W OBJĘCIACH MORFEUSZA
Byli razem. On i ona. Szczęśliwi.
Gdzie? Kiedy? Nie miało to najmniejszego znaczenia.
Później świat rozpadł się na kawałki…
RANNY PTASZEK
Sny bywają okrutne.
Jase wygrzebał się z pościeli i usiadł na brzegu łóżka. Ukrył twarz w dłoniach. Pod powiekami przelatywały mu śnione przed momentem obrazy. Nie sceny – te znikały z pamięci zbyt szybko, zbyt szybko traciły swój przewrotny sens. Obrazy. Uśmiech – szeroki, promienny. Oczy – błękitne, wyrażające więcej niż zdołałyby słowa. Słowa? Tak, były także słowa. I choć przebrzmiało już ich echo, Jase ufał, że wyrażały czułość oraz tęsknotę.
Jak co noc, były to jej słowa. Jej oczy. Jej…
– Jej uśmiech – wyszeptał Jase i załkał.
Otarł łzy i zerknął na zegarek: 6:13. Zaklął. Znowu nie przespał nawet sześciu godzin. I po co ja w ogóle nastawiam budzik? Obijając się stopami o zalegające na dywanie butelki, powlókł się do łazienki. Ulżył sobie ręką nad umywalką, wszedł do wanny i przesunął uchwyt baterii. Pomieszczenie wypełniła mgiełką pary. Ciepło odprężało, powodowało, że powieki Jase'a zaczęły samoczynnie opadać. Ocknąwszy się na samej granicy snu, pośpiesznie opryskał twarz zimną wodą. "Drzemka w trakcie kąpieli", zganiła go któregoś dnia Anna, "to niezawodny sposób na wyprowadzkę z tego świata". Jase nie zamierzał się wyprowadzać. A przynajmniej nie w ten sposób: z gołym tyłkiem i do tego na kacu. Czegoś dokonał, zanim twoja dusza opuściła świat żywych? – zapytałby go archanioł Gabriel u wrót Raju. Zwaliłem konia do umywalki, odparłby Jase.
Po kąpieli zebrał w sobie odwagę, by spojrzeć w lustro. Nie ma tragedii, osądził. Kilka sińców, niewielka opuchlizna… A przecież mogło być znacznie gorzej! "Kilka sińców" zawdzięczał wyniesionemu z rodzinnego domu szacunkowi do pieniędzy. Zeszłego wieczoru wybrał się z przyjacielem do "The Smiling Angel", najpopularniejszego klubu nocnego w Clockhill. W Midnight, jednej z czterech dzielnic miasta, gdzie mieścił się lokal, wręcz roiło się od wszelkiej maści szumowin: przestępców seksualnych, reketierów, złodziei oraz ćpunów. Fakt ten nie zniechęcał jednak clockhillskich imprezowiczów, którzy lgnęli do "Angel" niczym komary do nabiegłej krwią żyły. "A lwia część tych krwiopijców spragniona jest soków, które może zaoferować im jedynie mężczyzna!" – co Clay "Charlie" Charbonnett kilkukrotnie podkreślił, namawiając Jase'a do wspólnej eskapady.
Mimo początkowego oporu – od śmierci Anny wolał raczej unikać ludzi – Jase ostatecznie dał za wygraną.
W klubie znaleźli się kilka minut po dwudziestej. Kilka minut po dwudziestej pierwszej Jase został sam – jak zawsze podczas wspólnych wypadów, Charlie dostał to, po co przybył, i ulotnił się bez pożegnania. Jase nie miał tyle szczęścia – na jego obronę można by rzec, że niespecjalnie temu szczęściu dopomagał. Raz czy dwa zbył milczeniem zalotne zaczepki jakiejś kuso odzianej dzierlatki. Nie żeby z dziewczyną było coś nie tak: bujne rude włosy, ciało młodej bogini i "będę twoja, jeśli tylko sobie tego zażyczysz" wypisane na twarzy, ale…
Ale nie była nią…
Jase wypił jeszcze kilka piw, wypalił pół paczki papierosów, przypalając jednego po drugim, i równo o północy opuścił klub. (I pewnie wróciłby do domu bez siniaków na twarzy, gdyby właśnie w tej chwili nie dało o sobie znać jego dobre wychowanie). Zamiast na postój taksówek, skierował się na przystanek autobusowy. Piętnaście pero piechotą nie chodzi, stwierdził, chociaż w klubie z lekkim sercem wydał ponad trzydzieści.
Nie czekał długo (trzeciego z rzędu papierosa musiał wyrzucić zaledwie napoczętego). W autobusie panował gwar w niczym nie ustępujący temu ze "Smiling Angel". Tu jednak, w miejsce Micka Jaggera i Kurta Cobaina, koncert dawała ośmioosobowa grupa skinheadów. Zignorował ich – sam niejednokrotnie robił z siebie pośmiewisko w miejscach publicznych – i pogrążył się w myślach. Widok przemykających za oknem ulic hipnotyzował, przywoływał wspomnienia. W oddali zagrzmiało. Ann uwielbiała deszcz, ale bała się burzy, pomyślał machinalnie. Dokąd szłaś tamtego dnia? – rozważył już setki możliwości, lecz żadna nie wydawała się sensowna. Dokąd, Ann, dokąd?!
Spływającym po szybie kroplom zawtórowały łzy ściekające po policzkach Jase'a.
Na ziemię sprowadził go krzyk. Obejrzał się. W gronie skinheadów znajdowała się jedna dziewczyna – teraz przytrzymywana przez dwóch i bita w okolice żołądka przez trzeciego "kolegę"; pozostała czwórka dopingowała tego ostatniego okrzykami typu: "pokaż szmacie, co znaczy ból!" czy "właśnie tak, stary, naucz sukę szacunku!". Jase z zasady nie wtrącał się w cudze sprawy – zazwyczaj wynikało z tego więcej złego niż dobrego – lecz tej nocy postanowił przymknąć na nią oko. Był zły – na Charliego (jak zawsze mnie olał), ale głównie na samego siebie (znowu użalam się nad sobą niczym ostatni mazgaj!). Przede wszystkim jednak miał w czubie i czuł się niezniszczalny. Podszedł do "boksera". Bokser ryknął coś o niewtrącaniu się, Jase odkrzyknął coś niepochlebnego o matce pięściarza…
I wtedy się zaczęło.
Jako pierwsza (o słodka ironio!) naskoczyła na niego dziewczyna, w której obronie tak szlachetnie i bezmyślnie stanął. Zaraz potem posypał się grad ciosów. Ostatnia myśl Jase'a, zanim stracił przytomność, brzmiała: cholera, prawdziwy ze mnie szczęściarz – chłopcy wyraźnie przedkładają okolice żołądka ponad twarz…
Dalej były wyłącznie przebłyski. Pamiętał jak po kilku nieudanych próbach w końcu trafił kluczem do zamka drzwi frontowych swojego mieszkania. Pamiętał jak, już w sypialni, sprawdził, czy ma telefon i portfel – oraz swoje zaskoczenie, gdy okazało się, że owszem. A także przelotną myśl: nie ma co… porządne chłopaki, żadni tam złodzieje! I tyle.
– Dzięki, Clay – powiedział, wychodząc z łazienki. – To był naprawdę udany wieczór.
Parę chwil później, już ubrany i z na w pół opróżnioną puszką piwa Gray Dusk w ręku, zatelefonował do Claya Charbonnetta.
– Siemasz, wodzu! – Charlie najwyraźniej nie zmrużył jeszcze oka. – Co tam? Gdzieś to się wczoraj zgubił?
– W dupie! – warknął Jase. – Musimy pogadać.
– No nie wiem, Jay. Właśnie zamierzałem się kłaść… Możemy to przełożyć na później?
– Za pół godziny masz być w parku. – Jase rozłączył się, nie czekając na odpowiedź.
Czuł jak wzbiera w nim gniew.
Przez ostatnie siedem miesięcy zmagał się z okrutną rzeczywistością, na stan której nie mógł już w żaden sposób wpłynąć. Anna nie żyła i nie dało się nic na to zaradzić… jeśli jednak chodzi o bandę ogolonych na łyso śpiewaków… Tutaj opcji było mnóstwo, a Jason Scott przedkładał twarze ponad okolice żołądka.
PRZYJACIÓŁ POZNAJE SIĘ W BIEDZIE
Spacerując wybrukowaną dróżką, Jase przyglądał się stałym bywalcom Mobley's Park – grającym w szachy staruszkom w szarych prochowcach oraz odzianym w łachy pijakom drzemiącym na kamiennych ławeczkach – gdy niespodziewanie naszła go ponura refleksja: patrz uważnie, Jase, ponieważ właśnie tak będzie wyglądała jesień twojego życia. Staniesz się częścią Mobley's – to akurat masz jak w banku – ale raczej nie dołączysz do dżentelmenów w prochowcach. Nie, mój drogi, ludzie tobie podobni nie starzeją się z godnością! Lepiej, żebyś już teraz upatrzył sobie jakąś wygodną ławeczkę.
Ta jest całkiem niezła, zawyrokował, siadając. Widoki również niczego sobie: po drugiej stronie biegnącej równolegle do parku Caroline's Street stał zniszczony przez pożar budynek poczty. Do zwarcia instalacji elektrycznej doszło szóstego marca – dokładnie tydzień po śmierci Anny. W chwili zapalenia się przewodów, wewnątrz przebywało dwanaście osób; w porę ostrzeżeni przez syrenę alarmu, wydostali się na ulicę, wszyscy poza jedną, której drogę ucieczki odcięły płomienie. Przybyłym na miejsce funkcjonariuszom policji nie udało się niestety sporządzić rysopisu pechowej kobiety. Ocalali wydawali się być zgodni wyłącznie w jednej kwestii: nie mogła mieć mniej niż dwadzieścia i więcej niż dwadzieścia pięć lat. Dalej pojawiały się same rozbieżności. Podczas gdy jedni twierdzili, że dziewczyna miała długie jasnoblond włosy, drudzy upierali się przy wersji krótkowłosej brunetki. Gdzie jedni widzieli skórzaną torebkę, tam inni – sportowy plecak. Tu bluza, tam żakiet. Sprzeczności mnożyły się aż do chwili, gdy strażacy odnaleźli zwłoki, których stan – były niemalże doszczętnie zwęglone – z góry przekreślał jakiekolwiek próby ustalenia tożsamości denatki.
– Twoje zdrowie, Jane. – Jase otworzył butelkę Gray Dusk. – Kimkolwiek byłaś.
Śmierć w płomieniach, rozmyślał, popijając ulubiony trunek. To dopiero musi boleć! Szczęście w nieszczęściu, że Ann umarła szybko. Prawdopodobnie nie zdawała sobie nawet sprawy, że jakiś psychol przebrany za Freda Krugera właśnie podrzyna jej gardło!
– Dzień dobry. – Ciemna sylwetka zasłoniła Jase'owi widok; przestraszony, omal nie rozlał piwa. Na dobry początek dnia kolejny mandacik do kolekcji, pomyślał, uśmiechając się ironicznie. Pomylił się. Nieznajomy nie miał na sobie munduru, a dwuczęściowy garnitur od Siarga d'Lore lub Brooks Brothers. Staromodny kapelusz i oprawione okulary o lekko zaciemnionych szkłach nadawały mu wizerunek mafiosa rodem z kina lat siedemdziesiątych.
– Dzień dobry. – Jason odezwał się znacznie głośniej niż zamierzał. To przez twarz tego gościa, uświadomił sobie z niepokojem, coś jest nie tak z jego skórą.
Nieznajomy przez krępująco długą chwilę spoglądał na Jase'a zza popielatych szkieł. W końcu, gdy zdołał go już przyprawić o ciarki, rzekł:
– To wspaniały gest: wznosić toast za tych, którzy dotarli do kresu… – Uśmiechnął się, nie otwierając ust. – I bynajmniej nie przypadkowy. Do zobaczenia, idasai Scott. Niebawem. – Po tych słowach ruszył swoją drogą, pozostawiając Jasona w konsternacji.
Co u licha?!… Kim był ten gość? W życiu nie widziałem tak upiornych oczu… i ta jego skóra! Zupełnie jakby była ze szkła…
– Siemasz, mordo! – Wzniesiony po drugiej stronie ulicy okrzyk zmącił strumień myśli Jase'a. Charlie wyglądał jak przybysz z innej planety – wielki prawie jak niedźwiedź grizzly, ubrany w tę samą koszulę, w której pojechał do klubu (teraz pomiętą, z połami wystającymi ze spodni), i jaskrawożółtą kurtkę z czerwonym logiem Redstar Runners, trzecioligowej drużyny futbolowej z Sunset.
Przebiegł przez jezdnie, nie zważając na pędzące samochody.
– Przybyłem, wedle życzenia jaśnie pana! A że noc upłynęła mi bezsennie, bądź tak łaskaw i wyjaśnij mi dlaczego… O kurwa! Co ci się stało? Wyglądasz jakbyś dostał srogi wpierdol!
– Serio? – Jason Scott pojął właśnie co czują seryjni mordercy w obliczu przemożnej potrzeby.
– Opowiadaj! – Clay dosiadł się do przyjaciela. – Srogi?
– Tak, kurwa, srogi! A co? Nie widać?
– Czyli zgadłem! Chyba czas spróbować szczęścia na loterii…
– Kurwa!!!
– No, już, już… Spokojnie. Złość piękności szkodzi. Mów jak było: kto, co, jak i kiedy.
Jako że "co" nie wymagało wyjaśnień, relacjonując swoją przygodę, Jason skupił się na pozostałych trzech kwestiach.
– Mhm. – Przejęty wyraz twarzy Charliego zdawał się mieć w sobie tyle samo drwiny, co faktycznego przejęcia. – Skini, powiadasz. W Ćwiartce? – "Ćwiartka" była nieoficjalną nazwą Midnight. – W rzeczy samej, przyjacielu, odnalezienie sprawców będzie zatem tylko odrobinę trudniejsze od… zajebania całego złota z Fort Knox w świetle pieprzonego dnia!
– Dobrze się bawisz, Clay?
– Nie najgorzej, drogi Jasonie, doprawdy nie najgorzej. No dobra, przestań już zgrzytać zębami. Przecież wiesz, że ci pomogę – w miarę moich skromnych możliwości, oczywiście. Ale najpierw spróbuj przypomnieć sobie jakieś szczegóły. Blizny, tatuaże, cokolwiek.
– Tatuaże! – Ożywił się Jase. – Trzech z nich miało tatuaże!
– A widzisz! Charlie zawsze coś wymyśli. Swastyki?
– Nie. Coś jakby… ehhh, jasna cholera… jakby… kurwa! Masz coś do pisania?
– A kim ja niby jestem? Pisarzem? – Charlie zaśmiał się gardłowo. – Ale… Czekaj, czekaj. – Pośpiesznie przetrzepał kieszenie kurtki. – Mam!
– Co?
Twarz Claya Charbonnetta rozpromieniła się.
– Nina – rzekł.
– Co… Kto?
– Dupeczka, którą poznałem wczoraj w "Angel". – Odchylił głowę, żeby zademonstrować kolekcję świeżych malinek. – Tylko popatrz ile zostawiła mi pamiątek!
Jase westchnął.
– Dążysz do czegoś, Clay, czy, jak zwykle, pompujesz sobie ego moim kosztem?
– Cierpliwości, przyjacielu. Milcz i słuchaj, albowiem milczenie jest złotem. No więc, namierzyłem tę kotkę, Ninę… potańczyliśmy trochę i zaprosiłem ją do siebie… wiesz, żeby "pokazać jej swoje nagrania"… cha, cha… dupy zawsze lecą na raperów! W każdym razie, ona na to, że niestety nie jest sama i musi najpierw spławić chłopaka. "Spławiaj", powiadam ja i zamawiam taksówkę. Może po pięciu minutach czekania przed klubem, laska wychodzi na zewnątrz, opatulona kurtką swojego misiaczka! Pojmujesz? Frajer dał jej swoją kurtkę, żeby bidulka nie zmarzła w drodze powrotnej do domu! Cha, cha, cha! – Nie przestając się śmiać, Charlie wyciągnął z kieszeni szminkę. – Trzymaj, wodzu!
Jase nie skomentował opowieści przyjaciela; wziął szminkę i narysował na chodniku symbol wytatuowany na skroni jednego oraz na dłoniach dwóch innych skinheadów.
Clay Charbonnett natychmiast przestał się śmiać.
– Jay… – powiedział. – To wcale nie byli skini.
– A kto, do kurwy nędzy?
Charlie wskazał dłonią rysunek.
– To symbol Labiryntu.
– A co to niby takiego?
– Sekta.
– Coś jak Haven's Gate lub Rodzina Mansona?
– Raczej coś jak: "lepiej zapomnij, że kiedykolwiek słyszałeś tę nazwę". Nie martw się jednak! Charlie nie należy do osób, które trzęsą portkami ze strachu przed byle satanistami! A dobra wiadomość, wodzu, jest taka, że obaj znamy osobiście jednego z tych popaprańców. Co więcej: Charlie wie, gdzie mieszka nasz znajomy kultysta!
A NIGHTMARE ON DAYTIME STREET
No jasne! – Jase nie zdziwił się ani trochę, gdy Charlie podał mu adres. Przeklęta Daytime Street! Jakże by inaczej!
Na miejsce dotarli autobusem; Clay nie posiadał prawa jazdy, Jason natomiast stracił swoje kilka miesięcy temu, gdy zamroczony alkoholem przywalił prosto w słup telegraficzny… bądź drzewo (nie potrafił sobie przypomnieć, a dręczony kacem, postanowił nie pytać o ten detal podczas przesłuchania na komendzie nr 3 w Night's End).
Daytime – właśnie tędy przechadzała się Anna dwudziestego siódmego lutego, około pierwszej po południu, gdy znikąd pojawił się niezidentyfikowany mężczyzna przebrany za Freda Krugera – upiora z filmu Koszmar z Ulicy Wiązów. Zaszedł Annę od tyłu i na oczach kilkudziesięciu przechodniów wyciął jej szeroki uśmiech na gardle. Następnie, jak gdyby nigdy nic, niespiesznie oddalił się w kierunku centrum handlowego Hot & Spicy Shopping. Nikt nie zareagował. Nikt! Nawet Michael Scott, ojciec Jasona, który jechał akurat Daytime w swojej taksówce – czego Jase nie zdołał mu wybaczyć po dzień dzisiejszy.
Dokąd szłaś? – pytanie powróciło niczym natrętna czkawka; od dnia śmierci ukochanej nigdy tak naprawdę nie opuszczało Jasona. Dlaczego nie byłaś wtedy w pracy? Anna odbywała staż w Reâlein Project – instytucji zajmującej się badaniami z zakresu farmaceutyki oraz neogenetyki – i uwielbiała swoją pracę; traktowała ją wręcz jak święte powołanie i nigdy nie brała dni wolnych. Aż do feralnego dwudziestego siódmego lutego.
Gdybyś tylko poszła wtedy do pracy, gdzie byłabyś bezpieczna!
Siedziba RP mieściła się przy Arbon Avenue w Sunset, natomiast Daytime – w centrum strefy handlowej Midday. Obie lokacje dzieliła więc odległość mniej więcej trzynastu mil, a mimo to Jason wyśmiał policyjną teorię, jakoby w grę wchodziły jakiekolwiek osobiste porachunki – Ann po prostu znalazła się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Nie rozumiał jedynie, co robiła właśnie tego popołudnia we wschodniej części Clockhill. Prawdy nie znał także jej bezpośredni przełożony: "Nesei Farron była sumienną pracownicą", oznajmił Sonny Kressel, kiedy Jason złożył mu wizytę w gmachu Reâlein. "Ja natomiast drogo sobie cenię i chętnie wynagradzam zaangażowanie w Projekt. Nie powinno zatem pana dziwić, idasai Scott, że nie pytałem o przyczyny, gdy zatelefonowała do mnie z prośbą o urlop".
Dokąd szłaś, Ann? W jakim celu?
– Pobudka! – Okrzyk Claya wyrwał Jasona z zadumy. – Jesteśmy na miejscu!
Jase rzucił okiem na tabliczkę z adresem – DAYTIME ST. NR 298 – po czym przyjrzał się badawczo niedużemu budynkowi z czerwonej cegły.
– Nie wygląda mi to na siedzibę czcicieli szatana – osądził.
Charlie wzruszył ramionami, nacisnął dwukrotnie dzwonek i zapukał do drzwi. Jason tymczasem zastanowił się w jakim właściwie celu tu przyjechali. Jak to, kurwa mać, w jakim? – żachnęła się emocjonalna część jego charakteru. Żeby odpłacić sukinsynom pięknym za nadobne! Oto, kurwa, w jakim! "Oko za oko", jak nakazuje Stary Testament!
Gówno prawda! – skomentował drugi głos, ten racjonalny. Sram na Stary Testament! Nie wierzę w Jahwe, Buddę, Wróżkę Zębuszkę, ani w Świętego Mikołaja. Nie chodzi o zemstę. Jestem tu wyłącznie dlatego, że zły los odebrał mi Ann i jeśli wreszcie nie spuszczę komuś porządnego wpierdol, to tłumiony gniew wreszcie rozerwie mnie od środka!
Jakkolwiek motywacja stanowiła kwestię sporną, cel pozostawał ten sam.
– Kto tam? – odezwał się zza drzwi kobiecy głos. Znajomy głos, pomyślał Jase.
– 'Bry. – Clay starał się mówić z akcentem typowym dla mieszkańców Midday (brzmiało to co najmniej komicznie). – 'Stałem Josha?
– Kto pyta?
– St'rzy kumple ze szk'ły. – Nie było to kłamstwo; wszyscy trzej uczęszczali do tej samej szkoły podstawowej, choć nie do tej samej klasy. – D'ży Charlie i… Ralph.
Chwila ciszy upewniła Jase'a, że, owszem, zastali Josha. Usłyszeli dźwięk przekręcanego zamka. Gdy drzwi stanęły otworem, Jase mimowolnie zacisnął dłonie w pięści; rozpoznał stojącą w progu dziewczynę. Myliłem się, odnotował w myślach. Chłopcy wcale nie dyskryminują twarzy. Zestawiać moje oblicze z obliczem tej ździry, to tak, jakby porównywać pożar budynku poczty w Sunset z wybuchami nuklearnymi, które zrównały z ziemią Hiroszimę i Nagasaki.
Dziewczyna przyjrzała się Jase'owi spod nabrzmiałych, sino-żółtych łuków brwiowych.
– My się chyba znamy – syknęła i zatrzasnęła drzwi.
Nie zdążyła jednak przekręcić zamka.
Charlie szarpnął za klamkę. Dziewczyna rzuciła mu nienawistne spojrzenie i pobiegła w głąb domu.
– Josh, spierdalaj! Josh…
Clay Charbonnett odwrócił się do Jasona.
– No dalej, wodzu. Do dzieła! – Uśmiechnął się i ruszył w pościg.
Co ja tu robię? – pomyślał Jase przelotnie i pobiegł w ślad za przyjacielem.
Przebiwszy się jak taran przez zagraconą sień, wbiegli do salonu. Nigdzie nie dostrzegli uciekającej dziewczyny – musiała zbiec do kuchni lub jakiegoś innego pomieszczenia – za to nieomalże wpadli na gospodarza domu. Jeśli nie liczyć ręcznika okręconego wokół bioder, Joshua Carr był kompletnie nagi. Na jego umięśnionej piersi widniał kunsztownie wykonany tatuaż: pozbawiona wyrazu, bezpłciowa twarz umiejscowiona pośrodku zawiłego labiryntu.
– Co to, kurwa, ma być! – ryknął Josh, wodząc spojrzeniem od Claya do Jase'a. – Coście za jedni? – Nagle zawiesił wzrok na Jasonie. – Aha. Już rozumiem. Czyli… od wpierdolu się nie wymigam?
– Marne szanse, kolego. – Charlie zatarł dłonie. – Ale, oczywiście, możesz próbować. Prawda, Jay? Jay! Co z tobą?
Jason Scott nie mógł oddychać.
Fred Kruger. Objawienie spadło na niego niczym tona gruzu. Freddy pieprzony Kruger!
Pokój był dosłownie wytapetowany plakatami serii filmów o upiorze z ulicy Wiązów: A Nightmare on Elm Street, Dream Warriors, Freddy's Revenge, The Dream Master i tak dalej.
– Jay! Co ty…! Halo! Ziemia do Jase'a! Stary, co cię, kurwa, napadło?!
Jase nie słuchał; jak opętany przerzucał zawartość kolejnej szafy.
Charlie zwrócił się do gospodarza:
– A ty coś się nagle taki blady zrobił, kolego?
– Jest! KURWA, jest! – Jason Scott odwrócił się w stronę Joshuy Carra. W jednej dłoni trzymał sweter w zielono-czerwone paski, w drugiej gumową maskę. Oczy płonęły mu żądzą mordu.
Josh Carr postąpił krok w tył i, potknąwszy się, klapnął na fotel.
– Ty… – zająknął się. – Ty jesteś Jason?…
Na twarzy Charliego wykwitł nagle wyraz zrozumienia, który po sekundzie zmienił ją w oblicze mordercy.
– To on, Jay? To ten skurwysyn zabił Ann?
Joshua Carr dosłownie wtopił się w fotel.
– Musiałem! – Jego głos przypominał mysie piski. – Dla Alice! Ona… ona nie żyła! A Will powiedział, że jeśli… że muszę… że jeśli chcę, żeby Alice znowu żyła… muszę…
Jase miał dość tego bełkotu. Skoczył na Josha, mając w głowie tylko jedną myśl: zabić! Wstąpiła weń jakaś nieprawdopodobna moc, zmieniając pięści w kamienie! Uderzał szybko i bezlitośnie, przed oczami widząc twarz ukochanej: jej lśniące blond włosy, błękitne oczy, jej policzki, jej usta. Jej uśmiech.
– Jay! Uważaj! – krzyknął za jego plecami Charlie, jednak owładnięty furią Jason nie pojął znaczenia słów przyjaciela. Nie dostrzegł zagrożenia, aż do momentu, kiedy odczuł jego skutki: po jego plecach rozlał się ból tak potężny, jakby ugodził w nie piorun. Upadł. W tej samej chwili kolejny grom przywalił mu w twarz. Nie! Myśli Jasona stały się jasne, mimo eksplodujących wskroś ciała nowych ognisk bólu. Żaden grom. To but. A raczej buty. Josh miał więcej gości, albo ta łysa kurwa z twarzą jak po dwunastu rundach w ringu z Rockym Balboa pobiegła po wsparcie. A teraz mnie kopią… i będą kopać aż w końcu przestanę oddychać… Co on mówił? Dla Alice? Jakiej Alice? Will powiedział mu, że musi… Że musi co? Zabić Ann? Co za Will? O co tu, do jasnej cholery, chodzi? Stracił przytomność, przekonany, że nie będzie mu dane poznać odpowiedzi na żadne z tych pytań.
Mylił się.
NIESPOKOJNE DUCHY
Sen powrócił.
Dopiero w jego trakcie, Jase zdał sobie sprawę – przypomniał sobie – że jest to wciąż ten sam sen. Że powraca on niemal co noc od śmierci Anny, pastwiąc się nad śniącym, karmiąc się jego rozpaczą niczym wampir krwią uwiedzionej ofiary. Uwiedzionej… tak… bowiem sen ów robił coś jeszcze: każdej nocy uwodził Jasona, podbijał i ranił jego serce. Ponieważ sen ów ukazywał mu…
Anna siedzi przy kuchennym stole. Uśmiecha się tym swoim szczególnym uśmiechem, który zdradza Jasonowi, że jego ukochana rozstrzyga w myślach jakiś frapujący ją dylemat.
– O czym myślisz, kochanie? – pyta Jase.
– O niczym – kłamie Anna, co Jason natychmiast wybacza, gdy dziewczyna posyła mu buziaka. – Spóźnisz się, miśku.
Jase patrzy na zegarek. Zegarek jest niewyraźny, jakby widziany przez brudną szybę. Czerń. Pulsująca czerń! – przebiega Jasonowi przez myśl bez wyraźnego powodu: w kuchni jest jasno. Nieprawda! – szept płynie gdzieś z podświadomości. To iluzja. Jest czerń. Tylko czerń. Lepka i pulsująca!
– Mam jeszcze kilka minut – kłamie tym razem Jase i również śle ukochanej całusa.
Anna marszczy brwi.
– Jasonie Scott! To twój pierwszy dzień! Marsz się ubierać. Już! I załóż koszulę. Masz dzisiaj wyglądać jak człowiek!
– Yes, ma’am! – Jason staje na baczność i salutuje.
Anna śmieje się. Dla Jase'a ten śmiech jest jak muzyka. Podchodzi do ukochanej, łapie za nadgarstek, pomaga wstać. Całuje. W usta, w płatki uszu, w szyję. Ściąga z niej bluzkę. Ann spogląda mu w oczy. Uśmiechając się zalotnie, zwilża dłoń językiem i zaciska pięść na boleśnie naprężonym członku Jase'a.
– Mamy mało czasu, miśku – zachęca. – Nie marnujmy go dłużej. Wejdź we mnie! Teraz! Szybko!
Jase posłusznie ściąga bokserki. Zdziera z Anny spódnicę. Nie założyła majtek! – spostrzega, pijany z pożądania, które wzmaga się jeszcze, kiedy nogi ukochanej oplatają mu biodra. Czerń… tylko czerń… – znowu słyszy tajemnicze słowa, milkną jednak, gdy Ann napina mięśnie i przyciąga go ku sobie.
– Nie powstrzymuj się, skarbie. Nie powstrzymuj się i dojdź we mnie. Teraz! Już! Proszę… – krzyczy Anna; napierając łydkami na pośladki Jasona, narzuca mu tempo. – Teraz, skarbie, teraz!!!
Jase wchodzi w ukochaną po raz ostatni – mocno, wręcz brutalnie. Ich głosy łączą się w ekstatycznym krzyku. Świat zdaje się płonąć, lecz płomień ten szybko gaśnie, wypala się i jest już tylko…
Leżą obok siebie na blacie kuchennego stołu. Wyczerpani, lecz szczęśliwi.
Jest już tylko…
– Kocham cię – mówi Jason. Szczerze, z głębi serca.
…pulsująca i lepka…
– Ja ciebie też kocham – kłamie Anna.
…nieskończona czerń Labiryntu.
LABIRYNT STRACHU, LABIRYNT NADZIEI
Gdzie ja, do cholery, jestem?
Pomieszczenie robiło wrażenie niewielkiego – rozmiarów celi więziennej – lecz Jason nie był wcale przekonany, że jest tak w istocie. Otaczające go ściany pęczniały i rozkurczały się, niczym płuca, przybierając naprzemiennie solidną postać grafitu, oraz breji – czarnej i gęstej jak ropa naftowa. One się naprawdę poruszają! – Jase zadrżał; miał wrażenie, jakby po całym jego ciele biegały setki mikroskopijnych robaków. No pięknie, idasai Scott! Widzimy żywe ściany, tak? A co pan powie na dłuższe wakacje w naszym miłym pensjonacie? Mamy tu całe mnóstwo atrakcji: sympatyczną, zawsze uśmiechniętą obsługę; pozbawione stresujących widoków pokoje; tyle kolorowych pigułek, ile dusza zapragnie; a do tego ogromny wybór niezwykle gustownych kaftanów.
Pośrodku pomieszczenia – zakładając, że istniało w tym miejscu coś takiego jak środek czegokolwiek – stał szklany stół o kwadratowym blacie. Jason zajmował jedno z dwóch ustawionych przy nim krzeseł (także szklanych). Drugie pozostawało wolne, ale Jase przeczuwał, że nie na długo. I bał się. Skoro znajduje się tu drugie krzesło, to musi na kogoś czekać. Nie łudził się bynajmniej, że chodzi o Claya Charbonnetta.
Gdzie ja jestem?
Spojrzał na wyświetlacz telefonu. Znowu ci go nie ukradli! – usłyszał w głowie głos Charliego. Zaiste, wodzu, jesteś w czepku urodzony!… Zamknij się! – zawył na przyjaciela w myślach, choć zdawał sobie doskonale sprawę, że to objaw szaleństwa. Coś było nie tak z jego telefonem. Gdziekolwiek Jason się w tej chwili znajdował, nie łapał tu zasięgu. Bardziej trapiło go jednak odkrycie, że wszystkie odmierzające upływ czasu aplikacje, jakie miał zainstalowane w pamięci smartfona, zatrzymały się na godzinie 8:11 – poza tym urządzenie wyglądało na w pełni sprawne.
Zamknął oczy. Wsłuchując się w bicie serca, pozwolił myślom dryfować.
Rozmyślał o ciągu wydarzeń, które zawiodły go do tego miejsca: drugi wpierdol, a nie minęła nawet doba! Kto jak kto, ale ten Jason Scott to dopiero umie nawiązywać nowe znajomości! Taki już z niego towarzyski skurczybyk!;
o prześladującym go śnie, którego szczegóły tym razem tkwiły jak żywe w pamięci: dwudziesty siódmy lutego, szybki numerek na kuchennym stole… wtedy właśnie widziałem Ann po raz ostatni. Dlaczego to zawsze jest ten sam sen? Co go wywołuje? Wyrzuty sumienia? A może chodzi o coś więcej? O coś, co przeoczyłem na jawie?;
o Clayu Charbonnecie: co dzieje się z Charliem? Czy on też znajduje się w podobnym pokoju?
O odkryciu, jakiego dokonał w domu Joshuy Carra, nie chciał myśleć – nie teraz, kiedy nie miał akurat pod ręką nikogo, kogo mógłby udusić.
– Witam ponownie, idasai Scott.
Jase otworzył oczy.
Ten sam garnitur à la lata siedemdziesiąte, ten sam kapelusz z szerokim rondem, te same oprawione okulary o popielatych szkłach.
– Will. Nie mylę się?
Mężczyzna w garniturze dosiadł się do stołu. Jego osobliwie cienkie usta ułożyły się w idealnie symetryczny półksiężyc.
– Gdzie jestem? – zapytał Jase. – I kim ty jesteś? Gdzie jest Clay? Co zamierzacie z nami zrobić?
– Nieliczni, którzy posiadają szczątkową wiedzę o istnieniu tego miejsca, nazywają je Labiryntem. Trafne określenie, gdy wziąć pod uwagę, że właśnie tu przeplatają się wszystkie Królestwa nazywane przez ludzi wszechświatami. Co do mojej osoby, to powiedzmy, że pełnię funkcję stróża, którego zadaniem jest pilnować, by żaden podróżnik nie przekraczał nieupoważniony bram łączących ze sobą owe światy – tłumaczył tajemniczy mężczyzna. Jason wpatrywał się w jego oczy. Nie pomylił się wcześniej; ani trochę nie przypominały ludzkich. Poruszały się, jednak Jase nie mógł się oprzeć wrażeniu, że są narysowane. Cała twarz tego popaprańca jest rysunkiem naniesionym na szklaną powierzchnię… – Twojemu przyjacielowi nic już nie grozi – mówił dalej Will. – Ocknął się nieco poturbowany i udał prosto do najbliższego pubu. Wątpię, by jutro pamiętał cokolwiek z dzisiejszych wydarzeń.
– Labirynt? Nieliczni? – Jase ściągnął brwi. – Tacy jak Joshua Carr?
Mężczyzna w garniturze parsknął śmiechem. Rechotał donośnie, a mimo to jego przypominające skaleczenie usta pozostawały zamknięte. Chryste! – Jase ponownie poczuł jak przechodzą go dreszcze. On nie otwiera ich również wtedy, gdy mówi! Jak to możliwe? Jakim cudem słyszę jego głos?! Skąd ten głos się wydobywa?!
– Josh jest nikim – rzekł Will. – Zaledwie marionetką, która wielbi sznurki, chociaż nie ma pojęcia, kto za nie pociąga.
– A ty jesteś pieprzonym lalkarzem?! – rzucił Jase oskarżycielskim tonem. – Tym, który kazał mu…
– Nieważne, co mu kazałem. – Will wszedł Jasonowi w słowo. – Ważne jest to, idasai Scott, co Josh dostał ode mnie w zamian. Podarunek, który zamierzam zaoferować i tobie… o ile zgodzisz się pełnić rolę mojego emisariusza w Clockhill.
Słowa Joshuy Carra powróciły nagle tak wyraźne, jakby sam ich autor szepnął je Jase'owi do ucha: "Will powiedział, że jeśli chcę, żeby Alice znowu żyła…".
– Kim jest Alice?
– Więźniem Labiryntu. Jak my wszyscy. Podróżnikiem, który dotarł do kresu i powrócił do początku.
Jase z trudem powstrzymał się, by nie uderzyć pięścią o blat stołu; nie cierpiał zagadek.
– Umarła i wróciła zza grobu? To chcesz powiedzieć?
– Tak… Chyba można to ująć w ten sposób.
– Pieprzysz! – Jason nie wytrzymał i grzmotnął o stół.
Pomieszczenie, dotąd spowite półmrokiem, pociemniało raptownie. Ściany, wijąc się niby tysiące smoliście czarnych węży, pomknęły ku sobie z zawrotną prędkością. Jason wstrzymał oddech; był przekonany, że serce lada chwila wyskoczy mu z piersi.
Bał się. Groza wypełniała każdy cal jego ciała, zakleszczyła szpon wokół duszy.
Bał się. Całym sobą, tak jak jeszcze nigdy w życiu.
Bał się. Ale jednocześnie…
Uwierzył?
W końcu, jeśli to sen, to przecież nic nie ryzykuję. A jeśli nie to…
Zmrużył powieki, przez chwilę głęboko oddychał, uspokoił się. Kiedy na powrót je otworzył, ciemność była z powrotem na swoim nieokreślonym, lecz już nie tak bliskim miejscu.
Jeśli to nie jest sen…
Wiara rozpaliła iskrę nadziei.
Jase zapomniał o Alice. Zapomniał o Joshu i kostiumie filmowego upiora. Zapomniał o dręczącym go śnie i wywoływanym przezeń uczuciu niepokoju. Zapomniał o Clayu. Oczyścił umysł; przed oczami i w sercu miał wyłącznie obraz Anny.
– Możesz… – zawahał się. – Możesz sprawić, że ktoś mi bliski także wróci do początku? Powróci zza grobu? Właśnie taki podarunek masz na myśli?
WIELKI DZIEŃ JASONA SCOTTA
Niekiedy, gdy był już bliski zaśnięcia, Jase zrywał się z łóżka, rozbudzony przez irracjonalne wrażenie, że spada w jakąś nieznaną czeluść. Teraz doświadczał czegoś bardzo podobnego, tyle że uczucie spadania ciągnęło się w nieskończoność, a Jase się nie budził.
Zanim oplotły go macki ożywionej ciemności, zadał swemu rozmówcy jeszcze dwa pytania: "Na czym będzie polegała moja nowa rola?" oraz, po krótkim wahaniu, "Czyja twarz znajduje się pośrodku Labiryntu?". Nie uzyskał odpowiedzi na żadne. A teraz spadał; zagłębiał się w mroku usianym miriadami lśniących cekinów.
Czy to gwiazdy? Cóż to za niezwykłe miejsce? Nadal znajduję się w Labiryncie, czy raczej w szpitalnym łóżku, podłączony do aparatury podtrzymującej życie? Bądź co bądź, okładali mnie aż miło, a w podobnej sytuacji o uraz mózgu nietrudno. Czy to właśnie tak wygląda? Ostatni film wyświetlany na wszystkich ekranach w uszkodzonym centrum dowodzenia? Tak, zapewne tak. Przecież, tuż zanim kumple przyszli mu w sukurs, Josh wspominał coś o Alice… Alice in Wonderland? Labirynt? Niewykluczone przecież, że to moja osobista, wyimaginowana w śpiączce, wersja krainy leżącej po drugiej stronie lustra.
A może umarłem i doświadczam jakiejś formy życia pozagrobowego?
A może…
Upstrzony jasnymi punkcikami mrok niespodziewanie zapłonął rażącą w oczy bielą. Jason zmrużył powieki; w tym samym momencie martwa cisza rozbrzmiała natłokiem nachodzących na siebie dźwięków: rozmów, kroków, warkotu silników, pisku klaksonów samochodowych.
Co, do jasnej?!…
Stał na tyłach restauracji "One-Eyed Pirate", gdzie dwudziestego siódmego lutego rozpoczął pracę kelnera. W dłoni trzymał do połowy wypalonego malrboro. Sięgnął do kieszeni po telefon. Wybrał połączenie z numerem Charliego.
– Halo, halo, wodzu! – usłyszał w głośniku. – Jak tam twój wielki dzień?
– Mój wielki… Co?
– Co, co? Jak ci idzie robota, pytam. Zresztą, pogadamy później. Mam tu dzisiaj urwanie głowy. Audyt. Wszyscy robią po gaciach. To jak? Osiemnasta?
– Ee…
– No, to do zobaczyska, mordo. Jeszcze raz gratuluję. Strzałeczka.
Jason miał już chować telefon z powrotem do kieszeni, gdy jego uwagę przykuła wyświetlona na ekranie data: 27 lutego. Chryste! Przecież to niemożliwe! Wstrzymując oddech, zerknął tym razem na godzinę: dochodziło południe.
Ann!
Josh Carr, jeśli to faktycznie on był sprawcą morderstwa, dopadł Annę około trzynastej.
Czy to znaczy, że ona… Że Ann wciąż żyje?!
Pośpiesznie wybrał kolejny numer.
– Witaj, synu. Jak ci upływa pierwszy dzień w nowej pracy?
A DOOR TO NOTHINGNESS
Jason wyskoczył z taksówki zanim ta zdążyła się na dobre zatrzymać. Michael coś za nim krzyknął, lecz Jase to zignorował. Brakowało czasu na wyjaśnienia. Zresztą, co miałby niby powiedzieć? Że cofnął się w czasie o siedem miesięcy i ma zaledwie kwadrans, żeby uratować swoją dziewczynę przed przebierańcem-psychopatą?
Obijając się o przechodniów (Skąd tu tyle ludzi o tej porze? Do jasnej cholery, czy w tym mieście mieszkają sami bezrobotni?!), na wpół szedł, na wpół biegł chodnikiem wzdłuż Daytime Street. Wodząc nerwowo wzrokiem, wypatrywał Anny. Oraz Joshuy Carra, ubranego w pasiasty sweter oraz gumową maskę Freda Krugera.
Nagle przystanął.
Ann!
W pierwszym odruchu chciał podbiec, przytulić ją, ucałować. Powstrzymał się jednak. Powiódł wzrokiem dookoła; nigdzie nie dostrzegł postaci w kostiumie. Anna, przynajmniej chwilowo, była bezpieczna. Dokąd szłaś, Ann? Nękające go pytanie powróciło, domagając się odpowiedzi. Czy to ważne?! – zaatakował sam siebie. Naprawdę zamierzasz zaryzykować jej życie, żeby się przekonać? Dlaczego po prostu nie podejdziesz i nie zapytasz? Znał odpowiedź i zebrał w sobie odwagę, aby się z nią zmierzyć: Bo skłamie. Jeszcze raz rozejrzał się za Joshem. Nic. Ani śladu Freddy'ego. Rzucił okiem na zegarek: 12:55. Był rozdarty. Pójdę za nią, zadecydował, idąc sam ze sobą na kompromis. Ale będę trzymał się blisko, żeby w razie czego wkroczyć do akcji.
Czuł się głupio, śledząc swoją ukochaną niczym prześladowca z jakiegoś tandetnego kryminału. Upłynęło kolejnych piętnaście minut. Wciąż nic się nie działo. Gdy zaczął już ponownie wątpić w realność sytuacji (sen, tak, to musi być sen), Anna zatrzymała się naprzeciw znanego mu wyłącznie z opowieści klubu "A Door to Nothingness". Wymieniła uśmiechy z mężczyzną pilnującym wejścia, naturalnie, jakby łączyła ich długoletnia przyjaźń, po czym wyciągnęła z torebki jakiś niewielki przedmiot.
Maska, w stylu tych noszonych na balach epoki wiktoriańskiej, skrywająca jedynie górną część twarzy. O co tu, do cholery, chodzi?
Anna weszła do klubu. Jason spojrzał na siebie krytycznie. Oczywiście! Mój wielki dzień! Był ubrany w piracki kostium kelnera z "One-Eyed". Raz kozie śmierć! – pomyślał i podszedł do wykidajły.
– Pana godność?
– Carr. – Nazwisko Josha padło z ust Jase'a automatycznie. – Joshua Carr.
Odźwierny przejrzał listę gości i zwrócił się do Jasona.
– W imieniu właściciela witam w "Door", idasai Carr. Zapraszam do środka.
CORAZ BLIŻEJ PRAWDY
– Ahoj, przystojniaku.
Jason zaniemówił. Rozpoznał dziewczynę, mimo że tym razem rysów jej twarzy nie pokrywała opuchlizna. Muszę stąd spadać… – przeszło mu przez myśl, upomniał się jednak: przecież ona mnie nie zna. Jeszcze nie. Uspokoiwszy się, zauważył, że w przebraniu wiedźmy z disnejowskiego filmu Śpiąca Królewna, dziewczyna wcale nie wydaje mu się już tak ohydna jak tego dnia, gdy okładała go pięściami w autobusie nocnym. To przez ten rogaty kaptur, pomyślał. Zasłania łysinę.
– Cześć. – Przypomniał sobie imię nadane mu ad hoc przez Claya, zanim wtargnęli do mieszkania nr 298 na Daytime. – Jestem Ralph.
– Kayden. – Dziewczyna zwilżyła usta językiem. Oczy miała szkliste, spojrzenie nieobecne.
Naćpana po uszy, pomyślał Jase. Zapewne jak większość gości.
Jego obawy odnośnie przebrania z "One-Eyed" rozwiały się, kiedy tylko przestąpił próg klubu. Wszystko wskazywało na to, że trafił w sam środek imprezy kostiumowej w wydaniu półświatka z czterech stron Clockhill. No jasne! Kto spodziewałby się mafijnego wiecu w centrum Midday?! Oczywiście – wyłącznie zaproszeni. Z pogardą przyjrzał się grubasowi przebranemu za Charliego Chaplina. Christopher MacDrake, szef clockhillskiej policji, klepnął właśnie w tyłek przechodzącą obok hostessę. Na niesionej przez dziewczynę tacy piętrzyły się kolorowe tabletki; MacDrake, bez choćby cienia krępacji, poczęstował się kilkoma z nich. Jase zapragnął wepchnąć mu do gardła ich resztę. W jednej chwili stało się dla niego jasne, dlaczego Jon Finch, detektyw prowadzący dochodzenie w sprawie zabójstwa Anny, nie wspomniał w swoim raporcie choćby słowem o toczącej się właśnie imprezie.
– Może postawisz mi drinka? – Głos przebranej za Maleficent dziewczyny rozproszył morderczą fantazję Jase'a.
– Chętnie – odparł. – Posłuchaj, Kayden. Wiesz może, gdzie znajdę Joshuę Carra?
– Szukasz mojego braciszka? Pewnie! Chodź ze mną.
MUR
Była tam. Z NIM!!!
Kayden skrzywiła się z niesmakiem.
– Kocham brata, chociaż nie ukrywam, że często zachowuje się jak pieprzony idiota. Alice… znasz Alice? Zresztą nieważne. To naprawdę świetna babka. Niestety dla niej, na śmierć zabujana w Joshu. Myślę, że gdyby przyłapała go teraz z tą blond cizią, to wykastrowałaby go ma miejscu.
Jase cały dygotał.
– Jak długo to już trwa?
– Z Alice?
– Nie!
Kayden zastanowiła się chwilę.
– Jakiś rok. – Naćpana, nie miała oporów przed zdradzaniem cudzych tajemnic. – Może trochę dłużej. Zazwyczaj spotykają się po kryjomu niczym para napalonych dzieciaków. Josh… on nie jest aż takim sukinsynem. Kocha Alice, nie mam co do tego wątpliwości, ale jest… no, cóż… tylko facetem, a ta suka…
– Anna!
– Ano, faktycznie. – Kayden przewróciła oczami. – Tak właśnie ma na imię. Anna. I jedno trzeba suce przyznać: piekielnie gorący z niej towar! Zupełnie jakby wyskoczyła z okładki jakiegoś świerszczyka. Wiesz, że podobno ma faceta? Takie zawsze kogoś mają. Gość pije, ćpa, czy coś w ten deseń. Nasz ojciec, mój i Josha, też pił. I chyba właśnie to ich do siebie zbliżyło. Alice to zupełnie inna bajka. Dziewczyna z porządnego domu. Joshy nigdy nie potrafił z nią rozmawiać o tych sprawach. A ta cała Anna… Od razu widać, że to suka po przejściach. Wysłucha, zrozumie. Chociaż, jeśli mam być szczera, to podejrzewam, że więcej się pieprzą niż rozmawiają…
Mówiła dalej. Jason przestał słuchać. Obserwował Joshuę Carra i siedzącą na nim okrakiem Annę. Josh miał na sobie pasiasty sweter Freda Krugera – ten sam, który Jase widział w jego mieszkaniu – gumowa maska leżała na stole, obok drinka i trzech ścieżek koki. Wyglądał na spiętego. Rozglądał się na boki. Anna przeciwnie: całowała go namiętnie po szyi. Nagle, kładąc dłoń na kroczu kochanka, wyszeptała mu coś na ucho. Josh rozpogodził się i nałożył maskę.
Jase zacisnął pięści i ruszył. Nie zdołał jednak wykonać nawet trzech kroków, gdy akcja rozgrywającego się na jego oczach spektaklu nabrała nagle rozpędu.
– Ty skurwysynu!!! – wydarła się młoda, śliczna dziewczyna o piwnych oczach i lśniącej od brokatu kruczoczarnej czuprynie.
– Alice! – jęknął Josh, zrzucając z siebie Annę. – Alice, czekaj! Nie! Co robisz?! Alice…
Serce zakołatało Jasonowi w piersi. Był w pełni świadomy, że wydarzenia toczą się w nieprawdopodobnie szybkim tempie, a mimo to miał wrażenie jakby nałożono na nie hollywoodzki efekt slow motion. Krótkowłosa dziewczyna, chwyciwszy garść tabletek, wepchnęła je sobie do ust. Josh pobiegł, rozbijając się o gości klubu. Lecz Alice zdążyła już pogryźć narkotyk i popić go coca-colą; zadrżała i opadła bezwładnie w ramiona Josha, który powoli i delikatnie położył ją na posadzce. Sam przyklęknął obok. Na przemian szukał pulsu dziewczyny i wzywał pomocy: "Dzwońcie! Kurwa, ludzie, przestańcie się gapić i dzwońcie! Niech ktoś wezwie pogotowie".
Nikt nie dzwonił. Nikt nie wzywał.
Jason odszukał wzrokiem Annę; wycofywała się w kierunku wyjścia.
Pobiegł. Dogonił ją. Zatrzymał.
Wydawała się zaskoczona.
– Jason? Co ty tu robisz?!
Bał się – naprawdę cholernie się bał! – że gdy wda się w dyskusję, to coś może w nim pęknąć. Że nie wytrzyma i.. zabije ją. Zabije Ann. Było już niestety za późno na odwrót.
– Dlaczego mi to zrobiłaś?!
Oblicze Ann uległo zmianie: nie wyglądała już na zaskoczoną czy choćby przejętą. Jason, ku swemu przerażeniu, dostrzegł w jej oczach zniecierpliwienie. I coś jeszcze. Coś głębszego. Coś, co zraniło go bardziej niż zdrada.
Wstręt.
Anna wpatrywała się w niego z obrzydzeniem; jakby oglądała potrącone przez samochód truchło bezpańskiego kundla.
– Ty chyba naprawdę jesteś tak tępy jak twierdzą twoi kumple.
– Moi kumple? – Jase czuł, że jego złość jest pomału wypierana przez inne uczucie.
– Choćby Charlie. Albo…
– Dlaczego, Ann! – przerwał jej. – Powiedz mi dlaczego!
Westchnęła, zirytowana, jakby tłumaczyła coś oczywistego niezbyt lotnemu dziecku.
– Miałam już serdecznie dosyć muru, który wokół nas wzniosłeś, odgradzając mnie od reszty świata, podczas gdy sam szlajałeś się z kumplami, kiedy tylko naszła cię na to ochota. Dosyć martwienia się o przyszłość. O to, kto zarobi na utrzymanie rodziny. Oraz o to, czy moje dzieci będą bezpieczne przy człowieku pijącym piwo częściej niż wodę.
Kocham cię, Ann – chciał wyznać, powstrzymał się jednak; pojął, że to bez sensu.
– Ale.. dziś rano… przecież kochaliśmy się…
– Nie sprawiło mi to przyjemności. Nie sprawia już od dawna. Dlatego prosiłam, żebyś się pośpieszył.
Zabolało. Jak cholera.
– Gdybyś wiedziała…! – jęknął. – Gdybyś wiedziała, co dla ciebie zrobiłem! Josh… on… on cię zabił! Kurwa, nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo cierpiałem! Przez siedem miesięcy! Siedem pieprzonych miesięcy, Ann! Bo ten chuj cię zabił! Ale ja to zmieniłem… nie wiem jeszcze jak, ale to zmieniłem i…
Spoliczkowała go.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale brzmi to żałośnie. Wykasuj mój numer.
Odwróciła się i wyszła z klubu.
Jase zamarł. Gniew nakazywał mu wrzeszczeć, rozpacz – usiąść gdzieś w kącie i płakać. Obie potrzeby były naglące, lecz jedna nie potrafiła wyprzeć drugiej. Stał zatem. Pokonany, upokorzony, niezdolny do ruchu.
– Niezła impreza.
Rozpoznał ten głos. Odwrócił się. Zacisnął dłonie na kołnierzu mężczyzny w garniturze.
– O co tu, kurwa mać, chodzi?! – Nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
– Spokojnie, idasai Scott. Usiądźmy. Napijmy się. Porozmawiajmy.
SIEDZIELI, PILI, ROZMAWIALI
– Dlaczego Josh jej nie zabił? Tam, na ulicy?
– Nie miał powodu. Jeszcze. Teraz już ma.
– Zrobiłeś z nim to samo, co ze mną, prawda? Cofnął się w czasie, aby nie dopuścić do śmierci Alice? Żeby zapobiec temu, zabijając Annę zanim pojawi się w klubie?
– Dopiero się cofnie… A ty gdzie! Siedź! Nie zdążysz go powstrzymać.
– Ale…
– Siadaj! To już przesądzone.
– Dobra. Cholera! Wytłumacz mi coś jeszcze, bo jednego nie mogę zrozumieć. Czemu Josh posunął się… czy raczej: dlaczego posunie się do morderstwa? Przecież, skoro wie już, że w klubie pojawi się Alice, to może przenieść się w czasie i spławić Annę zanim zostanie przyłapany na zdradzie. Załatwić całą sprawę bez przelewania krwi!
– Owszem, może. Lecz wybierze inną drogę. Niewykluczone, że pragnie spławić Annę ostatecznie.
– Nie może tego zrobić! Gdyby próbował, powstrzymałbym go!
– Zrobi to. Niebawem wyruszy w swoją podróż i zabije Annę. To nieuniknione.
– Jeśli tak, co wtedy stanie się ze mną? Przecież byłem na Daytime w momencie, kiedy powinno dojść do morderstwa, i widziałem, że nic się nie stało. Widziałem również jak Anna wychodzi z klubu cała i zdrowa! Co więc stanie się ze mną, gdy Josh wprowadzi już w życie swój zamiar? Po prostu zapomnę o wszystkim? Przestanę istnieć? Znowu cofnę się w czasie? Rzeczywistość rozerwie się na dwie niezależne od siebie wersje jak w teorii równoległych wszechświatów, czy innym uczonym gównie?
– Kontinuum czasoprzestrzenne nie rozszczepia się z tak błahych powodów jak śmierć kilku nic nie znaczących istot. Zwłaszcza gdy mowa o ludziach.
– Zatem… skoro ja ocalam życie Anny, a Josh ratuje życie Alice, i oba te zdarzenia faktycznie mają miejsce, mimo że wzajemnie się wykluczają… która z nich żyje, a która jest martwa? Przecież nie mogą obie żyć i być martwe jednocześnie!
– Przyznaję, to nieco kłopotliwe. Rzeczywistość ma jednak swoje sposoby na radzenie sobie z podobnymi dylematami.
PRZED POCZTĄ
– Mamo! Mamo!
Harriet Stowe pogładziła córkę po włosach.
– Słucham cię, skarbie?
Pięcioletnia Angie przytuliła pluszowego misia. Maskotka była okopcona, ale poza tym nie ucierpiała, gdy na poczcie rozpętał się pożar.
– Ta pani migała.
– Co masz na myśli, kochanie? – Bill, ojciec Angie, przykucnął obok córki.
– Raz była taka a raz taka. Miała żółte włosy, a później miała czarne włosy. A później znowu żółte. I znowu czarne. No, migała!
Państwo Stowe spojrzeli po sobie, następnie zwrócili wzrok w stronę policjanta.
– Dzieci i ich fantazja. – Uśmiechnął się pan Stowe przepraszająco.
Policjant odkaszlnął. Nie odwzajemnił uśmiechu.
– Więc… Jak wyglądała ta pani, według państwa?
– Oczywiście, była blondynką – zapewnił Bill.
– Ależ mylisz się, mój drogi. – Harriet zwróciła się do męża. – Jestem pewna, że była brunetką.