- Opowiadanie: Mish - [OoA] Wyprawa

[OoA] Wyprawa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

[OoA] Wyprawa

Howgh! Tych którzy czekali ( o ile był ktoś taki) przepraszam że tak późno, jednak nie miałem zbyt dużo czasu na pisanie. I tak musiałem podzielić ten tom na dwa, gdyż wyszedłby zwyczajnie za długi. Niedługo postaram się napisać kolejną część. A na razie… Enjoy!

Wyprawa

Część IV
Zagajnik wyglądał cicho i przytulnie. A w zasadzie wyglądałby przytulnie, gdyby nie wielkie plamy krwi na kamieniach i ziemi. Znając naturę mieszkańca tego miejsca, spokojnym krokiem wkroczyłem do środka, leniwie wymachując obnażonymi mieczami.

Atak nastąpił błyskawicznie, zmuszając mnie do szybkiego uniku. Wielki, dwumetrowy demon zawył potrząsając rogatym łbem, po czym ponownie zaatakował wymachując pazurzastymi łapami. Uchyliłem się przed ciosem, tym razem jednak odpowiadając cięciem. Miecz rozciął umięśnione ramię potwora, jednak ten zdawał się tego nie zauważać i zamachnął się po raz kolejny. Jedynie wrodzona zwinność ocaliła mój kręgosłup przed złamaniem. Zawirowałem w piruecie, wyprowadzając kilka sprawnych ciosów. Ranny demon zaryczał wściekle i gwałtownie nabrał powietrza w płuca. Odskoczyłem w tył, jednocześnie kreśląc palcem w powietrzu ochronny charakter. Ogień uderzył we mnie jak tsunami, jednak moje zaklęcie powstrzymało tą gwałtowną falę. Pchnąłem przed siebie, wykorzystując dezorientację przeciwnika i rozwalając mu bok. Krew natychmiast rzuciła się z rany obficie plamiąc glebę, jednak stwór był nadal daleki od śmierci. Jego kontratak został przechwycony moim górnym krzyżem, przy okazji niemal pozbawiając mnie równowagi, a jego ręki. Fakt, że demon wysoko uniósł rękę wykorzystałem bez skrupułów, wbijając mu ostrze pod pachę. Jucha ponownie zabryzgała ziemię, utrudniając zachowanie równowagi. Ruchy przybysza z piekieł stały się bardzo powolne, więc już kilkanaście sekund później jego głowa opuściła swoje miejsce, z chrzęstem padając na żwir.

Splunąłem, wycierając miecze i umieszczając je spowrotem na swoich miejscach. Ten piekielnik był już szóstym ubitym przeze mnie w przeciągu ostatniego miesiąca, który minął od pożegnania na statku.

-No, wszystko fajnie. Tylko jak ja cię teraz zabiorę do miasteczka? – mruknąłem.

***

Oczy wójta wydawały się niemal opuszczać oczodoły na widok ścierwa Hakkan'Miljenika, które z niemałym trudem przywiozłem na grzbiecie Gryfa tuż pod jego dom. Uśmiechnąłem się pod nosem. Ten rodzaj demona nie należał do najgroźniejszych, jednak swoim wyglądem wzbudzał respekt.

-Potwór ubity, zgodnie z umową – przerwałem niezręczne milczenie.

-Ttt… to mieszkało w naszym zagajniczku? – spytał mój rozmówca, blednąc na swojej chudej twarzy.

-Tak. Przecie mówiliście, że ludzie tam ginęli – spojrzałem na niego chłodno, chcąc odebrać wreszcie swoją zapłatę i zając się ważniejszymi sprawami.

-Ano, ginęli. Alem ani myślał, że takie wielkie diabelstwo mieliśmy tuż pod wsią… – wójt wreszcie przestał się jąkać i trząść. Najwyraźniej nabrał pewności, że Hakkan'Miljenik nie pożre go nagle.

– To świetnie. A teraz moje sto pięćdziesiąt monet zapłaty poproszę – wyciągnąłem dłoń, chcąc podkreślić wypowiedziane słowa. Wójtowi nie trzeba było drugi raz powtarzać. Sakiewka pełna monet sprawnie zmieniła właściciela, zasilając mój stan finansów.

– Panie czarownik, a nie będzie przypadkiem jeszcze więcej takowych bestyi? – spytał, podając mi wypłatę. Ha, oto jest pytanie!

– Nie wiem. Może tak, może nie. Na pewno będziecie wiedzieć, jak sprawdzicie za ja jakiś czas – odpowiedziałem w końcu.

-A wy nie moglibyście wybadać tej sprawy i zależnie od kłopotu coś poradzić? Nie ukrzywdzim was przy zapłacie – powiedział.

-Czyli mam tu sterczeć jeszcze kilka tygodni, a jeśli niczego tam nie znajdę to dacie mi kilka groszy? – parsknąłem – Wiesz co, chyba nie skorzystam. Ważne sprawy mnie wzywają. Bywaj w zdrowiu, dobry człowieku.

-Skoro tak, tedy i wy bywajcie. Gdybyście jednak się namyślili…

-Jasne – przerwałem mu bezceremonialnie, po czym złapałem mojego wierzchowca za lejce i poprowadziłem w kierunku tutejszej karczmy gdzie wynajmowałem pokój. Po jakichś dziesięciu minutach wędrówki pomiędzy krytymi strzechą domami dotarłem „Pod Złoty Kłos". Oddałem wierzchowca do stajni i wszedłem do karczmy. W środku tego ciemnego, acz zadbanego budynku siedziało sporo ludzi wyglądających na wędrownych handlarzy. Z tego co pamiętam, przez tą wieś której nazwy zapomniałem przebiega szlak do jedynego dużego miasta w okolicy – Wanholmu, więc nie zdziwił mnie widok tych wszystkich podróżnych. Zamówiłem piwo i usiadłem przy jednym z pustych stolików, po czym wyjąłem starannie napisany list, który dostarczył mi posłaniec jakiś tydzień temu. Ignorując wszystkich, postanowiłem przeczytać go jeszcze raz.

„ Szanowny Panie Alarienie

Dokładna analiza Pana poczynań na okolicznych ziemiach pozwala mi z całą pewnością stwierdzić, iż jest Waszmość doskonałym kandydatem na członka tworzonego przeze mnie oddziału. Celem wyżej wymienionego będzie odkrycie legendarnego Siódmego Przekaźnika. Posiadane przeze mnie informacje pozwalają mi ustalić przybliżone położenie owego artefaktu, który może znacząco wpłynąć na znany nam obraz ówczesnego świata oraz rzucić trochę światła na historię świata przed Pierwszą Zmianą. Tak, nie pomyliłem się. Według zdobytych przeze mnie ksiąg Zmiany były dwie. Ta sprzed blisko stu lat jest powszechnie znana i pamiętana, jednak ponad półtora tysiąca lat wcześniej również odmienił się obraz zamieszkanej przez nas planety. Wyprawa na którą chcę Pana zaprosić umożliwi odkrycie prawdy o tamtych czasach.

Oczywiście zamierzam ponieść wszelkie koszta związane z podróżą, a ponadto proponuję wynagrodzenie wysokości dwóch tysięcy złotych monet. Jako gest dobrej woli, wraz z listem przesyłam sto monet. To jest prezent bez zobowiązań, jeśli jednak byłby Pan zainteresowany współpracą, oddział zbierze się na zamku Grad Siliran dnia piętnastego listopada. Do listu załączam mapę, która ułatwi dotarcie do powyższego. Liczę, że podejmie Pan słuszną decyzję i poprze naszą sprawę.

Z poważaniem

Palatyn Thaddeus Siliran"

Skończyłem czytać i ponownie zacząłem rozważać tą propozycję. Dwa tysiące złotych krążków to naprawdę znaczna suma, a i możliwość odkrycia Siódmego Przekaźnika była kusząca. O ile nie była fikcją kamuflującą jakieś inne cele, ma się rozumieć. Oprócz tego niespecjalnie chciałem pracować z innymi. Ale z drugiej strony, co mam do stracenia? Czemu po prostu nie pójść, wykonać zadania i wziąć zapłaty? Zastanawiałem się, czemu się boję podjąć tej pracy.

To strach przed utratą przyjaciół. Do takiego wniosku doszedłem po chwili zastanowienia. Ledwo pozbierałem się po utracie poprzednich, i zwyczajnie nie chciałem przywiązać się przypadkiem do innych ludzi. Nie. Nie pojadę.

-Mogę się przysiąść? – wyrwał mnie z zamyślenia drobny, zaniedbany człowieczyna. Skinąłem głową przyglądając się mu uważnie, a on usiadł naprzeciwko, stawiając przed sobą dużą butlę wódki.

-Wyście są ów zabójca demonów, który przybył do naszej wsi? – zapytał mnie, pociągając łyk prosto z gwinta. Widać ma wprawę w piciu.

-A co? Kolejne potworzysko się przyplątało? Jeśli tak to wskażcie gdzie, a ja za opłatą je zarąbie – odparłem obojętnie.

-Nie nie – powiedział szybko – Ja w inszej sprawie. Pytanie mam.

-Słucham tedy.

-Widzicie… wyście profesjonał od magicznych sprawek. Da się li czarnoksięską bestyję ubić bez pomocy czarodziejstw? – spytał, trąc czoło.

-Da się, a jakże. A czemu to cię ciekawi, dobry człowieku? – spytałem z nutką zainteresowania. No, jeśli ten człowieczyna chce się brać za zabijanie czartów to powodzenia. To będzie jego życiowy wybór, może nie najlepszy, ale na pewno ostatni.

– To długa historia, panie – mruknął ponuro, kolejny raz pociągając łyk z butli. W tym tempie za jakieś dziesięć minut będzie leżał pod stołem, jak na mój gust.

-A spieszy ci się gdzieś? – rozejrzałem się teatralnie.

-Ano, nie. Jeśli taka wasza wola, opowiem. Mój dom leży na uboczu, mieszkałem tam z żoną i synem. Miałem niewielkie pole, jednak wystarczało mi ono do wykarmienia rodziny. No i zważcie, że gdy jakowyś tydzień temu wracałem z karczmy do dom, zobaczyłem z dala jakieś ludzi kręcące się po moim gospodarstwie. Ale kiedym przyjrzał się dokładniej, okazało się że to piekielniki – pociągnął nosem. Nie ponaglałem go, bo i po co? Miałem na razie sporo czasu.

-Matuchna moja została pożarta przez te stwory gdy byłem mały. Mnie od dzięcięctwa wpajał ojciec żeby bohatersko nie udawać, a kryć się przed potworzyskami. Tom i się zląkł. Ja… uciekłem. Zostawiłem rodzinę moją. Następnego dnia znalazłem ich… ciała. Były… poszarpane pazurami – łzy popłynęły z jego oczu, po czym golnął sobie zdrowo. Czułem że rozumiem tego człowieka. Jego historia żywo przypominała mi wydarzenia sprzed miesiąca.

Przełknąłem ślinę i pokiwałem głową ze zrozumieniem.

-Przez swój strach i głupotę straciłem wszystko co było dla mnie ważne. I tak wam rzeknę, panie czarownik: Nie można pozwolić, aby strach przed nieznanym przesłonił nam przyszłość. Nie można kierować się w swoich decyzjach bólem i przerażeniem, bo te dwa uczucia przesłaniają nam jeno rzeczy ważne. Gdybym mógł cofnąć czas… – westchnął ciężko, znów pijąc.

Milczeliśmy długo. Nawet bardzo długo.

-Zaiste. Nasza rozmowa była bardzo pouczająca, przyjacielu – powiedziałem wstając od stołu – A teraz wybacz, ale spieszę się. Do piętnastego tylko cztery dni, a ja mam z osiemdziesiąt kilometrów do pokonania.

***

Zapadał zmrok, więc postanowiłem zatrzymać się w lesie obok drogi aby odpocząć. To był już drugi dzień na szlaku. Nadal wahałem się w sprawie propozycji Palatyna, jednak historia tamtego pijaczyny skłoniła mnie do przemyśleń. Rozstawiłem prowizoryczny obóz, po czym wyciąłem na korze okolicznych drzew pojedyncze znaki ochronne, aby w razie czego mieć czas na reakcję. Kiedy skończyłem, położyłem się na posłaniu i zacząłem rozmyślać o przyszłym zadaniu.

Siódmy Przekaźnik… Ha, ale by było, gdybym go odkrył. Wszak większość historyków uważa, że przekaźników było sześć, aby mogły tworzyć odpowiedni magiczny wzór wokół Słonecznej Wieży. Jednak jeśli się mylą… Ten przekaźnik może być najsilniejszym, bo nie eksploatowanym. No i ile tajemnic mógłby przed nami odkryć…

Kiedy tak rozmyślałem, usłyszałem nagle dźwięk kroków. Były ciche, jednak niewystarczająco aby zmylić moje elfie zmysły. Błyskawicznie poderwałem się z ziemi, wyszarpując jednocześnie miecze z pochew, jednak nie widziałem żadnego bezpośredniego zagrożenia. Stałem tak, zataczając powolne kręgi klingami, aż w końcu dostrzegłem wychodzące spomiędzy drzew źródło kroków.

Sylwetka nieznajomego była ogólnie humanoidalna, i tu kończyły się podobieństwa z rasą ludzką. Przybysz był wielki, miał chyba ponad dwa metry wzrostu. Na idealnie gładkiej twarzy pozbawionej nosa, uszu i jakichkolwiek rysów, lśniły błękitnym światłem wielkie oczy. Oprócz tych oczu wyróżniała się jeszcze jedna cecha charakterystyczna.

-O, kurwa – mruknąłem na widok wielkich linii i okręgu na twarzy postaci. Zawirowałem w bok, ledwo unikając prawej dłoni przeciwnika. Jeśli wydaje się wam że trafienie nią nie wyrządziło by mi szkód, to cholernie się mylicie, bo w miejscu prawej dłoni przybysz miał długie, błękitne ostrze.

Odpowiedziałem atakiem szybkim cięciem, które jednak zostało sparowane. Jednocześnie wykorzystałem fakt że stwór odsłonił brzuch, i mocno wbiłem weń drugie ostrze. Po czym znowu zakląłem.

Mój cios ześlizgnął się po gładkiej skórze nieprzyjaciela jak po zbroi płytowej. Pech.

Odpowiedział leworęcznym uderzeniem, które posłało mnie kilka metrów w tył, aż zatrzymałem się na pniu drzewa. Starałem się zachować koncentrację, i mimo szoku uniknąłem uderzenia które niemal ścięło drzewo, o które przed sekundą się opierałem. Następny cios sparowałem obydwoma mieczami, niemal tracąc przy okazji czucie w rękach. Zatoczyłem się do tyłu, tworząc jednocześnie zasłonę z szybkich wymachów. Jednak stwór nawet nie próbował się przez nią przedrzeć, a jedynie wyciągnął lewą rękę. Jego palce zaczęły się dziwnie rozciągać, przemieniając w macki, które ze świstem wystrzeliły w moim kierunku. Jedną udało mi się przeciąć, jednak następna owinęła się wokół moje dłoni, przełamując obronę. Za nią śmignęły następne, oplatając mnie w pasie i wokół nóg. Straciłem równowagę i rąbnąłem o ziemię, a potwór zaczął ściągać mnie w swoim kierunku.

I byłby to niechybnie koniec mojej historii, gdyby nie wielki, dziwny ptak, który opadł nagle na ziemię i w purpurowym błysku przybrał kształt dziwacznego „człowieka", który już raz pomógł mi w pałacu Lorda Protektora. Wprawdzie nie tak wyobrażałem sobie mojego anioła stróża, jednak nie zamierzałem wybrzydzać. Czarnoksiężnik błyskawicznym ruchem dobył lśniącego od magii miecza, a stwór wypuścił mnie z uścisku, skupiając się na nowym zagrożeniu.

„Anioł stróż" rzucił się do ataku, rąbiąc umykającymi oku cięciami, które nie robiły jednak należytego wrażenia na „demonie". Ten pierwszy wydawał się jednak niezrażony brakiem sukcesów i kontynuował swój śmiertelny taniec stali, zasypując tego drugiego istnym huraganem uderzeń. Patrzyłem na ten mistrzowski pokaz jak zauroczony.

-Źle! Nie odsłaniaj uda! – wykrzyknął chrapliwie czarnoksiężnik, podkreślając drwinę mocnym cięciem w wymienioną kończynę.

-A ty na co czekasz? Na herolda i czerwony dywan? Łap konia i uciekaj! – warknął w moim kierunku, zwinnie unikając świszczącego ostrza i macek. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać. Korzystając z okazji odwiązałem Gryfa, złapałem to co nawinęło się pod rękę, po czym wskoczyłem na grzbiet wierzchowca, szybko zwiększając dystans dzielący mnie od walczących. Po kilku chwilach przestałem już słyszeć szczęk stali, aż w końcu po jakiejś godzinie szaleńczego galopu postanowiłem zwolnić. Zagrożenie chyba minęło. Wreszcie mogłem się zastanowić.

Co tu dużo mówić, byłem mocno zszokowany. Nigdy nie napotkałem demona którego nie dałoby się zarąbać mieczem, a ten tu był wybitnie odporny na stal. Oprócz tego ten symbol, wskazujący na powiązania z tamtymi zamachowcami. Czego ode mnie chcą? Mogliby wreszcie dać mi spokój, tym bardziej że ten zabójca był zdecydowanie dużo groźniejszy od wszystkich poprzednich.

Poza tym, kim właściwie był mój „wybawca"? Wiedziałem o nim właściwie tylko to, że jest jednocześnie niezrównanym szermierzem, potężnym magiem, i chce mi pomóc. Chyba. A może nie? Może ma w tym wszystkim jakiś ukryty cel? Cholera.

Im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej byłem głodny, zmęczony i zirytowany. Mnóstwo pytań, zero odpowiedzi. Szlag mnie chyba trafi, oczywiście o ile wcześniej nie zarąbią mnie jacyś nienormalni, niezniszczalni, popieprzeni zamachowcy.

Dopiero nad ranem zatrzymałem się na odpoczynek. Zasnąłem, nadal rozmyślając o tych dziwnych wydarzeniach.

***

Następny dzień minął mi na szczęście bez żadnych przygód, niezapowiedzianych wizyt czy nagłych odsieczy rodem z kiepskiego dramatu. Natomiast ostatniego dnia podróży spadł mi z nocnego nieba dość niespodziewany gość.

-Czołem – powiedział dziwnooki czarnoksiężnik, kiedy już przybrał ludzką postać.

-Mógłbyś schować te zabawki? Przyleciałem tu porozmawiać, a nie wdawać się w potyczki – warknął na widok mojej skromnej osoby, stojącej w pozycji bojowej z mieczami w dłoniach.

-Wybacz. Niektórzy dziwacy tacy jak ja nadal reagują tak prymitywnie na spadające z nieba ptaki przemieniające się w jakichś dziwnych półludzi – odparłem chowając miecze do pochew. Stwierdziłem, że chyba faktycznie ma pokojowe zamiary. W końcu gdyby chciał mnie zabić, miał ku temu kilka okazji.

-Mówiąc „potyczki", miałem na miejscu również potyczki słowne – rzekł sucho, opierając się o pień brzozy.

-Świetnie. Napijesz się? – wyciągnąłem w jego kierunku bukłak z winem.

Magik pokręcił jedynie głową.

-Tak jak myślałem. Inaczej bym ci nie proponował, bo została mi resztka. No to twoje zdrowie – pociągnąłem solidny łyk. Chyba byłem zdenerwowany, bo zacząłem kpić. I trudno.

– Mam dla ciebie radę, więc postaraj się nie schlać, zanim ci jej udzielę – warknął. Zignorowałem go, więc popatrzył tylko, a pojemnik jakby sam z siebie pękł z hukiem, obryzgując mnie resztką trunku.

-Cholera! To był oryginalny odkażający bukłak, zapłaciłem za niego dwie złote monety! – krzyknąłem zirytowany.

-Kupisz sobie drugi, pod warunkiem że mnie teraz posłuchasz – odpowiedział niezrażony, tonem jakim zwraca się do dzieci i psychopatów.

-Najpierw odpowiedz mi na kilka pytań. Kim jesteś? Czemu mi pomagasz? Kim są ci mordercy z wytatuowanymi liniami i okręgiem? – zasypałem go gradem pytań, które nie dawały mi spokoju od jakiegoś czasu.

Skrzywił się jedynie.

-Dowiesz się w swoim czasie. Na razie nie mogę ci tego zdradzić. Zamiast tego dam ci radę, która brzmi: Zrezygnuj z tej wyprawy. Nie jedź do Siódmego Przekaźnika, bo to się źle skończy. Nie szukaj go. Zamiast tego jedź do swojego znajomka Talvira w Haralionie – powiedział.

Milczałem długo.

-To zrobisz tak, jak ci powiedziałem? – spytał w końcu, wiercąc mnie spojrzeniem.

-Nie. Niby czemu miałbym? Spadasz tu sobie z nieba, nic nie wyjaśniasz, wydajesz rozkazy i chcesz iść. Oprócz tego rozwaliłeś mój bukłak. I z tego powodu mam zrezygnować z intratnego zlecenia? Chyba cię porąbało, kolego – odparłem, ziewając.

– Zapłacę ci dwa razy tyle, ile proponuje Siliran. Cztery tysiące złotych monet. Co ty na to? – zapytał z nutą zniecierpliwienia w głosie.

-Chwila – powiedziałem, nabierając nagle podejrzeń – Skąd ty właściwie wiesz, ile proponuje mi palatyn?

Zapadła niezręczna cisza.

-Kim ty właściwie jesteś, co? – spytałem z pozornym spokojem, dobywając mieczów. Ot tak, dla dramatyzmu i na wszelki wypadek.

-Nie bądź głupi – syknął, nie ruszając się z miejsca – Ruchem brwi mogę zmienić cię w kupkę popiołu. A co do listu, mam swoje źródła. To co, bierzesz te cztery tysiące? Pomyśl. To jest wór pieniędzy, za które będziesz mógł żyć jak hrabia. Nie będziesz musiał uganiać się za demonami i tłuc po traktach… – kontynuował.

-Nie. Wybacz, ale nie wchodzę w takie układy. Oprócz tego nie wierzę, że masz tyle kasy – przerwałem mu bezczelnie.

-Mógłbym dać ci po łbie i zamknąć w jakiejś norze do rozwiązania problemu – rzekł z irytacją w głosie.

-A więc dalej, próbuj – rozłożyłem zapraszająco ręce, drwiąc z niego. To była w sumie głupota, ale frustracja zagłuszyła we mnie zdrowy rozsądek.

Czarnoksiężnik nie odpowiedział, tylko odsunął się od drzewa.

-Pożałujesz tej pochopnej decyzji – rzekł w końcu – Będziesz żałował jej tak bardzo, że zapragniesz cofnąć czas. Jednak wtedy będzie już za późno – zakończył, jednocześnie przybierając postać owego smokoptaka, po czym poderwał się do lotu, zostawiając mnie samego z myślami.

***

Do zamku palatyna dojechałem akurat wyznaczonego dnia. Mroźne podmuchy zwiastowały nadejście zimy, więc podwójnie cieszyłem się z końca podróży. Można wręcz powiedzieć, że na widok wielkiej, zadbanej fortecy przyszłego zleceniodawcy wprawił mnie w dobry nastrój. Na dodatek zaczynało padać. Popędziłem Gryfa, chcąc jak najprędzej się ogrzać. Mijałem po drodze niewielkie chłopskie chaty, pola i całą resztę tego malowniczego, rolniczego krajobrazu. Nieliczni ludzie, którzy w taką pogodę kręcili się na zewnątrz, patrzyli na mnie wilkiem. Nie przejmowałem się spojrzeniami, jakimi obrzucali mój wiszący na plecach miecz, drugie ostrze przy pasie, oraz moje dziwne rysy twarzy. Zwyczajnie zwisała mi ich opinia. Mimo to popędziłem konia, bo nie chciałem robić z siebie widowiska, a rozróba z rana też nie była szczytem moich marzeń. Po chwili dojechałem do bramy zamku, gdzie musiałem się oczywiście przedstawić dwójce żołnierzy, przedstawić im cel swojej podróży i pomachać listem od palatyna. Kiedy wreszcie po jakichś dziesięciu minutach uznali za słuszne wpuścić mnie do środka, byłem zmarznięty, zły i mokry. Oprócz tego chciało mi się lać.

– Pan czeka w głównej sali – oznajmił mi jeden z żołdaków, który obejrzał wcześniej moje zaproszenie, przetrzymując mnie w deszczu – Ledwoście zdążyli, panie Alirin. Narada zacznie się za dwie godziny. Dajcie konia, odprowadzę go zara do stajni – poinformował mnie jeszcze, przekręcając przy okazji moje imię. W zasadzie powinienem go poprawić, jednak ostatecznie może uważać mnie za Alirina, Elirina czy innego Jaśka z Podgrodzia. Było mi to obojętne. Zsiadłem, wyjąłem z juków kilka co ważniejszych rzeczy, i w końcu rzuciłem mu wodze Gryfa. Złapał je zręcznie i odszedł, a ja skierowałem się we wskazaną stronę. Przed drzwiami do budynku musiałem jeszcze raz opowiedzieć czego tu szukam, aż nareszcie dostąpiłem zaszczytu przekroczenia progu.

-Pan Alarien! Palatyn kazał waszmości przekazać, że wasza komnata już czeka, a w niej nowe odzienie, kąpiel i posiłek. Proszę za mną – wyrzucił z siebie szybko wysoki, chudy człowiek, wyglądający na służącego. Pokiwałem więc wielkopańsko głową, strząsając przy okazji trochę wody z płaszcza, po czym ruszyłem za nim. W międzyczasie miałem okazję przyjrzeć się architekturze zamku od wewnątrz. Przyznam, że palatyn urządził swoją siedzibę bardzo gustownie, bez zbędnego przepychu, jednak i bez nadmiernej skromności. Mijaliśmy wielkie malowidła, dębowe ławy, oraz grube gobeliny. Bardzo rzadko dało się też zobaczyć kogoś z żołnierzy lub służby gospodarza.

-Oto waści komnata. Za jakieś półtorej godziny zbierają się inni goście, więc za jakąś godzinę stawię się tu, aby zaprowadzić pana do sali obrad. Tymczasem życzę miłego odpoczynku – poinformował mnie służący, kiedy dotarliśmy na miejsce. Ponownie pokiwałem jedynie głową, a kiedy się oddalił, wszedłem do pomieszczenia.

Rzeczywiście, wyjątkowo przyjemne miejsce. Gruby dywan, biurko, miękki fotel, balia z wodą i łoże z baldachimem. Brakuje tylko prywatnego haremu, bo karafkę z jakimś trunkiem już zauważyłem.

Postanowiłem się wykąpać, więc po chwili leżałem już wygodnie w wodzie, popijając whisky które było na wyposażeniu pokoju. Ostatnio chyba za dużo piję. Jak tak dalej pójdzie to popadnę w alkoholizm, i wykończy mnie marskość wątroby.

Jutro zajmę się tym problemem – pomyślałem z nutką drwiny, dolewając sobie drogiego trunku. Wreszcie, po kilkunastu minutach wylegiwania się połączonego z degustacją alkoholu, postanowiłem przebrać się w eleganckie ubranie dostarczone przez służbę. W końcu trzeba się jakoś prezentować, a przyjście w połatanych portkach z wizytą do szlachcica to chyba nie najlepszy pomysł.

Obszyta złotą nicią tunika, eleganckie spodnie i płaszcz z wyszytymi pseudomagicznymi wzorami. Nawet buty dostarczyli. Czułem się dziwnie w tym kosztownym stroju. Tunika była trochę za duża, więc podwinąłem lekko rękawy. Potem założyłem pas i zawahałem się, zastanawiając się nad mieczami. Brać, nie brać ich? Z jednej strony przychodzenie z wizytą przy mieczu jest trochę niegrzeczne, a z drugiej – czułem zdecydowany opór przed dobrowolnym rozbrojeniem. W końcu poszedłem na kompromis, zabierając tylko jeden miecz, ten noszony na plecach.

– Niemal jak ten wojownik z legendy. Jak mu tam było… Gerwant? Gerald? – pomyślałem, oglądając swoje odbicie w wodzie. Rękojeść miecza wystająca znad ramienia mocno kontrastowała z ozdobnym strojem, jednak ostatecznie postanowiłem to olać i iść właśnie tak. Miałem jeszcze jakieś dziesięć minut do wyjścia, więc postanowiłem uzupełnić mój arsenał o broń mniej konwencjonalną niż miecz czy sztylet ukryty w bucie. Usiadłem po turecku na podłodze, skoncentrowałem się na formule zaklęcia i otworzyłem oczy, aby przyjrzeć się tutejszym Węzłom. Po krótkiej analizie stwierdziłem że są całkiem bogate i mocne, więc pobrałem tyle energii ile mogłem. Na wszelki wypadek i w samą porę, bo natychmiast po zakończeniu medytacji, usłyszałem pukanie do drzwi. Wstałem, otrzepując płaszcz, po czym otworzyłem.

-Już czas ruszać na naradę, panie – powiedział służący, łypiąc na mój miecz z dezaprobatą.

-Jestem gotów. Prowadź – odparłem.

-Jak sobie życzycie. Proszę za mną – rzekł, i ponownie poprowadził mnie krętymi korytarzami przed duże, dębowe drzwi, gdzie natknąłem się na pięć nietypowych osób. Z miejsca zgadłem, że to moi niedoszli towarzysze podróży. Nie zdążyłem jednak zamienić z nimi ani słowa, bo nagle drzwi otwarły się, ukazując naszego gospodarza.

-Witajcie! Miło mi, że skorzystaliście z mojego zaproszenia. Wejdźcie i zajmijcie miejsca – powiedział z uśmiechem wysoki, siwy człowiek o krótkiej brodzie i wyglądzie wojownika. Palatyn.

W milczeniu wkroczyłem wraz z innymi do wielkiej, owalnej komnaty podpartej kolumnami. Ściany były ozdobione malowidłami przedstawiającymi dziką przyrodę, a na środku Sali stał kamienny stół (okrągły, a jakże) otoczony dwunastką foteli, wyściełanych czerwonym aksamitem. Nasza dzielna szóstka zajęła miejsca za stołem, a palatyn usiadł na najbogaciej ozdobionym tronie. Zanim władca zamku przemówił, miałem chwilę na przyjrzenie się pozostałym.

Dwa krzesła na prawo siedział rozparty masywny człowiek o topornych rysach twarzy i krótkich, kasztanowych włosach. Zauważyłem, że nosi krótką brodę z dwoma zaplecionymi warkoczykami, a on sam zdawał się składać z samych mięśni, o ile mogłem się zorientować.

Dalej miejsce zajęła kobieta ubrana w długą, liliową suknię. Miała ciemnoszare włosy, opadające swobodnie na plecy. Również byłą niezwykle wysoka, jednak wystarczyło spojrzeć na jej twarz o ostrych rysach, wielkie rubinowe oczy i lekko spiczaste uszy wskazujące, że jest czystej krwi elfką.

Natomiast dwa miejsca na lewo ode mnie rozsiadł się niski, szpakowaty mężczyzna o siwych włosach i długiej bliźnie na wychudłej, pociętej zmarszczkami twarzy. Mimo niewielkiego wzrostu, na pierwszy rzut oka wydawał się wprawnym wojownikiem.

Jeszcze dalej siedział natomiast nietypowy krasnolud. Nie wyglądał on bowiem na topornika, a na uczonego. Długą, krasnoludzką brodę miał starannie uczesaną, a na łysej głowie spoczywał wytworny kapelusz z olbrzymim piórem. Jego właściciel wydawał się natomiast odprężony i wesoły. Dziwny osobnik.

Najdalej na lewo ode mnie zajmowała miejsce kobieta równie specyficzna co krasnolud. Nie żeby była brzydka, jednak całą jej twarz i odsłonięte ręce pokrywały liczne magiczne symbole. Nawet opaska na kruczych włosach kobiety miała powyszywane runy. Prawdopodobnie znaków nie miała tylko na ciemnozielonych oczach, a i to z braku możliwości, a nie chęci.

Same oryginały, nie ma co.

Czuję, że będziemy wszyscy do siebie pasować.

Thaddeus Siliran wstał ze swego tronu, poprawił płaszcz i przemówił.

-Witajcie w Gard Siliran. Jestem zaszczycony, mogąc gościć tak zacną kompanię w mych skromnych progach – zaczął uprzejmie. Kika osób kiwnęło grzecznie głowami.

-Pewnie jeszcze się nie znacie. Dokonam więc szybkiej prezentacji – rzekł z uśmiechem i zaczął wskazywać kolejne osoby– To Fredrig Drakansen z północy, który do niedawna przewodził drakkarem „Płomień Północy", pokonując często dużo liczniejszych wrogów. Słyszeliście o nim pewnie – wskazał na masywnego bruneta.

-Ta szlachetna pani zwie się Irvette Siostra Księżyca. Oczywiście to nie jest jej prawdziwe imię, a jedynie jego przekład na nasz język. Tak czy inaczej, pani Irvetta jest potężną czarodziejką. Samotnie rozgromiła oddział wyszkolonych inkwizytorów, którzy się na nią zasadzili – wskazał elfkę.

-Ten półelfi wojownik to Alarien, znany na całą okolicę zabójca demonów. Pokonał więcej pomiotu piekieł niż ktokolwiek z nas potrafi zliczyć – wskazał mnie. W odpowiedzi na spojrzenia uśmiechnąłem się krzywo.

-To zaś jest szlachetny Kasimir von Lammel, błędny rycerz, którego sława obiegła już chyba cały świat – przedstawił siwego człowieka.

-Ów zacny krasnolud zwie się zaś Nikolaus Hammerfeld z klanu Stali, i jest mędrcem. Doradzał już wielu władcom i kompaniom poszukiwaczy skarbów – wskazał krasnoluda.

– Natomiast owa panna znana jest pod imieniem Gladrys Vanora, która jest znaną wojowniczką i prekursorką nowej szkoły magicznej walki – opisał krótko wytatuowaną kobietę.

-Teraz, kiedy wszyscy się znamy, pora przejść do konkretów. Zaprosiłem was nie bez powodu. Jak zapewne wiecie, od dłuższego czasu prowadzę badania dotyczące Przekaźników. Mój przodek ocalił przed Zmianą mnóstwo cennych ksiąg z biblioteki stolicy, co daje mi dostęp do ogromnej wiedzy. Przed rozpoczęciem badań postawiłem sobie kilka pytań. Jakiej technologii używano do budowy Przekaźników Mocy? Jakim cudem czerpią energię z czegoś, co znamy jako Słoneczna Wieża? Czym owa „Wieża" jest? Dlaczego pojawiła się Zmiana? I czym ona właściwie jest? – mówił spokojnie, jednak za tą maską wyczuwałem silne emocje. Jednak nasz gospodarz musiał chyba często i dobrze grywać w pokera, bo mimo tłumionej ekscytacji podczas przemowy nawet brew mu nie drgnęła. Jednak moje wyczulone zmysły pozwalały mi odczytać nawet najdrobniejsze znaki na jego twarzy. Godne podziwu. Podziwiałbym go za ów spokój jeszcze bardziej, gdyby przyniósł nam trochę kawy na te obrady.

– Długo szukałem odpowiedzi na te i inne pytania. A im więcej uwagi poświęcałem tym badaniom, tym bardziej nabierałem pewności, że kluczem do rozwiązania tej zagadki jest Siódmy Przekaźnik, który wcale nie jest mitem. Mam teorię, że odpowiednie wykorzystanie algorytmu nieużywanego magicznego Przekaźnika pozwoli dokładnie poznać jego naturę. Natomiast ta wiedza pozwoli poznać naturę Zmiany, a w efekcie nawet ją cofnąć. Dlatego też wasza wyprawa ma znaczenie nie tylko dla nauki, ale również dla całego świata – powiedział z uśmiechem – Są jakieś pytania? – dodał.

– Daleko do tego Przekaźnika? Popłyniemy czy przejdziemy lądem? – spytał ten pirat, chyba Drakansen. Czemu nie spodziewałem się po nim czegoś mądrzejszego?

– Szczegółową trasę przedstawię wam za moment. Najpierw jednak chcę wysłuchać pytań dotyczących samej natury zadania – odparł uprzejmie Siliran.

– Dlaczego ten „Siódmy Przekaźnik" jest nieaktywny? I dlaczego jeszcze go nie odnaleziono? – zapytała Vanora, poprawiając runiczną opaskę.

– Pierwsze pytanie jest jednocześnie odpowiedzią na drugie. Niełatwo znaleźć nieużywany magiczny obiekt, który na dodatek sprytnie ukryto. A co do pierwszej kwestii… Przekaźnik jest aktywny, tyle że nie eksploatowany przez magów. Podejrzewam, że miał być rezerwą mocy na wypadek jakiegoś kataklizmu. Jak na ironię, to właśnie tego typu urządzenia sprowadziły na nas najgorszą katastrofę. No, ale to już mała dygresja, nie odbiegajmy od tematu. Ktoś chce jeszcze coś wiedzieć? – spytał.

-Co mamy zrobić, kiedy dotrzemy już do celu? – tą kwestię poruszył z kolei błędny Kasimir, czy jak mu tam było.

-Pani Irvetta wraz z czcigodnym Hammerfeldem pobiorą wszelkie niezbędne informacje z Przekaźnika. Nie znam szczegółów tego rytuału, więc pytania na ten temat proszę kierować do nich – padła odpowiedź.

– Możemy już przejść do ważniejszych kwestii, typu trasa jaką mamy pokonać, smoki do zabicia i księżniczki do uwolnienia? – spytałem zniecierpliwiony. Sucha teoria raczej niezbyt mnie interesowała, a informacje o potencjalnych zagrożeniach były przecież dużo przydatniejsze.

– A co, spieszy ci się gdzieś? – burknął pirat Drakosim, czy jak mu było.

– Tak. Jak najdalej od ciebie – odparłem z cynicznym uśmieszkiem.

-Chwilę. Są jeszcze jakieś pytania? – spytał palatyn, uprzedzając tamtego. Najwyraźniej jednak nikt nie miał już żadnego pomysłu na przedłużenie tej części spotkania.

– Sądzę, że możemy przejść już do drugiej części planowania – ciszę przerwał melodyjny głos elfie czarodziejki o głupim imieniu, chociaż akurat się z nią zgadzałem.

Thaddeus Siliran tym razem nie odpowiedział, a jedynie sięgnął po wielki zwój pergaminu oparty o krzesło. Rozwinął go na stole, ukazując nam wielką, szczegółową mapę.

-Proszę o uwagę. Jak zapewne wiecie, obecnie jesteśmy tu – wskazał niewielki punkt – a według moich ustaleń, Siódmy Przekaźnik znajduje się w górach. Mniej więcej tutaj – zakreślił palcem mały obszar górski – Pierwszym krokiem będzie dotarcie do owych gór. Aby to osiągnąć, musicie… – tu zaczął długi, nudny opis dróg, wsi leżących po drodze i punktów orientacyjnych. Prawdopodobnie i tak nie spamiętam tych wszystkich nazw, więc dobrze że to nie ja przewodzę naszej „drużynie".

Palatyn gadał tak przez jakieś dziesięć minut, a mój pogląd co do jego rad był chyba dość powszechny, bo po chwili Drakansen gapił się w ścianę, Gladrys ziewała w kułak, a von Lammel z trudem koncentrował się na mapie. Jedynie Hammerfeld i Irvetta wydawali się słuchać uważnie. Chwała im za to, przynajmniej nie pogubimy się po drodze. Więc kiedy gospodarz zakończył opisywanie trasy w góry, miałem nadzieję że tamta dwójka dysponuje dobrą pamięcią.

– Wydaje mi się, że teraz trafimy tam bez problemu, herr vermeiter – rzekł krasnolud, gładząc się po brodzie – A teraz powiedz nam, jakie komplikacje przewidujesz.

Palatyn westchnął ciężko.

-Po pierwsze, Przekaźnik znajduje się wewnątrz góry, w podziemiach. Po drugie, cały ten obszar jest podobno dziedziną Ravaldena, jednej z Mrocznych Potęg. Nie wiadomo, jakie stwory znajdziecie we wnętrzu góry.

– O wszystkich miejscach pełnych de moniaków mówi się, że są zamieszkane przez którąś z Mrocznych Potęg – parsknąłem, wspominając jednocześnie niezliczone sytuacje, kiedy ostrzegano mnie przed jakimś pomniejszym demonem, branym a to za awatara Hakkana, a to za wcielonego Beliala, a to za jeszcze innego.

– Źle zrozumiałeś – spojrzał na mnie ponuro Siliran – Nie mam na myśli stwora z historii opowiadanych przez pospólstwo, a rzeczywistą postać, której istnienie jest udokumentowane. Nie jest to oczywiście półbóg, tylko prawdopodobnie niezwykle potężny mag. Tym niemniej trzeba mieć go na uwadze, bo może kontrolować tamtejsze demony.

Zamiast odpowiedzieć, uśmiechnąłem się paskudnie. Niepokonany czarownik rozkazujący demonom. Też coś. Jeśli się na nas napatoczy, to będzie jeden problem z głowy. Jeśli nie, to ma szczęście. Ta czy inaczej, nie ma się chyba co za bardzo przejmować.

Potem jeszcze przez około dwie godziny palatyn instruował nas, udzielał wskazówek i ostrzegał przed różnorodnymi bestiami widzianymi w okolicach gór. Mówił o duchach pojawiających się na Zaklętych Uroczyskach. Opowiadał o bandzie szalonych zbójów-mutantów, którzy napadają na karawany. Powiedział też kilka słów na temat ni to widma, ni to człowieka, zwanego przez pospólstwo Białym Wędrowcem, który nawiedza wzgórza, płacząc i zawodząc. Na koniec powtórzył nam jakieś plotki o Ravaldenie, który był chyba głównym tematem rozmów tutejszych ludzi. Fascynował on tutejszych, którzy jednocześnie bali się go bardziej niż samego diabła. Wprawdzie wątpię, aby te wszystkie bzdety przydały mi się w razie konfrontacji z magiem, jednak słuchałem bo były znacznie ciekawsze niż opisy punktów orientacyjnych. W końcu jednak spotkanie się zakończyło. Ustaliliśmy, że wyruszamy z rana, aby zdążyć przed śniegami. Potem rozeszliśmy się do swoich pokojów, odpocząć i rozpocząć przygotowania do podróży. Przed snem rozmyślałem jeszcze chwilę o dziwnych stworach napotkanych w drodze do Gard Siliran.

***

Czarnoksiężnik stał na granicy lasu. Jego dziwne, całkowicie wypełnione tęczówką oczy wpatrzone były w kamienny zamek oddalony o kilka kilometrów. Dla normalnego człowieka choćby dostrzeżenie budynku z tej odległości byłoby trudne w dzień, a co dopiero nocą, jednak dziwnooki nie był zwyczajnym człowiekiem. Odległość i ciemność nie były dla niego problemem.

Purpurowa moc krążyła w powietrzu wokół. Czarnoksiężnik skoncentrował się na niej, wysyłając myślowy impuls. Jego wola naginała niepokorne fale energii, nakazując im przybrać pożądany kształt. Po kilkunastu sekundach starania maga zostały nagrodzone informacją, którą próbował uzyskać. Łowcy ani żadnego z jego sług jeszcze tu nie było.

Zrezygnowali? – pomyślał – Nie, prawdopodobnie sługa Łowcy nie podjął ponownie pogoni od czasu ich walki w obozie półelfa.

Te rozmyślania wzbudziły w czarnoksiężniku zimny gniew. Półelf Alarien. Głupi, nieodpowiedzialny i arogancki. Pójdzie do Siódmego Przekaźnika, ignorując jego radę. Zrujnuje cały misterny plan, którego realizacja zajęła mu wiele lat. Cała jego praca pójdzie na marne z powodu jednego niedopracowanego czynnika. Niech to szlag.

Spokojnie – pomyślał dziwnooki, odzyskując spokój – Jeszcze nie wszystko stracone. Wystarczy jedynie naprawić ten jeden punkt planu, a wszystko się uda.

Ta myśl skierowała jego uwagę ponownie na czuwanie. Jeszcze nie wszystko stracone.

Trzeba tylko bardziej się postarać.

***

Chłodny poranny wiatr owiewał moją twarz, rozrzucając włosy w jeden wielki nieład. Na miejscu zbiórki pojawiłem się trochę przed ustaloną porą z paru powodów. Po pierwsze, nie chciałem się spóźnić. Po drugie, kolejne sny o czarnoksiężnikach, demonach i innym cholerstwie nie pozwalały mi odpocząć. Dlatego też stałem tu teraz, szczelnie otulony grubym płaszczem dostarczonym przez zleceniodawcę. Zresztą dostaliśmy na podróż nie tylko płaszcze, ale również zapas żywności, koce, zioła uśmierzające ból, oraz mnóstwo innych potrzebnych rzeczy. No i oprócz tego zaliczkę wysokości czterystu złotych monet.

Jeszcze raz przejrzałem w myślach moje uzbrojenie. Jeden miecz na plecach, drugi przy końskim siodle. Lekka kusza z paczką bełtów. Księga zaklęć. Karwasz na lewą rękę. Dwa sztylety. Niewielka buteleczka wypełniona trującym oparem, który przy kontakcie z ogniem wybucha. Nawiasem mówiąc, zabezpieczyłem ją magią i przewoziłem bardzo ostrożnie. Sygnet z niewielkim zapasem związanej mocy. No, chyba ten niewielki arsenał powinien wystarczyć.

– Hei – usłyszałem za swoimi plecami. Zareagowałem instynktownie piruetem w prawo, sięgając jednocześnie po miecz, jednak w porę zorientowałem się z kim mam do czynienia.

-Dobry dzień na podróż – powiedział uprzejmie niezrażony krasnolud, pykając z fajki. Dziwne że go nie usłyszałem. Jednak po chwili zagadka rozwiązała się sama, gdy spojrzałem na jego skórzane buty, aż promieniejące wyciszającą magią. Przydatna rzecz.

– Ostrzegaj na przyszłość. Mogłem cię posiekać – rzuciłem w odpowiedzi.

– Wątpię – Nikolaus wypuścił kółko z dymu. Dziś znowu miał na głowie ów wielki kapelusz, jednak elegancki strój zastąpił skórzaną kurtką.

Nie odpowiedziałem, bo nie zamierzałem wykłócać się z nim o rzeczy oczywiste, takie jak fakt że skóra jest dla stalowego ostrza przeszkodą niemal tak wielką, jak snop siana dla pożaru. Poza tym skupiłem się na kolejnej osobie zmierzającej w naszym kierunku, którą była owa elfia czarodziejka. Na widok jej stroju uśmiechnąłem się pod nosem. Jeśli ona zamierza podróżować w tej ozdobnej sukni o żonkilowym kolorze, to powodzenia. Poza tym nie miała przy sobie żadnej widocznej broni. No, ale umysł najpotężniejszym orężem świata… czy jakoś tak.

Mimo iż patrzyłem na elfkę, mój czuły słuch wychwycił kroki z tyłu. Dwie osoby. Sądząc po wydawanym przez obuwie dźwięku, prawdopodobnie któryś z wojowników i ta druga kobieta z drużyny, ta pomazana babka. Rzuciłem okiem przez ramię.

I faktycznie, nie pomyliłem się. Żwawo zbliżał się do nas ów wielkolud, Drakomir chyba, ubrany w kolczugę, z młotem u boku i tarczą przerzuconą przez plecy. Obok szła ta wytatuowana kobieta, ubrana w coś będącego stanem pośrednim między szatą archetypicznego maga a zwyczajnym ubraniem. Znad ramienia wystawała jej rękojeść miecza, który zidentyfikowałem jako sejmitar. Nie zdziwiłem się na widok niewielkich runów wymalowanych na jej ubraniu i broni.

– Pan Drakansen, pani Vanora. Miło was widzieć. Jak się spało? – usłyszałem głos krasnoluda, witającego tą dwójkę. Przynajmniej przypomniał mi ich imiona.

Tamci coś mu odpowiedzieli, jednak nie słuchałem , bo nie interesowały mnie te bzdurne gadki. Elfia czarodziejka rozmawiała ze stajennym.

Po chwili dostrzegłem ostatniego nieobecnego, idącego tu w towarzystwie palatyna i obstawy straży. Obłędny rycerz ubrał się w kolczugę na którą założył półpancerz, a przy jego pasie kołysała się szabla. Oprócz tego, na plecach niósł on brzęczący wór, którego zawartość trafnie zidentyfikowałem jako resztę zbroi płytowej.

Kiedy już wszyscy się zebraliśmy, wystrojony jak na pogrzeb Palatyn przemówił.

– Cieszę się, że mogłem was gościć. Zostaje mi jedynie życzyć wam dużo szczęścia w podróży, i abyście wszyscy wrócili do mnie z dobrymi wieściami. Powodzenia, i niech wasza droga będzie prosta – zakończył najkrótsze przemówienie jakie kiedykolwiek słyszałem, a słyszałem ich już kilka. Rekord należał podobno do jednego polityka sprzed Zmiany, który potrafił gadać sześć godzin bez przerwy. No, ale to już poza tematem.

Stajenni przyprowadzili wierzchowce oraz jednego jucznego konia, który wiózł część naszego ekwipunku. Żołnierze otworzyli bramę, wypuszczając nas z zamku. Początkowo jechaliśmy w milczeniu, tworząc nieformalny szyk. Zamykałem formację , co wcale mi nie przeszkadzało. Tuż przede mną jechali Fredrig Drakansen i Gladrys Vanora. Trochę z boku trzymał się Kasimir von Lammel, pobrzękując workiem wiszącym u siodła. Na czole trzymali się natomiast Nikolaus Hammerfeld z Klanu Stali wraz z Irvette Siostrą Księżyca, analizując mapę otrzymaną od Thaddeusa Silirana. Oto nasza niedoszła kompania bohaterów. Zbawcy świata! Odkrywcy Siódmego Przekaźnika! Elita narodu! Wybrańcy samego Palatyna!

Zapewne śmiałbym się do rozpuku, gdybym nie był częścią tego oddziału.

Jechaliśmy cały dzień, pokonując kolejne nudne kilometry. Tamci gawędzili między sobą, jednak ja trzymałem się z tyłu, milcząc. Nie zamierzam przywiązywać się do kolejnych ludzi, którzy prawdopodobnie i tak w całości nie przeżyją tej wyprawy. Ryzyko zawodowe.

Kiedy drugiego dnia zatrzymaliśmy się, kiedy było już za ciemno na dalszą podróż. Mała polanka idealnie nadawała się na postój. Uwiązaliśmy konie, po czym krasnolud sprawnie rozpalił ognisko i zaczął gotować kolację. Jako że znałem się na kuchni brodatych, postanowiłem nie jeść w trosce o moją i tak niezbyt zdrową wątrobę. Wiele ich potraw mogłoby być w zasadzie używanych w charakterze wysokogatunkowych trucizn. Oczywiście krasnoludy na takie stwierdzenia reagowały oburzeniem, twierdząc że ich jedzenie jest najlepsze, najzdrowsze i najtańsze w wykonaniu.

Rozglądałem się po obozie, chcąc zabić nudę i dowiedzieć się więcej o reszcie towarzystwa. Drakansen znowu rozmawiał z Vanorą. Zanotowałem w pamięci, ze ta dwójka chyba się już zna. Elfka siedziała po turecku na ziemi, prawdopodobnie koncentrując się na magii. Hammerfeld wciąż gotował, a przyjemny zapach dochodzący z kociołka skłaniał mnie do zmiany decyzji podjętej po zatrzymaniu się, tej dotyczącej kolacji. Natomiast von Lammel wyjął niewielki moździerz, zajmując się mieszaniem ziół. Rycerz i alchemik? Chociaż z drugiej strony, nie takie rzeczy już tu widziałem.

Z nudów zająłem się zabezpieczaniem okolicznych drzew runami przeciw demonom.

-Ta linia powinna łączyć się z tamtą tu, a nie tam – usłyszałem głos elfki, krytycznie spoglądającej na moją pracę.

– Wypowiedziała się znawczyni demonów. Ja zawsze rysuję tak, i nigdy mnie nie zawiodły – odparłem zirytowany, wycinając kolejny znak.

– By the magic! Straszny z ciebie ignorant. Naukę trzeba przyjąć, a nie pyskować mądrzejszym – rzekła spokojnie.

– W takim razie sama zabezpiecz obóz – powiedziałem siląc się na spokój – Miłej zabawy – dodałem, podając jej sztylet. Parsknęła i kontynuowała moją pracę, więc jeszcze raz zacząłem przeglądać mój ekwipunek, ot tak, żeby mieć jakieś zajęcie. Jakieś piętnaście minut później krasnolud skończył gotować i nas zawołał, więc usiedliśmy dookoła ogniska, z zapałem pałaszując jego potrawkę. Przynajmniej nas tym nie otruje, co odróżniało go od reszty rasy. Kiedy skończyliśmy, drużyna ponownie podzieliła się na te nieoficjalne grupki. Z braku zajęcia leżałem na moim posłaniu, wpatrując się w nocne niebo. Gdzieś nad nami wydzierał się ptak.

-Dziwne, myślałam że o tej porze roku nie ma tu już ptaków – mówiła Gladrys Vanora. Słuchałem tego trochę mimowolnie, bo i ciężko było nie słyszeć tych głośnych uwag.

-Nawet ptaki zostały na północy, aby podziwiać twoją urodę, która jest niczym słońce – odpowiedział jej Drakansen. No nie, poeta od biedy się trafił. Jeśli mamy tu nawet wielkiego pirata-wierszokletę, to już chyba naprawdę nic mnie nie zaskoczy.

-Musimy pogadać. Zaczekam na ciebie kawałek na północ stąd. Pospiesz się, nie mam wiele czasu. Nie wspominaj o tym swoim „przyjaciołom" – usłyszałem nagle znajomy głos w mojej głowie. Czarnoksiężnik. Jak to jest, że ile razy jestem pewien że już nic mnie nie zaskoczy, tyle razy ktoś lub coś udowadnia mi, że się mylę? Co będzie następne? Grom z jasnego nieba?

W zasadzie na początku chciałem zignorować maga, jednak po chwili namysłu stwierdziłem że to raczej ważna sprawa. Przecież nie kłopotałby się tylko po to, żeby pogadać o pogodzie. Wstałem więc i żwawo ruszyłem na północ.

-A ty dokąd? – spytał milczący do tej pory von Lammel, polerując jednocześnie szablę.

– Odcedzić kartofelki – zakpiłem, wchodząc w gęstwinę. W zasadzie nieźle ryzykowałem, bo mogło się tu czaić wszystko, od demonów począwszy na jadowitych wężach skończywszy, jednak uznałem że być może warto zaryzykować. Przedzierałem się więc powoli, aż w końcu zobaczyłem znajomą sylwetkę.

Podobno na odległych morzach żyje dziwny gatunek drapieżnych ryb. Pływają tak głęboko pod wodą, że w zasadzie nie ma tam światła. A że te drapieżniki są powolne i mało zwrotne, mają specjalną metodę przywabiania do siebie ofiar. Mianowicie do ich głów są przyczepione niewielkie, świecące kulki. Małe ryby instynktownie kierują się ku światłu, nieświadomie stając się ofiarą swoich drapieżnych krewniaków.

Te właśnie myśli przemknęły mi przez głowę, kiedy widziałem czarnoksiężnika, nad którym wisiała podobna magiczna, świetlista kulka, mająca zapewne wskazać mi miejsce jego pobytu. Swoje zadanie spełniała bardzo dobrze. Niemal tak dobrze, jak rybie przynęty.

-Nareszcie jesteś – rzekł na powitanie, gasząc jednocześnie magiczny drogowskaz.

– Ja również się cieszę, ze cię widzę – zadrwiłem.

– Mam dla ciebie kolejną radę, skoro nie posłuchałeś poprzedniej – powiedział, wiercąc mnie spojrzeniem.

Nie odpowiedziałem, czekając co ma do powiedzenia.

– Nie wszystko jest takie, na jakie wygląda. Nie ufaj swoim zmysłom, bo one cię zmylą. Nie wierz w marzenia, bo one się nie spełnią – wyrecytował. Czekałem jeszcze chwile, jednak poza tymi banialukami nie powiedział już nic.

– I tyle? To ma być ta bezcenna rada, z powodu której wyciągnąłeś mnie po nocy z obozu? – rzuciłem po chwili milczenia, jakby prowokując go do kąśliwej odpowiedzi.

-Moje rady przydadzą ci się szybciej niż myślisz. Na razie masz zbyt ograniczone spojrzenie, by zrozumieć ich sens. To przyjdzie w odpowiednim czasie – odrzekł, efektownie zarzucił płaszczem i przemienił się w tego swojego ulubionego smokoptaka. Po chwili stał się jedynie niewielkim punkcikiem na niebie, a potem zupełnie zniknął.

Westchnąłem ciężko, wracając do reszty kompanii. Na szczęście nikt specjalnie się nie przejął moim powrotem ani nie pytał gdzie byłem. Po powrocie dowiedziałem się jedynie, że warta moja i Irvetty wypada jako pierwsza. Tej nocy naszego obozowiska nie nękały żadne stwory, więc pod koniec mojej warty padłem na posłanie jak zabity.

Następnego ranka wyruszyliśmy w dalszą podróż.

***

 

Koniec
Nowa Fantastyka