W Jaskini Wszechkodu panował półmrok.
Michał Róg spędzał czas przy komputerze. Jak zawsze. W końcu był programistą.
Od dawna już nie czuł panujących we wnętrzu zapachów, wśród których dominowała woń starych skarpetek, nie dostrzegał też otaczającego go chaosu.
Matka, która w pozostałych częściach domu zachowywała sterylną czystość, nie miała wstępu do jego samotni. Przywykła do tego jeszcze za czasów, kiedy Michała nie było na świecie, więc już się nie buntowała.
Codziennie wieczorem, zanim udała się na spoczynek, stawała pod drewnianą tablicą z wypalonym napisem:
JASKINIA WSZECHKODU
Odejdź!
Zatrzymywała się na moment, jak gdyby po raz kolejny analizując wypisaną tam treść, a następnie stukała do drzwi i przypominała:
– Misiu, znieś do kuchni brudne naczynia!
Z reguły jej słuchał, pomny inwazji karaluchów sprzed pięciu lat.
Poza tym ich kontakty ograniczały się do przypadkowych spotkań w domu i niedzielnych obiadów. Przy okazji, co kilka tygodni, znosił brudną pościel do prania, a matka wydawała mu nową.
Wiedział dobrze, że podkradała się czasem pod drzwi i słuchała, co działo się w jaskini. Zawsze miała ze sobą, w charakterze alibi, kilka sztuk wyprasowanych ciuchów albo coś do jedzenia.
Ostatnio Michał nie programował, bo już nie musiał i nie chciał. Jednak, żeby nie wywoływać u matki niepokoju, starał się rytmicznie stukać w klawiaturę, dlatego pisał recenzje opowiadań na jakimś forum internetowym.
Kiedy dwa miesiące temu stracił pracę, matka bardzo się zmartwiła, a on nie chciał jej wyjaśniać, jaki ma nowy pomysł na życie. Nie chciał opowiadać o tym, że ludzie go denerwują, że nie potrafią go zrozumieć, a on coraz lepiej czuje się w jaskini. Bał się, że uzna go za wariata.
Zresztą matka również grała mu na nerwach. Chodziła po korytarzu „mlaskając kapciami”, gderała teatralnie, mijając drzwi jaskini, a w czasie rzadkich zwarć słownych wyrzucała mu, że jest taki sam jak Ojciec.
Ojciec – czyli Tomasz Róg – zniknął, kiedy Michał był przedszkolakiem. Porzucił ich niespodziewanie, co sprawiło, że oboje stali się inni.
X
Zwolnienie z pracy nieco go zaskoczyło, choć w gruncie rzeczy powinien był się go spodziewać.
Spędził dwadzieścia lat tworząc kilometry genialnego kodu. Ludzie, którym cierpliwie tłumaczył podstawy, z czasem zostali szefami… i musiał im cierpliwie tłumaczyć podstawy.
Oczekiwano od niego coraz więcej, a on czuł coraz mniej satysfakcji z tego, co robił. Wreszcie popełnił kilka głupich błędów i dostał godzinę na spakowanie pudełka.
Nie urządził imprezy pożegnalnej. Obecni współpracownicy byli dla niego wyłącznie stażystami – co z tego, że czasem sprzed ośmiu lat. Poszedł na piwo z Adrianem, jedynym którego uważał za kolegę, ale nawet to spotkanie skończyło się porażką.
Pili, wspominali dawne czasy i narzekali na obecne porządki w firmie, aż wreszcie Adrian zaczął pocieszać go, że z takimi kwalifikacjami na pewno szybko znajdzie pracę.
Wtedy lekko pijany Michał wyznał:
– Nie będę szukał roboty. Po pierwsze, mamuśka zawsze nakarmi swojego jedynaka. A po drugie, wciągnąłem się w taką jedną gierkę.
– Gierki są super, tylko żebyś nie popadł w uzależnienie – huknął Adi, nieco zbyt głośno, najwyraźniej starając się stworzyć pozory łączącej ich więzi.
– To całkiem coś innego. – Michał pożałował, że się otworzył, ale brnął dalej. – Doznania, które oferuje Gardziel są zupełnie niepowtarzalne! Producenci nazwali to „wsysaniem”.
– Heh, chyba rozumiem… – parsknął, mrugając porozumiewawczo, a Michał poczuł równocześnie chęć walnięcia go w gębę i natychmiastowego ukrycia się w swoim pokoju.
Ludzie to idioci! – sarknął w duchu. Ciągle podejrzewają innych o jakieś paskudztwa.
X
Wieczorami, kiedy telewizor w sypialni matki milknął na dobre, Michał mógł spokojnie odpalić Gardziel.
Jednak teraz nie był już narwanym, zielonym adeptem. Wiedział, że kto się nie przygotuje do wyprawy, może tego gorzko żałować.
Dlatego każdego dnia brał prysznic, starannie nacierając i opłukując całe ciało, łącznie z włosami.
Matka cieszyła się, że tak o siebie dba, ale on tylko pozbywał się zapachu. Robił to dla bezpieczeństwa.
Jak zawsze po minięciu intra mógł zobaczyć mapę królestwa, a w prawym górnym rogu piękne, szmaragdowe smocze oko, z fioletową, wąziutką jak igła źrenicą.
Wpisał swój login “Michael Bloodyhorn” i hasło.
Nowa technologia sprawiała, że po kliknięciu w smocze oko, słyszał w głowie odgłos przełykania, albo nawet siorbania, jakby coś wsysało jego mózg. Chwilę potem był już w Gardzieli.
X
Michael Bloodyhorn szedł wyciągniętym krokiem przez Bór Modliszki, rozglądając się niespokojnie.
Rosnące po obu stronach piaszczystej ścieżki drzewa miały niezwykły odcień ciemnego miodu. Za nimi wznosiły się purpurowe ściany stromego wąwozu, porośnięte kulistymi krzewami, które z dołu wydawały się całkiem czarne.
Według ludzi dobrze poinformowanych wielkie jak konie modliszki nie zamieszkiwały już tych terenów, ale nawet bez ich morderczych szczypców nie było to bezpieczne miejsce.
Poza tym dla bogato odzianego wędrowca bezpiecznie nie było nawet w mieście. Na dodatek nieforemny, wiklinowy kosz na grzbiecie nie dodawałby mu zręczności, zarówno podczas walki, jak i ucieczki.
Cała kraina, od Bazyliszków, aż po Belihrad, pełna była błędnych rycerzy, łowców smoków i zwykłych zbójców, którzy nie szukali dla swej profesji tak wyszukanych nazw.
Michael spieszył się, bo bardzo chciał dotrzeć do Belihradu przed jesiennym zrównaniem dnia z nocą. Wiedział, że biała skała przy świątyni Mokoszy emanuje wtedy największą mocą.
Oczywiście wierzył w magiczne właściwości niespodzianki, którą kupił od czarownicy za garść przejrzystych szafirów, ale jak to mówią „kto jagnię ofiaruje, ten drogę do domu znajdzie”.
Michael bardzo chciał już wrócić do domu. Nie chodziło o to, że bał się licznych niebezpieczeństw. Choć oczywiście się bał. Jednak nie odżałowałby, gdyby coś mu się stało akurat teraz, kiedy zaczęło mu się powodzić.
Wiedział, że nie dotrze do celu do końca dnia, a jak dotąd nie znalazł bezpiecznego schronienia.
Ściany wąwozu zbliżały się do siebie tworząc wąską szczelinę. Michael poczuł dreszcz przeszywający ciało. Wąwóz był idealnym miejscem na zasadzkę, lecz biegła przez niego jedyna droga do mostu na rzece Białej i dalej do Belihradu.
Tuż przed Usteczkami Wandy, gdzie szczelina między purpurowymi skałami miała zaledwie cztery stopy, wszedł w gęste krzaki błękitnej jaśliny, usiadł na kamieniu i przez dłuższą chwilę nasłuchiwał.
Wiedział z doświadczenia, że bandyci nie są ani cierpliwi, ani zdyscyplinowani i często zdradzają swoją obecność. Jednak kanion zdawał się całkiem pusty.
Kiedy uznał, że droga jest bezpieczna, wyszedł z kryjówki i kolejny odcinek pokonał niemal biegiem. Droga wiła się łagodnie, więc pewnie przed wiekami Biała Rzeka płynęła właśnie tędy. Skały nad jego głową zmieniały barwę od krwistej czerwieni, przez fiolet, do indyjskiego różu. Były miejsca, gdzie łączyły się tworząc mroczne sklepienie, w innych znowu otwierały się szeroko. Tam gdzie dochodziło więcej słonecznego światła, wąwóz porastały kępki białych i żółtych kwiatów.
Kiedy wreszcie usłyszał narastający szum dzikiej rzeki, poczuł nagle taką słabość, że na krótką chwilę zatrzymał się i oparł dłonie o gładkie ściany.
Wiedział, że musi natychmiast odpocząć. Na szczęście przed samym końcem wąwozu znalazł wykute w skałach stopnie i wspiął się po nich do płytkiej jaskini. Tam padł wycieńczony, kładąc pod głową mieszek ze skarbami. Potem szybko wsunął pod język kilka plasterków podróżnika, o którym jedni mówili, że był gatunkiem purchawki, inni że był to proszek z orientalnych żuków zatopiony w mastyksie.
Ważne, że wyzwalał umysł z Gardzieli i pozwalał wrócić do domu.
X
Początki Michaela w Gardzieli nie były wcale łatwe.
Do gry zachęcił go Ironsting – kolega z sieci, który miał już spore włości nieopodal Bazyliszków. Jednak, jako nowy gracz Michał mógł wybierać jedynie spośród ról ciury albo wyrobnika.
Nosił worki, uruchamiał kowalskie miechy, lub godzinami rąbał na opał sękate kłody.
Całymi dniami trudził się, a potem budził z poranionymi dłońmi i obolałym grzbietem.
Na domiar złego nikt go tam nie szanował.
Jego patron, którym zawsze był grubas, z kaprawymi ślepiami i nosem przypominającym kształtem i wielkością dorodną purchawkę, przy byle okazji kopał go w tyłek albo szarpał za uszy.
Szlachetne damy, piękne nierządnice, a nawet karczemne dziewki mijały go, nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem.
Najgorsi byli zaś rycerze. Chrzęszczące zbrojami żuki, pełne pychy i wściekłości.
Nieraz oberwał płazem po plecach. Jeszcze gorsze były ciosy pięści obleczonych w metal.
Jednak to właśnie rycerz stał za odmianą jego losu…
Pewnego dnia, gdy niósł do karczmy worek brukwi, został potrącony przez galopującego rycerza. Upadł w błoto, a brukiew rozsypała się dokoła.
Siedział na bruku, z jedną nogą w rynsztoku i myślał, że zaraz zacznie beczeć jak dziecko, kiedy rycerz zawrócił, podniósł przyłbicę i szczerząc zęby w uśmiechu, zapytał:
– Michael, brachu! To ty, biedaku?! Widzę, że nie za szczególnie ci się wiedzie…
– Chyba mam już dość tej twojej gry! Ironsting! Zacznę Krzyżowca II.
Tamten rzucił mu mosiężny token z symbolem smoka i literami IS z drugiej strony.
– Za siedem dni o świcie, bądź na „Lwim Zębie” – Usłyszał jeszcze, kiedy rycerz znikał w bramie prowadzącej do zamku. – Ironsting niejednego już urządził!
X
Kiedy minęło siedem dni, był tak niecierpliwy, że co pięć minut spoglądał na zegarek, nie mogąc się doczekać wyznaczonej godziny.
Kiedy tylko matka usnęła, nałożył słuchawki i wślizgnął się w Gardziel.
Bał się tylko jednego, że nie znajdzie się we właściwym miejscu, lecz nawigacja gry okazała się niezawodna.
Z głośnym tąpnięciem zleciał na płytę skalną, która barwą i fakturą przypominała pomarańczę.
Płaskowyż zwany Lwem zaczynał się tuż za Belihradem. Pomarańczowe, obrośnięte turzycą wzgórza wznosiły się tam łagodnie – były to Lwie Nogi. O dwa dni drogi dalej kolejne uskoki wynosiły nagi – Lwi Grzbiet, na który dotrzeć mogły jedynie kozice i sępy. Okrągła Głowa – podobno ślad po uderzeniu meteorytu – tkwiła dwieście mil dalej na północ. Jej najbardziej wysunięty kraniec zwano w królestwie Zębem.
Michael wylądował właśnie na Lwim Zębie. Leżąc na plecach, dławił się pyłem, a promienie słońca, które wchłonęło barwę skał, oślepiały go i wyciskały z oczu łzy.
Zza łzawej mgły złotego blasku dobiegł go rozkazujący głos:
– Okaż token!
Michael sapnął gniewnie, bo znowu go nie szanowano i traktowano jak pętaka, ale posłusznie wyciągnął token z mieszka zawieszonego na szyi i wyciągnął przed siebie na otwartej dłoni.
Było ich czterech. Smukły i nieco pryszczaty rycerzyk w lśniącej zbroi dosiadający karego rumaka wiódł trzech obdartusów o tępych gębach. Oni z kolei prowadzili dwukołowy wózek zaprzężony w chudego osiołka.
– Dołącz do pozostałych i ruszamy, bo tylko niepotrzebnie tracimy czas – sarknął gniewnie, z niewiadomego powodu, młodzieniec dosiadający konia. Mimo, że miał jeszcze mleko pod nosem, najemnicy musieli go słuchać.
Rycerz jechał przodem, a oni truchtali za nim jak stado bydła. Postoje trafiały się jedynie wtedy, gdy zmęczony osioł odmawiał dalszego biegu.
Michael, już po godzinie ledwie powłóczył nogami, po dwóch do marszu zmuszał go jedynie lęk, że kiedy padnie towarzysze zostawią go na tym bezludziu.
Chcąc nie chcąc poznał się z pozostałymi trzema ciurami. Wtedy nasunęły mu się dwie myśli. Pierwsza krzepiąca, że awansował na giermka rycerza, druga mniej przyjemna, że coś go łączy z tymi ograniczonymi łazęgami.
Najstarszy z nich, Wasyl – chudzielec o lisiej twarzy – towarzyszył rycerzom już w kilku wyprawach. Widać było, że wiele wiedział, ale nie chciał dzielić się z pozostałymi swoim doświadczeniem.
Petrus był drobny i nerwowy. Cały czas paplał i z każdym chciał się zaprzyjaźniać. Ten, na którego wołano Wiseł, był masywny jak wół, mówił mało, za to szybko się męczył. Wtedy ziajał jak pies i cuchnął.
Słońce stało w zenicie, kiedy zjechali w szeroką dolinę pokrytą szmaragdowozieloną trawą i przeciętą na pół łagodnie płynącą, szeroką rzeką o barwie kawy.
Gdy przekroczyli bród, zobaczyli zagajnik pełen rozśpiewanych ptaków. Dalej rozciągały się seledynowo-białe, pasiaste skały, całe podziurawione jaskiniami jak ser.
Zaraz za brodem, pod palmą upstrzoną purpurowymi i błękitnymi storczykami odpoczywało dwóch rycerzy. Jednym z nich był Ironsting.
Wstali, ale nie wyszli naprzeciw nowo przybyłym.
– Mój drogi kuzynie, wreszcie jesteście… – Zabrzmiało to trochę jak pretensja, ale Ironsting zaraz rozświetlił twarz uśmiechem – Wyśmienicie! Wykorzystamy efekt zaskoczenia. Atak przypuścimy jeszcze dziś.
– Nie lepiej odpocząć? – jęknął cicho wycieńczony młodzik.
– Szkoda czasu i atłasu, Archaldzie.
Nie wiadomo jak byłoby z atłasem, ale zgodnie z rozkazem Ironstinga słudzy, mimo zmęczenia wyciągnęli z wózka kolczugi i hełmy.
Jeśli prezentuję się w tych obwisłych gaciach i kolczudze tak jak oni, to powinienem zabić pozostałych uczestników, aby tego nie rozgadali – pomyślał zdegustowany Michael.
Chudzielec zręcznie wyprzągł osła i spętał mu zadnie nogi. Zadowolony zwierzak zaraz poszukał sobie kępy soczystej trawy.
Wszyscy zebrani przegryźli po kawałku suchego chleba i lekko już cuchnącego sera, wypili jako strzemiennego po łyku ciepłej wódki i ruszyli w stronę największej jaskini.
Rycerze jechali przodem, trzymając w gotowości miecze.
Michael biegł zaraz za nimi, chcąc dowieść swojej odwagi i przydatności. Starał się jedynie trzymać z dala od końskich kopyt i zadów, by uniknąć kalectwa i obesrania.
Zaniepokoiło go trochę to, że Wasyl najwyraźniej zamierzał dotrzymać towarzystwa osłu, który zadowolony pasł się w cieniu rozłożystej pistacji.
Tchórz parchaty! – pomyślał. Teraz do roboty! Ja też mogę być rycerzem! – dodał i zatarł ręce.
W tym samym momencie podskoczył, jak rażony gromem, słysząc przeraźliwy jęk.
To ten głupek Petrus wyjął z wózka poskręcany, dziwaczny róg i dął w niego z całych sił stojąc na szeroko rozstawionych nogach.
Michael patrzył na jego rozdętą gębę. Czuł gniew i jednocześnie nadzieję, że jej fioletowy kolor zwiastuje rychły zgon grajka.
W przypływach dobrego humoru matka mówiła mu, że jego ojciec – Tomasz był muzykalny i nawet grał na gitarze. Najwyraźniej syn odziedziczył po nim słuch i teraz przez to cierpiał.
Jeszcze kilka zgrzytliwych jęków zraniło uszy obecnych, po czym dźwięk urwał się nagle. Twarz Petrusa stała się całkiem sina, a wytrzeszczone oczy zdawały się niemal wychodzić z orbit.
Czyżbym zdobył moc uciszania na wieki? – zastanawiał się w duchu Michael.
Odpowiedzią na to pytanie był ryk, od którego zawibrowała ziemia.
Niestety to nie był ani Petrus, ani osioł, ani nawet krzyk któregoś z rycerzy.
Dźwięk ów miał taką siłę, że Michaelowi wydawało się, że zaraz ogłuchnie. Jednak, to nie ryk okazał się najgorszy.
Szarżował na nich lśniący jak szkło, zielono-czerwony smok, do złudzenia przypominający olbrzymi storczyk.
Gad był wysoki na tuzin stóp, ale za to długi już chyba na kopę. Gnał w ich stronę, wijąc się na podobieństwo węża.
Trzy nieduże, pokryte szmaragdową łuską głowy kiwały się na smukłych szyjach. Kiedy smok rozchylał paszcze i ryczał, można było dostrzec ich purpurowe wnętrze, pełne ostrych jak sztylety, śnieżnobiałych zębów. Ciało smoka wyglądało jak połyskliwe zielononiebieskie pnącze, nawet przeźroczyste, błoniaste skrzydła, wyglądały jak liście.
Konni zręcznie rozproszyli się uciekając na boki, a szarżujący smok wypadł prosto na piechurów.
– Oż kurwa! – jęknął Michael. – Skończę jako przynęta dla smoka?!
Całkiem wbrew woli obrócił głowę i dostrzegł Wasyla kryjącego się za skalnym wyłomem. Chcąc iść w jego ślady, skoczył w bok, w stronę najbliższej jaskini. Jednak z rozpaczą dostrzegł, że ma do pokonania co najmniej sto kroków.
Smok, po wydaniu kolejnego przerażającego ryku, uniósł głowy, wystawiając rozwidlone, czarne języki i węsząc. Potem w kilku susach dotarł do przerażonego, stojącego niczym posąg i cuchnącego jak nigdy wcześniej Wiseła. Jedna smocza paszcza urwała biedakowi nogę. Żując ją zerkała na pozostałe jakby przechwalała się zdobyczą. Tamte syknęły rozgniewane.
Wiseł upadł wyjąc przejmująco, a wtedy dwie smocze głowy uciszyły go rozszarpując zgodnie okaleczone ciało. Smok zachowywał ostrożność, gdy dwa łby szarpały mięso, trzeci zawsze rozglądał się czujnie dokoła.
– Jeszcze jeden, może dwóch. Kiedy nasyci głód, na pewno się uspokoi – krzyknął Ironsting objeżdżając z daleka miejsce jatki. – Wtedy możemy próbować walki, albo ogniem odegnamy go od jaskini!
Michael Bloodyhorn chętnie pobiegłby do niego, aby nakłaść mu po gębie, a potem w nią napluć, ale to nie była idealna chwila na brawurę. Pchany instynktem, gnał w stronę jaskini, potykając się i szlochając.
Za nic w świecie nie chciał być drugim daniem.
Był o kilka kroków od skał, kiedy usłyszał za sobą przeraźliwy, wysoki dźwięk. Domyślił się, że tym razem Petrus obył się bez rogu. Nie marnował czasu na odwracanie się, tyko biegł ile sił w nogach.
Wskoczył do jaskini. Poczuł ciepło nagrzanych słońcem porowatych skał i zaczął jak najszybciej czołgać się w głąb.
Niestety okazało się, że jaskinia była wąska, a kolejny ryk smoka odezwał się niepokojąco blisko.
Szlochając i bluzgając Bloodyhorn wpychał się tak daleko, jak tylko mógł, ale drogę zagrodził mu lśniący słup lapis lazuli. Wyobraźnia podsuwała mu obrazy smoka wyciągającego po kawałku z kryjówki jego ciało, co sprawiło, że płakał już w głos.
Gdzieś z tyłu usłyszał odgłosy węszenia i zamarł, starając się nie wydawać żadnego dźwięku, a nawet nie oddychać.
Wtedy poczuł rozdzierający ból.
Smok ział ogniem. Zemdliło go od swędu palonego ciała i natychmiast stracił przytomność.
X
Świadomość przywrócił mu ból. Doskonale wiedział, że magiczny podróżnik nie podziała, póki nie zdoła się odprężyć. A nie zdoła, bo chromolony smok spalił mu dupsko! Domyślał się też, że towarzysze nie zadadzą sobie trudu, żeby go uratować.
Nie był w stanie się obrócić. Dlatego, jęcząc z bólu, cal, po calu czołgał się rakiem do wyjścia.
Gdy wychynął z czeluści, słońce już czerwieniało, a drzewa i skały rozciągały na ziemi długie, miękkie cienie.
Na ciemnozielonej trawie leżała noga w rozczłapanej ciżmie, a kilka kroków dalej głowa osła.
Nie było wózka, rycerzy, ani ich pomocników. Nigdzie też nie widział smoka.
Michael zaczął powoli wspinać się na szczyt pasiastej skały.
Nie dostrzegał pomarańczowych chmur ani fiołkowej barwy doliny. Zrzucił kolczugę i powoli pełzł w górę, ignorując ból i strach.
Gdy wreszcie wspiął się na sam szczyt, schował do mieszka na szyi mały, pasiasty kamień. Potem wyprostował się i wskoczył wprost do smoczego oka w górnym rogu gry.
X
Obudził się w domu, na dywaniku w łazience.
Przez trzy dni leżał w łóżku na brzuchu, podsycając cierpieniem żar gniewu. Zbywał matkę i czekał na poprawę, jednak czwartego dnia rany zaczęły cuchnąć.
Wtedy zwlókł się z wyra, zamówił taksówkę i sycząc z bólu, pojechał do szpitala.
Tam najpierw spędził cztery godziny na SOR-ze, na zmianę stojąc i drepcząc w miejscu, no bo przecież nie mógł siedzieć. Gdy wreszcie trafił do izby przyjęć najpierw zadali mu nieznośny ból oczyszczając rany. Potem jakiś nadęty, młody doktorek obejrzał go z niesmakiem, aż wreszcie brutalnie sarknął:
– Nawet nie spytam, kto to panu zrobił, bo tacy jak pan nigdy nie chcą nic mówić. Ale proszę mi powiedzieć… czy było chociaż warto?
– Poparzyłem się kawą? – jęknął głucho.
– A co? Doodbytniczo próbował ją sobie pan podać? Ma pan poparzenia drugiego stopnia na udach i pośladkach. Siostra zmywała osmolenia… to jaka to była kawa?!
– Czarna – wystękał wściekle Michał.
W duchu pomyślał, że ludzie to jednak banda zboczeńców. Zawsze podejrzewają innych o jakieś dewiacje.
X
Z początku, po przeżytym upokorzeniu, postanowił rzucić to wszystko w diabły. Lecz fakt, iż został użyty jako przynęta sprawiło, że postanowił się odegrać.
Kilkakrotnie odwiedzał Belihrad najmując się do rozmaitych prac, ale głównie szpiegując Ironstinga i jego kompanię.
Kiedy nadeszła kolejna pełnia, wymył się starannie, odczekał godzinę, a potem wszedł do gry ściskając w dłoni kamień zachowany po ostatniej wyprawie. Niezawodna Gardziel przeniosła go wprost do Smoczych Skał.
Trafił na miejsce już po ataku. Na trawie walały się malowniczo rozwleczone różowoszare jelita, ale nie sposób było odgadnąć czy ich właściciel był kiedyś człowiekiem, czy zwierzęciem. Nie znalazł też smoka, ani zbrojnych.
Zaczął ostrożnie myszkować po okolicy. Znalazł napierśnik zdobiony topazowymi płytkami i nieco zdefasonowany srebrnomiedziany hełm. Schował zdobycz do worka i ukrył w szczelinie między dużymi zielonymi kamieniami, a potem ostrożnie wspiął się do jaskiń.
Tego dnia zdobył jeszcze garść krwistoczerwonych rubinów i misternej roboty krasnoludzki sztylet.
Kiedy blask słoneczny nieco przygasł, zabrał worek ze zdobyczą, wpełzł do tej samej jaskini, w której ostatnio ukrył się przed smokiem, włożył pod język dwa kawałki suchego podróżnika i wrócił do domu.
X
Od tamtego czasu wracał tam regularnie, zazwyczaj w okolicach nowiu.
Kiedy uzbierał już pełen worek skarbów, wybrał się na ulicę Psią, do belihradzkich krasnali.
Znając historie o obcesowości tego ludu, czuł lekką obawę przed spotkaniem, ale chciał oszacować swój majątek.
Wszedł do ciemnego, cuchnącego myszami kantoru i zamrugał oczami – usiłując dostrzec coś w półmroku. Z początku wszystko wydawało się jedynie kupą zakurzonych, zdezelowanych sprzętów, lecz szybko okazało się, że wewnątrz ktoś siedzi.
– A czego tu, łazęgo pi.hm.na? – warknął rudowłosy, krzepki krasnal siedzący na wysokim fotelu, mocując w imadle metalową obręcz.
Ponieważ władze miejskie od lat prowadziły kampanię na rzecz moralności i przewidywały wysokie kary pieniężne za sianie zgorszenia i używanie słów plugawych, oszczędne krasnoludy opracowały system bluźnienia zastępując część przekleństwa znaczącym chrząknięciem.
– Skarby znalazłem. – Michael chciał mówić dziarsko, ale głos uwiązł mu w gardle. – Wycenić je tylko chciałem… jeśli można.
– Zobaczyć mu.hm.wa mogę, ale jak to pod.hm.ne komuś, to łeb urwę i nas.hm.m do środka! – ostrzegł rzeczowo. – Przychodzi piź.hm.c krzywnogi i d.hm.ę zawraca, a tu pie.hm.e terminy pilą…
Michael czekał czując jak cierpnie mu skóra. Analizował szybko, na ile podebranie skarbów smokom krasnoludy mogą uznać za kradzież. I w jaki sposób brodaty grubas może zrealizować swoje groźby.
Krasnolud, sapiąc gniewnie, rozsunął liczne metalowe kubki, niesprawne chronometry, dziwaczne części jakichś tajemniczych mechanizmów, ale i gliniane talerze z niezbyt świeżymi resztkami jadła. Położył sobie worek na kolanach i zaczął wyjmować z niego zdobycze Michaela.
Każdy egzemplarz oglądał, macał, niektóre nawet brał na ząb, a potem rozkładał pieczołowicie na trzy kupki.
Cały czas też szeptał do siebie pod nosem:
– Oż je.hm.utki. Wygląda jak sr.hm.aka par.hm.ego wielbłąda, a takie cacuszka w worku przywlekł.
Albo:
– Ażeby cię smok obe.hm.ał, sztylet roboty wujka Goldiego!
A kiedy wysypał na dłoń rubiny, jęknął jakby go coś zabolało, po czym ryknął na cały głos:
– Korund, krzywonogi ciu.hm.ku, przynoś tu zaraz mocnej kawy i słodkiej baklawy dla naszego szlachetnego gościa.
I chyba w wyniku tak długiej wypowiedzi bez chrząkania rozkaszlał się na dobre. Jego wielkie brzuszysko falowało nad i pod pasem. Bloodyhornowi przyszła do głowy głupawa myśl, że krasnolud ma w spodniach ukrytych kilka niewielkich smoków.
To jednak się nie potwierdziło, kiedy tamten zeskoczył na ziemię i, kiwając się na krzywych, krótkich nogach ruszył do drzwi, dając Michaelowi znak, żeby poszedł za nim.
Usiedli w miłym, choć nieco zagraconym ogródku na tyłach kantoru, na niewysokich, wytartych pieńkach. Krasnolud podał mu kapciuch z tytoniem i fajkę.
– Zwą mnie Bazalt. Bez pie.hmj skromności powiem, że jestem starszym tutejszej społeczności. Niech mi troll siądzie na głowie nieumytym du.hm.em! Nie muszę znać twego miana, ani tego, skąd na cudne cycuszki naszej Białej Mokoszy to zdobyłeś, ale chętnie będę cię tu częściej gościł.
– Ile to jest warte?
– W ch.hm.j – rzeczowo wycenił Bazalt. – Dziś mogę ci dać pięćdziesiąt dukatów i dobrego konia, ale masz u mnie otwarty kredyt.
Od tamtej pory dla Michaela Bloodyhorna zaczęło się bajkowe życie.
Nie chodziło tylko o to, że mógł spać w najlepszych karczmach, jeść pieczone dropie i zupę małżową z płatkami świeżego imbiru. W karczmie „U dobrego Króla Kraka” natknął się na Ironstinga. Najpierw zobaczył w jego oczach zdumienie, a potem zazdrość, kiedy pysznemu pankowi udało się oszacować jego strój i wartość dań, które czekały na niego na ławie.
Bazalt witał zawsze go z uśmiechem i jeśli w ogóle przeklinał w jego towarzystwie to jedynie z zachwytu. Na dodatek okazało się, że belihradzkie dukaty były w niektórych kręgach całkiem wymienialne.
X
Z czasem jednak przestało mu wystarczać bogactwo. Pragnął szacunku i uznania.
Rozważał kilka opcji, ale najbardziej podobała mu się wizja poślubienia księżniczki.
Kontakt do odpowiedniej wiedźmy dostarczyli oczywiście niezawodni krasnoludowie.
Musiał minąć siedem gór i siedem rzek, zanim dotarł do jej brązowej jak pierniki i mocno krzywej chatki.
Wiedźma wyglądała całkiem jak wiedźma. Miała haczykowaty nos, zapadnięte policzki i najwyżej dwa zęby, co rzucało się w oczy, zwłaszcza kiedy zalotnie chichotała.
Ciemnymi, węzłowatymi paluchami chwyciła zręcznie mieszek z zapłatą, po czym ze wzmocnionej mosiężnymi klamrami skrzyni wyciągnęła niewielki, gliniany dzban.
– To moja ulubienica – mruknęła wpychając mu naczynie w dłonie. – Mam nadzieję, że i tobie dogodzi.
Ze środka dzbana dobiegało donośne i żałosne kumkanie.
X
Jeszcze przed świtem obudził go przejmujący chłód.
Czuł, że ciało ma zesztywniałe i bał się, że runie ze skalnych stopni. Lecz to był dzień, w którym miały spełnić się wszystkie marzenia.
„Wreszcie i na mojej ulicy będzie święto” – jak mawiali ludzie w odległym Patykowie.
Po godzinie znalazł się nad Gardzielą. Przechodząc po wąskim moście zawieszonym nad głęboką na dwieście stóp przepaścią poczuł się mały i nieistotny jak pyłek.
Głęboko w dole, w wąskim, skalnym wąwozie, kłębiła się wzburzona rzeka Biała.
Skłębiona piana pryskała na wszystkie strony i osiadła na omszałych skałach. Wydawało się, że w Gardzieli czai się śnieżny demon.
Bloodyhorn przełknął rosnącą w gardle grudę strachu, przeszedł na drugą stronę przepaści i, jak zawsze kiedy tu przybywał zadarł głowę.
Na wysokiej, wapiennej skale pysznił się potężny Belihrad.
X
Gdy dotarł do karczmy w rynku, gruby i pazerny Nakon zerwał się na równe nogi i kłaniając się w pas wprowadził go do sali biesiadnej.
– Czego trzeba waszej miłości? – spytał z troską i życzliwością. – Izba z lawendową pościelą już czeka. Podać pieczeń z dzika, a może przygotować kąpiel?
– Niech będzie kąpiel – odparł łaskawie Michael Bloodyhorn. – I niech mi przyniosą waszą słynną rybną polewkę i dzban tagrydzkiego wina. Aha, i wezwij balwierza.
Nie mógł się doczekać swojej nagrody, ale nie chciał pokazać się swojej księżniczce z zarośniętą gębą i w przepoconym kubraku.
Wziął długą kąpiel, a zabiegi golibrody sprawiły, że policzki miał różowe i gładkie jak pupa niemowlaka.
Zaglądając do zwierciadła trzymanego przez usłużnego balwierza Michael szepnął:
– Całuśny jestem! Żadna mi się nie oprze!
Pozbywszy się służby wyciągnął z kosza dzbanek i ustawił na ławie. Jeszcze raz poprawił włosy i z namaszczeniem zdjął pokrywę.
Na dnie dzbana siedziała duża jak pięść, brązowa ropucha. Zwierzę miało czarne jak guziczki oczy, ale samo było dość odrażające.
Lecz jeśli marzenia wymagają ponoszenia ofiar, to prawdziwy heros nie powinien się wahać. Michael nie bawił się w żadne ceregiele. Ujął w obie dłonie rechoczącego i wyrywającego się płaza i uniósł go do twarzy.
Z bliska ropucha wyglądała jeszcze gorzej. Miała cienkie łapki, wielki brzuch i błotnisty kolor.
– Nic, to – westchnął i ucałował poczwarę prosto w pysk.
Poczuł smak mułu i stęchlizny. Po minucie czy dwóch uznał, że wystarczy. I odstawił zwierzę na ławę.
Zresztą w ropusze najwyraźniej już zachodziła przemiana. Rozbłysła wewnętrznym blaskiem, a jej skóra zbladła. Chwilę potem zaczęła rosnąć.
Michael zapobiegliwie przygotował damskie suknie i kilka pledów, żeby nie zawstydzać księżniczki, gdyby po przemianie pojawiła się nago.
Z fascynacją obserwował, jak wydłużają się członki stworzenia, oczy rozszerzają się i zapadają w oczodołach, a na środku głowy wyłania się nos.
Oblizał wargi, układając sobie w głowie przemowę, którą wygłosi by godnie przywitać nadobną damę.
Niestety, mimo że po kwadransie istota była już mocno człowiecza, nie udało mu się dostrzec w niej piękna. Niska, pulchna, ze zmarszczkami na twarzy i bulwiastym nosem…
Co gorsza, kiedy spuściła ze stołu nogi i podrapała się bezwiednie po głowie, Michael dostrzegł, że jej jasne, kędzierzawe włosy były dość mocno przerzedzone, zwłaszcza na czubku głowy.
Szybko okrył ją pledami, bardziej żeby dać sobie czas do zastanowienia niż z życzliwości.
– I co teraz pocznę ze starą, grubą i łysawą księżniczką?! – westchnął w duchu. – Ja to mam szczęście… Może chociaż włości ma rozległe… Ciekawe, ile kosztowałoby zrobienie z niej piękności?
– Witaj yyy… szlachetna pani – wydukał długo szukając jakiegoś neutralnego określenia. – To ja jestem twoim wybawcą.
Jednak zamiast spodziewanych łez, podziękowań, a może nawet uścisków (choć akurat teraz już nie miał na to ochoty), odczarowana zdobycz zarzuciła mu pled na głowę i brutalnie pchnęła go na ścianę.
Upadł i bezradnie obserwował, jak ten podstarzały facet wkłada jego portki i koszulę.
Kurcząc się i zieleniejąc widział, jak niezgrabnie wspina się na okno, a następnie na dach karczmy.
Skubaniutki! Idzie prosto do smoczego oka, pomyślał.
Czemu on jest do mnie podobny?! Mam taki sam nos i brodę!
A potem już tylko kumkał i rozglądał się za smakowitymi muchami.
A nie! Usłyszał jeszcze przeraźliwy krzyk dobiegający gdzieś z oddali:
– Aaaaaaa! Tomasz? Co ty tutaj robisz?! I gdzie jest Michał?!