Strażnica na Wzgórzach Cienia.
Ciągle te same trawiaste wzgórza, nawet ptak czy zając nie chciały zakłócić monotonii. Tylko słońce, wiatr i pory roku zmieniały się w tym krajobrazie. Anthelm z początku cieszył się z tego spokoju, ale po kilku miesiącach zaczął błagać bogów, żeby cokolwiek się wydarzyło. Nie chciał swoich krzepkich lat wspominać, tylko z wpatrywania się z muru w trawę. Jednego dnia w oddali młody strażnik spostrzegł w oddali ruch, potem punkt, następnie punkt urósł do całej sylwetki. Na jednym ze wzgórz pojawiła się postać. Może z powietrza, może spod ziemi, ale nie mogła przybyć skądinąd jak każda normalna istota, gdyż strażnik z pewnością by to zauważył. Strażnik odniósł wrażenie, że postać przypatruje się mu i że jest na pewien sposób ludzka, lecz wykoślawiona, ciemna i chuda. Anthelm nie mógł oderwać od niej wzroku, dopóki nie odwróciła się i nie znikła między wzgórzami.
1.*** Dzień
Kończyło się późne lato, było jeszcze ciepło, ale posmak przemijania już unosił się w powietrzu. Dziesięciu młodych rekrutów szło, prowadzonych przez kapitana z pobliskiej strażnicy, z tyłu jechał wóz wypełniony drewnem. Byli młodzieniaszkami i pochodzili z kilku wsi na drugim końcu królestwa. Niewiele wiedzieli o świecie, a o tej jego części jeszcze mniej. Szli przez las gruntową drogą, lecz drzewa coraz bardziej się przerzedzały, aż w końcu ustąpiły porośniętym tylko rzadką trawą wzgórzom. – Dlatego strażnica musiała sprowadzać drewno. – Gniady chudy koń ledwo ciągnął wypakowany po brzegi wóz, więc tempo kolumny nie było wielkie. Kapitan w końcu zauważył, że cienie zaczęły się wydłużać. Z przodu kolumny padła komenda:
– Szybciej robaki, musimy zdążyć przed zachodem słońca!
Kapitan przyśpieszył, a oni pomimo zmęczenia podążyli za nim. Wóz zostawał coraz bardziej z tyłu, pomimo usilnego machania przez woźnicę batem. Po pokonaniu kilku wzgórz wóz w ogóle zniknął im z pola widzenia. Maszerowali tak, aż słońce zaczęło się stykać z horyzontem. Zobaczyli w oddali strażnicę na wzgórzu wyższym niż wszystkie okoliczne. Nawet prowadzący kapitan ze strażnicy był już zlany potem, lecz wydał kolejną komendę:
– Bieg!
Jedenastu mężczyzn zaczęło biec, jakby ścigali się ze słońcem. Ciepłe pomarańczowe światło mocno kontrastowało z zimnymi czarnymi cieniami. Zbliżywszy się dostrzegli że strażnicę otacza kamienny mur, zza którego wychylała się duża wieża ze spiczastym dachem. Na ostatnim podejściu do strażnicy byli już zbyt zmęczeni, żeby utrzymać szyk. Wbiegli przez bramę, która natychmiast się za nimi zamknęła.
Nastała noc.
2.*** Noc
Dziesięciu młodych mężczyzn leżało na dziedzińcu strażnicy, próbując złapać oddech. Było wśród nich trzech przyjaciół – Leszek, którego imię oznacza: ten, który działa chytrze, a co do niego pasowało; Hasek, obrotny z pieniędzmi, ale tchórzliwy i Dimka, który miał słabość do win i którego głupotę można było pomylić z odwagą.
Dimka rzucił w stronę Haska:
– Oni tutaj batożą za chwilę spóźnienia, czy co?
Hasek nie odpowiedział. Dziedziniec rozświetlało kilka pochodni. Do ledwo stojącego na nogach kapitana podszedł wysoki łysy mężczyzna o dumnej postawie.
– Cieszę się, że zdążyłeś, Anthelmie. Jak sprawiają się nowi rekruci?
–Umieją biegać, tyle na razie mogę powiedzieć.
Było już za późno na powitania. Zaprowadzono świeżych strażników do środka i kazano im się rozłożyć w najniższej kondygnacji. Na miejscu czekały na nich liche posłania na kamiennej podłodze, złożone z cienkiego pledu na rozsypanym sianie. Były widoczne miejsca na ogień, ale nic się w nich nie paliło. Od kamiennej podłogi ciągnęło chłodem.
– Nie po to zaciągałem się do woja… – zaczął narzekać Dimka.
– Nie zaciągnąłeś się, tylko zostałeś zaciągnięty – wtrącił Hasek – nikogo z nas nie pytano o zdanie, nie pamiętasz?
– Wiem, wiem, ale jak już się stało, to wolę mówić, że sam się zaciągnąłem. To lepiej brzmi.
Leszek tylko się przypatrywał. W końcu wszyscy posnęli, poza nim. Coś mu przeszkadzało, jakiś odgłos przebijający się lekko przez płytkie oddechy jego towarzyszy. W końcu szczękanie zębów Dimki, zagłuszyło wszystkie inne dźwięki i Leszek zasnął.
3.*** Dzień
Rano młodzi rekruci stali w kolejce do dużego kotła. Nastroje były radosne. W końcu i trzech przyjaciół doczekało się swojej porcji strawy.
– Dobry panie kwatermistrzu, czy u was zawsze tak zimno w nocy? – zapytał Leszek.
– Nie, tylko jak drewna nie dowiozą. – odpowiedział kwatermistrz.
Odszedł z miską parującego od ciepła gulaszu.
– Leszku w tym jest nawet mięso – powiedział rozradowany Dimka.
–Może nie będzie tu tak źle, tylko wodę mają tu paskudną, smak taki dziwny – odpowiedział Leszek.
Przyjaciele zaczęli ochoczo pałaszować, przy okazji patrząc jak Hasek urządził sobie dłuższą pogawędkę z kwatermistrzem.
Droga, którą przybyli, była jedyną, która prowadziła do strażnicy. Położenie jej można by określić, jako jedno wielkie nigdzie. W świetle dnia można było zobaczyć, że mur otaczający strażnicę ma 7 sążni wysokości, z niskimi blankami. Plac był prostokątny, z dwóch stron otaczał go tylko mur, z trzeciej był opierający się o mur duży kamienny budynek, w którym spali, z czwartej zaś wysoka, obszerna wieża, którą widzieli z daleka. Gdyby ktoś patrzył, mógłby zobaczyć w jednym z okien tej wieży zakapturzoną głowę.
Rozległo się głośne:
– Zbiórka!
Wszyscy żołnierze, raczący się dotąd gulaszem, ustawili się w szeregu. Przyszedł ten łysy mężczyzna, którego zobaczyli po przybyciu wczoraj i przemówił do zgromadzonych:
– Witajcie, jestem tu komendantem, to jest moja strażnica i to są Wzgórza Cienia…
Leszek myślami był jeszcze przy gulaszu, więc z całej gadaniny o honorze i obowiązku zapamiętał tylko, że nie mogą wchodzić do tej sporej wieży, oraz że obowiązuje całkowity zakaz otwierania bram w nocy. Na koniec komendant nakazał nowym rekrutom poczekać na kapitana, który ma dla nich zadanie.
Po chwili podszedł do nich znajomy im już kapitan Anthelm.
– Panowie, szykujcie się na wasz pierwszy patrol w tej strażnicy.
Wyruszyli jeszcze przed południem. Jedenastu mężczyzn, tak jak wczoraj, tylko w drugą stronę. Trzej przyjaciele ustawili się tak, że maszerowali z tyłu. Dzięki temu mogli spokojnie rozmawiać, bez denerwowania kapitana.
– To czego się tam Hasku dowiedziałeś od kwatermistrza? – zapytał Leszek.
–Na imię ma Bruno i stacjonuje tutaj od roku. Bardzo miły człowiek, chyba się polubiliśmy. – odpowiedział Hasek.
– Już umówiłeś się z nim na małe… sam na sam? – zażartował Dimka.
– Zamknij łeb Cyganie! – Zdenerwował się Hasek.
– Chłopaki czy pamiętacie, żebyśmy wczoraj mijali te rozkopane doły? – zapytał Leszek wskazując na skraj drogi.
– Srać te doły, lepiej posłuchajcie co mam wam do powiedzenia. Dowiedziałem się jeszcze, że strażnicę obsadza około sześćdziesięciu chłopa i nie trzeba się uganiać za bandytami, bo i tak nie ma tu prawie na co napadać, ale… – Hasek przez chwilę szukał odpowiedniego słowa – strażnicy, którzy mają nocne warty na murach, gadają o dziwnych rzeczach w nocy, ale on nie wie dokładnie, bo głównie siedzi w kuchni lub w magazynie.
– Fajnie – ucieszył się Dimka – będzie co dziewkom opowiadać!
W końcu natknęli się na wóz z drewnem, w miejscu gdzie jedno ze wzgórz zasłania widok ze strażnicy na drogę, jakąś milę od strażnicy. Nigdzie nie było śladu ani konia, ani woźnicy. Kapitan ostrożnie obejrzał cały wóz, a potem nakazał rekrutom przeszukanie okolicy, ale rekruci też nic nie znaleźli.
–Może woźnica bał się, że go napadną w nocy wilki, więc odpiął konia i na nim odjechał? – Wysnuł tezę Dimka.
– Aleś ty głupi – rzucił Hasek – to by pojechał na nim do strażnicy, jak miał tak do niej blisko.
– Ale strażnica nie otwiera bram w nocy – Zauważył Leszek.
Rozważania przerwał kapitan nakazując przeciągnięcie wozu do strażnicy. Chociaż wóz był ciężki, to jedenastu chłopa – kapitan też się nie obijał –powoli i z trudem, ale dało radę.
Za dociągnięcie wozu, każdy z nich dostał po małym bukłaku wina i wolne od obowiązków do wieczora. Lecz wszystko co dobre kiedyś się kończy.
Znowu zachodzące słońce wydłużało cienie. Weszli po raz pierwszy na szczyt murów, bo mieli przed sobą pierwszą nocną wartę. Spojrzeli z góry w stronę przeciwną, niż ta z której przyjechali i zobaczyli w oddali małe ciemne wybrzuszenia na horyzoncie – odległe pasmo górskie – a pomiędzy nimi, a tym pasmem tylko wzgórza, nieprzeliczone wzgórza na których poza rzadką trawą nie było widać niczego innego.
– Jest dobrze – Pomyślał Leszek.
4.*** Noc
– Porządek nocnych wart wygląda tak, co najmniej dwaj strażnicy na każdą stronę murów. Pilnujecie, aż przyjdą was zluzować. Są cztery zmiany w nocy, więc nocna warta nie trwa specjalnie długo. Za spanie, picie i porzucenie warty czeka was chłosta. – Tłumaczył nadzorujący nowych strażnik. – Po czym poszedł się położyć z bukłakiem wina.
Pierwsza warta od północnej strony przypadła Leszkowi i Dimce. Z początku była to dość jasna noc, niebo na zachodzie nadal było niebieskie. Zimny wiatr lekko muskał ich po twarzach. Było pięknie. Każda istota posiadająca choć odrobinę wrażliwości pomyślałaby – chwilo trwaj – Lecz szybko ciemne chmury zaczęły zakrywać gwiazdy i księżyc. Z początku łatwo dało się rozróżnić odległe wzgórza, lecz w końcu ledwo można było dostrzec podnóże murów. Patrzenie w ciemność było niekomfortowe. Jakby ktoś patrzył na ciebie z drugiej strony. Dimka kołysząc się lekko na nogach ukradkiem popijał wino z bukłaka, który ukrył pomiędzy warstwami ubrania.
– Myślałem że swój bukłak już wypiłeś – Rzucił Leszek.
– Bo wypiłem – odpowiedział Dimka – a ten przehandlowałem od Haska za moją następną pensję.
– Jak to jest, że przez to twoje pijaństwo jeszcze nic poważnego ci się nie stało? – Powiedział Leszek, zazdroszcząc Haskowi pomysłu.
Dimka nagle znieruchomiał.
– Słyszysz to? – zapytał.
– Jesteś pijany.
– Nie ja naprawdę coś słyszę.
Leszek teraz też to zauważył – w szumie wiatru słychać było szepty – Leszek dostał gęsiej skórki nawet w miejscach w których nie wiedział, że to jest możliwe. Były na granicy słyszalności. Wiele głosów, ale nie dało się odróżnić słów. Dimka dopadł do blanek i wychylił się tak, że od pasa w górę był po zewnętrznej stronie.
– Dimka, do chuja Pana! Nie wychylaj się tak, bo wypadniesz!
– Wypatruję nocnych dziwów – odpowiedział Dimka chichocząc – O tam coś się rusza – wskazał gwałtownie ręką… i stracił równowagę.
Spadając chichotał. – Co do chuja! – Zaklął Leszek. Wyjrzał zza blanek i krzyknął w dół – Dimka! Dimka! – ale nikt mu nie odpowiedział.
Leszek popędził do bramy. To że nie spadł, zbiegając po wyślizganych stopniach, było zaskakującym wyczynem, ale nikt nie klaskał. Przy zamkniętej bramie stało dwóch rosłych, doświadczonych strażników.
– Otwórzcie bramę, młody spadł z muru! – Wydyszał Leszek
– Nie możemy tego zrobić – odpowiedział jeden z nich – mamy wyraźny zakaz komendanta.
Błagania, przekleństwa i próby przekupstwa nic nie dały. Strażnicy przy bramie byli nieugięci. Ktoś obudzili nawet komendanta, ale ten i tak nie wydał zgody. Leszek pobiegł z powrotem na mur, w miejsce z którego spadł Dimka i krzyknął w dół, żeby się nie ruszał, że rano po niego przyjdą.
Leszek postanowił, że nie spocznie. Poleci do przyjaciela, jak tylko otworzą rano bramę. Strażnicy próbowali go pocieszyć mówiąc, że spadając z tej wysokości chłopak prawdopodobnie nie przeżył, ale potem dali mu spokój. Wyczekiwał skulony przy bramie, ale zasnął.
5.*** Dzień
Rano nie znaleziono ciała Dimki, a Leszek musiał złożyć wyjaśnienia u komendanta. Miał na tyle trzeźwy umysł, żeby pominąć alkohol i to, że próbował przekupić strażników. W trakcie składania wyjaśnień przeszła mu przez głowę myśl – Czy powiedzieć o szeptach, czy uznają że zwariowałem? Nie! Nie będę robił sobie kłopotów, z powodu czegoś, co mogło mi się tylko wydawać.
Kiedy wyszedł od komendanta czekał już na niego przyjaciel.
– Czego my tu w zasadzie pilnujemy Hasku? – Zaczął Leszek.
– My? Swojego nosa. Skąd to pytanie?
– Sam nie wiem.
– Nic nie wspomniałeś o winie mam nadzieję? – Dopytywał się Hasek.
– Nie – odpowiedział Leszek – powiedziałem, że coś usłyszał, wychylił się i poślizgnął.
– Jak wyglądało… to co zostało z Dimki?
– Nie wiem.
– Jak to kurwa nie wiesz?
– Mam tego nie rozpowiadać.
– Nikomu nie powiem – Hasek położył rękę na sercu.
– Dobra – westchnął Leszek – tam nie było żadnego ciała…
Hasek wyglądał jakby zgłupiał. Po chwili dłuższego milczenia odezwał się jednak.
– Dobra, podpytam kwatermistrza czego my tutaj w zasadzie pilnujemy.
Tymczasem na murach pojawiła się dziwna postać – sylwetka w długiej szacie, szła w miejsce z którego spadł Dimka.
– Kto to jest? – zapytał Leszek.
– Jakiś uczony który mieszka w tej dużej wieży. Tacy osobnicy to nigdy nie jest dobry znak… – dodał Hasek – Pewnie rozmawiał z komendantem.
Gdy pod wieczór Hasek miał służbę wartowniczą, z nudów dłubał sobie tępym końcem włóczni w ziemi na dziedzińcu. W pewnym momencie dodłubał się do czegoś twardego.
Po co im … od spodu? – pomyślał.
6.*** Noc
Wszyscy chłopacy byli przybici. Wspominali Dimkę – Bez Dimki nie było już tak zabawnie; Cholerny Dimka – mówili. Za tydzień o nim zapomną. Leszek został na razie zwolniony ze służby wartowniczej na murach. Hasek rozpaczał nad stratą przyjaciela i jego pensji. W końcu jednak wszyscy posnęli, tylko nie Leszek. Nadal zastanawiał się czy naprawdę usłyszał te szepty. Zasypiając usłyszał jeszcze coś, jakby dźwięk drapania o kamień.
7.*** Dzień
– Słuchaj, podpytałem parę osób… – Zaczął Hasek.
– No no – odpowiedział Leszek wpakowując sobie łyżkę gulaszu do ust.
– Tutejsi strażnicy przekazują sobie legendę.
– No to dawaj.
– Kiedyś rozegrała się tu bitwa. Mniejsza o to kto z kim. Przedtem była to równina, ale tyle chłopa zginęło, że teraz są tu wzgórza. Rozumiesz wzgórza z ciał, he, he – zaśmiał się Hasek – Mówią, że to co z tych ciał się sączyło, trupi jad czy inny psi chuj, przesiąkło przez ziemię, aż w końcu musiało zlać się razem głęboko pod nią, tworząc coś czego ziemia nie była w stanie przetrawić. Ludzie umierają wszędzie, ale nie w takiej ilości. I teraz to miejsce jest gorzej niż przeklęte. Nikt kto wejdzie tutaj w noc, nie wyjdzie już żywy.
– Nie jest to zbyt konkretne – wtrącił Leszek.
– A co ty chcesz wiedzieć konkretnego – rzucił Hasek – masz nie wychodzić w nocy i tyle.
Rozmowę przerwała komenda na zbiórkę. Strażnicy jak zwykle ustawili się w szeregu. Przemawiał kapitan Anthelm. Mówił o wyprawie, podróż ma być niewygodna i nieprzyjemna, dlatego ochotnicy dostaną trzymiesięczną pensję, oraz przeniesienie do służby na ciepłe, pełne kobiet i wina południe królestwa.
Leszkowy nos mówił mu, że ta wyprawa śmierdzi, a Leszek nigdy nie zawiódł się na swoim nosie, z kolej Hasek trzymał się starej wojskowej maksymy – Nigdy nie wychodź przed szereg. Wszyscy nowi, poza dwójką przyjaciół, zgłosili się na ochotnika. Wyruszyli tego samego dnia.
8.*** Noc
Leszek próbował zasnąć. Reszta chłopaków z którymi przyszedł do tej strażnicy poszła z kapitanem Anthelmem, a Hasek miał wartę. Było dziwnie cicho, aż znowu zaczął się ten ledwo słyszalny dźwięk, to drapanie. Tym razem dotarło do niego jednak, że dobiega ono od spodu.
9.*** Miesiąc
Przez kolejne tygodnie z każdym patrolem napotykano coraz więcej rozkopanych dołów. O wyprawie kapitana Anthelma nie było żadnych wieści. Narastał chłód i przekonanie w młodym strażniku że trzeba stąd spierdalać. W dodatku ten uczony nie mógł usiedzieć na tyłku. W dzień badał okolicę, a w nocy z wieży dochodziło całe spektrum różnych odgłosów, przesuwanego sprzętu, upadających i pękających przedmiotów, znanych komend i słów w nieznanym języku. Jak nie pilnowanie uczonego na tych jego wycieczkach, to wnoszenie coraz to nowych pakunków do wieży. Raz przy okazji tego całego targania, udało się Leszkowi podsłuchać fragment rozmowy uczonego z komendantem –W podsłuchiwaniu nie ma niczego złego – o ile nikt się o tym nie dowie.
– …w końcu to rozszyfrowałem! Jasaten to znaczy cierpienie, Ezagutza to znaczy wiedza! – Usłyszał przez drzwi dumny głos Uczonego.
– A więc mamy wszystko czego potrzebujemy? – Wypowiedział głos komendanta.
– Nie możemy się śpieszyć.
– Musimy się śpieszyć!
– Mamy jeszcze problem z fragmentami dena galdu dena berreskuratu…
Więcej nie mógł podsłuchać i tak to streścił później Haskowi.
– Niejasne tłumaczenia słów wiedza i cierpienie nie napełniają mnie dobrymi przeczuciami. – powiedział Hasek.
– Mnie też nie. Słuchaj, stary Wiesiek mawiał: „Życie może być krótkie, byleby było przyjemne”, a tutaj nie jest ani przyjemne, ani nie zanosi się, że będzie długie. – Przekonywał Leszek – Hasku może stąd ucieknijmy!
–Yyy – Hasek udał że się zastanawia – No i namówił.
Udali się w pierwszej wolnej chwili do kwatermistrza.
– Bruno czy nie potrzebujesz może kogoś, żeby ci coś załatwił w wiosce? – Zaczął Hasek.
– W sumie jutro wysyłam kilku chłopaków z wozem do miasta. – odpowiedział Kwatermistrz.
– Słuchaj, muszę jutro z chłopakiem być w mieście. – Hasek przysunął się i zniżył głos – Zrozum to kwestia honoru. Obiecałem coś chłopakowi, a mam u niego dług wdzięczności do spłacenia. Przysługa za przysługę. Teraz ty pomożesz mnie, a potem ja pomogę tobie.
– No nie wiem – powiedział kwatermistrz, drapiąc się po szyi.
– Sam widzisz że nawet teraz spłacam swój dług. – Hasek westchnął – No dobrze, nie jest to dla mnie łatwe, ale dostaniesz moją następną wypłatę.
Oczy kwatermistrza zalśniły.
– Hmm, to nie są takie proste sprawy – powiedział z udawanym zakłopotaniem – będę musiał porozmawiać z paroma osobami. Nie zapomnisz potem o naszej umowie?
– Bez odrobiny zaufania żaden interes się nie uda. Nigdy cię nie oszukałem i wiesz, że na mnie można polegać. – Hasek położył rękę na sercu.
Kwatermistrz skusił się na łatwy zysk, którego potem miał nigdy nie zobaczyć. Zapłacić przysługami i obietnicami, komuś kogo nigdy się już nie zobaczy, to nic nie zapłacić.
10.*** Ucieczka
Wyruszyli z rana, dziewięciu mężczyzn. Ranki o tej porze roku są wyjątkowo zimne. Widać było jeszcze szron na trawie. Pomiędzy wzgórzami zalegała także lekka poranna mgiełka.
Tuż przed zakrętem przed sporym zasłaniającym dalszą część drogi wzgórzem, młodzi dezerterzy postanowili uciec.
– Idźcie, dogonimy was. – rzucił Hasek.
– Co się stało? – Zatrzymał się jeden ze strażników, reszta nawet się nie odwróciła.
– Krecik puka w taborecik.
– Jaki krecik?
– Muszę się wysrać! Dogonimy was.
– A co, potrzeba was do tego dwóch?
– Nie chcę żeby coś mnie zaskoczyło w połowie… Idź już no chyba że bardzo chcesz sobie popatrzeć.
Strażnik nie chciał na to patrzeć. Gdy tylko zniknął z resztą za wzniesieniem, Leszek i Hasek rzucili się pędem w bok między wzgórzami. Mokra trawa i nierówne podłoże nie ułatwiały sprawy. Nikt ich nie gonił. W końcu stracili z oczu drogę. Poza paroma dziurami w ziemi i trawą nie było niczego. Skręcili teraz tak, żeby iść równolegle do drogi, ale po bezdrożach idzie się dużo wolniej niż po ubitym trakcie. Szli tak wiele godzin, w górę i w dół, w górę i w dół. Z tyłu strażnica robiła się coraz mniejsza, aż całkiem znikła im z pola widzenia. Dzięki wysiłkowi i słońcu zrobiło im się gorąco i skończyła im się woda. Byliby z pewnością padli, gdyby nie zauważyli małego źródełka wypływającego spomiędzy kamieni u podnóża jednego ze wzgórz. Rzucili się ku niemu, wypili ile byli w stanie i napełnili bukłaki. Postanowili tam usiąść i odpocząć.
– Hej Hasku, to co zrobisz, jak już stąd uciekniemy?
– My już stąd uciekliśmy młody, a ja mam browar do odziedziczenia, więc wracam w stare progi.
– Ja myślałem, żeby zwiedzić świat, ale idzie zima, a świat nie ucieknie. A nie przyda ci się jakiś wspólnik do tego browaru?
– Jasne… Jak już go odziedziczę – po czym roześmiał się, tak że się zakrztusił.
Leszek też się zaśmiał i siedzieli tak na ziemi śmiejąc się. Po chwili do leszowego ucha zaczął docierać znajdujący się na granicy słyszalności dźwięk. Jakby tysiąc malutkich dzwoneczków dzwoniących jednocześnie i zlewających się w jeden ciągły dźwięk. Poczuł czyjś wzrok z tyłu głowy. Lekko się odwrócił i ujrzał kątem oka coś czarnego.
– Hasek nie jesteśmy sami.
Hasek odwrócił się, nagle zbladł, zerwał się i zaczął biec jak najdalej od tego co zobaczył. Po drodze pokrzykując kurwa, kurwa, kurwa… ale jego przyjaciel nie mógł, coś w środku go powstrzymywało. Ojciec uczył go, że jak będzie uciekał przed psem, to pies zacznie go gonić, a jak na niego ruszy, to pies przed nim ucieknie. Odwrócił się, ale to co przed nim stało, to na pewno nie był pies, a on na pewno nie był gotów na to ruszyć. Dziewięćdziesiąt stóp przed nim, trochę wyżej na zboczu stała postać. Wyblakłe, postrzępione łachmany powiewały na wietrze, a pod kapturem widać było pozbawioną zębów, nosa, oczu i większości mięsa, ale nie pozbawioną inteligencji twarz. Stali tak oboje bez ruchu, aż postać podniosła przed siebie pozbawioną mięsa dłoń i suchym głosem wypowiedziała:
– Behera… Igo zaitez… Hil… Resurrections!
Wiatr ucichł, ze źródła zaczęły wypływać fragmenty kości, ziemia zaczęła się ruszać, pojawił się bardzo silny, ohydny zapach. Leszek nic nie zrozumiał, ale zebrał siłę woli i ruszył pędem w ślad Haska. Przebiegł dobrą milę, gdy przestał słyszeć dzwoneczki. W końcu był zbyt zmęczony by biec. Odwrócił się i nie zauważył nikogo.
Wyczerpany przysiadł na kamieniu, znowu poczuł wiatr na twarzy. Po chwili złapał oddech. Przed chwilą był przerażony i w panice, ale teraz opanował go nienaturalny spokój . Patrzył jak wiatr porusza trawą na oddalonych wzgórzach, oraz pędzi białe chmury na niebieskim niebie. Gdzieś w oddali widział szybko przemieszczający się punkt. To chyba Hasek biegnie – pomyślał. Po pewnym czasie spojrzał w lewo i zdziwił się ujrzawszy siedzącą na pobliskim kamieniu nagą, zasuszona postać mężczyzny ze spuszczoną głową, w ręku trzymała mały biało-żółty kwiatek, z czterema listkami. Zanim zdecydował się czy się przywitać, czy uciekać, z tyłu uderzył go zimny porywisty wiatr i ponownie usłyszał dzwoneczki. Nawet się nie odwrócił, tylko biegł przed siebie, jak najdalej od tego przeklętego dźwięku.
Po dłuższym czasie wędrowania przez wzgórza nic już nie przytrafiło się Leszkowi, ale nie znalazł też Haska. Gdy słońce zaszło był już za linią drzew, chociaż nadal były one rzadko rozmieszczone, dość małe i w większości pozbawione już liści. Początek nocy był dość jasny, ale jasność szybko podążyła za dniem. Młody dezerter szedł nadal bezdrożami, z patyków i gałęzi zrobił pochodnię i rozpalił ją krzesiwem – nie zamierzał czekać tutaj na dzień. Trawa i ziemia przed nim zaczęła nagle przybierać czerwony odcień, z tyłu dobiegł go świst, a potem huk. Gdy się odwrócił ujrzał, że za wzgórzami w miejscu gdzie powinna być strażnica, rozbłysł czerwony słup światła, który niknął w chmurach. Za hukiem podążył ryk. Ryk przeciągły, długi, potworny i ogłuszający. Leszek pomyślał, że ucieczka jednak była dobrym pomysłem. Słup światła nie znikał, a on podążył dalej od tego dziwnego zjawiska. Nie uszedł daleko, gdy przed nim wyrosła postać. Była zakapturzona, ale inna od tej którą spotkał wcześniej. Szaty, nie były wypłowiałymi łachmanami, lecz szlachetnym, chociaż bardzo starym strojem. Postać była odrobinę wyższa od niego. Głos uwiązł mu w gardle, ale nie uciekł, czuł że jest to bezcelowe. Podszedł i gdy oświetlił pochodnią otwór kaptura. Postać się nie ruszała. Ujrzał tylko starą, tkaninę kaptura z symetrycznymi wzorami, lecz tam gdzie powinna być twarz, była bezdenna ciemność, a z jej wnętrza zaczął wydobywać się odległy radosny śmiech dziecka. Leszek dalej wpatrywał się w ciemność kaptura próbując cokolwiek w niej dojrzeć. Śmiech przeszedł w płacz, pochodnia zgasła, lecz Leszek nie zwracał już na to uwagi, zaczął dostrzegać kształty w tej ciemności. Do płaczu zaczęły dołączać się kolejne głosy. Leszek dostrzegł postacie skręcające się z bólu i drzewa za nimi, przestał dostrzegać nawet skraj kaptura, zbyt skupił się na tym co dzieje się w środku. Nieprzeliczone głosy zawodziły rozpaczliwie. Nieszczęśnik rozpoznał miejsce w ciemności, to było to samo miejsce w którym teraz stał. Bezcielesny głos wypowiedział słowo:
– Witaj.
Płacz ucichł, a były już strażnik zorientował się, że postaci już nie ma, został sam.
Szedł przez las, z tyłu unosiła się wysoko czerwona poświata, która oświetlała chmury nad Strażnicą. Wolałby usłyszeć – Żegnaj. Szło mu się lekko, szło mu się coraz lżej. W końcu zniknęła poświata, i nie było już widać słupa światła. Niebo na wschodzie przechodziło z ciemnogranatowego w jasny błękit, a przy samym horyzoncie pojawiły się fioletowe i różowe smugi chmur. Przed sobą zobaczył chatę, w oknie widać było światło z płonącego paleniska. Zapiał kur i wstało słońce. Pojawiły się cienie, poza jednym – poza cieniem młodego strażnika.