tylko mnie, a również inną osobę, która nagle odwróciła się przodem do mnie. Ujrzałem średniego wzrostu łysego człowieka, ubranego w ciemnobrązowy maskujący strój. Na jego kwadratowej twarzy tańczył wredny uśmieszek, a w dłoniach spoczywały dwa długie miecze.

Wierzch jego dłoni był ozdobiony jaśniejącym tatuażem, przedstawiającym znajome linie i okrąg.

– Witaj. Miło, że wpadłeś – rzekł, uśmiechając się paskudnie – Łatwo cię zwabić.

– Ściągnąłeś tu dzieciaka, żeby na mnie polować? Kawał z ciebie skurwysyna. Na dodatek głupiego skurwysyna, skoro myślisz że dasz sobie radę sam – odpowiedziałem ze wściekłością w głosie. Z każdą sekundą miałem coraz większą ochotę tłuc go tak długo, aż pogubi wszystkie zęby.

– Nie ściągnąłem go tu. Przypadkiem napatoczył się w lesie, a ja chciałem go uratować – zmrużył oczy, a uśmiech spełzł z jego twarzy – A co do tej drugiej kwestii… – pstryknął, a z zarośli za jego plecami wyszło dwóch podobnie ubranych, zamaskowanych ludzi z mieczami w dłoniach.

-Odłóż miecze, a twoja śmierć będzie bezbolesna – zaproponował, wymachując ostrzami.

– Mam inną propozycję: Poddajcie się i powiedzcie, dla kogo pracujecie, a może was nie pozabijam. Może – rzekłem, po czym jednocześnie skoczyliśmy na siebie. Miecze zafurkotały, rozległ się metaliczny szczęk. Tamci byli szybcy, ale ja byłem jeszcze szybszy. Mimo to, mieli przewagę liczebną, a ja nie mogłem tu korzystać z magii. Dobrze chociaż , że polana nadal była oświetlona.

Łysy zawirował, tnąc obydwoma mieczami i zmuszając mnie do szerokiego odbicia. W tym samym momencie z prawej strony ciął Pierwszy, chybiając mnie o milimetry. Drugi też chciał zaatakować, jednak wymierzyłem mu mocnego kopniaka w odsłonięte śródstopie, i natychmiast poprawiłem mieczem. Zabójca zacharczał i chlusnął krwią z przeciętej szyi, po czym wywalił się na ziemię.

-Jeden zero dla mnie! Gramy dalej? – zadrwiłem, parując spadające z dwóch stron ciosy. Mimo sarkastycznego komentarza, czułem się coraz mniej pewnie. Rzuciłem się na ziemię, w ostatniej chwili unikając zabójczego pchnięcia, przetoczyłem w tył i szybko wstałem, parując jednocześnie sypiące się na mnie ataki. Łysy chwycił mój lewy miecz pomiędzy swoje klingi i zepchnął czubek ostrza w dół, prosto na kamień. Zanim zdążyłem zareagować, z całej siły kopnął w tak opartą broń.

– I jeden miecz mniej! – krzyknął tryumfalnie, widząc co zostało z ostrza. I tak dobrze, że nie połamał tego, które miałem w prawej dłoni – Został tylko jeden, a potem co? Obijesz nas pięściami?

Jego radość okazała się przedwczesna, bo wykorzystałem całą tą gadaninę aby ominąć jego obronę. Kopnąłem w tył, odpychając Drugiego, jednocześnie chwyciłem wolną ręką nadgarstek Łysego. Jego miecze były nieprzydatne w walce na tak krótki dystans ze względu na zbyt długą klingę, z czego bezlitośnie skorzystałem. Huknąłem go głową w czoło, chwyciłem drugą ręką, po czym rzuciłem się na ziemię podkulając nogi pod jego brzuch i wyrzucając go prosto na drzewo. Chrupnęła łamana kość.

Ten manewr odsłonił mnie jednak, i miecz Drugiego sięgnął by mnie, gdyby jego właściciel niespodziewanie nie buchnął płomieniem. Zabójca wył, zamieniony w żywą pochodnię, a ja postanowiłem zignorować go, bo nie sprawiał już zagrożenia. Chciałem doskoczyć do obitego Łysego, jednak ten nagle buchnął błękitnym płomieniem i po chwili wrzasków był już jedynie kupką popiołu. No i znowu nie dowiem się, kto ich nasłał.

-Nic ci nie jest? – zamiast tego spytałem skulonego pod drzewem dzieciaka, chowając pozostały miecz do pochwy na plecach. Czyli wracamy spowrotem do tego stylu walki.

Chłopiec podniósł głowę, wpatrując się we mnie niebieskimi oczami spod kasztanowej grzywki.

-Nic, panie – odparł cicho.

-To świetnie. Wstawaj, zabiorę cię do mojego obozu – powiedziałem.

Młody pokiwał głową, wstając z ziemi, a po chwili dreptał za mną przez las spowrotem do pozostałych. Powrót musiał trwać zdecydowanie więcej, bo nie miałem żadnego drogowskazu, tak jak w tą stronę.

-Kto zna ścieżki przeznaczenia? – usłyszałem za sobą metaliczny głos gdzieś w połowie drogi. Zaskoczony niemal wywaliłem się o korzeń, jednak udało mi się uniknąć tej kompromitacji, i w miarę szybko odwrócić.

– Pamiętasz mnie, łowco demonów? – spytał dzieciak niskim, metalicznym głosem. Ze strachem zauważyłem, że jego oczy są w całości ogniście pomarańczowe.

– Nie przypominam sobie. Masz zapalenie spojówek? – odpowiedziałem słabym żartem, starając się odzyskać pewność siebie.

Nagle zalała mnie fala obrazów. Ciemny budynek, ja, Illina i czarnoksiężnik. Drzwi otwierają się i do środka wpadają dwa demony. W akcie desperacji zacieram linie kręgu więżącego Wyższego Demona, a ten rozrywa czarnoksiężnika na kawałki…

-Jesteś tym czartem z Brzegu? – spytałem zdziwiony, powstrzymując szczękę przed opadnięciem.

– Tak. Moje imię to Abdail Quavi'va Rakharinnir bel Marrakhashi ra Belial – rzekł demon, chcąc pokazać swoją przewagę nade mną. Normalnie tego typu stwory nie zdradzają swojego imienia, bo pozwala ono przywołać go. Ten wiedział jednak, że nie znam się na przyzywaniu, i drwił ze mnie.

– Musisz mieć sporo pracy z podpisywaniem swoich rzeczy – zakpiłem. Zwinnym ruchem dobyłem miecza z pochwy, uśmiechając się paskudnie – No, nie martw się. Twój nagrobek opisze już ktoś inny.

Demon w ciele chłopca również się uśmiechnął.

– I nawet nie zainteresujesz się, czemu tu jestem? – jego źrenice zwęziły się -Schowaj tą zabawkę, bo pożałujesz.

– Że co? To ja tu mam najostrzejsze argumenty, więc co zrobisz? Zakrzyczysz mnie? – zaśmiałem się. Demon opętał człowieka, więc wystarczyło zabić materialną powłokę, aby go wygnać.

Ale z drugiej strony, to tylko dziecko…

Czart uśmiechnął się jeszcze paskudniej.

– Jeśli mnie tkniesz, będziesz mógł popatrzeć jak ona cierpi, zanim wypruję ci flaki – powiedział, wyciągając rękę lekko w lewo. Patrzyłem jak zauroczony, kiedy w powietrzu materializował się obraz wymęczonej, poranionej kobiety, leżącej na dnie lochu o płonących ścianach. Uniosła głowę, a ja bez problemu ją rozpoznałem.

– Kłamiesz, skurwysynu. Ona nie jest w piekłach – warknąłem, czując mieszaninę strachu i desperacji.

– Ależ jest. Jest z nami ta twoja, jak jej tam… Illina? – demon wydawał się napawać moimi emocjami, zupełnie jakby były dobrym winem – Ty też będziesz nasz, w swoim czasie… Ale teraz to nieważne. Na razie liczy się co innego. Więc jak, wysłuchasz mnie, czy od razu mam ją zamęczyć?

Zacisnąłem pięści, czując strach, obrzydzenie, wściekłość i tuzin innych uczuć. Nie odpowiedziałem, jednak schowałem miecz. Nie miałem zresztą zbyt dużego wyboru.

-Udowodnij, że to ona – gram na zwłokę, starając się coś wymyślić. Cokolwiek.

– Ależ proszę bardzo – demon pokiwał głową, po czym zwrócił się ku magicznemu obrazowi – Witaj, Illino – rzekł, nieudolnie imitując pieszczotliwy ton.

Kobieta uniosła lekko głowę, spoglądając w jakiś punkt ponad sobą.

-Czego ode mnie chcesz?? Powiedziałam już wszystko, co chciałeś wiedzieć!! – krzyknęła desperacko, kuląc się.

-Ależ nic złego, moja droga. Wręcz przeciwnie. Masz szansę opuścić to miejsce, jeśli tylko twój ulubiony zabójca Alarien zgodzi się współpracować. W innej sytuacji… będzie mi bardzo przykro, moja kochana. A ty odczujesz na własnej skórze, jak bardzo – wysyczał.

Uświadomiłem sobie, że zaciskam zęby. Musiałem rozluźnić szczękę, bo za chwilę wszystkie by popękały.

– I jak? Jesteś już przekonany, czy potrzebujesz jeszcze lepszego dowodu? – spytał mnie Abdail. W jego ognistych oczach tliła się wredna wesołość. Faktycznie mówił prawdę, bo na Uroczyskach nawet Wyższy Demon nie byłby w stanie stworzyć tak zaawansowanej iluzji bez uszczerbku na zdrowiu.

– No i świetnie. A niby co mam zrobić, żebyście ją wypuścili? I czemu mam uwierzyć, że dotrzymacie umowy? – dopytywałem, jednak wśród szerokiej gamy uczuć pojawiło się kolejne: zrezygnowanie.

– Chcesz gwarancji? Nie dam ci żadnej. Jednak wiesz, co się stanie kiedy odmówisz.

Kiwnąłem jedynie głową. Bo i co innego mogłem zrobić? Dźgnąć go mieczem? Nawet gdybym zabił tą powłokę, przed czym czułem zresztą olbrzymią odrazę, demon wróciłby jedynie przedwcześnie do swojego paskudnego domu, a tam wyładowałby się na Illinie. Odpada.

– Podjąłeś mądrą decyzję – powiedział Wyższy Demon pod postacią dziesięciolatka – A co do naszych rozkazów… dalej poszukuj Siódmego Przekaźnika. Ale kiedy go znajdziesz, pozwolisz działać swojemu nowemu nadzorcy – dodał.

Ponownie obudziła się we mnie wściekłość.

– A niby po co wam ten Przekaźnik? Co w nim takiego wyjątkowego? – zadałem pytanie, powstrzymując chęć wbicia ostrza w te radosne oczy, zgaszenia drwiny w spojrzeniu stwora…

– Skąd to nagłe zainteresowanie? Troszcz się raczej o nią, a nie o sprawy lepszych od siebie – wskazał uwięzioną kobietę – Ale ciesz się, bo spotkał cię wielki zaszczyt. Twoim towarzyszem zostanie bowiem nie kto inny, a jeden z Wysokich Książąt – dodał.

– A nie przyszło ci do tej genialnej głowy, że podróżując w towarzystwie sługi piekieł wzbudzę jedynie podejrzenia, i nie ujadę nawet dziesięciu kilometrów? – zakpiłem, patrząc na niego nienawistnie.

-Jeszcze jedna taka pyskówka, a za każde drwiące słowo ta kobiecina będzie cierpiała – syknął, a jego oczy zalśniły gwałtownie – A Książę nie będzie wędrował z tobą w swojej fizycznej postaci. Zamiast tego zamieszka w twojej świadomości, towarzysząc ci na każdym kroku. Możesz liczyć na jego wiedzę i mądrość. A oto i on – wskazał szary kształt, który zmaterializował się obok.

-Nie stawiaj oporu, konsekwencje znasz – dodał, kiedy duch ruszył w moim kierunku. Z trudem powstrzymywałem się przed odskoczeniem i odegnaniem czarta przy pomocy zaklęcia. Kiedy demon wniknął we mnie, poczułem najpierw porażający ból, a po chwili przerażające zimno. Oba te uczucia szybko minęły, jednak od tej pory czułem go w moim umyśle. Jakby ledwie widoczny cień. Poza tym nic się jednak nie stało. Żadnych słupów światła, chórów piekieł czy efektów pirotechnicznych. Tylko ten niewielki, irytujący cień wewnątrz mnie.

– To wszystko? – spytałem, starając się mówić w miarę grzecznie, choć czułem przed tym wewnętrzny opór i obrzydzenie.

-Na razie tak. Wracaj do swoich „przyjaciół". I pamiętaj: dopóki robisz co każemy, dopóty pozostawimy twoją ukochaną więźniarkę w spokoju. Jednak jeśli zaczniesz się stawiać… – nie dokończył, chcąc niedopowiedzeniem osiągnąć lepszy efekt. Jego oczy przestały lśnić, i znów stały się oczami małego, przerażonego dziecka. Abdail Quavi'va Rakharinnir bel Marrakhashi ra Belial odszedł.

-G… gdzie jesteśmy, panie? – spytał chłopiec już swoim normalnym głosem. Najwyraźniej nie był świadom tego, że ma w głowie pasażera na gapę.

-Nie martw się, mały – mruknąłem, starając się wypaść naturalnie – Chodźmy, pozostali już na pewno czekają.

-Jest pan jakiś dziwny. Coś się stało? – spytał, najwyraźniej jednak bojąc się mnie coraz mniej. Świetnie. Zostanę jeszcze niańką, zupełnie jakbym miał za mało kłopotów.

-Skąd ten pomysł? Nie wydarzyło się nic. Absolutnie nic. A teraz już chodźmy, im prędzej opuścimy to miejsce, tym lepiej – odpowiedziałem, ponownie siląc się na spokojny ton. Postanowiłem mimo wszystko wziąć tego młodego do obozu. Demony i tak miały mnie w garści, więc równie dobrze mogę mu pomóc.

Kiwnął jedynie głową, i zaczął dreptać tuż za mną, najwyraźniej biorąc moje słowa za dobrą monetę.

Nie stało się nic. Wszystko jest w najlepszym porządku.

Nigdy nie byłem dalszy od prawdy.

***

Niedaleko obozu, tuż przy granicy magicznej bariery, wpadłem nagle na trojkę ludzi.

– Co jest, do cholery?! – usłyszałem niski głos.

-Wstawaj, ktoś tu jest! – ktoś odpowiedział altem.

-Nie widzę! – krzyknął pierwszy.

– Szykuj miecz!

– Gdzie bić?!

-Uspokójcie się – dobiegł mnie trzeci głos, który zidentyfikowałem jako von Lammela – to tylko półelf i jakieś dziecko.

Uspokój ich. Wszystko jest w porządku – usłyszałem cichy głos w głowie. Książę Demonów. Wspaniale. Głosy w głowie to już połowa drogi do schizofrenii. Jeszcze chwila, i zacznę przez nich widzieć białe myszki.

-Czołem, panowie i pani – odrzekłem, rozpoznając miotającą się dwójkę jako Drakansena i Vanorę. Profesjonaliści, taka ich mać. Prędzej sami pozabijają się po ciemku, niż upolują jakiegoś demona.

Chciałbym zobaczyć ich miny, gdyby dowiedzieli się o moim nowym „znajomym"!

– Półelf? To ty? – krzyknął pirat, najwyraźniej już z mieczem w dłoni.

-Nie, świeżo zmartwychwstały lord Ivgar Groźny. Nie widzisz korony? – zadrwiłem w odpowiedzi.

– To on – mruknęła Gladrys, chowając sejmitar.

-Przecież mówiłem wam już wcześniej, przyjaciele – uprzejmie przypomniał błędny rycerz.

– A co to za gówniarz? – dopytywał Drakansen

– Może wejdziemy w końcu do obozu? Chyba, że planujecie stać tu całą noc – rzekłem. Weszliśmy za linie runów. Tu było jaśniej, mimo nieudanych prób rozpalenia ognia. Po prostu elfka wycięła na drzewach również runy światła. Jeszcze raz ucieszyłem się, że chociaż ten rodzaj magii tu działa jak należy. Wprawdzie światło nie stanowiło żadnej ochrony przed demonami, ale dawało złudne poczucie bezpieczeństwa. A ja chciałem w końcu odpocząć.

-Jesteś wreszcie – powiedziała czarodziejka na nasz widok. Krasnolud milczał, pykając z fajki.

-Jestem. Spodziewałaś się czegoś innego?

-I jak? Znalazłeś coś ciekawszego, niż ten ludzki bachor? – spytała, mrużąc oczy.

Powiedz jej, że demony Uroczyska chciały pożreć małego, ale udało ci się go obronić. Nie wspominaj o spotkaniu z Abdailem ani o zabójcach, bo nastawisz ich przeciwko nam – natrętnie wtrącił się Książę.

Nie jestem głupi – odpowiedziałem w myślach, chcąc jednocześnie przekazać mu głębie mojego oburzenia.

Demon nie odpowiedział.

-Mógłbyś odpowiedzieć. W końcu naraziłeś nas wszystkich – dobiegł mnie głos Hammerfelda. Faktycznie, podczas sprzeczki z czartem stałem w milczeniu.

– Zaatakowały go tutejsze demony. Gdyby nie ja, byłoby po nim – powiedziałem – Zajmijcie się chłopakiem, ja muszę odpocząć – dodałem, demonstracyjnie rzucając się na posłanie. Leżałem z zamkniętymi oczami, a pozostali przesłuchiwali dzieciaka. Przysłuchiwałem się, jakoś nie mogąc pogodzić się z faktem, że jest on jednocześnie Wyższym Demonem. Po prostu wydawało się to… dziwne.

-Jak się nazywasz? – usłyszałem, jak krasnolud zwraca się do niego.

– Marwin Tomasav, panie – odrzekł niepewnie.

-Jak trafiłeś na Zaklęte Uroczyska, Marwinie? – spytał spokojnie.

– Czułem, że muszę tu przyjść, panie – wymamrotał w odpowiedzi.

-Jak to, musisz? Co to znaczy, musisz? – wtrąciła się elfka, najwyraźniej nieprzychylnie nastawiona wobec naszego gościa.

-Ja… to znaczy… ja… – zaczął mówić zdławionym głosem. No nie, jeszcze się gówniarz popłacze.

– Możecie skończyć już to inkwizytorskie przesłuchanie? – spytałem, otwierając oczy.

– A ty nie miałeś przypadkiem spać? – syknęła czarodziejka.

– Twój śliczny głosik skutecznie mi to uniemożliwia – powiedziałem. Przyjaciółmi to my chyba nie zostaniemy.

– Wystarczy – wtrącił się Hammerfeld, przerywając naszą fascynującą kłótnię – Półelf ma rację. Trzeba będzie dać chłopakowi odpocząć. A żeby się poczuł swobodniej, niech pyta o co chce. No, śmiało – dodał już do Marwina.

-Ona… Ona jest elfem, prawda? – spytał po chwili wahania.

-Prawda – odrzekł swobodnie. Jak znam życie, palił przy tym fajkę.

-Ale to elfy sprawiły potwory! To przez nie moja rodzina nie żyje! Nie boicie się, że…– zaczął, jednak krasnolud uciszył go gestem. Reszta drużyny była zajęta czym innym, a czarodziejka ostentacyjnie ignorowała mnie, chłopaka i krasnoluda. Chyba była wściekła, choć starała się tego nie okazywać. Jednak mnie nie zdołała oszukać. Szybkie, nerwowe ruchy, ukradkowe spojrzenia rzucane w naszym kierunku i kilka innych rzeczy zdradzały jej stan ducha.

– Elfy niczego nie sprowadziły. Poza tym nie mówiłeś, że straciłeś rodzinę – z zamyślenia wyrwał mnie głos Hammerfelda.

– To było już kilka lat temu. Potem przygarnął mnie wuj Phring, magik. Chciał uczynić mnie swoim dziedzicem, jednak musiałem wejść na Uroczyska, aby zyskać moc magii – odparł. Ot, i wyjaśniła się sprawa jego pobytu tutaj. Co za pomysł, wysyłać dziesięciolatka w takie miejsce z powodu przesądu. Jedyne, co można zyskać w tych silnie magicznych miejscach, to choroba psychiczna. A i to tylko w najlepszym wypadku. Iście, nie ma to jak odpowiedzialni opiekunowie.

– Więc odstawimy cię do wuja Phringa – rzekł krasnolud. No tak, znowu będzie trzeba nadłożyć drogi. Chyba nic gorszego od dodatkowych dni na Uroczyskach nie może nam się już trafić.

– Nie mogę wrócić. Zawiodłem wuja, nie mam żadnej magii. Pozwólcie mi iść z wami – poprosił Marwin. Odwołuję poprzednie słowa. Jednak może być jeszcze gorzej.

– Pójdziesz z nami do granicy tej ziemi. Potem zastanowimy się, co dalej – usłyszałem odpowiedź.

Rozmawiali potem jeszcze jakiś czas. Chłopak wypytywał o cel naszej podróży i poszczególne osoby, a jego rozmówca podawał mu po części prawdziwą, po części fałszywą wersję. W zamian zyskaliśmy trochę informacji o naszym tymczasowym nieletnim towarzyszu. W pewnym momencie zmęczenie wzięło nade mną górę, i usnąłem.

***

Dziwny smokoptak frunął wysoko nad ziemią, przeczesując swoim wrażliwym na magię wzrokiem okoliczne ziemie. Wreszcie dostrzegł miejsce silnej koncentracji magicznej energii – Zaklęte Uroczyska. Wylądował tuż przed ich granicą, przemieniając się w czarnoksiężnika o niezwykle bladej skórze i dziwnych oczach, w całości wypełnionych tęczówką. Mimo iż księżyc był w pełni, na drogę prowadzącą w głąb magicznej krainy nie padała ani odrobina światła. Jednak ciemność nie była przeszkodą dla czarnoksiężnika.

Człowiek ruszył drogą, którą poprzednio szedł oddział utworzony przez Palatyna. Ślad w tutejszej magii był wyjątkowo wyraźny. Maszerował więc raźno po wyraźnym tropie.

Po ponad godzinie wędrówki, czarnoksiężnik zatrzymał się jak wryty. Poczuł silne zmiany w magii, wynikające z obecności jakiejś potężnej istoty.

-Demony – syknął, kiedy zorientował się w naturze tych istot – Czyli jednak się spóźniłem – dodał po chwili, analizując otrzymane informacje. W poprzednim życiu pewnie poczułby rozpacz, irytację lub wściekłość, jednak już dawno utracił zdolność do odczuwania emocji. Ta klęska była po prostu kolejną informacją, jaką przyjął jego całkowicie racjonalny umysł, starając się dopasować plan do zaistniałych okoliczności. Po dłuższej chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że dla ratowania sytuacji pozostała tylko jedna możliwość, ostateczne rozwiązanie, zachowane na ostatnią chwilę.

Czarnoksiężnik ponownie podjął wędrówkę. Miał wiele pracy.

***

Kiedy się obudziłem, odkryłem ze to już ranek. Nie obudzili mnie na wartę. Czyżby wyrzuty sumienia wywołane tym, że musiałem samotnie radzić sobie z demonami poprzedniej nocy?

Wytatuowana kobieta i Wielkolud czuwali za ciebie – usłyszałem w głowie głos mojego nowego towarzysza, Księcia Demonów.

Czy ty nigdy nie sypiasz? – odpowiedziałem pytaniem, zwlekając się z posłania.

Nie jestem obciążony prymitywnymi cechami waszego gatunku – odpowiedź była pełna dumy i poczucia wyższości. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo nagle podszedł do mnie krasnolud, paląc fajkę.

-Dziś opuścimy Zaklęte Uroczyska. Natomiast za dwa dni powinniśmy dotrzeć do podziemi Przekaźnika – rzekł.

I trzeba będzie zdecydować, co zrobić z opętanym dzieciakiem – pomyślałem, przerzucając przez plecy pochwę z mieczem. Nie zostawimy go tu przecież, a wlec go ze sobą pod ziemię też nie jest dobrym pomysłem. No nieważne, później nad tym pomyślę. Teraz mam ważniejsze sprawy na głowie.

Sprawnie zwinęliśmy obóz i podjęliśmy marsz przez Uroczyska. W ciągu dnia było tu niewiele jaśniej niż w nocy, jednak większość mieszkańców tego miejsca prowadziła lunarny tryb życia, więc nic nas nie napastowało. Marwin Tomasav jechał razem z krasnoludem na jednym wierzchowcu, a ja z rozbawieniem zauważyłem, że ten drugi jest właściwie niewiele wyższy od niego.

Jechaliśmy w milczeniu, wypatrując zagrożenia które jakoś nie chciało nadejść. Nudziło mnie to wyczekiwanie, więc zagadnąłem do piekielnego pasożyta, mieszkającego w moim umyśle.

Jak ty się właściwie nazywasz? Pytam, bo chyba spędzimy ze sobą trochę czasu, a zwracanie się do ciebie „Książę" albo „Demonie" jakoś niezbyt mnie nastraja.

Moje imię jest moją sprawą. Dla ułatwienia możesz zwać mnie Athalorem – odpowiedział.

Świetnie – odparłem – Twój przyjaciel wspomniał, że możesz mi jakoś pomóc. Można wiedzieć, jak?

Moja baza wiedzy jest do twojej dyspozycji. A jeśli będzie trzeba, obronię nas moją magią – rzekł, pokazując mi wizję martwych pojedynczych ludzi, zabitych oddziałów, spopielone wielotysięczne armie…

Dobra, dobra, już rozumiem – przerwałem ten natłok informacji. Nie zadawałem już więcej pytań, a demon też milczał.

Jechaliśmy jeszcze kilka godzin, aż w końcu ukazała nam się granica Uroczysk. Za nią drzewa i trawa były już normalne, więc dało się ją łatwo odróżnić. Widok ten pozytywnie wpłynął na morale kompanii. Drakansen, Vanora i von Lammel zaczęli swobodnie gawędzić, Marwin rozmawiał o czymś z Hammerfeldem, a Irvetta pogwizdywała jakąś melodyjkę. Ja również poczułem się lepiej, jednak wyczuwałem jednocześnie irytację Athalora, któremu bardziej pasował chyba ów paskudny las. W sumie nie dziwiłem mu się zbytnio, bo kto widział demona lubiącego, powiedzmy, ukwiecone łąki? Oczywiście o tej porze roku nie spotykało się już kwiatów, więc i tak nie będzie musiał ich oglądać.

Wieczorem zatrzymaliśmy się obok drogi, dając odpocząć sobie i koniom.

Następnego wieczora dotarliśmy do celu.

***

-A oto i wejście, opisane nam przez Palatyna – oznajmił podniośle Hammerfeld.

– Pięknie. Tylko jak je otworzyć? – zadałem uzasadnione pytanie, gdyż „drzwi" były po prostu kawałkiem góry, który odnaleźliśmy tylko dzięki magii i mapie, którą dostaliśmy od Palatyna. Inaczej nie było szans na trafienie tutaj.

-Magicznie. Zróbcie miejsce – powiedziała czarodziejka, podchodząc do wejścia. Wszyscy odsunęli się o kilka kroków, pozwalając jej swobodnie działać.

Elfka zaczęła mamrotać kolejne formuły, które jednak nie robiły żadnego wrażenia na drzwiach. Postanowiliśmy więc rozłożyć tu obóz i postanowić co zrobimy z Marwinem, a do podziemi zejść rano.

Siedliśmy wokół ogniska, zajmując się codziennymi czynnościami. Jedynym wyjątkiem była Irvetta, cały czas starająca się otworzyć nam drogę do Przekaźnika. Jak na razie, bez rewelacji.

Ta idiotka nigdy nie da rady zaklęciu blokującemu kamień. Powiedz im coś, aby dali ci spróbować otworzyć przejście, a ja zajmę się resztą – usłyszałem w pewnym momencie w głowie. W sumie, czemu by nie spróbować? Przecież nic nie tracę, a możemy zyskać trochę czasu.

-To zagadka! – powiedziałem głośno, wstając i podchodząc do wejścia. Chyba wszyscy się na mnie gapili – Tu potrzebne jest hasło – dodałem, czując że demon bierze się do pracy nad zaklęciem. Musiałem ciągnąć ten teatrzyk jeszcze chwilę.

-Friend! – krzyknąłem, stwierdzając że mowa elfów jakoś najbardziej pasuje na słowo-klucz do magicznego portalu. A że jest idiotyczne? No cóż, nic lepszego nie przyszło mi do głowy, a musiałem coś rzecz, gdyż Athalor właśnie kończył rzucanie czaru.

Zarys wejścia zalśnił purpurowym światłem, a droga stanęła przed nami otworem.

-Oh, fuck – mruknęła w swoim ojczystym języku elfka. No tak, przecież według niej właśnie rozbroiłem zamek, nad którym męczyła się z pół godziny. Pozostali zaburczeli z uznaniem, jedynie von Lammel popatrzył na mnie dziwnie, jakby powstrzymując się od komentarza. I całe szczęście.

– No, spisałeś się – powiedział z uznaniem Hammerfeld – Jednak zanim tam wejdziemy, trzeba ustalić co dalej z naszym małoletnim towarzyszem.

-Uważam, że… – nie dowiedzieliśmy się co uważa Drakansen, bo nagle góra zadrżała. I znowu. Chyba przypadkiem uruchomiliśmy jakąś magiczną pułapkę.

– Do środka, szybko! – krzyknęła elfka. Faktycznie, skały zaczynały szybko się osypywać, i za chwilę wejście mogło zniknąć. Złapaliśmy co było pod ręką i rzuciliśmy się do środka, a ja cieszyłem się że nie zdążyliśmy w pełni rozłożyć obozu. Przynajmniej straty nie będą bardzo duże.

Do tunelu wskoczyłem w ostatniej chwili, tuż przed ostatecznym osunięciem się skał.

Byliśmy uwięzieni pod ziemią, gdzieś w pobliżu legendarnego Siódmego Przekaźnika.

***

Czarnoksiężnik dotarł do granicy Uroczysk tuż przed świtem. Kiedy na jego skórę padły blade promienie słońca, ta zaczęła powoli się rozpadać. Mag zaklął i cofnął się, zdecydowany przeczekać krótki, jesienny dzień w bezpiecznej ciemności zaklętego lasu. Wprawdzie straci przez to kilkanaście kilometrów w stosunku do poszukiwaczy Siódmego Przekaźnika, ale przynajmniej zachowa życie.

Czarnoksiężnik wiedział, że nie musi się przejmować. Oni musieli podróżować wolniej, a jego moc umożliwi szybkie skrócenie dystansu.

A wtedy ich zabije. Wszystkich.

Koniec

Komentarze

No ja czekałem na ciąg dalszy przygód naszego pół elfa. Tak jak poprzednie części tak i ta mi się podobała. Zabawne i fajne jest to, że krasnoludy mówią po niemiecku, a elfy po angielsku :)

Dzięki za komenta. Miło, że komuś podoba się moja twórczość ;)

Nowa Fantastyka