- publicystyka: Literackie zbrodnie Fenimore Coopera

publicystyka:

inne

Literackie zbrodnie Fenimore Coopera

"Tropiciel śladów" i "Pogromca zwierząt" zajmują czołowe miejsce pośród dzieł sztuki Coopera. W innych jego powieściach możemy znaleźć równie doskonałe fragmenty, niektóre ich sceny bardziej trzymają w napięciu, ale jako całość żadna nie równa się z tymi dwiema. Wady ich obu są stosunkowo niewielkie. To czyste dzieła sztuki.

--Profesor Lounsbury

 

Tych pięć historii odkrywa nam niezwykłe bogactwo wyobraźni. (…) Jeden z najwspanialszych bohaterów literackich, Natty Bumppo (…) Wiedza leśniczego, traperskie sztuczki, cały finezyjny kunszt życia w lesie są Cooperowi znajome od najmłodszych lat.

--Profesor Matthews

 

Cooper to największy w Ameryce artysta literackiego romansu.

--Wilkie Collins

 

Wydaje mi się czymś bardzo niewłaściwym, żeby profesorowie literatury angielskiej w Yale i Columbii, a także Wilkie Collins, wyrażali opinie na temat cooperowego pisarstwa, skoro nic z niego nie czytali. Byłoby o wiele stosowniej milczeć i pozwolić się wypowiedzieć osobom, które przeczytały Coopera.

 

Jego sztuka ma swoje wady. W "Pogromcy zwierząt" na zaledwie dwóch trzecich strony Cooper zdołał popełnić sto czternaście wykroczeń przeciwko sztuce literackiej ze stu piętnastu możliwych. Pobił rekord.

 

Dziedziną romantycznej beletrystyki rządzi dziewiętnaście reguł – niektórzy wyróżniają dwadzieścia dwie. W "Pogromcy" Cooper złamał osiemnaście. Oto i owe reguły:

1. Historia powinna do czegoś prowadzić i osiągać jakiś cel. Fabuła "Pogromcy" nie prowadzi donikąd i niczego nie osiąga.

2. Kolejne epizody opowieści powinny być jej niezbędnymi elementami i służyć założonemu celowi. Ale "Pogromca" nie ma właściwie fabuły, skoro nie dąży do żadnego celu, a zatem nie ma też miejsca na żadne zdarzenie, ponieważ nie istnieje nic, czemu zdarzenia mogłyby służyć.

3. Postacie występujące w opowieści powinny żyć własnym życiem, z wyjątkiem jedynie trupów, a czytelnik zawsze powinien móc odróżnić trupy od całej reszty. Ale i temu szczegółowi nie poświęcono w "Pogromcy" należytej uwagi.

4. Postacie występujące w opowieści, żywe czy martwe, powinny mieć dostateczne racje, by się w niej pojawić, ale i tę kwestię autor "Pogromcy" pominął.

5. Kiedy postaci w opowieści rozmawiają, ich dialog powinien brzmieć jak rozmowa między ludźmi, i to taka, jaką ludzie prawdopodobnie by prowadzili w tych samych okolicznościach; powinien mieć możliwe do odkrycia znaczenie, a także cel, dla którego został włączony do całości, i nie oddalać się zbytnio od tematu, a przy tym być interesujący dla czytelnika i kończyć się wtedy, kiedy uczestnicy dialogu nie mają już nic do powiedzenia. To wymaganie nie zostało spełnione w żadnym ustępie "Pogromcy".

6. Kiedy autor opisuje którąś postać w opowieści, postępowanie i wypowiedzi tej postaci powinny się zgadzać z tym opisem. Ale ta reguła nie jest w "Pogromcy" spełniona prawie nigdy, czego dowiedziemy na przykładzie Natty'ego Bumppo.

7. Kiedy postać zaczyna akapit wypowiedzią wziętą z ilustrowanego, ręcznie oprawionego w skórę egzemplarza Przeglądu Literackiego po sto pięćdziesiąt złotych, z pozłacanymi brzegami kart, nie powinna go kończyć refrenem murzyńskiej piosenki. Ale "Pogromca" odstawia dziki taniec na grobie tej reguły.

8. Obrażające zdrowy rozsądek pomysły nie powinny być wciskane czytelnikowi jako "wiedza leśniczego i finezyjny kunszt życia w lesie", ani przez autora, ani przez bohaterów. Tę zasadę "Pogromca" łamie konsekwentnie.

9. Postacie w opowieści powinny się trzymać czynów możliwych, a unikać cudów; a jeżeli już postanowią dokonać cudu, autor powinien przygotować im do tego grunt tak, żeby wszystko wyglądało na możliwe i sensowne. Ale i tych zasad "Pogromca" nie uszanował.

10. Autor powinien wywołać w czytelniku dogłębne zainteresowanie postaciami w opowieści i ich losem; powinien sprawić, że czytelnik pokocha dobrych bohaterów, a znienawidzi tych złych. Ale czytelnik "Pogromcy" nie lubi tych dobrych, o resztę nie dba, a najchętniej utopiłby całe to tałatajstwo.

11. Charaktery postaci winny być na tyle jasno określone, żeby czytelnik mógł z góry zgadnąć, co która z nich zrobi w takiej czy innej sytuacji. "Pogromca" w ogóle nie uznaje tej reguły.

 

Do tych ogólnych zasad należy dołączyć kilka pomniejszych, nakazujących autorowi:

12. Mówić to, co chce powiedzieć, nie tylko coś zbliżonego.

13. Stosować właściwe słowa, nie ich pociotków.

14. Wyzbyć się barokowej wybujałości.

15. Nie pomijać niezbędnych szczegółów.

16. Unikać niechlujstwa formy.

17. Przestrzegać poprawności gramatyki.

18. Stosować prosty, jasny styl.

Nawet tych siedem zasad "Pogromca" gwałci na zimno i konsekwentnie.

 

Wyobraźnia, którą Cooper był obdarzony, nie należała do najbogatszych, ale lubił jej używać, podobały mu się wyniki, które osiągał, i rzeczywiście, zdołał z niej wykrzesać kilka niezłych iskier. W swojej małej skrzyneczce z rekwizytami trzymał sześć czy osiem sztuczek, narzędzi, za pomocą których jego dzikusy i ludzie lasu mogli się nawzajem przechytrzać i oszukiwać, i nic nie sprawiało mu takiej radości, jak puszczanie tych niewinnych zabaweczek w ruch i obserwowanie, jak wirują. Najbardziej lubił posyłać kogoś w mokasynach śladem wroga, też obutego w mokasyny, co miało zamaskować własny trop bohatera. Cooper zdarł na tej sztuczce wiele par mokasynów. Inny rekwizyt, który często wyjmował ze skrzynki, to złamana gałązka. Gałązkę cenił ponad wszystko i robił z niej największy użytek. Bardzo to spokojny rozdział, jeśli nikt nie nastąpi w nim na suchą gałązkę i nie zaalarmuje tym wszystkich białych i czerwonych na dwieście metrów wokół. Za każdym razem, kiedy któraś z postaci jest w niebezpieczeństwie, kiedy dałaby dwie dychy za minutę absolutnej ciszy, ta postać bez ochyby nadepnie jakąś gałązkę. W lesie może być sto lepszych rzeczy do deptania, ale one nie zadowoliłyby Coopera. Cooper musi wyszukać gałązkę, a jeśli nie uda mu się znaleźć żadnej, to ją wypożyczy. "Opowieści Skórzanej Pończochy" powinny się nazywać "Opowieściami Złamanej Gałązki".

 

Bardzo mi szkoda, że nie zdołam tutaj zmieścić kilkudziesięciu przykładów finezyjnego kunsztu życia w lesie, jaki praktykują Natty Bumppo i kilku innych cooperowskich ekspertów, ale może podam dwa czy trzy. Cooper był żeglarzem – oficerem marynarki; a mimo to z całą powagą opowiada, jak kapitan steruje swój statek, znoszony właśnie wichurą na brzeg, w konkretne miejsce, gdzie odpływ ma zrównoważyć siłę wiatru i ocalić wszystkich. Prawda, jaki zgrabny przykład kunsztu życia w lesie, czy tam na morzu? Cooper spędził kilka lat obracając się codziennie w towarzystwie artylerzystów i powinien zauważyć, że kiedy kula armatnia trafia w ziemię, to albo się zagrzebuje, albo przeskakuje jakieś trzydzieści metrów, następne trzydzieści i tak dalej, aż się zmęczy i potoczy. Jest taki ustęp, w którym gubi kilka "pań" – jak zawsze nazywa kobiety – na skraju lasu nocą, we mgle, dając tym samym Bumppo szansę na wykazanie się przed czytelnikiem jakże wymagającą sztuką traperską. Zagubieni szukają fortu. Słyszą wystrzał z działa, a następnie kula armatnia wytacza się z lasu i zatrzymuje u ich stóp. Paniom nic to nie mówi. Genialny Bumppo, to co innego. Niech już nigdy nie zaznam spokoju! Natychmiast się zrywa i idzie śladem tej kuli przez równinę, w gęstej mgle, i odnajduje fort. Czy to nie cudowne? Jeśli Cooper miał jakiekolwiek pojęcie o tym, jak funkcjonuje natura, wykazał się niezwykłą zdolnością ukrywania tego faktu. Oto przykład: jeden z jego doświadczonych na szlaku Indian, Chingachgook (wymawia się chyba Chicago), zgubił trop kogoś, kogo śledził w puszczy. Najwyraźniej zgubił go na dobre. My nigdy nie dalibyśmy rady go odnaleźć. Ale Chicago, to zupełnie co innego. Nie na długo się zatrzymał. Zmienił bieg płynącego tamtędy strumyka i w mule starego koryta znalazł odciśnięte ślady mokasynów tamtego. Prąd wcale ich nie zmył, jak by to zrobił w każdym innym przypadku, o, nie. Nawet odwieczne prawa natury muszą ustąpić przed Cooperem, kiedy zechce uraczyć czytelnika porcyjką traperskiego kunsztu.

 

Nie wolno nam bez zastrzeżeń uwierzyć Branderowi Matthewsowi, kiedy mówi nam, że książki Coopera "odkrywają niezwykłe bogactwo wyobraźni." W zasadzie chętnie przyjmuję osądy Brandera Matthewsa w dziedzinie literatury i podziwiam jasny, elegancki sposób ich wyrażania, ale tę konkretną opinię należałoby wziąć z całą beczką soli. Cooper nie ma nawet tyle wyobraźni, co koń, i nie mam tu na myśli rasowego wierzchowca, ale raczej konika z tokarki. Bardzo trudno znaleźć w książkach Coopera naprawdę zawiły "problem", a jeszcze trudniej wyszukać taki, który nie zostałby przez autora sprowadzony do absurdu. Takie chociażby "jaskinie" i osławiona bójka, którą Maqua stoczył parę dni później na płaskowyżu; na dziwaczny spływ Hurry'ego Harry'ego od zamku do arki; na półgodzinkę Pogromcy z jego pierwszym trupem, na jego późniejszą sprzeczkę z Harrym; na… zresztą, wybierzcie sami, na pewno się nie pomylicie.

 

Gdyby Cooper umiał obserwować, jego wyobraźnia funkcjonowałaby lepiej – jej płody nie byłyby bardziej niezwykłe, ale sensowniejsze i bardziej prawdopodobne. Po tych "sytuacjach", z których jest najbardziej dumny, widać wyraźnie brak obserwatorskiego talentu. Wzrok Coopera był niezwykle krótki. Cooper rzadko kiedy widział cokolwiek jasno. Prawie wszystko oglądał jakby szklanym okiem. Oczywiście człowiek, który nie dostrzega najzwyklejszych, najbardziej codziennych szczegółów, jest na straconej pozycji, kiedy wymyśla "sytuację". W "Pogromcy" Cooper umieścił strumyk szeroki na piętnaście metrów w miejscu, gdzie wypływa z jeziora; potem meandrujący bez szczególnego powodu i zwężający się do sześciu, chociaż od strumienia, który tak by się zachowywał, wymagamy zwykle jakichś wyjaśnień. Czternaście stron później szerokość koryta przy samym jeziorze nagle skurczyła się o dziewięć metrów, zmieniając ten odcinek w "najwęższe miejsce strumyka". Nie jest to w żaden sposób wytłumaczone. Strumień ma zakola, musi zatem podcinać brzegi, zbudowane z aluwialnej gleby; ale te zakola mają tylko dziewięć i piętnaście metrów długości. Gdyby Cooper był uważnym obserwatorem, zauważyłby, że meandry miewają dobrze ponad dwieście.

 

Początek strumyka opatrzył etykietą "piętnaście metrów" bez szczególnego powodu, a potem go zwęził, żeby zmieścić kilku Indian. Zgiął "młode drzewko" w łuk nad tym wąskim korytem, a w jego liściach schował sześciu Indian. Czają się na barkę osadników, czy inną arkę, która płynie w górę strumienia do jeziora, holowana pod wartki prąd na linie, której koniec jest umocowany do kotwicy w jeziorze; nie mogłaby płynąć szybciej, niż półtora kilometra na godzinę. Cooper opisuje tę jednostkę, ale niezbyt jasno. Jej wymiary wynosiły "niewiele więcej, niż wymiary nowoczesnej barki." Powiedzmy więc, że miała około czterdziestu dwóch metrów długości. Była "szersza, niż to zwykle bywa" – załóżmy, że na szerokość mierzyła pięć metrów. I ten lewiatan prześlizguje się zakolami trzy razy krótszymi od siebie, przeciska się przez miejsca, w których przy każdej burcie ma tylko pół metra wolnej przestrzeni. Nie można się dość nadziwić temu cudowi. Niska nadbudówka zajmuje "dwie trzecie długości arki" – powiedzmy, że to będzie dwadzieścia siedem na pięć metrów, coś jakby wagon kolejowy. Są w niej dwa pokoje, zgadujemy, że po trzynaście i pół metra na pięć. Jeden służy za sypialnię pannom Hutter, Judith i Hetty, drugi w dzień jest salonem, a nocą sypia w nim papa. Arka dociera teraz do ujścia strumienia z jeziora, które ze względu na Indian zwęziło się do poniżej sześciu metrów, powiedzmy, do pięciu i pół. Z każdej burty do brzegu jest dwadzieścia pięć centymetrów. Czy Indianie zauważają tę ciasnotę? Czy zdają sobie sprawę, że mogliby zarobić, złażąc z tego wygiętego drzewka prosto na pokład arki, kiedy się będzie tamtędy przepychała? Nie, inni Indianie na pewno by zauważyli, ale Indianie Coopera nigdy niczego nie zauważają. Cooper sądzi, że są w tym świetni, ale prawie zawsze myli się co do swoich Indian. Mało który spośród nich ma w głowie jakieś klepki.

 

Arka ma czterdzieści dwa metry długości, nadbudówka dwadzieścia siedem. Plan Indian polega na tym, żeby cicho i niepostrzeżenie zeskoczyć z przygiętego drzewka, kiedy arka będzie się pod nim wlokła z prędkością półtora kilometra na godzinę, i zarżnąć mieszkańców. Przepłynięcie zajmie arce półtorej minuty. Samej nadbudówce – minutę. I co robi szóstka Indian? Moglibyście zgadywać trzydzieści lat, a i tak byście na to nie wpadli, dlatego wam powiem. Ich wódz, jak na cooperowskiego Indianina człowiek niezwykłego intelektu, pilnie obserwował barkę, kiedy przesuwała się pod nim, a dokonawszy wszystkich obliczeń z niesłychaną precyzją, puścił drzewko i spadł. I nie trafił! Tak właśnie było. Nie trafił w dom, wylądował na rufie. Nie był to upadek z jakiejś strasznej wysokości, a mimo to wódz stracił przytomność. Gdyby dom był o dwa metry dłuższy, wszystko by się udało. Ale, niestety, był źle zbudowany. Żaden architekt z tego Coopera.

 

Ale na drzewku zostało pięciu Indian. Barka już przepłynęła poza ich zasięg. Powiem wam, co zrobili, bo sami nie zdołalibyście do tego dojść. Pierwszy skoczył i wpadł do wody w kilwaterze. Potem skoczył drugi, i też wpadł do wody, dalej od barki, niż kolega. Potem trzeci, i wpadł do wody jeszcze dalej od barki. Skoczył czwarty i wylądował już zupełnie daleko. I nawet ten piąty musiał skoczyć, bo to był Indianin Coopera. Nie ma wielkiej różnicy w sile intelektu między Indianinem Coopera, a takim, który stoi pod trafiką. [Przyp. tłum: przed trafikami ustawiano drewniane figury Indian.] W epizodzie z barką wyobraźnia naprawdę wznosi się na wyżyny, ale nie ma w nim nic podniecającego, bo brak dbałości o szczegóły odbiera mu posmak prawdopodobieństwa. Jest to skutkiem antytalentu obserwatorskiego Coopera.

 

Czytelnik znajdzie przykłady niezwykłego talentu do błędnych obserwacji, jaki cechował Coopera, w opisie zawodów strzeleckich w "Tropicielu śladów".

W cel wbito, niezbyt głęboko, zwyczajny gwóźdź, z łebkiem pomalowanym uprzednio farbą.

Kolor farby nie jest opisany – to ważny szczegół, ale Cooper z reguły takie pomija. Chociaż nie, to jednak nie jest ważne, skoro gwóźdź znajduje się dziewięćdziesiąt metrów od strzelca, i choćby nie wiem, jakiego był koloru, i tak nie jest z tej odległości widoczny. Z jak daleka widać muchę? Dziewięćdziesiąt metrów? Nic z tego, nawet przy najostrzejszym wzroku. A oczy, które nie widzą muchy z dziewięćdziesięciu metrów, nie dostrzegą z tej odległości gwoździa, bo ma on zupełnie takie rozmiary, jak mucha. Trzeba mieć dobry wzrok, żeby zobaczyć muchę albo gwóźdź z czterdziestu pięciu metrów. Potraficie to?

Gwóźdź wbito, pomalowano i zaczęły się zawody. Cooper zaczął swoje cuda. Pierwszy strzelec obłupał krawędź łebka gwoździa, drugi wbił go trochę mocniej, i przy okazji zdarł całą farbę. Czy to nie dość cudów na jeden raz? Nie dla Coopera, bo celem całej tej zabawy jest pokazać jego pupilka, Pogromcę Zwierząt, Sokole Oko, Skórzaną Pończochę, Tropiciela Bumppo z jak najlepszej strony przed paniami.

– Szykujcie się, chłopcy! – zawołał Tropiciel, zajmując miejsce, z którego dopiero co ustąpił jego druh. – Nie trzeba drugiego gwoździa, widzę ten i bez farby, a co widzę, mogę trafić, choćby to było tylko komarze oko. Szykujcie się!

Gruchnął strzał, kula pomknęła przed siebie i łepek gwoździa zagłębił się w drewnie, przykryty rozpłaszczonym ołowiem.

Oto widzimy człowieka, który potrafi ustrzelić muchę z karabinu, a gdybyśmy mogli go wkręcić do współczesnego cyrku jako rewolwerowca, zarobiłby kokosy.

Ten wyczyn jest z pewnością niezwykły, ale nie dość niezwykły dla Coopera. Cooper musi coś jeszcze dodać. Jego Tropiciel musi dokonać tego cudu nie swoim karabinem, mało tego, karabinem, którego nawet nie pozwolono mu samemu załadować. W najbardziej niesprzyjających warunkach udał mu się ten niemożliwy strzał, a on nawet przez chwilę nie zwątpił, że da radę – powiedział "Szykujcie się!" Człowiek takiego formatu dokonałby podobnego cudu nawet cegłówką, a gdyby miał pomoc Coopera, poszłoby mu gładko.

Tropiciel popisał się tego dnia. Już na wejściu dokonał czegoś, czego cyrkowi strzelcy nigdy by nie osiągnęli. Stał w grupie innych strzelców, obserwując – ciągle są dziewięćdziesiąt metrów od celu – jak niejaki Jasper celuje i trafia w dziesiątkę. Potem strzelił Kwatermistrz i wyglądało na to, że spudłował. Ludzie zaczęli się śmiać. – Pudło, powiedział major Lundie. Tropiciel zaczekał chwilkę, dla efektu, zanim powiedział, tym swoim spokojnym, obojętnym tonem człowieka wszechwiedzącego "Nie, majorze, trafił w kulę Jaspera, co łatwo będzie zobaczyć, jeśli tylko ktoś obejrzy cel."

Czy to nie wspaniałe! Jakim sposobem zdołał zobaczyć tę małą kulkę, jak śmiga i wlatuje do dziurki dziewięćdziesiąt metrów dalej? Ale to właśnie zrobił, bo u Coopera nie ma rzeczy niemożliwych. Czy ktokolwiek ze świadków zwątpił w ten bieg wydarzeń? Nie, bo do tego trzeba zdrowego rozsądku, a to byli bohaterowie Coopera.

Tak wielki i powszechny był szacunek wobec Tropiciela, jego żywości i ostrości jego wzroku (podkreślenie moje – Autor), że kiedy tylko wyrzekł owe słowa, widzowie zwątpili we własne opinie, i tuzin ich skoczył, by zbadać cel. I oczywiście odkryto, że kula Kwatermistrza przeszła na wylot przez dziurę po jasperowej, i to tak dokładnie, że do upewnienia się trzeba było niezwykle dociekliwego badania, wkrótce jednak okazało się to jasne, kiedy znaleziono jedną kulę tuż za drugą wbite w pieniek, na którym wisiał cel.

Sprawdzili wszystko "dociekliwie", ale jak mieliby stwierdzić, że w dziurze są dwie kule, nie wydłubując żadnej? Przecież ani oko, ani sonda nie przeniknie przez wbity pocisk. Wydłubali go? Nie, zaraz to zobaczymy. Teraz kolej Tropiciela, który występuje przed panie, celuje i strzela.

Ale, o! cóż za rozczarowanie, niewiarygodne, niewyobrażalne rozczarowanie – cel znów się nie zmienia, jest w nim tylko ta dziura, którą zrobił Jasper!

– Gdyby można się było na to poważyć – zawołał major Duncan – powiedziałbym, że Tropiciel także spudłował.

Ponieważ nikt, jak dotąd, nie spudłował, "także" jest tu zbędne, ale nie będziemy się tym zajmować, bo teraz przemówi Tropiciel.

– Nie, nie, majorze – rzekł spokojnie, – to byłoby ryzykowne twierdzenie. Nie ja ładowałem strzelbę, więc nie wiem, co w niej było, ale jeśli był ołów, znajdziecie nowy pocisk obok tamtych dwóch, albo nie nazywam się Tropiciel.

Zaraz potwierdzono jego słowa.

Czy to już dostatecznie wielki cud? Nie dla Coopera. Tropiciel przemawia znowu, "niespiesznie zbliżając się do podium zajętego przez panie":

To nie wszystko, chłopcy, nie wszystko; jeśli zadrasnąłem cel, przyznam się do pudła. Kwatermistrz zadrapał drewno, ale ostatni posłaniec nie zostawił śladu.

Nareszcie cud się dopełnił. Nasz bohater wiedział – zobaczył z dziewięćdziesięciu metrów – że jego pocisk przeszedł przez dziurę, nie dotykając jej brzegów. W jednej dziurze są teraz trzy kule, wbite jedna po drugiej w pieniek za celem. Wszyscy o tym wiedzą – chociaż jak dotąd nikt żadnej nie wydłubał, żeby sprawdzić. Cooper to marny obserwator, ale trzeba przyznać, że pisze ciekawie, w każdej sytuacji. A najciekawszy jest wtedy, kiedy nie ma pojęcia, o czym mówi, a nie wtedy, kiedy ma. To wielka przewaga.

 

Dialogi Coopera brzmią bardzo dziwnie dla dzisiejszego ucha. Uwierzyć, że kiedykolwiek rozmawiano w ten sposób, to uwierzyć, że były kiedyś czasy, w których czas nie przedstawiał żadnej wartości dla człowieka, który uważał, że ma coś do powiedzenia; kiedy było w zwyczaju rozciągać dwuminutową wypowiedź na dziesięć minut, kiedy ludzkie wargi przypominały łopaty wiatraka, całymi dniami przekuwające metrowe bryły myśli w dziesięciometrowe, za to wąskie, szyny konwersacji; kiedy rzadko trzymano się tematu, ale błądzono w rozmowie i docierano donikąd; kiedy konwersowano przede wszystkim o rzeczach nieważnych, od czasu do czasu wtrącając coś istotnego, co rumieniło się ze wstydu, niezdolne wyjaśnić, jak tu trafiło.

 

Cooper z pewnością nie był mistrzem dialogu. Tutaj, podobnie jak w wielu innych przedsięwzięciach, jego zgubą była niezdolność obserwacji. Nie zdołał nawet zauważyć, że człowiek, który przez sześć dni w tygodniu mówi łamaną angielszczyzną, musi też nią mówić siódmego, że nie potrafi inaczej. W "Tropicielu" wkłada tytułowemu bohaterowi w usta raz najwymyślniejsze książkowe frazy, a raz najgrubszy z grubych żargon. Na przykład – zapytany, czy ma ukochaną, a jeśli tak, to gdzie ona mieszka, Natty odpowiada następująco:

– W puszczy, zwiesza się z gałęzi drzew; w łagodnym deszczu, w łąkowej rosie; pośród chmur, które bujają w błękicie; wśród ptaków, śpiewających po lasach; w słodkich źródełkach, u których zaspokajam pragnienie; we wszystkich cudownych darach Boskiej Opatrzności!

Ale nieco wcześniej mówił tak:

Mam w tym ynteres, bo kłopot przyjaciela ynteresuje przyjaciela.

A w innym miejscu:

Jakbym się urodził czerwonym, to mógłbym o tym opowiadać, albo wejść ze skalpem i się chwalić plemieniu, albo jakby mój wróg to był tylko niedźwiedź…

 

My nie potrafimy sobie wyobrazić, żeby stary szkocki generał wojsk zachowywał się jak rozgadany aktor melodramatów, ale Cooper potrafił. Jest u niego taki epizod: Alice i Cora uciekają przed Francuzami, we mgle, niedaleko fortu ich ojca:

– Point de quartier aux coquins! – zakrzyknął z entuzjazmem przywódca ścigającego panny wroga.

– Stójcie w gotowości, moi dzielni sześćdziesiątacy! – zawołał nagle głos gdzieś w górze – Czekajcie, aż ujrzycie wroga, strzelajcie nisko i zmiećcie go ze stoku.

– Ojcze! Ojcze! – okrzyk przeszył mgłę. – To ja! Alice! Twoja Elsie! Oszczędź, O! ratuj twe córki!

– Baczność! – wykrzyknął ten, który przemawiał wcześniej, okropnym tonem rodzicielskiego cierpienia, a dźwięk ten dotarł aż do lasu i powrócił ołowianym echem. – To ona! Bóg zwrócił me dzieci! Otwierajcie furtkę, w pole, sześćdziesiątacy, w pole! Ręce precz od spustu, byście nie zabili moich owieczek! Przepędźcie te francuskie psy zimną stalą!

 

Cooper zupełnie nie miał wyczucia słów. Kiedy komuś brak słuchu muzycznego, sam o tym nie wiedząc uderza w niskie i wysokie nuty naraz. Gra coś w rodzaju melodii, ale nie tę melodię, którą ma zagrać. Kiedy brak mu słuchu do słów, skutki są analogiczne – można poznać, co próbuje powiedzieć, ale łatwo też poznać, że tego nie mówi. I tak jest z Cooperem. Nie był muzykiem słów. Jego ucho zadowalały przybliżenia. Dowiodę tego zarzutu garścią przykładów. Zebrałem je z kilku stron "Pogromcy". Znajdują się tam "słowny" w miejsce "ustny", "precyzja" zamiast "łatwości", "fenomena" zamiast "cudów", "konieczny" zamiast "z góry ustalonego", "niewyszukany" zamiast "prymitywnego", "przygotowania" zamiast "oczekiwań", "skarcony" zamiast "upokorzonego", "zależny od" zamiast "wynikającego z", "fakt" zamiast "warunku", "fakt" zamiast "domysłu", "zabezpieczenie" zamiast "ostrożności", "wyjaśnić" zamiast "określić", "zdeprymowany" zamiast "rozczarowanego", "kiczowaty" zamiast "sztucznego", "substancjalnie" gdy powinno być "znacząco", "słabnący" w miejsce "pogłębiającego się", "rosnący" w miejsce "zanikającego", "osadzony" gdy powinno być "umieszczony w", "zdradziecki" zamiast "wrogiego", "stał" zamiast "zatrzymał się", "złagodził" zamiast "zamienił", "odparł" zamiast "zauważył", "sytuacja" gdy powinno być "stan", "inny" gdy powinno być "różny", "bez zmysłów" gdy powinno być "martwy", "krótkość" gdy powinno być "szybkość", "niezaufany" gdy powinno być "podejrzany", "tępota umysłowa" gdy powinno być "tępota", "oczy" gdy powinno być "wzrok", "przeciwdziałający" gdy powinno być "przeciwstawny", "ostatnia posługa pogrzebowa" gdy powinno być "pogrzeb".

 

Było na świecie kilku śmiałków twierdzących, że Cooper potrafi pisać po angielsku, ale wszyscy już wymarli – wszyscy poza Lounsburym. Nie pamiętam, żeby Lounsbury rozwinął tę opinię, ale ją wyraża, skoro twierdzi, że "Pogromca" jest "czystym dziełem sztuki". "Czyste" w tym kontekście, oznacza pozbawione wad – wszelkiego rodzaju wad, także językowych. Gdyby tylko pan Lounsbury porównał angielszczyznę Coopera ze swoją własną – ale to przecież jasne, że nie porównał, więc zapewne jeszcze dotąd sobie wyobraża, że język Coopera jest równie jasny i elegancki, jak jego język. Ja jestem pewien, dałbym za to głowę, że Cooper pisał najgorszą możliwą angielszczyzną, i że w "Pogromcy" osiągnął swoje własne, osobiste dno.

 

Mogę się mylić, ale nie wydaje mi się, żeby "Pogromca" był, w jakimkolwiek sensie, dziełem sztuki. Moim zdaniem brakuje mu wszystkiego, czym dzieło sztuki powinno się cechować, prawdę mówiąc, sądzę, że "Pogromca" to coś w rodzaju literackiego delirium tremens.

Dzieło sztuki? Nie ma w nim nic nowatorskiego, żadnego wzoru, porządku ani logicznego wynikania; nie oddaje życia, nie przeszywa dreszczem, w ogóle nie wzrusza, nie zbliża się wcale do realizmu; postacie są w nim naszkicowane chwiejną kreską, ich postępowanie i wypowiedzi potwierdzają, że nie są to osoby, za jakie chce je uważać autor. Humor w tej powieści jest żałosny, patos śmieszny, dialogi – o! nie do opisania, sceny miłosne okropne. Jej angielszczyzna to gwałt na języku.

Jeśli pominiemy to wszystko, pozostaje tylko Sztuka. Co do tego nie ma wątpliwości.

 

1895

 

Autorem niniejszego tekstu jest Samuel Langhorne Clemens, bardziej znany jako Mark Twain. Przetłumaczyłam go ja, bardziej znana jako Tarnina. Wszystkie prawa ostrzyżone (moje, przywłaszczających sobie to dzieło nawiedzi duch Marka Twaina, czemu nie mogę i nie zamierzam zapobiegać).

Cytaty z powieści Coopera w przekładzie tłumaczki.

Komentarze

Przekład z dawna obiecany – ku zbudowaniu umysłów i pokrzepieniu serc :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Samuel był bezlitosny :D!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Samuel rządził XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ciekawa inicjatywa. Czy na sali są jacyś wielbiciele Coopera? ;)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Polecam wszystkim gorąco. 

Tarnina jak zwykle wykonuje tytaniczną i mało docenianą pracę.

Doceńcie, jako i ja doceniam.

PS:

Tarnino, czyżbyś czuła jakieś duchowe pokrewieństwo z Markiem?

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Tak w ogóle, to nie, ale w tym tekście – owszem :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Szkoda, że nie można jakichś gwiazdek dać, bo dałbym 6:

 

☆☆☆☆☆☆

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Nowa Fantastyka