- Opowiadanie: redakcja NF - Pan MacDonald farmę miał - Mike Resnick

Pan MacDonald farmę miał - Mike Resnick

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pan MacDonald farmę miał - Mike Resnick

(Old MacDonald Had a Farm)

 

Przyleciałem tu oddać Caesarowi cześć – nie po to, by go pogrążyć.

Cholera, wszyscy po to przylecieliśmy.

Farma rozciągała się przed nami. Zielona, usiana łagodnymi wzgórzami, padokami i rowami melioracyjnymi. Przypominała krainę, do której każdy chciał trafić z rodzicami w dzieciństwie, w czasach, gdy świat był jeszcze miejscem pełnym cudów.

Cóż, cuda ze świata zdążyły już zniknąć, ale na farmie wciąż się jeszcze zdarzały. Problem jednak polegał na tym, że nie były to wcale cuda, o jakich ludzie marzą. A jeśli nawet komuś się zdarza, to tylko na zejściu po bardzo kiepskim kwasie.

Farma zrodziła się w głowie Caesara Claudiusa MacDonalda. Niedawno uległ wreszcie naciskom opinii publicznej i zgodził się zaprezentować ją prasie. I stąd właśnie moja obecność.

Nazywam się McNair. Dawniej miałem też imię, ale zrezygnowałem z niego, gdy stwierdziłem, że krótszy podpis lepiej zapada w pamięć. Pracuję dla „SunTrib", największego dziennika w okolicach Chicago. To ja napisałem artykuł, który pomógł glinom wsadzić ściganego od wielu lat przestępcę, Billy'ego Cheevera. Miałem nadzieję, że nagrodzą mnie za to osiągnięcie autorską rubryką; dostałem jednak wycieczkę na farmę.

Jak na faceta, o którym nikt prawie nic nie wiedział, człowieka niemal nigdy nie pokazującego się publicznie, MacDonald zdołał umieścić swoje nazwisko na ustach całego świata w rekordowo krótkim czasie. Zajęło mu to niecałe dwa lata. Mimo że nasze wydawnictwo należało do jednej z jego korporacji, nie udało się nam zebrać o nim właściwie żadnych informacji. Archiwa także świeciły pustkami. Wiedzieliśmy więc tyle, co wszyscy inni: miał dwa doktoraty, był wdowcem, wedle wszelkich świadectw wiernym żonie, zalążek swojej fortuny otrzymał w spadku, a resztę zarobił pracą własnych rąk.

MacDonald pochodził z Colorado, skąd wyemigrował na Południową Wyspę Nowej Zelandii, gdzie kupił czterdzieści tysięcy hektarów pastwiska i w ciągu wielu lat zatrudnił mnóstwo inżynierów. Ludzie, którzy zastanawiali się, czemu na tak wielkiej, nowozelandzkiej farmie nie hoduje się owiec, uznawali najczęściej, że musi to być jakiś sprytny sposób na uniknięcie podatków.

Cholera, sam tak myślałem. No bo po co ktokolwiek miałby się chować na pół życia po drugiej stronie kuli ziemskiej?

Wreszcie jednak, tydzień po swoich sześćdziesiątych szóstych urodzinach, MacDonald wydał Oświadczenie. Był to rok, kiedy w Kalkucie, Rio i Manili wybuchły głodowe zamieszki, a do rządów całego świata zaczęło docierać, że o wiele łatwiej jest wyprodukować jedenaście miliardów ludzkich istot, niż je potem wykarmić.

Niektórzy powiadają, że MacDonald stworzył zupełnie nową formę życia. Inni utrzymują, że jest to raczej hybryda istniejących gatunków (choć ani jeden genetyk tej koncepcji nie poparł). Jeszcze inni – dawniej nieco się z nich naśmiewałem – powtarzali, że zajął się drążeniem tajemnic, Których Nie Powinien Poznać Nikt.

Według informacji z małego, świecącego, sześciennego komputerka, jakie rozdali nam wszystkim, MacDonald ze swoją ekipą spędził bez mała trzy dekady manipulując DNA na sposób, o jaki nikt nigdy się nie pokusił, ani nawet o nim nie pomyślał. Metodą prób i błędów eksperymentował z zarodkami, aż wreszcie powstał prototyp zgodny z jego założeniami. Kilka następnych lat zajęły prace nad wyposażeniem tych zwierząt w zdolność do normalnej reprodukcji. W końcu ogłosił światu swoje zwycięstwo.

Arcydziełem Caesara MacDonalda były klopsy, hodowane na mięso zwierzęta, osiągające dojrzałość płciową w wieku sześciu miesięcy i zdolne do rozmnażania sześćdziesiąt dni później. Ciąża trwała cztery tygodnie. Dorosłe osobniki ważyły czterysta funtów, a co najważniejsze, każdy fragment ich ciał – nawet kości – mógł zostać wykorzystany jako pożywienie dla głodujących mas. Już samo to wskazywało na niezwykły geniusz naukowca – dla mnie jednak prawdziwym jego świadectwem była zdumiewająca sprawność układu pokarmowego klopsów. Słonie – kiedy jeszcze istniały – pochłaniały dziennie około sześciuset funtów pokarmu roślinnego, ale wydalały sześćdziesiąt procent tej masy. Bydło i świnie, najpopularniejsze przed nastaniem epoki MacDonalda zwierzęta hodowlane, trawiły nieco sprawniej, ale i one marnotrawiły wiele kosztownej paszy.

Klopsy jednak wykorzystywały sto procent tego, co zjadły. Każdy kęs pożywienia wspomagał rozbudowę ich masy mięśniowej, która mogła posłużyć wypełnieniu wszystkich pustych żołądków świata. Tak przynajmniej głosiły materiały promocyjne, płynące z farmy nieskończonym strumieniem.

Po jakimś czasie MacDonald zgodził się, by garstka reporterów zobaczyła ten cud na własne oczy.

Mieliśmy nadzieję, że spotkamy go osobiście i przeprowadzimy z tym Wielkim Człowiekiem choć jeden wywiad. Kiedy dotarliśmy na miejsce, powiedziano nam, że naukowiec od wielu miesięcy żyje w odosobnieniu. Okazało się, że cierpi na depresję. Oczywiście pomyślałem, że to niezwykle dziwne, by zbawca ludzkości zapadł akurat na tę przypadłość, choć z drugiej strony, kto wie, co przyprawia geniuszy o depresję? Może, jak Aleksander Wielki, bolał nad tym, że nie ma już więcej ziem do podbicia? Możliwe też, iż był niezadowolony z tego, że klopsy nie osiągały wagi ośmiuset funtów. Kurczę, mógł się też po prostu przepracować lub najzwyczajniej dotarło do niego, że jest bliżej kresu życia niż jego początku i nie za bardzo mu się ta myśl spodobała. Najprawdopodobniej jednak nie uznał nas za osoby na tyle istotne, by poświęcić im choć chwilę.

Tak czy inaczej, powitał nas nie MacDonald, ale jego rzecznik prasowy, nazwiskiem Judson Cotter. Domyśliłem się, że pracował wcześniej w jakiejś firmie PR; nosił nadmiernie uładzoną fryzurę, garnitur leżał na nim przesadnie doskonale, a dłonie miał zbyt gładkie, by mógł harować gdzie indziej niż w dziale promocji.

Przeprosił nas za nieobecność szefa i pełnym szacunku tonem przypomniał nam biografię MacDonalda, ani o jotę nie odbiegając od informacji, które znaliśmy z holograficznych materiałów prasowych, obejrzanych w samolocie.

– Domyślam się jednak, że chcecie już państwo przyjrzeć się farmie – zakończył pięciominutowe wystąpienie.

– Nie, skąd – mruknęła pod nosem Julie Balch z „NyVid". – Przylecieliśmy taki kawał, żeby postać sobie na zimnym wierze i podziwiać twoje ciuchy.

Kilkoro z nas się roześmiało. Cotter rzucił nam niezadowolone spojrzenie. Postanowiłem postawić za to Julie drinka po wycieczce.

– Ręka do góry – podjął Cotter – jeśli ktokolwiek z państwa widział wcześniej żywego klopsa.

Gdzie się tacy rodzą? – pomyślałem. – Gdybyśmy widzieli, to chyba nie pokonywalibyśmy tylu oceanów, żeby zobaczyć jeszcze jednego.

Rozejrzałem się. Nikt nie uniósł dłoni. Z tego, co było mi wiadomo, poza pracownikami MacDonalda, klopsów na własne oczy nie widział jeszcze nikt. Upubliczniono dotąd jedynie kilka zdjęć i hologramów. Krążyły nawet plotki, że zatrudnieni przez geniusza specjaliści musieli podpisywać zobowiązanie do zachowania tajemnicy.

– Oczywiście nie jesteśmy tak skryci bez powodu – ciągnął gładko Cotter. – Póki międzynarodowe sądy nie potwierdziły praw patentowych pana MacDonalda, cały czas istniała szansa, że jakiś pozbawiony skrupułów osobnik, albo nawet jedno z państw zbójeckich, spróbuje nasz produkt podrobić. Dlatego właśnie, mimo że mięso tych zwierząt sprzedajemy na cały świat – oczywiście pod ścisłym nadzorem lokalnych urzędów żywieniowych i sanitarnych – nie pozwoliliśmy dotąd nikomu ich zbadać czy choćby dokładnie obejrzeć. Niedawno jednak wszystkie procedury prawne znalazły pomyślny finał, możemy więc uchylić przed prasą rąbka tajemnicy.

W wielkich bólach, jak widzę…, pomyślałem.

– Stanowicie pierwszą grupę dziennikarzy, którzy zwiedzą farmę, ale po was spodziewamy się następnych gości. Pozwolimy nawet Sir Richardowi Peregrine na nakręcenie tu holograficznego dokumentu – urwał na moment. – Na przestrzeni najbliższych dwóch lub trzech lat zaczniemy także organizować komercyjne wycieczki, dostępne dla wszystkich zainteresowanych.

Nagle w głowie rozległ mi się dźwięk alarmu ostrzegającego przed zbyt wielką ilością wciskanego nam kitu.

– Dlaczego nie uczynicie tego wcześniej? Przecież patenty macie już praktycznie w kieszeni? – zapytała Julie, której mina świadczyła o tym, że myśli o tym samym co ja.

– Wolimy po prostu, byście to państwo pokazali opinii publicznej pierwsze hologramy i artykuły dotyczące klopsów – odparł Cotter.

– To z waszej strony bardzo uprzejme. Ale nadal nie uzyskałam odpowiedzi – nie rezygnowała.

– Mamy swoje powody – odrzekł. – Poznacie je zresztą jeszcze przed końcem dzisiejszej wycieczki.

Jake Monfried z „SeattleDisk", stary przyjaciel, nachylił się do mojego ucha.

– Mam nadzieję, że przedtem nie zasnę – rzucił ironicznie. – Jak dotąd koleś karmi nas samymi bzdetami.

– Wiem – przytaknąłem. – Ich konkurencji nie potrzeba nawet hologramów. Nawet dzieciak z liceum mógłby kupić sobie stek z klopsika i go sklonować.

– Dlaczego więc nikt jeszcze tego nie zrobił? – spytała Julie.

– Bo MacDonald zatrudnia pięćdziesiąt razy więcej prawników niż genetyków – skwitował Jake i umilkł, patrząc z niepokojem. – Tak czy inaczej, ten facet kłamie nam w żywe oczy. I to głupio, choć sam na kretyna nie wygląda. Ciekawe, co on do cholery ukrywa?

Na odkrycie prawdy musieliśmy jednak poczekać. Cotter powiódł nas łagodnym, zielonym stokiem ku sporych rozmiarów stodole. Minęliśmy kilka stawów, w których brodziły i poiły się dziesiątki ptaków. Okolica wyglądała jak wyjęta wprost z obrazów Normana Rockwella lub Babci Moses – była niewinna i swojska. Mimo to, instynkt bez przerwy podpowiadał mi, że coś tu jest nie tak, że nic na farmie nie jest tak spokojne i dziewicze, na jakie wygląda.

– Aby właściwie docenić osiągnięcie pana MacDonalda – odezwał się Cotter, kiedy zbliżaliśmy się do dużego budynku na zboczu wzgórza – musicie państwo zrozumieć skalę wyzwania z jakim się zmierzył. Ponad pięć miliardów mężczyzn, kobiet i dzieci cierpi obecnie na niedostatek białka. Trzy miliardy z nich dosłownie umiera z głodu. Ceny mięsa wzrosły tymczasem do takiego poziomu, że stać na nie wyłącznie najbogatszych. Pan MacDonald musiał więc nie tylko stworzyć zwierzę dostarczające tak pożywnego mięsa, jakie uzyskujemy z klopsów, należało również wyposażyć je w zdolność rozmnażania się i dojrzewania w tempie pozwalającym na wykarmienie ludzkości zarówno teraz, jak i w przyszłości.

Umilkł i zaczekał na kilku wlokących się z tyłu maruderów.

– Początkowo skupił się na komputerowych symulacjach. Potem wynajął grupę naukowców i inżynierów, którzy pod jego światłym kierownictwem zajęli się właściwymi manipulacjami genetycznymi. Po jakimś czasie klopsy przestały istnieć tylko w ludzkich umysłach i na ekranie komputera, ale stały się rzeczywistością. Pełen sukces osiągnięto dopiero po kilku pokoleniach. Na szczęście jednak generacje tego gatunku liczy się ledwie w miesiącach. Następnie przez kilka lat trwała ich masowa produkcja. Nasze zwierzęta zostały zaprojektowane w ten sposób, by nie rodziły pojedynczego egzemplarza, lecz średnio od dziesięciu do dwunastu młodych. Mnożyliśmy je więc przez jakiś czas, by ogłaszając światu ich istnienie – co miało miejsce dwa lata temu – mieć absolutną pewność, że ich zasoby nie ulegną wyczerpaniu.

– Ile tu macie klopsów? – spytał dziennikarz z „Eurocom International", rozglądając się po pustych łąkach i polach.

– Na tej farmie hodujemy obecnie ponad dwa miliony sztuk – padła odpowiedź. – Pan MacDonald posiada tu i w Australii około dwudziestu siedmiu podobnych ośrodków, z których każdy jest obszarem równy lub większy od tego. Wszędzie rozmnażamy nasze zwierzęta i wszędzie je przetwarzamy. Z dumą możemy stwierdzić, że nie tylko zapewniliśmy jedzenie dla miliardów, lecz także stworzyliśmy miejsca pracy dla około osiemdziesięciu tysięcy ludzi – urwał, dając nam czas na zanotowanie liczb.

– Potrzeba aż tylu pracowników? – mruknęła Julie.

– Wiem, że wygląda to tak, jakbyśmy szykowali się do podboju planety – uśmiechnął się Cotter – ale z powodów prawnych musieliśmy utrzymywać w tajemnicy sam fakt istnienia klopsów, aż do momentu, gdy byliśmy gotowi wypuścić je na rynek. Od tamtego czasu każda z farm sprzedaje miesięcznie setki ton mięsa. Do tego celu potrzebowaliśmy rzecz jasna odpowiedniej liczby zatrudnionych.

– Czyli, jeśli MacDonald dostanie Nobla, będzie go stać na nie przyjęcie nagrody – rzucił Jake z krzywym uśmiechem.

– Sądzę, że gdyby tak fortunne zdarzenie rzeczywiście miało miejsce, pan MacDonald z przyjemnością przeznaczyłby pieniądze na cele charytatywne – odparł Cotter. Odwrócił się i ruszył w stronę stodoły. Zatrzymał się niespodziewanie jakieś osiemdziesiąt stóp od rozsuwanych drzwi.

– Muszę was przygotować na to, co…

– Widzieliśmy już hologramy – wtrącił francuski reporter.

Cotter przez chwilę patrzył mu w oczy, po czym podjął na nowo:

– Jak już mówiłem, muszę państwa przygotować na to, co usłyszycie.

– Usłyszycie? – powtórzyłem zaskoczony.

– To był czysty przypadek – wyjaśnił, starając się wyglądać zupełnie swobodnie. – Wypadek przy pracy. Anomalia genetyczna. Otóż klopsy są w stanie wypowiedzieć kilka słów. Tak samo jak papugi. Oczywiście moglibyśmy je tej zdolności pozbawić, ale liczy się czas, którego głodujące masy nie mają.

– Więc co takiego mówią? – spytała Mellisa.

Cotter uśmiechnął się i odniosłem wrażenie, że chce nas tym grymasem uspokoić.

– Po prostu powtarzają to, co usłyszą. Nie kryje się za tym żadna inteligencja. Żaden klops nie posługuje się więcej niż kilkunastoma słowami. Najczęściej informują o swoich podstawowych potrzebach.

Odwrócił się ku stodole i skinął głową stojącemu przy drzwiach mężczyźnie, który nacisnął przycisk i drzwi stanęły otworem.

Pierwszym zaskoczeniem była panująca wewnątrz niezmącona cisza. Potem, gdy nas usłyszały – co prawda milczeliśmy, ale słychać było brzęczące w kieszeniach drobne i szuranie butów – rozległ się jeden głos, do którego dołączyły setki i wreszcie tysiące innych:

– Nakarm mnie!

Prawdziwa kakofonia nieludzkich głosów. Słowa powtarzały się raz po raz.

– Nakarm mnie!

Wreszcie zobaczyliśmy pierwsze klopsy. Wyglądały zupełnie jak na hologramach, były wielkie i okrągłe, śliczne, niemal urocze. Najbardziej przypominały przerośnięte, jasnoróżowe balony. Miały po cztery maleńkie nóżki, wystarczające do utrzymania równowagi, ale zapewne niezbyt przydatne do poruszania. Nie było widać szyi, tylko głowę – mały, różowy balonik, kołyszący się bezpośrednio na większym. Patrzyły dużymi, okrągłymi oczami, o szeroko rozwartych źrenicach. Uszy rozmiarów małych monet, dwie szczelinki zastępujące nozdrza i szerokie paszcze, w których nie mogłem dostrzec zębów.

– Oczy są jedyną częścią klopsa, której nie sprzedajemy – poinformował Cotter – choć głównie z powodów estetycznych. Są ponoć najzupełniej jadalne.

Najbliższe z kulistych stworzeń przytruchtało na skraj zagrody.

– Pogłaszcz mnie! – pisnęło.

Cotter wyciągnął ramię i potarł czoło zwierzęcia, które radośnie zakwiczało.

– Dam państwu kilka minut na obejście stodoły. Spotkamy się na zewnątrz i tam odpowiem na wszelkie pytania.

Pomysł nie był zły. W hałasie kilku tysięcy klopsów, coraz głośniej wykrzykujących „Nakarm mnie", wewnątrz budynku niemal nie dało się myśleć. Przechadzaliśmy się wzdłuż rzędów niewielkich boksów, filmowaliśmy wszystko, zapisywaliśmy na taśmach, dyskach i w komputerowych kostkach, po czym wyszliśmy.

– Robi wrażenie – przyznałem, gdy na powrót otoczyliśmy Cottera. – Ale nie ma tu dwóch milionów sztuk. Gdzie jest reszta?

– Na farmie mamy ponad trzysta stodół i innych budynków hodowlanych – odparł. – Ponadto niemal pół miliona zwierząt przebywa obecnie na pastwiskach.

– Widziałem tylko puste pola – zauważył Jake, machając ręką w kierunku zieleniejących łąk.

– Teren jest bardzo rozległy i staramy się trzymać klopsy z dala od wścibskich spojrzeń. Prawdę powiedziawszy, tę konkretną stodołę zbudowano dopiero miesiąc temu, gdy zdecydowaliśmy się otworzyć na gości. To jedyne takie miejsce znajdujące się w odległości mili od granic farmy.

– Mówił pan, że część klopsów została wypuszczona na pastwiska – odezwała się Julie. – Czym się karmią?

– Nie trawą – odrzekł Cotter. – Są na zewnątrz jedynie dlatego, że mnożą się tak szybko, iż nie nadążamy z budową stodół – urwał na moment. – Gdyby się im pani dokładnie przyjrzała, domyśliłaby się, że tradycyjne pasienie się przekracza ich fizyczne możliwości – pokazał nam trzymaną w dłoni, niewielką złotą grudkę. – Oto jest ich pasza. Całkowicie sztuczna, uzyskiwana chemicznie. Pan MacDonald pozostał nieugięty w swoim wstępnym postanowieniu, by klopsy nie jadły niczego, co mogłoby stanowić pożywienie dla ludzi. Ich układy pokarmowe zostały zaprojektowane tak, by korzystać z tego konkretnego pokarmu, którego nie strawiłoby żadne inne stworzenie na świecie.

– Skoro tak świetnie poradziliście sobie z ich organizmami, czemu nie zaprojektowaliście ich do jedzenia gówna? – spytał półżartem Jake. – Wtedy służyłyby dwóm celom naraz.

– Zakładam, że był to dowcip – odparł Cotter. – Przyznaję jednak, że taką możliwość rozważał przez jakiś czas sam pan MacDonald. W końcu ekskrementy również mają jakąś wartość odżywczą. Niestety, nie wystarczającą. A chodziło o wyprodukowanie zwierzęcia, wykorzystującego sto procent swego pokarmu.

– Jak bardzo inteligentne są klopsy? – zaciekawił się jeden z Anglików. – Kiedy byłem mały, miałem psa, który bez przerwy chciał jeść albo się bawić, ale ani razu mi tego nie powiedział.

– Owszem, mówił – zapewnił Cotter. – Tyle, że nie posługiwał się przy tym słowami ludzkiego języka.

– Punkt dla pana -odparł Anglik. – Niemniej chciałbym się dowiedzieć…

– To prymitywne zwierzęta hodowlane – rzucił Cotter. – Nie myślą, nie mają marzeń, nadziei, aspiracji. Żaden klops nie planuje zostać arcybiskupem. Tak się po prostu złożyło, iż są w stanie wymawiać po kilka wyrazów. Wiele ptaków posiadło taką samą zdolność. Nie sądzi pan chyba, by pan MacDonald stworzył rozumne zwierzęta i przeznaczył je na rzeź?

– Nie, oczywiście że nie – wtrącił Julie. – Ale kiedy się je słyszy, sprawia to nieco poruszające wrażenie.

– Zdaję sobie z tego sprawę – przyznał Cotter. – I to właśnie jest prawdziwy powód waszej tu obecności, waszej i następnych ekip prasowych. Chcemy odpowiednio przygotować opinię publiczną.

– To nie będzie łatwe – rzuciłem.

– Musimy od czegoś zacząć. Należy świat poinformować o tej szczególnej anomalii. My, ludzie, uwielbiamy antropomorfizować, a w wypadku mówiących zwierząt jest to szczególnie łatwe. Konsumentów należy przekonać, ponad wszelką wątpliwość, że klopsy nie są inteligentne, że nie wiedzą, co mówią, że nie mają imion, że nie opłakują śmierci pobratymców bardziej niż krowy czy kozy. Te zwierzęta są ostatnią szansą ludzkości – proszę tego nie lekceważyć – i nie możemy pozwolić, by demonstranci i przeciwnicy naszego dzieła, a jesteśmy pewni, że się tacy pojawią, pozostali bez odpowiedzi. Nam nikt nie uwierzy, ale obiektywnej i rzeczowej prasie całego świata powinni.

– Jasne – szepnąłem do Jake'a. – Dzieciaki nie chciały jeść Bambiego, Henia Indyczka i Świnki Penelopy. Jak mamy je przekonać do jedzenia Klopsika Gaduły, skoro ten jest na dodatek prawdziwy?

– Słyszałem to – rzucił ostro Cotter – i pragnę zauważyć, że dzieci, które dzięki klopsom unikną głodowej śmierci nigdy nie oglądały filmów z Bambim, Heniem czy innymi.

– To może być prawdą jeszcze przez rok lub dwa – odparłem niewzruszony. – Ale przecież wkrótce na każdym rogu w Stanach będzie można kupić Klopsoburgery.

– Najpierw musimy wypełnić misję, którą jest pomaganie społecznie upośledzonym. A kiedy tego dokonamy, ludzie o których pan mówi, będą przygotowani na konsumpcję klopsów.

– Cóż, wolno mieć panu taką nadzieję – powiedziałem.

– Jeśli nawet się to nie uda, nie będzie to mieć większego znaczenia – Cotter wzruszył ramionami. – Pragniemy nakarmić głodujące miliardy.

Obaj wiedzieliśmy, że mam rację i że okaże się to wcześniej niż się ktokolwiek spodziewa. Skoro jednak nie chciał ciągnąć dyskusji, dałem spokój. Koniec końców, przyjechałem tu tylko po to, by zebrać materiał do artykułu.

– Zanim pokażę państwu przetwórnię, czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania? – spytał Cotter.

– Znaczy rzeźnię, tak? – upewnił się Jake.

– Mam na myśli przetwórnię – powtórzył z naciskiem Cotter. – Pewne pojęcia wykluczyliśmy z naszego słownika.

– I zobaczymy klopsy w trakcie… przetwarzania? – spytała z niesmakiem Julie.

– Oczywiście, że nie – odparł Cotter. – Obejrzycie państwo sam zakład. Proces jest bezbolesny i skuteczny, ale nie widzę powodu, byście musieli pisać akurat o tym etapie przygotowywania zwierząt do sprzedaży.

– Świetnie – Julie odetchnęła z wyraźną ulgą.

Cotter skinął dłonią i podjechał do nas odkryty autobusik, który czekał dotąd kilkaset metrów dalej. Gdy wszyscy zajęli miejsca, wsiadł i on. Stanął obok kierowcy, twarzą do nas.

– Przetwórnia znajduje się około pięciu mil stąd, niemal w samym sercu farmy. Zakład jest starannie izolowany przed niepowołanymi oczyma i uszami.

– Uszami? – Mellisa aż podskoczyła. – Czy one krzyczą?

– Nie – uśmiechnął się Cotter. – To tylko takie powiedzenie. Działamy bardzo humanitarnie. O wiele bardziej niż jakikolwiek zakład przetwórstwa mięsa przed nami.

Autobus podskakiwał na wybojach, niemal przewracając rzecznika, ale on trzymał się zręcznie jak zawodowy żołnierz i bez przerwy bombardował nas informacjami, z których trzy czwarte były albo zbyt techniczne, albo zbyt bałwochwalcze wobec firmy, by mogły się nam przydać.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił, gdy zatrzymaliśmy się przed przetwórnią, przy której stodoła wyglądała jak maleńka chatka. – Proszę wysiąść.

Pociągnąłem nosem, spodziewając się woni świeżej krwi klopsów, choć nie miałem pojęcia, jak mogłaby pachnieć. Oczywiście jednak nie zwąchałem niczego. Ani krwi, ani gnijącego mięsa, jedynie aromat świeżego powietrza. Poczułem się niemal zawiedziony.

W pobliżu znajdowało się kilka niewielkich zagród, w których stało kilkadziesiąt klopsów.

– Mogliście państwo zauważyć, że nie dysponujemy pojazdami, zdolnymi do przewozu tysięcy egzemplarzy, które codziennie przetwarzamy? – powiedział Cotter, akcentując zdanie w taki sposób, że nie do końca byliśmy pewni, czy było to pytanie czy stwierdzenie.

– Myślałam, że są po prostu gdzie indziej – przyznała dziennikarka z Indii.

– Okazały się niewydajne – odparł Cotter. – Pozbyliśmy się ich.

– Więc w jaki sposób transportujecie klopsy?

Uśmiechnął się.

– Po co mielibyśmy korzystać z czegoś, co nie jest konieczne – powiedział, wyciągnął kieszonkowy komputer i nacisnął coś na ekranie. Główne drzwi przetwórni rozsunęły się na boki i na moich oczach różowe stworzenia zaczęły na ten widok radośnie tupać.

Cotter podszedł do najbliższej zagrody.

– Kto chce iść do nieba? – spytał.

– Iść do nieba! – pisnął klops.

– Iść do nieba! – wysapał inny.

Wkrótce wszystkie dwanaście zwierząt powtarzało te słowa niczym zaklęcie. Nagle poczułem się tak, jakbym znalazł się w środku jakiegoś surrealistycznego przedstawienia.

Wreszcie Cotter otworzył zagrodę i klopsy w podskokach – w pierwszej stodole nie zauważyłem, by którykolwiek z nich się poruszał – ruszyły do przetwórni.

– Widzicie państwo, to aż takie proste – skwitował Cotter. – Pieniądze zaoszczędzone na pojazdach i paliwie pozwalają nam na…

– To wcale nie jest proste! – syknęła Julie. – Według mnie ten pokaz był po pierwsze nieprzyzwoity, a po drugie bluźnierczy! A skoro już o tym mowa – dodała podejrzliwie – skąd pozbawione inteligencji stworzenia wiedzą, co to jest niebo?

– Powtarzam, klopsy nie są rozumne – odpowiedział Cotter. – Państwo używacie pewnych zwrotów jako poleceń dla swoich psów i kotów, my robimy to samo z klopsami. Jeśli spytacie swego czworonożnego ulubieńca, czy chce kolację, zacznie szczekać albo grzecznie usiądzie. Zrobi to, do czego go uwarunkowaliście. Klopsy reagują identycznie. Nie znają znaczenia słowa „niebo", nie bardziej niż psy wiedzą, czym jest „kolacja". Wyrobiliśmy w nich odruch i kojarzą to słowo z przyjemnością i wejściem do przetwórni. Żeby „iść do nieba" są w stanie radośnie pokonać całe mile. Nawet w silnym deszczu.

– Ale niebo to dość szczególne, niemal filozoficzne pojęcie – odezwała się dziennikarka z Indii. – Samo używanie go wydaje się…

– Państwa psy wiedzą, kiedy zachowują się grzecznie – przerwał Cotter – dlatego, że im o tym mówicie, a one wam ufają. A kiedy któryś zachowuje się źle, pokazujecie mu co zrobił i nazywacie go „złym psem". To jednak wcale nie znaczy, iż czworonogi rozumieją, także filozoficzne, pojęcia dobra i zła, prawda?

– No dobrze – przyznała Julie. – Rozumiem pański punkt widzenia. Ale jeśli to nie problem, wolałabym nie oglądać wnętrza rzeźni.

– Przetwórni – poprawił. – Oczywiście. Nie musi pani wchodzić, jeśli będzie się pani czuć niekomfortowo.

– Ja też tu zostanę – powiedziałem. – Naoglądałem się już zabijania. W Paragwaju i Urugwaju.

– Niczego nie zabijamy – rzucił poirytowany Cotter. – Pokażę wam po prostu…

– Tak czy inaczej, zostanę – uciąłem.

– Jak pan sobie życzy – wzruszył ramionami.

– Skoro nie zwozicie klopsów do przetwórni przy użyciu pojazdów – spytał Anglik idąc w stronę wejścia – w jaki sposób wywozicie… hmm… gotowy produkt?

– Dysponujemy bardzo sprawnym systemem podziemnych pasów transmisyjnych – wyjaśnił Cotter. – Mięso przechowujemy również pod powierzchnią, w specjalnych chłodniach, aż do momentu wysyłki. A teraz… – otworzył drugą zagrodę i zaproponował zwierzętom niebo, z mniej więcej takim samym skutkiem jak poprzednio.

Wy biedne kretynki – pomyślałem, patrząc jak podskakują i tłoczą się w wejściu do przetwórni. – W dawnych czasach owce prowadziło się do rzeźni dzięki wyszkolonemu baranowi, któremu były ślepo posłuszne. Ale teraz wymyśliliśmy wam o wiele lepszą zachętę do podłożenia łba pod nóż: raj…

Klopsy poszły w ślad za pierwszą grupką i zniknęły w trzewiach budynku, dziennikarze ruszyli za Cotterem w dziwnie podobny sposób. Mogłem się nawet pokusić o nakreślenie odpowiedniego porównania, ale nie byłem tym na tyle zainteresowany, by choć zacząć.

Julie pospacerowała do jednej z zagród. Miała taką minę, jakby wolała zostać sama, więc skręciłem w drugą stronę. Gdy dotarłem do innego boksu, cztery lub pięć klopsów przywarło natychmiast do ogrodzenia.

– Nakarm mnie!

– Nakarm mnie!

– Pogłaszcz mnie!

– Nakarm mnie!

Nie miałem przy sobie niczego do jedzenia, więc zacząłem gładzić tego, który wybrał pieszczotę.

– Przyjemnie? – spytałem w roztargnieniu.

– Przyjemnie – powiedział klops.

Prawie się przewróciłem.

– Wiesz, świetny z ciebie naśladowca – rzuciłem.

Brak odpowiedzi.

– Umiesz powtórzyć, co mówię? – spytałem.

Cisza.

– Więc jak do cholery nauczyłeś się mówić, że jest przyjemnie, skoro nie usłyszałeś tego ode mnie?

– Pogłaszcz mnie!

– Dobrze, już dobrze – podrapałem różowe stworzenie za maleńkim uchem.

– Bardzo dobrze!

Cofnąłem dłoń, jak porażony prądem.

– Nie użyłem słowa „bardzo"! Skąd je znasz? – I jak nauczyłeś się stosować je razem z „dobrze"? – dodałem już tylko w myślach.

Cisza.

Przez następne dziesięć minut próbowałem skłonić klopsa do powiedzenia czegoś więcej. Nie byłem pewny, czego się spodziewam, ale i tak udało mi się uzyskać tylko „Pogłaszcz mnie" i powtórzone kilka razy „dobrze".

– Okej – rzuciłem w końcu. – Poddaję się. Pobaw się z przyjaciółmi i nie idź zbyt szybko do nieba.

– Iść do nieba! – klops zaczął podskakiwać. – Iść do nieba!

– Nie podniecaj się tak – odparłem. – Niebo jest lekko przereklamowane.

– Zobaczyć mamę! – pisnął.

– Co?

– Zobaczyć Boga! Zobaczyć mamę!

Nagle zrozumiałem, co spowodowało depresję MacDonalda. I zupełnie się mu nie dziwiłem.

Spiesznie wróciłem do rzeźni. Moment potem wyszedł z niej Cotter. Ruszyłem prosto do niego.

– Musimy porozmawiać – chwyciłem go za ramię.

– Wszyscy pańscy koledzy zwiedzają przetwórnię – spróbował się wyrwać. – Jest pan pewien, że nie chce do nich dołączyć?

– Zamknij się i posłuchaj! Porozmawiałem sobie właśnie z jednym z waszych klopsów.

– I powiedział panu, żeby go pan nakarmił?

– Powiedział mi, że kiedy pójdzie do nieba, zobaczy Boga.

Cotter z trudem przełknął ślinę.

– Cholera… Jeszcze jeden!

– Jeszcze jeden? – nacisnąłem. – Jaki? Inteligentny?

– Nie, oczywiście że nie – odparł Cotter. – Niemniej choć wciąż podkreślamy naszym pracownikom konieczność zachowania absolutnej ciszy, bez przerwy rozmawiają ze sobą w obecności klopsów. Czasem też zwracają się bezpośrednio do nich. Ten, który odezwał się do pana musiał usłyszeć od jednego z naszych ludzi, że w niebie mieszka Bóg. Oczywiście nie rozumie, czym jest Bóg. Zapewne podejrzewa, że to coś dobrego do jedzenia.

– Był też przekonany, że w niebie ujrzy swoją matkę – dodałem.

– Klopsy naśladują dźwięki. Powtarzają je bezmyślnie – rzucił ostro Cotter. – Nie myśli pan chyba, że są w stanie pamiętać matkę? Na litość boską, widział ją po raz ostatni, gdy miał ledwie pięć tygodni!

– Powtarzam tylko to, co mi powiedział – odparłem. – Chcecie, czy nie, macie tu potworny problem piarowy. Chce pan, by takie słowa usłyszeli inni?

– Proszę mi go pokazać – w oczach Cottera zamajaczyła panika. – Przetworzymy go od razu.

– Uważa pan, że to jedyny egzemplarz z bogatszym słownikiem?

– Jestem pewien, że jest jednym z najwyżej kilku.

– Ja nie byłabym taka pewna – odezwała się Julie, która dołączyła do nas chwilę temu. Miała dziwną minę, jak ktoś, kto wbrew woli doznał właśnie religijnej ekstazy. – Mój popatrzył na mnie tymi swoimi wielkimi, brązowymi oczyma i poprosił, bardzo delikatnie i nieśmiało, bym go nie jadła.

Przez moment wydawało mi się, że Cotter zesra się w swoje eleganckie spodnie.

– To niemożliwe!

– Założymy się? – odpaliła.

– Klopsy nie są inteligentne – powtórzył uparcie. – Po prostu imitują dźwięki. Nie myślą. Nie wiedzą, co mówią – spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. – Jest pani pewna, że nie powiedział „Nakarm"? Może się pani przesłyszała, myśląc o czym innym.

To było rzeczywiście możliwe. Miałem nadzieję, że Cotter ma rację.

– Miał niby powiedzieć „nie nakarm mnie?" Byłby jedynym najedzonym do syta klopsem na farmie? – spytała retorycznie Julie.

– Niektóre mówią lepiej od innych. Może odchrząkiwał, albo chciał powiedzieć coś innego. Kiedyś widziałem klopsa jąkałę – odniosłem wrażenie, że Cotter siebie samego chce przekonać równie mocno jak ją. – Badaliśmy je na setki sposobów! Nie są inteligentne. Nie są!

– Ale…

– Proszę myśleć rzeczowo – podjął Cotter. – Mogła się pani przesłyszeć. Klops mógł mieć problemy z artykulacją. Ponadto, jak wspomniałem, w rezultacie licznych eksperymentów najlepsi światowi specjaliści od analizy behawioralnej zwierząt orzekli, że nasze zwierzęta nie są rozumne. To wszystko argumenty przeciw. Jedynym argumentem za jest natomiast to, że pani się wydaje, że coś usłyszała. Która możliwość jest więc bardziej prawdopodobna?

– No nie wiem – zawahała się. – To, co powiedział, brzmiało jak…

– Oczywiście, że tak brzmiało – powiedział kojąco Cotter. – Po prostu się pani przesłyszała.

– I nikt nigdy nie usłyszał od nich czegoś podobnego? – spytała.

– Nikt. Ale gdyby zechciała pani wskazać mi tego konkretnego osobnika…

Spojrzała ku zagrodzie.

– Wszystkie są takie podobne…

Podeszli do klopsów. Ruszyłem za nimi. Spędziliśmy tam około pięciu minut, ale żadne ze zwierząt nie powiedziało nic ponad „Nakarm mnie!" i „Pogłaszcz mnie!". Wreszcie Julie westchnęła z rezygnacją.

– No dobrze – przyznała zmęczonym głosem. – Może się pomyliłam.

– A pan co myśli, panie McNair? – spytał Cotter.

Pierwszą moją myślą było: „A po jaką cholerę mnie o to pytasz?" Potem jednak spojrzałem mu w oczy i zobaczyłem w nich warunki naszej umowy. Zrozumiałem.

– Po przemyśleniu dochodzę do wniosku, że oboje się myliliśmy – powiedziałem. – Wasi naukowcy są w tych sprawach większymi autorytetami niż my.

Spojrzałem na Julię, by zobaczyć jej reakcję.

– Tak – zgodziła się po chwili. – Tak myślę – popatrzyła na zwierzęta. – Poza tym, MacDonald jest gazylionerem i samotnikiem, ale nie podejrzewam, by był przy tym potworem. A tylko ktoś taki mógłby zrobić coś tak… Cóż, owszem, na pewno się przesłyszałam.

I tak się ta historia skończyła. Byliśmy nie tylko pierwszą grupą dziennikarzy, która odwiedziła farmę. Byliśmy także ostatnią.

Pozostali nie dowiedzieli się o tym, co zaszło przy zagrodach. Cotter oczywiście nie wspomniał im o naszej rozmowie nawet słowem. Napisali więc, co zobaczyli, poinformowali świat, że jego modlitwy zostały wysłuchane i tylko trójka z naszej grupy wspomniała o szczególnej zdolności klopsów.

Myślałem o tych zwierzętach przez cały długi lot powrotny. Eksperci uznali, że nie są rozumne, że jedynie naśladują zasłyszane dźwięki. Podejrzewam, że mój klops faktycznie mógł usłyszeć od kogoś, że Bóg mieszka w niebie, mógł też podsłuchać słowo „bardzo". Trochę naciągana teoria, ale byłem w stanie ją przełknąć.

Ale gdzie klops, który odezwał się do Julie Balch, mógł usłyszeć prośbę o niezjadanie? Próbowałem sobie na to odpowiedzieć, odkąd opuściłem farmę. Nie mam jeszcze pomysłu, ale, dzięki sugestii korporacji, która jest właścicielem naszego wydawnictwa, dostałem swoją wymarzoną, autorską rubrykę.

Czy więc opowiem światu o wszystkim na jej łamach?

Na tym właśnie polega problem. O wszystkim, czyli właściwie o czym? O tym, że trzy miliardy dzieci mają znów cierpieć głód? Bez względu na to, czy Cotter mówił prawdę, czy kłamał nam w żywe oczy, sprawa sprowadza się do wyboru pomiędzy ludźmi a klopsami. A ja wiem, po której muszę stanąć stronie.

Są rzeczy, na które mam wpływ i takie, na które nie mam. Są takie, które wiem i takie, których za nic nie chciałbym się dowiedzieć. Jestem tylko zwykłym człowiekiem i nie do mnie należy ratowanie świata.

Jestem jednak odpowiedzialny za siebie. Od dnia spędzonego na farmie zostałem wegetarianinem. To mały krok, ale od czegoś trzeba zacząć.

 

Przełożył Grzegorz Komerski

Koniec

Komentarze

4/6
Ciekawy pomysł, który został potraktowany strasznie płytko.
Dobrze, że nieźle napisane, bo inaczej byłby klops.

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Lubię opowiadania Resnicka - stąd 5. Mam jednak maluteńki niedosyt.

Końcówke napisałbym inaczej, zabrakło mi wyrazistej puenty, temat ekologii, czy raczej wegeterianizm na bolączki świata? 4/6

Dla mnie jest to opowiadanie kompletne. Zabawne, poruszające istotne problemy (stosunek do Innego, etyka, klonowanie i jego granice - naprawdę, jak tak dobrze popatrzeć, mnóstwo spraw w tym tekście jest), a do tego bez jakiejś agitacji, raczej z pewnym wskazaniem i raczej melancholijne. Bardzo lubię takie teksty: głębokie i lekkie zarazem. Na wegetarianizm się nie przerzucę, ale na to, co jem, zerknę pewnie od czasu do czasu uważniej. :)

Zwierzęta rozumieją absolutnie wszystko. Dla mnie autor stawia ważne pytanie: czy dotarłoby to do "luszkiej szarańczy", gdyby zwierzaki potrafiły mówić? Bo póki co oszukujemy się, że nic nie rozumieja, nic nie czują i nie cierpią (!).
Wyobrażacie sobie, że niektóre gat. psów ciagle hodowane są na wschdzie jako wersje spozywcze?
Sama mam takiego jednego i nikt mi nie wmówi, że to bezmyślne czy mało rozumiejące.


A jaka to rasa, taka do spożycia?

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dobry tekst, fajnie pokazuje jak elastyczne są nasze zachowania. A w ogóle to głodny się zrobiłem jak czytałem zwierzaki opisano apetycznie. (6)

Fasoletti, pare jest takich ras, najbardziej znana hodowana na mieso to chow - chow (te z czarnym podniebieniem, puchate), sa jeszcze chinese crested dog (obydwie wersje naga i owłosiona) i jeszcze pare. Najśmieszniejsze jest to, że taki piesek pałacowy do kochania chowa się z takim do 10 kg na zupe. Ja tam tego nie pojmuję i niedobrze mi na samą myśl.

Wiesz wiktorwroz, gdybym nie wiedział co jem, to pewnie bym zjadł. Ale gdyby ktoś mnie uświadomił to podejrzewam że rzygałbym dalej niż widze.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Hihih no tak. Te strzepki mięśni napinające się pomiędzy zębami... brrr. Szkoda, że autor nie podejmuje w tym opowiadaniu innego wątku, że nosimy w sobie te szczątki i że żołądek nie może być cmentarzyskiem. Nie wspomniał tez o uprawie roslin. W Niemczech właściwie rozwiązano ten problem i ze specjalnie wyhodowanych alg robia kiełbasy, kotelety i co tam chcesz i o dziwo lepsze to niz prawdziwe mięso (smakuje identycznie).

hmm... powiedziałbym że jest to opowiadanie napisane przez mistrza "na kolanie". myślę, że gdyby tak dopracować ciekawy pomysł to na pewno wyszłoby z tego coś naprawdę fajnego... a tak, hmm... wart uwagi jest jedynie problem głodujących mas, który może naprawdę się ziścić, i to pewnie szybciej niż byśmy mogli się tego spodziewać... co prawda kwestia głodu na świecie występuje i dziś, ale jest to raczej spowodowane niewłaściwym podziałem żywności niż jej brakiem. w wielu krajach nadwyżki żywności są po prostu marnowane, zaś w innych częściach świata ludzie umierają z głodu... a tak poza tym to dyskusję p.t. "klopsiki czy ludzie" uważam za bezsensowną, ponieważ nie wyobrażam sobie, by jakiekolwiek zwierzę, rozumne czy nie, miałoby być ważniejsze od człowieka... zresztą gdyby klopsiki były naprawdę inteligentne, to uwzględniając ich liczebność i zdolność do reprodukcji to z pewnością potrafiłyby się skutecznie przed człowiekiem obronić...

utah212, ciekawe problemy poruszyłeś. Za Twoim wpisem czai się jednak, co niepokojące, bezmiar ludzkiej arogancji. Ludzkiej w sensie gatunku ludzkiego, bo Ciebie o takie poglądy wolałbym nie podejrzewać. Piszesz, że nie wyobrażasz sobie, "by jakiekolwiek zwierzę, rozumne czy nie, miałoby być ważniejsze od człowieka". Makabra. To jest punkt widzenia zupełnie nie biorący pod uwagę, że istoty słabsze czy mniej inteligentne należy raczej chronić niż wykorzystywać. Potem sugerujesz, że skoro klopsy są głupie - bo gdyby głupie nie były, to by się skutecznie broniły - no to można je zabijać, zjadać, robić z nimi, co się chce. To jest podejście, które trudno zaakceptować. Kiedy jakaś grupa ludzi zaczynała w ten sposób myśleć o reszcie świata, nie wychodziło z tego nigdy nic dobrego. Nigdy.
Pozdrawiam. 

Myślę, że chodzi o to, że ludzie nigdy nie postawią zwierzęcia na tej samej półce, na której sami stoją, zwłaszcza, że połowę czasu spędzają udawadniając samym sobie, że zwierzętami nie są (golenie się, płyny do higieny intymnej, mycie zębów, garnitury, literatura), a pozostałą część korzystając w najlepsze z tego, że nimi są (sex, alkohol, jazda na kolejce górskiej, ustawki kiboli). Ludzie (jako całość) nigdy nie przyznają, że są po prostu bardziej skomplikowanymi małpami. Może dlatego z zoo w Łodzi zniknęły pawiany, a postawili na wybiegu po prostu lustro.

Malkontis, ludzie nawet ludzi nie stawiają na tej samej półce. Któś kogos spałował, bo widocznie przegrany nie był dość inteligentny, bo jak by był to by sie obronił co nie?:)

utah212, napisałeś "a tak poza tym to dyskusję p.t. "klopsiki czy ludzie" uważam za bezsensowną, ponieważ nie wyobrażam sobie, by jakiekolwiek zwierzę, rozumne czy nie, miałoby być ważniejsze od człowieka...". A ja uważam za jak najbardziej podstawną, bo w tym opowiadaniu padło pytanie czy rozumne, zdolne do abstrakcyjnego myślenia i jakiejś tam filozofii (raj, Bóg...) klopsiki wciąż są zwierzętami. Kiedyś też myśleliśmy, że indianie nie mają dusz i ludźmi nie są.

Słuszne słowa Jakubie. Zgadzam się z Tobą w 100%. Nie będe więc powielaćtego co napisałeś. Od siebie natomiast dodam, że osoby takie jak utah212 cechują się nie tylko wyjątkową arogancją, ale też bez urazy bezgraniczną głupotą* (wyjaśnienie dlaczego właśnie głupotą znajduje się poniżej).

Opowiadanie napisane jest prostym, przyjemnym językiem, co czyni go przystępnym dla każdego. Szkoda tylko, że nie do wszystkich dociera jego sens i przesłanie. Moim zdaniem jest ono rewelacyjne. Porusza bardzo wiele istotnych kwestii takich jak:

1) Zgnilizna moralna, która opanowała nasz świat. Dziennikarze, którzy należą do korporacji MacDonalda nie mają odwagi walczyć z procederem, który odbywa się na farmie. Przecież zadaniem dziennikarzy jest demaskowanie kłamstw i informowanie ludzi o faktach. Ci zaś dziennikarze z opowiadania się sprzedali. Nie chcę wdawać się w dywagacje nad dziennikarzami z naszego, realnego świata. Ale opowiadanie to pokazuje, że nie zawsze informacje przekazywane przez media są prawdzie. Czasami mają za zadanie sterowanie społeczeństwem. W tym przypadku dziennikarze mieli przekonać społeczeństwo do tego, że klopsy to tylko bezrozumne zwierzęta, choć wiele przesłanek mówiło, że jest wręcz odwrotnie. Kwestia ta jest niedopowiedziana, co nadaje opowiadaniu jeszcze większej siły przekazu.

2) Zbyt wielka ufność odnośnie otaczającej rzeczywistości. I tu chciałabym napisać co miałam na myśli pisząc o głupocie*. Opowiadania tego nie odbieram wyłącznie na poziomie dosłownym. Może to być nadinterpretacja z mojej strony, a autor chciał przekazać po prostu kwestie etyczne związane z hodowlą i przemysłem. Ja jednak dopatrzyłam się też bardziej zamaskowanego przesłania. Nieświadomość. Ufność. Proponuję wczuć się w położenie klopsów. One nie były świadome, że w przetwórni były przetwarzane na jedzenie. Zmanipulowane przez hodowców nie miały ograniczoną świadomość tego na czym polega ich życie. Tak samo ludzie. Społeczeństwa składają się z szarego tłumu. Przeciętna jednostka nie orientuje się w złożoności posunięć politycznych, które doprowadzają do wojen, rozejmów, zawiązywania porozumień w różnych kwestiach. Interesują ją raczej zakupy w centrum handlowym, sztucznie wykreowana moda, jakieś fajne gadżety (przykładów jest mnóstwo, w zależności od preferencji). Mało kto podchodzi do rzeczywistości krytycznie. Skąd więc pewność, że nie jesteśmy takimi klopsami, które są nieświadome wielu rzeczy?


Dla mnie opowiadanie świetne. Nie jakieś głupie łubudubu z mieczami i magią, którą próbuje się załatać najgłupsze, nietrzymające się kupy fakty. Jeśli chodzi natomiast o wywyższanie się człowieka na innymi stworzeniami, to nie mogę się pozbyć wrażenia, że dla wielu ludzi doskonałość człowieka polega na umiejętności podporządkowania sobie natury. Jednym słowem na czynnościach destrukcyjnych. Moim zdaniem doskonalość polega na braku patologicznej agresji. Ale taki poziom jest dla ludzkości nieosiągalny jeszcze przez wiele milionów lat.

Ps. W punkcie 2 powinno być "miały ograniczoną świadomość" oczywiście.

poruszające, mam dwa psy-takie jakieś skojarzenie- Krysino

pomysł ciekawy z wykonaniem juz gożej - czyta sie cięzko . Na łamach tego portalu łatwiej znaleśc cos dużo lepszego niż meczyc się z tym.

Sam pomysł bardzo dobry, ale zakonczenie jakieś takie nietęgie.

moja ocena 5.
Najbardziej za podejście do czytelnika. Ot, mamy opisaną przyszłość i katastrofę ludzkości, ale ani ta skala nie jest jakoś bardzo nakreślona (brak wizji głodującego dziecka pod każdym kamieniem), nie ma opisanych dokładnie przyczyn, skąd, jak, gdzie, od kiedy - nic. Więc czytelnik nie zadaje pytań. Skoro nie zadaje pytań to bierze ten świat wykreowany przez autora za pewnik, dobrą kartę. Lubie takie podejście.

I podoba mi się narracja

Porażająco prawdziwe!Wzruszyłam się. Obrazowo opisałeś rzeczywistość z jaką przychodzi nam się jako ludzkości mierzyć.Gdyby ta ludzkość była taka mądra za jaka się ma,tak drastyczne wybory jakie są puentą opowiadania, w ogóle nie powinny mieć miejsca! Jedno mi zgrzytneło: napisałeś :" - Przyjemnie? - spytałem w roztargnieniu
- przyjemnie - odpowiedział klops (...) - Więc jak do cholery nauczyłes sie mówić przyjemnie, skoro nie usłyszałes tego ode mnie?" - chyba jednak usłyszał od niego...albo nie zrozumiałam tego akurat przekazu:(
Czyta się "lekko" , temat jest intrygujący i jak wspomniałam umiejętnie metaforycznie międzywierszowo podany! Wprawdzie nie mogę wystawiać ocen, ale dałabym 5, jeśli moja opinia cokolwiek znaczy :) pozdrawiam

agazgaga, to nie jest opowiadanie forumowego kolegi/koleżanki :)
No chyba, że piszesz te słowa do tego amerykańskiego pisarza, wtedy przepraszam :)

no niekoniecznie przepraszam... akurat nie znam tego autora, a odnośnie fantastyki w zasadzie raczkuję. Stąd ta gafa... no cóż będę musiała się zrehabiltować :( I so sorry, really.

pozdrawiam

Oj, chyba nieopacznie mnie zrozumiałaś :P Chodziło mi o to, że autor raczej nie zrozumiałby odpowiedzi ;)

elleth...najwyraźniej...ale blondynki tak mają :D pozdrawiam

Jak dla mnie pomysł dziwny i niekoniecznie dobry... Świat inteligentnych klopsów jakoś do mnie nie trafia. I chociaż gdyby autor dał im jakąś nazwę adekwatną dla zwierzęcia. A tu klops. Może i to taki przemyślany ruch autora ale do mnie nie trafia. Pozostaje jeszcze kwestia wprowadzenia mediów do owej "rzeźni", choć twórcy klopsów musieli liczyć się z ryzykiem hmmm... porozumienia między gatunkowego i konsekwencji ze strony międzynarodowej opini publicznej. Musieli się liczyć i mimo to ich tam wprowadzono. Absurd, ponieważ w prawdziwych mediach ZAWSZE znajdzie się ktoś kto za wszelką cenę będzie dążył do rozgłosu, a taki artykuł z pewnością sławę ze sobą by przyniósł i wizja milionów głodujących nie odżegnała by żądnego "krwi" reportera. Dla mnie na 3.

Towarzysz Bierut odwiedzał chlewnie na oczach Kroniki Filmowej, więc w naszym cywilizowanym świecie też inteligentne zwierzęta czekające na rzeź błyszczą w mediach.
Chociaż jako anty-wegetarianin całkowicie nie zgadzam się z przesłaniem prowegetariańskim pomysł na opowiadanie (jako element kampanii promującej niejedzenie mięsa) jest dobry i jak najbardziej fantastyczny (choć do science trochę mu brakuje;))


BTW: świnie są inteligentniejsze od psów:)

Co do nazwy "klops", uważam, że jest dobra. Podejrzewam, że autorowi chodziło o pokazanie obojętności wobec tych stworzeń. Nadanie im takiej przemyslowej/roboczej nazwy miało spowodować uprzedmiotowienie ich, by nikt nie miał skrupułów.

To pierwsze opowiadanie (jakie przeczytałem), które usprawiedliwia ideologiczny wegetarianizm... ;)

Bardzo przyjemne opowiadanko. Szkoda jednak, że tak mało rozbudowane. Niemniej, autor zdołał osiągnąć to, co chciał: bez zbędnychu dziwnień bogata w sens treść.

Fajnie się czytało. Dużo treści mało formy. Poruszyłeś zawsze aktualny temat "mniejszego zła". Trz miliardy głodnych dzieci, czy zabijanie półinteligentnych stworzeń? Po prostu zajebiste!

Nie spodziewałem sie po tytule tak dobrego opowiadania, ale się zdziwiłem(na szczęście). Fabuła, jak i styl zasługują naprwawdę na uznanie.

Bardzo interesująca wizja. Sposób na głód lepszy niż danio!

witam wszystkich
Bardzo fajne opowiadanie a co najważniejsze z fajną puentą.
wydają mi się że autor chciał przekazać, że człowiek w swoim egocentryzmie nie cofnie się przed niczym, byleby tylko dogodzić samemu sobie.
Ps. nigdy bym nie pomyślał, ze wsród miłośników książek są takie osoby jak utah212 mam nadzięje ze to wyjątki
pozdrawiam wszystkich serdecznie 

Opowiadanie moim zdaniem dobre.
Co do zakończenia, które niektórzy uznali za nader płytkie: gdyby było rozwinięte, mogłoby zachaczać o moralizatorstwo, za którym raczej nie przepadamy, tym bardziej że nie pasowałoby ono do tego tekstu. Jeśli ktoś chciał dostrzec głebszy sens- niewatpliwie dopatrzył się go.

Ktoś tam z góry rzekł, iże "człowiek w swoim egocentryzmie nie cofnie się przed niczym, byleby tylko dogodzić samemu sobie". Aha, a w swej megalomani z zimną krwią czasem posuwa się nawet do polewania tego wszystkiego ketchupem. Dodaje zielone ze strachu ogórnki i z pożółkłe od guantanamskich tortur cebule. Tak oto powstaje hamburger z MC, ulubiona potrawa wegetarian. Już wkrótce: zwyrodniała Nigella spalona na grillu, na żywo tylko na HBO! 

Poważniej, jak zwykle Resnic pisze zgrabnie od strony technicznej, jednak merytorycznie, toto tutti frutti nie jest ani nowe, ani świeże, a przynajmniej od kiedy niejaki Cordwainer Smith napisał hen dawno dawniej najdawniej temu i 1 dzień wcześniej "Z planety Gustible'a" (Ziemianie nie bacząc na konwenanse zjadają swoich strategicznych sojuszników z kosmosu-Apicjan, ponieważ ci są po prostu nieziemsko apetyczni, "niewinni i smaczni" tak jak nasze rodzime stworzenia), gdzie idea jest wszakże ta sama, a tym bardziej  "The Problem With Popplers", jednego z odcinków Futuramy (serialu twórcy Simpsonów), gdzie Ziemianie zajadają się małymi stworzątkami z obcej planety i nie mają zamiaru przestać nawet, kiedy dowiadują się, że pyszne biedactwa potrafią myśleć i mówić. Odcinek ma zgoła inne zakończenie niż "Pan McDonald...", ale przeprzeproszę ja Państwa, jeśli to nie jest "wypożyczenie" pomysłu gróbymi nićmi szyte, to co najmniej chińską bawełną.
A z wegetarianami to jest stety/niestety ten sam problem, co z feministkami - w demokracji mogą sobie strajkować do przysłowiowej usranej śmierci niczym turecki sprzedawca kebabów przeciw nazwaniu parku imieniem Jana III Sobieskiego ("Lej po bombie" ASa).
Dałbym 4-, ale za smarkaty jeszczem na takie hocki glocki.

*ogórki, pomyliło mi się z Ogórnikiem, strasznym portfolem z horrorów klasy XXX.
*gruby piszemy przez ó otwarte, ty debilu!
*steki/niesteki, ale sługus zbrodniczych koncernów Word mnie bez potrzeby poprawił
** dlaczego nie można edytować komentarzy/można, ale jakim zaklęciem?

Całkiem zgrabne opowiadanie. Nawet dobrze, że nie szokuje na siłę, tylko subtelnie (subtelny szok? co ja piszę?) ;)

z bliżej niekreślonych przyczyn, txt nie chce się przesłać na kundla (widać same komentarze). z tego powodu nie czytam

Dawno nie cztalam tak porzadnego opowiadania.

Wiadomosc dla Utah strzez sie moze klopsy sie zbuntuja juz wktotce i cie zjedza.

Nowa Fantastyka