„Nie jesteś, choć lubisz mniemać inaczej, specjalnie mądry, ale na to,
by spróbować mnie zatrzymać, jesteś za mądry”
~Geralt z Rivii podczas rozmowy z Pyralem Prattem
Preludium
Dzień zbliżał się ku końcowi. Złociste promyki sierpniowego słońca chyliły się ku zachodowi, ku Daevon, do którego nieugięcie i stanowczo zmierzał, mimo przeciwności losu i pazerności ludzi.
Trakt był wyboisty, wyjeżdżony, z wielkimi jak rzeka koleinami od kół wozów kupieckich i furmanek. Wiedźmin dużo podróżował, toteż był nawykły do trudów i niewygód wypraw w niejedno mniej ciekawe lub ciekawsze miejsce. W większości był tam, gdzie dobrze płacono, a że czasy stawały się coraz cięższe, tam gdzie dobrze płacono, tam potrzeba była ubić niejedno paskudztwo. Tedy pojawiał się on, zabójca potworów, bądź jak wolą inni, odmieniec, mutant, kurwie łono albo po prostu wiedźmin… Zatrzymał się na krótką chwilę. Sięgnął do szyi, do wiązania grubego skórzanego kaftana, sznurowanego na pięć rzędów. Poluzował pierwsze dwa supły w rozmokłym rzemieniu. Poprawił pas przepasujący jego pierś ukośnie, na którym z tyłu spoczywał ostentacyjnie miecz. Jego głowica była inna niż wszystkie pozostałe, nawet te szlacheckie… Przedstawiała łeb wilka z wyszczerzonymi kłami i nastroszonymi uszami, jak gdyby sam miecz nasłuchiwał niebezpieczeństwa… Rękojeść była długa, na dwie ręce, przepleciona dwoma barwnymi rzemieniami, czerwonym i zielonym, na przemian tworząc wzór. Jelec jak w każdym innym narzędziu mordu, zwyczajny, prosty, całkowicie bez finezji. Prawdopodobnie cechmistrz skupił całą uwagę na klindze i głowni, jednak owa klinga była schowana w pochwie, skórzanej pochwie, starannie rzeźbionej w zwinne zawijasy i charakterystyczne wzory. Tymczasem, koń dał znać o swoim zmęczeniu, prychając bez przerwy, rzucając łbem z lewa na prawą.
– Już… Spokojnie – powiedział delikatnie wiedźmin, z czułością troskliwego ojca. Paradoks polegał na tym, iż wiedźmini nie mogą mieć dzieci, dzięki licznym mutacjom… To cechy niepożądane! Wadliwe! Trzeba się ich pozbyć… Wiedźmin ma zabijać! Bez wahania! Za pieniądze.
Zszedł z konia i podniósł rękę. Złożył palce w skomplikowany, aczkolwiek szybko pokazany znak, pojaśniało… Koń, z niecierpliwego i porywczego, stał się, jak ręką odjął spokojny i potulny. Wiedźmin wiedząc, że znak nie będzie trwał zbyt długo, złapał za uzdę i spokojnym krokiem skierował się do małej wsi, która była na horyzoncie, wraz z gasnącym słońcem.
Interludium
W małej karczmie nieopodal traktu, gdzie jak można by pomyśleć, nic się nie dzieje i nikt do owej nie zagląda, życie toczyło się w rytm rozbijanych kufli oraz chrząknięć, splunięć wydawanych przez „gości” i „zajezdnych” tejże oberży. Wiedźmin wszedł powoli. Otworzył bezszelestnie drzwi karczemki. Z początku nikt nie zwrócił na niego uwagi, ot zwykły przyjezdny w ziemistym wełnianym płaszczu i skórzanym kubraku. Z początku nikt nie zwrócił uwagi na wystający miecz zza jego pleców… Im bliżej szynkwasu się znajdował, tym bardziej cichły półgłosy, szepty i krzyki. Podszedł do lady, po czym twardo usiadł na kolebiącym się taborecie z nieoheblowanego plastra drewna. Czuł jak chude nogi taboretu, rozjeżdżają się na boki pod jego ciężarem.
– Czego sobie życzy jegomość? – zapytał wątłej postury karczmarz, chrząkając jak knur, raz po raz.
– Piwa… Może też izby, z łaski swojej – odrzekł wiedźmin.
Karczmarz spojrzał przez moment na wiedźmina. Od razu dostrzegł dzikie, kocie oczy. Zląkł się.
– K-ktoś ty?! – krzyknął.
W tym momencie wszelki karczemny gwar ucichł, ustępując miejsca grobowej ciszy jaka zapadła. Wszystkie oczy były zwrócone w stronę przybysza. Wiedźmin czuł niebezpieczeństwo, jego mięśnie ud odruchowo skurczyły się, szykując się do nagłego i energicznego odskoku spod szynkwasu. Nie mógł wiedzieć, że będzie zmuszony do tej reakcji, nagłej, nieprzewidzianej. Lata morderczego treningu nauczyły jednak go, że ludzie… To największe i najokrutniejsze z potworów. Jeden z nich wstał, głośno i stanowczo. Wraz z nim drugi i trzeci, bez zęba. Wiedźmin położył obie nogi na ziemi. Nagle wszyscy odwrócili wzrok w stronę drzwi, które z wielkim hukiem otworzył młody chłopak.
– Karczmarzu! Wódki dla weselicha! – powiedział wodzirej.
– Co?! – krzyknął gospodarz.
– No, drogi oberżysto! Parze ślubnej będziesz żałował? Łączyć stoły! Wynieść wódeczkę z piwniczki ino najprzedniejszą, jak każe obyczaj!
Do karczmy schodzili się goście. Wąsaty, gruby chłop wyglądem przypominający sołtysa, ledwo co nie potknął się o wysoki próg na wejściu. Za nim weszli państwo młodzi – rudy chudzielec i drobna blondynka z wiankiem i długim warkoczem. Potem grajkowie – dwóch jegomościów z fletami, jeden grający na lirze oraz grubasek z małym bębenkiem – ostatecznie za nimi reszta weselników, mali i duzi, szczerbaci, pyzaci, pryszczaci i lekko pulchni. Wszyscy już stracili zainteresowanie odmieńcem siedzącym przy szynkwasie.
– To jak z tym piwem? – zapytał zrezygnowany wiedźmin.
– Będzie… Będzie… – odrzekł zmarnowany oberżysta. – Ale izby ci nie dam, widzisz waść, co się porobiło. Zaraz mi tutaj wszyscy polegną jak po bitwie. Usiądź gdzieś w kącie i bądź grzeczny, zaraz podam.
Jak polecił, tak zrobił, usiadł sam przy krótkiej, wyskrobanej i upaćkanej ławie. W jej prawym dolnym rogu, dostrzegł niestarannie wydłubany falus i serce Melitele. Symbole znane długo przed narodzinami wiedźmina. Artysta albo miał wielkie poczucie humoru, albo był po prostu idiotą, umieszczając owe dwa symbole tuż obok siebie.
Piwo przyszło niebawem, ciemne, pieniste w wyszczerbionym, bukowym kuflu.
– Wiedźminie – zagaił spokojnie karczmarz – co ty tu robisz? Idzie zima, a do warowni jest nazbyt daleko.
– Piję piwo – odparł beznamiętnie wiedźmin, upijając mały łyk rozwodnionego, gorzkiego piwa.
– Szukasz czegoś? Może pracy? – ciągnął karczmarz.
– Raczej kogoś, czemu pytasz?
– Przez moją karczmę przewala się rocznie koło dwa tysiące dusz. Nie wszystkich pamiętam, ale wątpię, że ten kogo szukasz, jest zwyczajnym chłopem z gównem na czubkach butów, prawda?
– O co znów kurwa chodzi? – zapytał zrezygnowany.
– Możemy sobie pomóc, nieodpłatnie oczywiście. – Karczmarz wyciągnął spod stołu dwa kryształowe kieliszki, a zza pazuchy malutki gąsiorek w wiklinowej otulinie. – Za początek pięknej przyjaźni! Haha!
– Mów co masz powiedzieć, weselnicy niech się bawią, ja nie muszę… I nie chcę – Powiedział zimno i beznamiętnie.
– Ech… Ten… Zabijasz potwory, po fachu, masz duże doświadcze…
– Do rzeczy! – przerwał mu krzykiem.
– Jest taka… Emm… Klientela skarży się, że kurwi trupem na cały zajazd, a-ale tylko cza-asami – Wyjąkał karczmarz.
– Nie jestem zakładem pogrzebowym.
– Nie zawracałbym ci dupy wiedźminie, gdyby to był trup albo truchło kundla. Cuchnie tylko czasem, może dwa razy w tygodniu, jak kupiec przyjeżdża z jajkami i mięsem.
Wiedźmin chwycił za kieliszek i spojrzał w idealnie oszlifowany kryształ. Podziwiał celowo uformowane nieforemne kształty i rogi, wklęśnięcia oraz wytłoczenia. Przez moment się zamyślił. Był pewien, że owe kieliszki to prezent od wędrownego kupca. Takiej prostej gospody nie stać na kupno aż tak wykwintnego produktu. Być może celowo nie chciał słuchać tych głupot.
„Cuchnący zapach… nisko upadłem” – pomyślał Joel. Miał nadzieję, że nie powiedział tego na głos, jednak ciągle słyszał uporczywe bzyczenie dobiegające prosto z ust karczmarza.
– Wiedźminie? – zapytał, upewniając się, że nie śpi.
– Co? – podniósł głowę znad kieliszka.
– Dwieście pięćdziesiąt wystarczy? – zapytał karczmarz, lekko zniecierpliwiony.
Jednak właśnie wtedy, z końca sali zaczął się ktoś wydzierać. Ewidentnie miał już dość, wnioskując po sposobie, w jaki próbował przekazać swoje żądania. Niestety coraz mniej przypominało to ludzką mowę, a bardziej bełkot.
– Ej kurwa!! Karczmarzu! Lejta gorzały w imię kurwa zdrowej pary! I młodej też!!
– J-już podchodzę mości panie! – odpowiedział lekko się jąkając. – A ty wiedźminie lepiej się zastanów!
Karczmarz nie domyślił się tego, że wiedźmin skłonny był wziąć choćby wdowi grosz, byleby dostać izbę i coś, na czym można się przespać. Choćby siennik albo skóry na deskach.
– Czekaj! – zatrzymał karczmarza.
– Dwieście pięćdziesiąt… I izbę.
– Skąd kurwa?! Całe wesle trzeba gdzieś położyć, ech… Zaczekaj tu, coś wymyślę – Wstał od stołu i szybkim sprężystym krokiem podszedł do młodych. Wiedźmin nie słyszał, o czym rozmawiali, ale karczmarz energicznie wymachiwał ramionami.
– Masz swoją izbę. Znaczy nie do końca… Będziesz spał na zapiecku, ale nie przejmuj się, jest tam sporo kozich skór i jakieś worki. Rzecz jasna nie wszystko gratis!
Wiedźmin nic nie odpowiedział. Po prostu wstał, przecierając oczy, po czym ruszył w stronę lady i dalej, w stronę zapiecka.
– Wiedźminie! – zawołał za nim. – Jak się nazywasz?
– Joel… Z Daevon.
Misterium
Zamierzał zająć się sprawą od razu. Po przebudzeniu na (w porównaniu z ziemią) miękkich skórach, zaczął śledztwo. Karczmarz wspominał, że czuł straszny odór, tylko w czasie gdy przyjeżdżał kupiec. Akurat widocznie wtedy był ten dzień. Gdy wszedł do karczmy, poczuł niewyobrażalny smród.
– Chyba przyjechał kupczyk – rzekł ze spokojem i pewną nieskromną satysfakcją Joel. Widział handlarza kłócącego się „po cichu” z wcześniej spotkanym karczmarzem.
– Przecież to oczywiste – stanowczo powiedział właściciel przybytku. – Jebie trupem tylko, gdy TY jesteś w pobliżu.
– No, ale skąd mam kurwa wiedzieć dlaczego?
Joel postanowił się nie wtrącać. Stał obok i obserwował dwójkę dorosłych mężczyzn.
– Coś musi być na rzeczy – nie dawał za wygraną karczmarz. – Może jakiś twój towar…
– Nie, to niemożliwe. W moim wozie nic nie śmierdzi.
– Ech… – odetchnął ze znużeniem właściciel gospody. Zauważył Joela. – O, wiedźmin! Właśnie rozmawiałem z kupcem o twoim zleceniu. Mógłbyś przeszukać jego wóz?
– To wykluczone! – krzyknął gniewnie handlarz.
– Nie ma problemu… – odrzekł znów ze stoickim spokojem Joel.
Karczmarz zatrzymał zdenerwowanego kupczyka w budynku, a wiedźmin ruszył w stronę wozu. Ciężko go było przegapić, gdyż był dosyć duży jak na swoje przeznaczenie. Z wyglądu przypominał trochę barak lub ogromną beczkę z kołami. Joel rozwinął kolorową płachtę. Ujrzał mniejsze, większe skrzynie, puste jak i wręcz przeciwnie. Oprócz tego można było zauważyć również miejsce dla pasażera lub zwierzęcia. Przypominało mu ostatnie miejsce, w którym nocował. Nie pozostało mu nic innego niż wrócić do gospody. Chwilę później już otworzył drzwi przybytku.
– I jak? Co tam ma? – zapytał z pośpiechem karczmarz.
– Cóż… Towary i prawdopodobnie jakiegoś jegomościa.
– Oj tam – rzucił niepewnie kupczyk. – Przy okazji przewożę jednego chłopa.
– Robi się tajemniczo. Co to za typ? – rzucił dziarsko Joel.
W tym czasie ktoś wszedł, do prawie pustej gospody. Miał znoszone ubranie, a po prawej trzymał spory nóż w pochwie. Z twarzy wyglądał na jakiegoś najemnika albo ochroniarza, miał ślady po starych siniakach.
– Właśnie ten! – krzyknął kupiec.
Najemnik zaczął uciekać. Joel momentalnie ruszył za nim w pościg. Przeszedł przez drzwi. Uciekinier kierował się w stronę wozu. Gdy ten próbował przerzucić płachtę, aby dostać się do skrzyń, Joel złapał go za kark i powalił na ziemię. Ten jednak nie dał łatwo za wygraną. Natychmiast wstał i wyprowadził cios za pomocą noża. Joel był jednak wiedźminem z dość dużym doświadczeniem w fachu. Zachował się przytomnie i po prostu wyrwał tamtemu narzędzie kucharskie z ręki. Spadło na trawę, podobnie jak chwilę później najemnik. Joel jeszcze dla pewności walnął go w twarz. Zbir wydał z siebie jęk bólu.
– Gdzie ci się tak śpieszyło? – zapytał ze spokojem wiedźmin.
– Ja… Ja tylko pracuję – powiedział ledwo zrozumiałym głosem. Widocznie jego obrażenia w walce były poważniejsze, niż mogło się wydawać.
– Ech… I po co taki hardy byłeś? Dla kogo pracujesz?
– Dla pewnego… Dla Długiego – jego głos stawał się coraz wyraźniejszy.
– I co dla niego robisz?
– Trupy… Trupy chowam.
– Trupy chowasz? – zapytał Joel z udawanym zdziwieniem. – A gdzie je chowasz?
– A tam… za gospodą – widać było, że nie chciał już rozmawiać czy bić się z wiedźminem.
Przypuszczenia Joela okazały się prawdziwe.
– To trupojady. Dobierają się do ciał i czuć juchę z ich flaków. Tylko dlaczego to dzieje się w pojedyncze dni?
– No, bo… na cmentarz kto inny je bierze. Dogadaliśmy się z jednym grabarzem. My tylko na dzień jeden pod gospodą zostawiamy.
– Yhm – mruknął wiedźmin. – Następnym razem zabieraj je od razu do grabarza. Flaki ludzkie mają nieprzyjemny zapach.
– Ja… Ja-asne.
Joel szybko wrócił do gospody. Wszedł przez otworzone drzwi.
– No i? Skąd ten odór? – zaczął dopytywać niecierpliwie karczmarz. – Czy…
– To pożeracze zwłok. Ten chłopak zostawiał zmarłych pod twoją karczmą i trupojady miały pożywkę. Porozmawiałem z nim, już nie powinien sprawiać problemów.
– A co z potworami?
– Przygotuję przynętę i je zabiję.
***
Joel czekał już kilkadziesiąt minut. Zastanawiał się, czy przez przypadek nie spłoszył potworów. Chciał jak najszybciej skończyć robotę. Inaczej mógł nie dogonić mocno interesującej go czarodziejki – Mariel. Chciał ją wypytać o… wiele spraw. Powoli tracił nadzieję. Jednak się mylił. Po chwili dwa ghule zaczęły ostrożnie podchodzić do przynęty. W pewnym momencie po prostu się na nią rzuciły. Joel podążył ich śladem. Wykonał przewrót na dobre siedem stóp i jednocześnie dobył miecza. Ciął po poziomej linii z lewej, unik, cięcie, unik. Walka z trupojadami przypominała jakiegoś osobliwego rodzaju taniec, ale to nic dziwnego biorąc pod uwagę, że były dosyć szybkie. W końcu wbił miecz w cielsko pierwszego. Drugi przewidując swoją przyszłą śmierć, postanowił uciekać. Wiedźmin wykonał kilka ruchów dłonią i rzucił znak. Aard pozwalał łatwo powalić przeciwnika, gdy ten biegł. Tak też było w tym przypadku. Zanim ghul zdążył się podnieść, Joel dokonał (w ciekawy dla oka sposób) dekapitacji. Wiedźmin był zmęczony. Nie używał eliksiru, żeby maksymalnie skupić się na unikach i też, dzięki temu mógł jeszcze dzisiaj popić w karczmie. Miało to jednak swoje konsekwencje. Na szczęście potwory go nawet nie dotknęły, więc nie musiał opatrywać żadnych ran. Postanowił wyczyścić miecz, zmienić ubranie i napić się piwa, obojętnie czy pochodziło z Kaedwen, czy z Rivii.
***
– A słyszałeś o tym co się działo w tych… No, tej twierdzy na północ od Daevon? – zapytał lekko już pijany karczmarz.
– Nie bardzo.
– Właśnie szukają jakiego specjalisty od klątw. Może byś potrzebował trochę pieniędzy? Mogę ci dać to ogłoszenie, co mi przekazali ze dwa dni temu.
– Groszem bym nie pogardził, chociaż już miałem jechać na zimowanie. Dobra, dawaj. Najwyżej go nie wykonam.
– No! I o to chodzi! – Karczmarz wziął ogłoszenie zza szynkwasu. – Bierz.
– Hm… Jakaś podejrzana sprawa.
– Jaka tam podejrzana – zaprotestował gospodarz. – Chodzi pewno albo o pieniądze, albo o seks. No kurwa, mówię ci.
– Zaufam twojej intuicji.
– A swoją drogą to, co ci kapłani się tak na was uwzięli? Ja im tam nie wierzę, wiedźmini nigdy mnie nie zawiedli, ale ludzie to łykają jak…
– Nie wiem. Mam parę teorii, ale… lepiej zostawmy ten temat. Dla dobra nas obu. Co się rano w ogóle stało z tym weseliskiem?
– A z tym… – Karczmarz się uśmiechnął. – Jeśli nie wiadomo, o co chodzi…
– Chodzi o pieniądze… ale że co? Skończyły im się?
– No heheh. Nawet mi są winni trochę. Rano większość po prostu zwiała.
– Aa… Ale zarobiłeś, co nieco?
– A jak! Na jednym weselu potrafię zdobyć tyle waluty, co przez cały tydzień. Nawet jeśli rankiem część gości umyka.
– Ach… dobra. Wiesz, jednak ruszam jutro z samego rana. Czas mnie goni, muszę porozmawiać z pewną koleżanką. Jest w drodze. Mam nadzieję, że dotrę za nią do Daevon.
– Cóż… W takim razie życzę miłego wieczoru.
Postludium
Było już słychać odgłosy niespokojnej nocy. Wiedźmini mieli wyczulony słuch. Dzięki temu Joel mógł określić położenie pojedynczej sowy czy potwora. Niestety, burza zaczęła stopniowo nabierać na sile. Oprócz coraz częstszych kapnięć kropli deszczu dało się usłyszeć coraz bliższe grzmoty. Wiedźmin zastanawiał się, czy nie będzie musiał zatrzymać się na nocleg. Podróż do Daevon trwała dłużej niż myślał. Obawa, że nie dogoni czarodziejki, stopniowo narastała. Jego rozmyślania niezwykle szybko przerwało rżenie konia. Zwierzę wyczuło coś podejrzanego. Wiedźmin spokojnie się rozejrzał. Jego kocie oczy powinny pomóc mu w znalezieniu źródła problemu. Wilczy medalion lekko zadrgał, ale prawdopodobnie było to spowodowane trwającą burzą. Zaufał intuicji. Nie widząc niczego więcej, ruszył z koniem powoli przez siebie. Chwilę później zorientował się, że popełnił ogromny błąd. Uderzył go piorun. Nie mógł w żaden sposób zareagować, ale już wtedy się domyślił… Padł nieprzytomny na ziemię.