Pewne rzeczy wymagają pewnych poświęceń. Pewne prawdy skrywają w sobie mniejsze prawdy. Żeby je dostrzec, trzeba mieć otwarty umysł. Nie zmienisz prawdy, bo prawda jest prawdą i pozostaje niezmienna, chyba że zmieni sama siebie. Jeżeli prawda zmienia samą siebie, to jej przychodzi decydowanie o własnej prawdziwości. To ona kształtuje prawdziwość dookoła siebie, prawdziwość, której nie można zmienić, ale może zmienić sama siebie.
Tiberus Neolan "Człowieczeństwo Maszyny" rok 2078
Zamknął książkę z cichym westchnięciem. Byli już tutaj przynajmniej od kilku dobrych godzin, szukając tej jednej, konkretnej. Magazyn był zapuszczony, a zapach stęchlizny unosił się w powietrzu, jak gdyby nie miał nic innego do roboty. Szereg okien pod dachem ledwo co było w stanie wpuścić chociaż odrobinę światła do środka.
– Nic nie rozumiem z tego bełkotu – wymamrotał dziesięciolatek, wbijając swoje orzechowe spojrzenie w swojego starszego brata. Poprawił czapkę prasową na głowie. Była zdecydowanie zbyt duża i non stop zsuwała mu się na czoło – To ty jesteś dobry w takie klocki, nie ja – rzucił książkę w jego stronę, a białowłosy chłopiec, oparty o ścianę magazynu złapał ją – wymyśliłeś sobie projekt, a dopiero teraz szukasz lektury?! I to TUTAJ?! – w jego głosie brzmiało wszystko naraz, zmęczenie, znudzenie, irytacja. Może i nawet coś więcej.
– Marty ma rację, jesteśmy tutaj może z cztery godziny i póki co znaleźliśmy tylko śmiecie. No wziąłbyś nam powiedział czego konkretnie potrzebujesz? – Do lamentowania dołączył się kolejny chłopiec. Strzepał ze swoich lokowanych, ciemnych włosów kurz. Stał na taborecie, próbując sięgnąć czegoś, co zdecydowanie było poza jego zasięgiem ręki. Po pomieszczeniu rozległo się jego stękanie, gdy ze wszystkich sił próbował chwycić książkę, znajdującą się na samym tyle regału. Dosłownie chwilę potem dwójka braci usłyszała jedynie głośny plask o podłogę.
Białowłosy pokręcił głową z politowaniem, patrząc jak jego przyjaciel rozmasowuje sobie pośladki.
– Już wam mówiłem, to nawet nie musi być książka – kartkując „Człowieczeństwo Maszyny” zmarszczył brwi. Nie było to coś, co by planował znaleźć, jednak treść dzieła Tiberusa wydawała się mu intrygująca. Tym bardziej, że dotyczyła ona czegoś, co działo się w Starym Świecie – Potrzebuję informacji na temat Starego Świata, maszyn i ich programowania – więc braciszku – spojrzał na Marty’ego swoimi czerwonymi oczami. Wiedział, że ten nie lubił być tak nazywany. To go tylko utwierdzało w przekonaniu, że jest niczym więcej jak dzieckiem. Tyle, że w końcu każdy z nich nim był – ten bełkot jest jak najbardziej mi potrzebny – schował książkę do zdezelowanego plecaka i ruszył do przodu, rozglądając się po magazynie. Bycie wychowankiem slumsów Wyverstone miało swoje plusy. Kilka dobrych znajomości wśród rówieśników, a drzwi mogły otworzyć się przed nim dosłownie wszędzie. Czy to była okazja na zjedzenie posiłku w ciepłym miejscu, czy namiary na opuszczone budynki takie jak ten. Prócz półek zawalonych po brzegi książkami, w kartonach walały się stare części maszyn. Te pewnie miały być przeznaczone do dalszej rozbiórki i sprzedaży. To była jedna z głównych czynności napędzających slumsy do jakiegokolwiek życia. Czarny rynek i nielegalne części. Co zabawne, korzystały z tego także wyższe sfery miasta. Nie było mieszkańca wśród arystokracji, który nie miał w sobie jakichkolwiek ulepszeń. Te z nielegalnych produkcji często bywały tańsze, dlatego cieszyły się popularnością. Białowłosy chłopak uśmiechnął się kącikiem ust na samą myśl. Tym razem mógł mieć część z tego za darmo. Sięgnął do kartonu i zaczął przeglądać jego zawartość.
– Hej! Chyba coś znalazłem! – zakrzyknął ich przyjaciel, wyciągając z kieszeni brudnych spodni małą latarkę. Dwójka braci podniosła głowy w jego stronę, gdy ten oświetlał sporych rozmiarów robota.
– Chris…? Chyba trafiliśmy prosto…na…–Marty przełknął ślinę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu wyglądał na bardziej przestraszonego niż zafascynowanego. Światło latarki przesuwało się powoli, ostrożnie, tak, jakby Chris nie chciał pominąć żadnego szczegółu.
– Maszyna wojenna – rzucił krótko brat Marty’ego – używali ich w ostatniej wojnie. Nasi przodkowie byli aż tak bardzo zaawansowani technologicznie… – nie ukrywał swojego zaskoczenia, a jego oczy odzyskały życiowy blask. Trafili idealnie. Bardziej idealnie być nie mogło.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że po prawie tysiącleciu to dalej będzie działać…? – Chris spojrzał na swojego przyjaciela. On także interesował się maszynami, jednak nie w takim stopniu jak tamten. Zaś Marty wyglądał na zupełnie zbitego z tropu.
– Na bogów, o czym wy tam tak mamroczecie?! – wydusił z siebie, kładąc dłoń na robocie. Próbował wyczuć jakiś ciekawy, a przede wszystkim drogocenny element. W końcu musiał sobie jakoś z bratem radzić, jego ciągłe zamykanie się w warsztacie i eksperymentowanie nie przynosiło zbyt wiele złotych moment, a te na chwilę obecną były jak najbardziej pożądane.
– O tym, że to właśnie to, czego szukam. Nasi przodkowie potrafili dokonywać cudów, Marty. Trafiliśmy na coś najbardziej zaawansowanego w ich historii. Co ciekawe, ten model wcale nie wygląda jakby leżał tu przez tyle lat…– białowłosy dwunastolatek podrapał się po podbródku, marszcząc brwi – może to po prostu wierna kopia? Ale kto by w ogóle chciał kopiować maszynę wojenną ze Starego Świata? – wiedział, że myśli na głos, ale miał to gdzieś. Liczyła się tylko i wyłącznie ta maszyna.
– Przecież to cholerstwo ani drgnie! – Chris postukał palcem metalową powłokę robota, śmiejąc się cicho – kupa metalu, kupa metalu! Nic nam nie zrobisz, nic nam nie zrobisz! – jego nastrój do żartów zdecydowanie się uaktywnił, sprzedając kopniaka „kupce metalu”.
Białowłosemu chłopakowi przez chwilę wydawało się, że ramię maszyny się poruszyło. Jednak gdy tylko to zauważył, było już zdecydowanie o kilka sekund za późno.
– CHRIS, MARTY, ODSUŃCIE SIĘ OD TEGO, ALE JUŻ! – wykrzyknął, zanim nastąpiła…eksplozja. Jednak nie taka zwykła. Chmura zielonego gazu, pełnego zabójczych substancji sunęła prosto na nich. To nie była zwykła maszyna starowojenna. To był „cichy zabójca”, najbardziej zaawansowana jednostka do wykonywania długofalowych zadań w terenie. Chrisa uratował metalowy regał z książkami, jego wstrzymanie oddechu, ale Marty nie zdążył puścić ręki z robota. Zabójcza dawka trafiła przez skórę prosto do krwioobiegu. Żyły chłopca były widoczne już nawet ze sporej odległości, a teraz zmieniały swój kolor na czarne. Gaz wydostał się szybem wentylacyjnym magazynu tak szybko jak się pojawił. To były dosłownie ułamki sekund – CO TY ZROBIŁEŚ?! – pisnął w stronę przyjaciela, który wychodził przerażony zza regału. Maszyna rozpadła się na kilka części, odsłaniając swoje zardzewiałe i zużyte wnętrze. Tyle, że maszyna nic nie obchodziła teraz chłopaka, który rzucił się na pomoc swojemu bratu – Marty…? MARTY! – krzyczał, do jego oczu wzbierały się łzy. Mógł liczyć tylko na to, że nie miał on bolesnej śmierci. Ba, może nawet się nie zorientował kiedy to wszystko nadeszło – Coś ty do cholery narobił Chris…–wyszeptał, trzymając w dłoniach ciało brata. Wiedział, że nie zapomni tego widoku do końca swojego życia. Czarna dłoń Marty’ego zwisała bezwładnie, a jego ciało było niemalże lodowate – Zabiłeś go…ty go po prostu zabiłeś…– tak, to było jedyne wytłumaczenie – ZABIŁEŚ GO! – jedyne wytłumaczenie, gdyż Chris był ostatnią osobą, która dotykała maszyny.
– To był wypadek! Nie planowałem czegoś takiego! – chłopak cofnął się krok do tyłu. Był całkowicie przerażony – Uwierz mi…nie chciałem…
– JESTEŚ MORDERCĄ CHRIS! ZWYKŁYM. MORDERCĄ! – wydarł się brat Marty’ego. Po jego twarzy ściekały łzy, cały się trząsł. Nie był to pierwszy raz, gdy doświadczył śmierci, widział ją w slumsach praktycznie każdego dnia. Jednak był to pierwszy raz, gdy dotknęła go aż tak bardzo.
Dźwięki rozpaczy rozległy się echem po magazynie.
PÓŁTORA ROKU PÓŹNIEJ
Pracował przy stole warsztatowym. Nie miał wystarczających warunków, nie sprzątany od ponad czterech miesięcy pokój był już zagracony do granic możliwości. Wszędzie walały się części, papiery i śmieci, w powietrzu unosił się zapach oleju, kwincytu i stęchlizny, lecz chłopak zdawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Był całkowicie pochłonięty swoim zajęciem, pomimo późnej pory i marnego oświetlenia.
Mijały kolejne godziny, a gdy w dłoniach chłopaka znalazło się gotowe dzieło, ścisnął je tylko mocniej, lecz z namaszczeniem, jakby jego istnienie było kwestią życia i śmierci. Obrócił głowę, patrząc w kąt pokoju. Robot, oparty o ścianę był już prawie gotowy, ale chłopak wiedział, że będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju lekkiego uśmiechu, chociaż nie przepełniało go szczęście. Dłonią przejechał po szyi, wyczuwając guzy pod skórą. Choroba trawiła go już od dnia tego nieszczęsnego wypadku, od dnia, w którym zyskał wroga, a stracił przyjaciela i brata. Kilka miesięcy temu stracił całkowicie głos, wkrótce miał stracić swój pokój i warsztat. Był tego całkowicie pewien. To ostatnie chwile życia, które były mu pisane spędzić w biedzie i cierpieniu. Chyba, że nadarzyłby się cud.
– Ponoć jesteś najlepszy z dziedziny staroświatowej technologii, chłopcze – z głębi pomieszczenia. rozległ się chrapliwy głos mężczyzny. Cud. Chłopak aż podskoczył na krześle, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Nie mógł. Najlepszy? Czyżby się przesłyszał?
– Technologii wymarłej, lecz zdecydowanie potężniejszej od naszej – Patrzył spojrzeniem pełnym zaskoczenia w zarys mężczyzny w kapturze. Ten, jak gdyby znudzony, przeglądał jego papiery – Technologii mogącej działać cuda. Zgadza się? – Pokiwał głową twierdząco, a przez jego głowę przebiegało mnóstwo myśli, z których jedna zaczęła dominować. „Jakim cudem nie zauważył, że ktoś wszedł do jego pokoju?!” Uszykował dłonie do kontaktu migowego. Nauczył się tego języka z czystego przymusu, żeby nie stracić kontaktu ze światem – Znamy twoją przypadłość. Nie musisz odpowiadać. Ważne, że nam pomożesz – kontynuował mężczyzna
– Damy ci pieniądze, środki do życia i pracy. Środki na rozwój i wzmacnianie się. Odzyskasz głos – dodał, jakby to było w tym wszystkim najważniejsze dla chłopaka. Nie mógł trafić bardziej w jego potrzeby. – Wiemy nad czym pracujesz. Będzie nam to potrzebne – mężczyzna sięgnął za pas. W pierwszym odruchu chłopak pomyślał, że ten chce wyciągnąć broń. Odsunął się krok w tył. Jednak zamiast rewolweru, w dłoni jego rozmówcy znajdowała się ciężka sakwa – zaliczka. Żebyś nie myślał, że to tylko puste słowa – położył ją na stertę książek. Było pewne, że nie chciał wyłaniać się z cienia. Obrócił się w stronę drzwi wyjściowych. I kiedy było niemalże pewne, że zaraz wyjdzie z warsztatu, stanął w pół kroku z ręką położoną na klamce.
Milczenie zdawało się trwać w nieskończoność.
– Byłbym zapomniał o najważniejszym. Nie przyjmiemy odmowy. Od jutra pracujesz dla nas – rzucił, opuszczając pomieszczenie. Chłopak stał jak wryty jeszcze przez parę chwil, jakby próbując zrozumieć co właściwie zaszło. Podszedł do miejsca, gdzie tajemniczy mężczyzna zostawił sakwę. Otworzył ją i rozszerzył oczy. Pięć tysięcy złotych monet. Mimowolnie ścisnął swoje najnowsze dzieło w dłoni. Na metalowym implancie znajdowały się elegancko wygrawerowane litery, tworzące jedno słowo…
NADZIEJA
Tylko dlaczego ktoś miałby proponować mu pracę, której nie mógłby odmówić? W mieście było wielu innych, bardziej doświadczonych mechaników od niego. W skrócie mówiąc, było ich nawet na pęczki. Jednak jakimś cudem trafiło na niego. Życiowa szansa, czy może też życiowe przekleństwo…?
Tej nocy było mu bardzo ciężko zasnąć. Jego głowę zajmowały bowiem chaotyczne myśli. Na temat nieproszonego gościa, na temat wypadku, na temat Chrisa, na temat Marty’ego, na temat staroświatowej technologii, na każdy temat, o którym pomyślał chociaż przez ułamek sekundy.
***
Pierwszy dzień pracy nie zaczął się najlepiej. Kolejnych dwóch przybyszy w kapturach wyciągnęło go zaspanego z łóżka, a następnie wywlekło na ulice slumsów Wyverstone. Obudził go dopiero gwar miasta budzącego się do życia. Ludzie pospiesznie dreptali po chodniku, każdy w swoją stronę, nie przejmując się tym, czy ktoś w tym momencie dokonuje kradzieży, czy ktoś kogoś obija po twarzy, czy wbija mu sztylet między żebra. Smród, bród i ubóstwo. Sam chłopak oddałby wszystko, żeby wrócić pod ciepłą kołdrę i udawać, że go nie ma. Ostatnie czego chciał to spacer po okolicy, która przypominała mu za wiele o paru sytuacjach.
– Oni naprawdę oszaleli, że chcą do tego brać dziecko – wymamrotała jedna z postaci, tym razem była to kobieta. Białowłosemu chłopakowi ciężko było dostrzec jakiekolwiek szczegóły, gdyż ciemny materiał kaptura skutecznie zasłaniał postaciom twarze.
– Tyle, że tak będzie łatwiej, nie uważasz? Mała księżniczka, młody mechanik, kto wie, może coś jeszcze z tego wyjdzie? – zaśmiała się druga postać, tym samym chrapliwym głosem co dzień wcześniej.
– Frans, jesteś obleśny. Co sobie o nas młody pomyśli? Że jesteśmy bandą zboczeńców? – kobieta w kapturze pokręciła głową, a chłopiec miał wrażenie, że zerknęła na niego z litością w oczach. Wysilił się na uśmiech, próbując przeanalizować to, co usłyszał? Księżniczka? Czy oni chcieli, by zaczął pracować dla rodziny królewskiej?! Poczuł jak serce zaczyna mu szybciej bić. Wszystkiego by się spodziewał, ale nie tego. Sam król był znany z tego, że wprowadził w mieście chaos, że każdy (prócz tych żyjących w slumsach) ostrożnie stawiał kroki, bo groźba śmierci wisiała nad nim za każde drobne przekroczenie. Tyran Isaiah XV. Najgorsza osobistość, z którą można było próbować wchodzić w jakiekolwiek układy. Nie podobało mu się to. Przełknął głośno ślinę, powoli idąc po wyłożonym kamieniami chodniku.
– Widzisz? Wystrachał się – kobieta poklepała go po ramieniu – Aldric, tak? – spytała, spuszczając dłoń – twoi rodzice dali ci bardzo fantazyjne imię. Nie byli stąd, prawda?
– A ty co go tak wypytujesz? – Frans nie brzmiał na zadowolonego – Młody i tak ci nie odpowie, ma wyżarte struny głosowe. Dali robotę niemowie i dzieciakowi, to prawda, ale młody jest bardzo utalentowaną jednostką. Zupełnie jakby urodził się do bycia mechanikiem. Jego zdolności zostały dostrzeżone przez Organizację i powinien się z tego cieszyć. Rzygać mi się chce na widok tej dziury…
– Ale dostanie swój przydział, tak jak każdy, Frans…
– O ile dostanie, Liz – przerwał kobiecie mężczyzna – równie dobrze mogą go zamknąć z Miedziakiem, a wtedy dostanie po dupie – wymamrotał, poprawiając kaptur.
– FRANS! – Elizabeth zatrzymała się, zasłaniając Aldrica, jakby chciała go chronić od wszelakich podłości tego świata – to jeszcze dziecko…– dodała półszeptem i pokręciła głową. Nie trzeba było się długo nad tym zastanawiać, żeby się domyślić, że nie miała chęci do dalszej dyskusji.
Resztę drogi spędzili w niekomfortowej ciszy. W ciszy, która dawała Aldricowi czas na refleksję. Z każdym przebytym krokiem czuł coraz większy dyskomfort oraz ścisk w żołądku. Wychodząc ze slumsów dostrzegł budynki bogatszej sfery. Kolorowe kamiennice, zdobione framugi drzwi, pomniki, fontanny, kolorowo ubrani ludzie i metalowi towarzysze, wyglądem przypominający zwierzęta. Wyverstone potrafiło być piękne, jeżeli miało się wystarczające do tego środki. Nie miałeś złotych monet? Witaj w slumsach! Masz dobrze płatną pracę? Jadasz w najlepszych knajpach! Pomijając fakt strachu przed egzekucją i bycie pod ciągłą obserwacją, w Wyverstone żyło się nawet przyjemnie. Po kolejnych krokach skręcili w wąską alejkę, a gdy zrobiło się już tak ciasno, że musieli zacząć iść jeden za drugim, Frans zatrzymał się.
– No, młody, teraz twój wielki dzień – rzekł, otwierając drzwi niebieskiego budynku. Sama budowla wyglądała niepozornie, ale różniła się od pozostałych drobnym szczegółem. Nie miała nigdzie obowiązkowego godła miasta, dwugłowej Wyverny w koronie. Aldric poczuł ciężką dłoń Fransa na swoich plecach. I nim zdążył jakkolwiek zareagować, ten wepchnął go do środka, a drzwi zamknęły się z trzaskiem. W środku było ciemno, szukanie źródła światła nie miało najmniejszego sensu, okna były zasłonięte kotarami. Gdyby Aldric mógł mówić, pewnie zadałby to jedno pytanie – „Halo?”. Tyle, że nie miał takiej możliwości. Otrzepał się z kurzu i dopiero wtedy dostrzegł kobietę o dostojnych rysach twarzy. Blond loki sięgały jej aż do bioder, a spod płaszcza wysuwały się drogie szaty. Kobieta mierzyła go lodowatym spojrzeniem przez chwilę, która zdawała ciągnąć się w nieskończoność.
– Aldric Riverhel…syn pary imigrantów z Królestwa Celestii…–zaczęła kobieta, przedłużając każde zdanie – to prawda, tam jest pełno Czerwonookich tak jak ty – na zaciśnięte ze złości pięści Aldrica zareagowała wzruszeniem ramion. Dobrze wiedziała, że nie mógłby się słownie obronić – Rozumiem, że nie wyjaśnili ci na czym dokładnie będzie polegać twoja praca? – nie czekała na jego odpowiedź, po prostu obróciła się do niego plecami – Podziwu godne, że trzymali język za zębami tak długo. I ciebie, młody chłopcze także będzie obowiązywała klauzula poufności. Dlatego, że naszym obiektem jest ktoś bardzo drogi mi i temu miastu – przerwała na chwilę, jakby popadając w zadumę – mianowicie chodzi o moją córkę.
To znaczyło tylko jedno. W tej chwili Aldric stał przed samą królową Wyverstone. Poczuł jak miękną mu kolana. Nie wiedział jak zareagować, a od kobiety wręcz emanowała arogancja. Traktowała go jak przedmiot, narzędzie, samo jej spojrzenie wystarczyło, żeby dać mu to do zrobienia. Nie było odmowy, tak? Tak, nie było odmowy. Odmowa równała się gilotynie albo sznurowi. Spuścił wzrok. Musiał być posłuszny. Musiał, jeżeli chciał się kiedyś zemścić za ten jeden, nieszczęsny dzień.
– Dobrze, widzę że rozumiesz powagę sytuacji – zaczęła znowu królowa – mój mąż jest okropnym paranoikiem, zabójców widzi na każdym kroku. Nawet wśród najbliższych. Oskarża o szpiegowanie swoich synów, ślubnych i nieślubnych, oskarża o różne rzeczy także i mnie – pokręciła głową, w jej słowach można było usłyszeć zmęczenie – ale jest jedna osoba, którą traktuje z namaszczeniem i nie chce, by spadł jej chociażby włos z głowy. Trzyma córeczkę szczelnie zamkniętą w twierdzy. W mydlanej bańce, gdzie dostaje wszystko na co tylko ma ochotę – przeszła kilka kroków w bok i zatrzymała się – więc nawet przez myśl mu nie przejdzie, że za kilka lat jego ukochana córeczka powstrzyma tyranię, która męczy nasze miasto od lat. Każdy chce rewolucji, Aldricu, każdy chce zmian, ale każdy się boi. Gdy zaproponowano mi rewolucję z ręki własnych dzieci bałam się, a najstarszy syn nie nadawał się na zabieg. Protezy, wzmocnienia, mechanika, ta przeklęta alchemia, wszystkie nauki robią z ludzi nadstworzenia…z jednej strony piękne, z drugiej przerażające…ale ty sam to studiujesz. Rozumiesz ideę człowieka idealnego. Nieśmiertelnego. Władcy idealnego. Takiego, któremu można zaprogramować empatię, skoro ludzie już dawno zapomnieli czym ona właściwie jest – słowa królowej były dla Aldrica czystym tokiem myślowym, mówiła to, co jej ślina na język przyniosła, zupełnie tak, jakby bała się powiedzieć wszystko wprost. Również i on sam miałby trudność w przekazaniu podobnych informacji na jej miejscu. Tutaj starał się ją zrozumieć. Przytakiwał głową, udając, że jest przychylny jej ideom i pomysłom, chociaż prawda była zupełnie, ale to zupełnie inna – Plan jest idealny, wieloletni, przynajmniej na najbliższą dekadę. Twój wkład będzie w to wszystko największy. Moja córka poprowadzi rewolucję – kobieta obróciła się twarzą do Aldrica. Ciężko było mu stwierdzić co właściwie widział w jej wyrazie twarzy w tym momencie. Oczywistym faktem było, że dręczył ją cały ten fakt i decyzja, którą musiała podjąć.
A jej kolejne słowa utwierdziły go w przekonaniu, że królowa jest równie szalona co jej małżonek.
CZTERY LATA PÓŹNIEJ
Aldric wylądował na chodniku w tej samej alejce, w której po raz pierwszy miał styczność z Organizacją. Na jego poturbowanej twarzy malowało się zaskoczenie, ale przede wszystkim także i przerażenie. Odkaszlnął krwią, czuł ścisk w gardle, guzy stawały się większe z dnia na dzień, śmierć czyhała wręcz za rogiem, to cud że jeszcze nie wzięła go w swoje ramiona. Ciężko dyszał, czując kolejne krople deszczu spadające mu na białego koloru włosy. Minęły cztery lata, odkąd zaczął pracować dla ludzi, których w ogóle nie znał. Minęły trzy lata, odkąd obiecano mu syntezator mowy…Chłopak uśmiechnął się kącikiem ust, jednak nie było w tym nic wesołego. Podążał za nimi jak ślepy, myśląc tylko o powrocie do normalnego życia, ale raz podjęte kroki nie pozostawiały żadnej możliwości odwrotu. Albo praca, albo stryczek.
Wiedział, że to co zamierzała zrobić organizacja w najbliższym czasie wykraczało poza wszelakie normy, wiedział, że sam będzie musiał tego dokonać, a dzisiejszego wieczora dali mu do zrozumienia co się stanie, jeżeli zrezygnuje. Nie był to pierwszy raz, gdy próbował się im postawić, gdy próbował przekonać, że dzieło jego stworzenia będzie lepszą alternatywą niż robienie tego rodzaju krzywdy księżniczce Charlotte. Miał połączyć biologiczne ciało księżniczki Charlotte z mechanizmami. W ciągu dekady miała stać się najbardziej zabójczą bronią w historii, a on powinien być dumny z tytułu tego zaszczytu, którego doświadczył. Nie chciał tego robić, a przede wszystkim nie chciał krzywdzić małej, niewinnej dziewczyny. Wielokrotnie widział jak bawiła się w ogrodzie, jak żyła pełnią dzieciństwa. Świadomość, że miał jej to wszystko odebrać, że miał skazać jej niewinność na śmierć…była niezmiernie przytłaczająca. Ale organizacja nie znała czegoś takiego jak odmowa. Wielokrotnie próbowano mu wyperswadować jego własny sposób myślenia. Nie mógł w tej kwestii zrobić nic.
Aldric zaśmiał się bezgłośnie, wypuszczając powietrze, wpakował się w większe bagno niż myślał, siedział po samą szyję w gównie i dopiero zaczęło to do niego docierać. Dał się wrobić, dał się zmanipulować, dał się zaślepić obietnicą odzyskania zdrowia i zdobycia funduszy…Był najlepszy w tym co robił, a i tak inni przejmowali osiągnięcia na siebie…W tym świecie łatwo było podrobić patent, łatwo było przerzucić czyjeś nazwisko, łatwo było zarobić na czyimś geniuszu…W tym świecie to jemu przypadło robić za ofiarę, ale wiedział, doskonale wiedział, że już nie będzie nią długo. W końcu to on dzierżył najcenniejsze dla Wyverstone dzieło. To, co wydawało się przegraną pozycją, teraz mógł wykorzystać dla swojego zwycięstwa.
Podniósł się na drżących nogach, czuł, że jedna była złamana, ledwo mógł się na niej trzymać. Zacisnął z bólu zęby i zaczął kuśtykać w stronę swojego warsztatu, chociaż czasem zastanawiał się, czy nazywanie go „swoim” miało już jakikolwiek sens. Jego lokal znajdował się teraz w bogatszej dzielnicy miasta. Wyposażenie zostało zmodyfikowane, wymienione na droższe, uzupełnione o rzadziej dostępne części. Organizacji zależało na tempie i jakości pracy, nie skąpili więc złotymi monetami na elementach pomieszczenia, ale dla chłopaka zdawało się to być aż za bardzo przytłaczające.
Zamknął za sobą drzwi, spoglądając na robota w rogu pokoju. Od dłuższego czasu go nie dotykał, metal zaczynała pokrywać lekka rdza, głowa maszyny była zupełnie przykurzona, można było także dostrzec kilka pajęczyn. Chłopak zacisnął pięści. Po tym, co ostatnio się wydarzyło, potrzebował ochrony. Sam był zbyt słaby, żeby móc się obronić, jego organizm trawiła choroba, której jeszcze nie był w stanie pokonać. Wiedział, że nie ma czasu, żeby stawiać maszynę zupełnie od podstaw, wiedział że będzie musiał go poświęcić…Nachylił się nad nim, a wtedy zza koszuli wysunął mu się medalion, zrobiony z pewnego implantu…jego największe dzieło stworzenia…Ujął go w dłonie. Chcieli jej tak bardzo, ale nie była jeszcze gotowa…Nie mogła być…nie tym miała być…Miała być jego, jego własną nadzieją…Nadzieją na lepsze życie. Schował medalion, wbijając wzrok w zamknięte, metalowe powieki robota. A on…on miał być jego bratem…Chłopak delikatnie położył dłoń na metalowym ramieniu maszyny.
Teraz pozostawało zmienić jego przeznaczenie.
***
– Kim jest księżniczka Charlotte? – członek organizacji trzymał Aldrica za kołnierz, chociaż w każdej chwili gotowy był go udusić – Mów!
– Pierdol się – odsyczał metalicznym głosem chłopak, uśmiechając się kącikiem ust. Odkąd tydzień temu zaszczepiono mu syntezator mowy, nie wahał się go nadużywać. Dzisiejszy dzień był kolejnym, gdzie postanowił się postawić. Chcieli, żeby myślał tak samo jak on, chcieli, żeby był kolejnym pionkiem w tej grze. Chcieli grzecznie wyprać mu mózg, jednak sam miał w sobie tyle samozaparcia, że nie dawał się tak łatwo.
– Księżniczka Charlotte jest Nadzieją dla Wyverstone – powtarzał w kółko jego oprawca, za każdym zdaniem lądując swoją pięścią na jego twarzy. Aldric po kilkunastu kolejnych ciosach był zmęczony, nie będąc w stanie unieść poobijanej głowy do góry – Powtórzysz to zdanie wreszcie?!
– Na bogów, przestańcie, zabijecie go! – z krzykiem do pomieszczenia wbiegła Elizabeth. I gdyby mógł, Aldric uśmiechnąłby się do niej. Liz miała w sobie to coś, co łagodziło obraz Organizacji. Była jak ta jedna, racjonalna strona, która robiła wszystko, żeby Aldric dożył do Dnia Zero. Podbiegła do niego i delikatnie wytarła twarz z krwi. Uśmiechnęła się lekko. Znał ją tyle lat, a nigdy nie widział więcej niż delikatne rysy twarzy wystające spod obszernego kaptura – Po prostu im to powiedz i będzie po wszystkim…nie musisz w to wierzyć, wiem, że jesteś inny od nas, że chcesz się postawić, ale to tak nie działa – ściszyła głos do szeptu – po prostu zrób co ci każą. Ten jeden, jedyny raz – podniosła się, zabierając brudną od krwi Aldrica szmatę.
– Liz! Szefostwo ciebie chce widzieć! – kolejny członek Organizacji wskazał kobiecie drzwi, a ta nawet nie obróciła się w stronę chłopaka. Bo dobrze wiedziała, że już nie mogła.
– To jak, młody? Kim jest księżniczka Charlotte? – zaciskając pięści, mężczyzna w kapturze wyszczerzył paskudnie zęby.
– Jest Nadzieją – rzucił ledwo słyszalnie Aldric, licząc na to, że za chwilę wszystko się skończy.
– Nadzieją dla…? – oprawca nie dawał za wygraną, był gotów wyciągnąć z niego całą sekwencję nawet i siłą.
– …dla Wyverstone – wycedził przez zęby chłopak. Z ledwością podniósł głowę i wbił wściekłe spojrzenie w tego, który go tak urządził. Ten zaś poklepał go radośnie po ramieniu. Aldric skrzywił się z bólu.
– I widzisz, stworzyłeś coś dla wielkich rzeczy – zaśmiał się mężczyzna, opierając o ścianę – Powiem ci coś młody. Organizacja ma swoje oczy wszędzie. Wiemy co kombinujesz. Wiemy czym jest ten śmieszny wisiorek u ciebie w szafce…i doskonale wiemy jak go wykorzystać…
Nie zamierzał słuchać już dalej. Oczy chłopaka rozszerzyły się mimowolnie. Gdyby tylko miał siły, rzuciłby się na dryblasa, a następnie biegiem do warsztatu.
Tyle, że na opuszczenie siedziby Organizacji pozwolono mu dopiero kolejnego dnia.
***
–Zabrali, zabrali mi ją! – wydusił z siebie lekko metalicznym głosem, ostatkiem sił wbiegając do pokoju. Po jego podbródku ściekała jeszcze świeża krew, miał podbite i zapuchnięte oko, zdawał się być bardziej roztrzęsiony niż kiedykolwiek. Jego warsztat wyglądał jakby przeszła przez niego burza, wszystko leżało w nieładzie, części walały się po podłodze, każda, nawet najmniejsza szuflada została otworzona. Organizacja doskonale wiedziała czego szukać.
Zabrali ją. Najważniejszą rzecz. Samokształtującą się jednostkę, nadzieję ludzkości. Nadzieję dla Wyverstone, delikatną sztuczną inteligencję…Aldric ze złości i rozpaczy uderzył pięścią w warsztatowy stół. Był zbyt słaby, by móc się im postawić, zdecydowanie zbyt słaby. Jego czerwonej barwy oczy zaszły łzami, zdawał się być zupełnie bezradny. Został okradziony z najważniejszego dzieła swojego życia, które nie było jeszcze nawet gotowe. Upadając na kolana, chwycił się za głowę, zanurzając drżące palce w białych włosach. Wszystko szło źle. Bardzo źle.
Rada organizacji przegłosowała, że Nadzieja trafi do ciała księżniczki Charlotte, w ten sposób zastępując ją. Chłopak nie zamierzał oddawać jej dobrowolnie, a tym bardziej nie miał takich zamiarów w stosunku do Nadziei. Ona była jak dziecko, delikatny kod, którego trzeba było nauczyć tak wielu rzeczy…Mogła uczyć się od swojego nosiciela i to było coś, na czym najbardziej mu zależało. Ona miała poznawać świat przez niego, jego własnymi zmysłami, dopiero potem mogła stać się tym, kim chciał, żeby była. Nadzieją. Wybawicielką, niosącą pokój i dyplomację, ogromną wiedzę…Dokonującą niebywałych osiągnięć bez udziału przemocy. Tym miała być, miała być jego własną nadzieją, nadzieją na lepsze życie…jednak Aldric już wiedział, że nigdy do tego nie dojdzie.
***
Jego robot był już w połowie przekształcania. Potrzebował go bardziej jak do tej pory, był dziełem ilustrującym całą jego frustrację, zaczął odstraszać samym wyglądem, chłopakowi nie zależało już, żeby przypominał on bardziej człowieka niż maszynę. Teraz nie miało to najmniejszego znaczenia. Teraz tworzył kogoś, a raczej coś, co będzie służyło mu bezgranicznie, coś, co będzie wykonywało proste rozkazy, coś, co będzie go chroniło przed gniewem organizacji. Sam…sam był zbyt słaby.
Nastolatek podniósł się z kolan i spojrzał prosto w ciemne oczodoły swojego przyszłego ochroniarza.
– Nie będziesz nawet miał świadomości kim jesteś – rzucił krótko, wycierając swoją twarz z krwi. Nie był już w stanie w pełni okazywać emocji głosem. Był tylko metaliczny pogłos i przeraźliwy chłód – Będziesz tylko sprzątać – kontynuował, łącząc ze sobą kolejne części – Będziesz miał siłę, ogromną siłę. Będziesz niepokonany, ale nigdy nie będziesz człowiekiem…Będziesz tylko rozumiał proste rozkazy, rozpoznawał otoczenie, wyczuwał funkcje życiowe innych istot…– przełknął ślinę – Nigdy nie wybaczę, że on mi ciebie odebrał, wiesz, Marty? – poklepał wyłączonego robota po ramieniu – Być może któregoś dnia to ty pozbawisz go życia. Na to zasłużył. Chciałem dać ci drugie życie, ale…–spojrzał na humanoidalną maszynę, która czekała na programowanie – …ona też na takie zasługuje. Miała być dla niej matką, wiesz? Matką, która straciła własne dziecko, dlatego wiedziałaby jak bardzo, ale to bardzo trzeba dbać o kolejne – zaśmiał się, gdyby nie jego sztuczny głos, być może byłoby można usłyszeć w tym nutę goryczy – Jesteście moimi wielkimi dziełami stworzenia. Ogromnymi. Wszyscy. Cała wasza trójka. Chcą was wykorzystywać, chcą wykorzystywać mnie, ale nie mogę…nie mogę pozwolić żeby…– nie zdążył dokończyć, gdy próg pokoju przekroczyła nieproszona postać.
– No proszę, nasz mały mechanik, gdy tylko odzyskał głos, zaczął gadać do siebie…–zakapturzona kobieta zaśmiała się paskudnie – Nieźle ciebie poturbowali tym razem. Ochroniarz, tak? – stanęła obok chłopaka i przyjrzała się maszynie bardziej. Nastolatek mógł dostrzec, że nieproszony gość miał do tego zasłoniętą twarz. Zazwyczaj członkowie Organizacji ograniczali się tylko do kaptura. Ta tutaj miała na sobie także połowiczną maskę. Wiedział jedynie, że była kobietą… Organizacja miała w zwyczaju wchodzić do jego domu i warsztatu kiedy tylko chciała, z reguły zostawiali go w spokoju, cicho obserwując postępy w pracy, ale ostatnio zaczęli być coraz bardziej natarczywi, a nawet posunęli się do kradzieży…nic dziwnego, skoro nie do końca zgadzał się z ich ideą rewolucji.
– Czego chcesz do cholery?! – warknął w jej stronę – Już dostaliście czego chcieliście! Nie widzisz jak wyglądam?! Wszystko dostaliście! Nic więcej nie ukrywam! Wypierdalaj!
– Mocny w gębie jesteś, Aldric – obróciła głowę w jego stronę, ale nie brzmiała, jakby ją w ogóle to ruszyło. Chłopak dostrzegł jej wzmacniane oczy…w stylu staroświatowym…Przełknął ślinę, implanty tego rodzaju…musiała być bardzo odważną kobietą – Jestem tutaj, żeby przekazać ci parę informacji. A raczej oni chcą, żebyś wiedział. Uciekłeś tak szybko, że nie dali rady na miejscu. Chociaż raz usiądź na tyłku i posłuchaj – nieznajoma usiadła sobie na krzesełku przy stole warsztatowym – Po pierwsze… – wyciągnęła ręce przed siebie i zaczęła wyliczać na palcach – …ta cała Nadzieja zostanie poddana gruntownemu przeprogramowaniu. Nie jesteś jedynym mechanikiem na naszych usługach, powiedziałabym, że mi przykro, bo tworzyłeś bardzo inteligentną jednostkę…ale nie martw się, dostaniesz wszystkie nowe kody i protokoły. Nadzieja będzie teraz bronią idealną, ty masz zrobić wszystko żeby doszło do fuzji mechanicznych części z ciałem Charlotte. Mam gdzieś, czy będzie to przez alchemię, czy sama się zagotuje w środku…masz na to dekadę. Wiesz, że nie możesz odmówić – dodała, widząc że nastolatek już chce coś powiedzieć – Po drugie – wskazała na drugi palec – Christopher Adams poszedł na studia zaawansowanej mechaniki – przekrzywiła głowę. Chłopak zdawał się być bardziej wściekły niż wcześniej.
– Skąd o nim…skąd kurwa o nim wiecie?! – wydusił z siebie, zaciskając pięści. Nie podobało mu się to, że wyciągnęła informację o Chrisie właśnie w takim momencie. Do tego miałby być lepszy od niego?!
– Organizacja ma dalekie zasięgi i różnorakie metody działania. Musieliśmy poznać twoją przeszłość zanim zacząłeś z nami pracować – rzuciła obojętnie – To przez niego tak się urządziłeś z tym nowotworem i w ogóle…Masz przerzuty na kości twarzy, wiesz o tym? – dodała beznamiętnie – Widzę – postukała się w skroń, rozległ się metaliczny brzdęk – Potraktuj to jako poradę lekarską na koszt firmy, Aldric. Jak tak dalej pójdzie, pozbędziesz się połowy twarzy…i oka…za plus, minus, dwa lata…
– Pierdolę…ty mi powiedz…czemu w ogóle o nim mi wspominasz…–wysyczał, przerywając jej i nie spuszczając z niej wściekłego wzroku.
– Dlatego, że prawdopodobnie będzie chciał z tobą konkurować? Ty osiągnąłeś ten poziom sam, on ma opłacone studia, ty nie możesz działać publicznie, nie aż tak. Dlatego organizacja nie bawiła się w twoją edukację, chłopcze – kobieta wzruszyła ramionami – Dlatego zepnij dupsko i pracuj dziesięć razy bardziej, dlatego trzymaj naszą stronę. Nie pozwól mu być lepszym, my wiemy jaką nienawiścią go darzysz…Ale nie będziemy robić w tym kierunku nic więcej. Christopher nie zginie z naszej ręki, ani teraz, ani nigdy. Zaś niewykluczone, że wyciągniemy do niego pomocną dłoń, gdy osiągnie wysoki poziom umiejętności…
Nastolatek uśmiechnął się kącikiem ust. Kobieta miała tupet, żeby informować go o czymś takim zupełnie bezpośrednio. Gra o wszystko miała teraz bonusową nagrodę, bo okazja do zemsty wydawała się być zdecydowanie bliżej niż dotychczas.
– To wszystko? – rzucił, rozluźniając pięści. Wrócił do pracy nad swoim ochroniarzem – Jestem zajęty.
– Ostatnia rzecz – zaczęła kobieta, podnosząc się z krzesła – Jeżeli zamierzasz wykorzystać tę maszynę przeciwko nam…– nachyliła się nad jego uchem –wiedz, że mamy sposoby gorsze jak śmierć, żeby ciebie ukarać – wyszeptała, po czym poklepała go po głowie – No, a teraz mój drogi, nie będę ci przeszkadzać w pracy. Za kilka miesięcy twój wielki dzień! Na razie młody! – rzuciła na odchodne.
– Wielki dzień, co? Chcą świętować śmierć księżniczki…proszę bardzo…– wyszeptał Aldric. Usłyszał jak zamykają się drzwi. Kobieta opuściła warsztat, a wzrok Aldrica przykuła paczka, leżąca na krzesełku, na którym przed kilkoma minutami siedziała jeszcze nieznajoma. Chłopak uniósł brew do góry, ewidentnie zaskoczony. Odłożył narzędzia i chwycił paczkę w dłonie. Pierwsze co, upewnił się czy nie słychać mechanizmu zegarowego. Był przewrażliwiony na punkcie Organizacji i ich metod. Nic dziwnego, że mogliby spróbować podłożyć mu bombę. Otworzył paczkę bardzo ostrożnie, w pierwszej kolejności skupiając swoją uwagę na dołączony do niej liścik.
Ze względu na naszą działalność, przyjmij ten prezent jako dowód naszej wdzięczności. Od tej pory noś tę maskę na wszelakie spotkania z szefostwem Organizacji.
I tyle. Aż tyle. Aldric westchnął, odkładając liścik i patrząc zmęczonym wzrokiem na ptasią maskę. Przypominała kruka, była wyposażona w system chroniący oczy i układ oddechowy przed trującymi substancjami. Przymierzając ją, stwierdził że pasuje do niego aż za dobrze. On, anonimowy mechanik. Anonimowy lekarz, niosący zniszczenie jak plagę, którą inni będą próbowali wyplenić. Zaśmiał się gorzko na samą myśl. Przecież i tak nie miał wyboru.