W starościńskim urzędzie grodzkim powoli upływał pospolity dzień. Pełniący służbę w kancelarii regent, to jest podrzędny zastępca dzierżącego pieczę nad dokumentami pisarza, nie przykrzył sobie tego jednak. Lubił, gdy spokoju w mieście nie mącił żaden sejmik czy jarmark, a w urzędzie brakło zarówno interesantów, jak i pozostałych pracujących w nim członków palestry. W takie dni mógł bowiem samotnie, pośród ciszy zakłócanej jeno przez brzęczące pod sufitem muchy, oddawać się ukochanemu zajęciu. Pochylony nad grubymi tomiszczami akt grodzkich przewracał z atencją powleczone kurzem karty, studiując ukryte między nimi niezliczone historie. Rozpoczynając służbę wpierw wybierał proces albo inszą awanturę sprzed lat, by następnie zza szkieł okularów przebijać się wzrokiem przez gęstwiny protestacji, pozwów i obdukcji, próbując wytyczyć wśród nich gościniec wiodący wprost poprzez bieg minionych wypadków. Niemało czyhało na owym szlaku pułapek. Każdy wpis stanowić mógł jeno wytwór bujnej imaginacji albo zjadliwą satyrę przeciw znienawidzonemu sąsiadowi. Przeto mało kto nie tracił orientacji w tej dzikiej puszczy, a nawet sam regent, choć niejedną stronę ksiąg przeczytał i niejedną własną ręką zapełnił, nieraz wiele musiał się natrudzić, by odtworzyć historię sprzed dekad. Każda jednak taka opowieść wynagradzała wysiłek, wypełniając godziny nudnego życia skromnego urzędnika.
Tego dnia nie dane jednak było wytrwać regentowi w tym zajęciu do końca służby. Zanurzony w przeszłych wypadkach nie posłyszał kroków, aż więc podskoczył, gdy nad uchem jego ktoś zahuczał:
– Czołem, panie Kozieł.
Regent uniósł wzrok, usta otwierając, by dać respons na powitanie, lecz na widok gościa zastygł bez ruchu. Stał przed nim wysoki mąż, odziany w zdobną ferezję, zdradzającą niechybnie wielkiego pana. Twarz przybysza znał Kozieł aż nazbyt dobrze. Stał przed nim sam Łukasz Niewęgłowski, sławny w całym powiecie jako człek możny, ale sąsiadom ciężki, dla którego zajazd uczynić czy sejmik rozpędzić to jakoby splunąć. Za szlachcicem do sali wkroczyło dwóch zbrojnych w przypasane do boków szable hajduków.
Po chwili konfuzji regent poderwał się z siedzenia.
– Co sprowadza waszą miłość? – zapytał, kłaniając się.
– Doszły mnie słuchy, że w wieży starościńskiej osadzon jest niejaki Fabricius. Zali to prawda?
– A juści, jest tu takowy. Przyszliście, wasza miłość, rychło w czas, bo jutro czeka owego szelmę kat.
– Tedy prowadź do burgrabiego. Pragnę z owym więźniem pogawędzić.
– Nie masz dziś pana burgrabiego, jeno trzech semenów stróżuje w wieży. Ja waszą miłość do owego Fabriciusa zaprowadzę.
Kozieł wyszedł spoza stołu, kierując się ku bocznemu przejściu, wiodącemu ku przylegającej do urzędowego budynku wieży. Postrzegł kątem oka, że prócz szlachcica podążyli za nim takoż dwaj hajducy. W drzwiach regent przystanął i obrócił się.
– Jako żem mówił, w wieży są semeni, nie będzie trza waszej miłości czeladzi dla bezpieczeństwa.
Niewęgłowski nie odpowiedział, wskazał jeno regentowi, by prowadził dalej. Kozieł nie śmiał dłużej oponować, pociągnął więc ku położonym za drzwiami schodom. Czoło jednak uperlił mu pot. O czym chciał Niewęgłowski rozmawiać z więźniem i na cóż mu było do tego dwóch zbrojnych? Ciężkim krokiem regent wspiął się po kamiennych stopniach, aż dotarł do piętra wieży. Tam, w szerokiej sali przy długim stole, dwóch strażników umilało czas sobie grą w kostki.
– Fedko, prowadź na górę, do Fabriciusa – zawołał Kozieł.
Semen poderwał się i, na widok Niewęgłowskiego, skłonił. Toż samo uczynił jego towarzysz. Obaj ruszyli ku wiodącym jeszcze wyżej schodom.
– Jakże to? Ów oczajdusza nie siedzi in fundo? – Rozległ się za plecami regenta głos szlachcica.
– Wybacz, wasza miłość, ale nikogo inszego w więzieniu nie ma, a Fabricius i tak da rychło gardła, więc też pan burgrabia nie chciał go do lochów wrzucać.
– Miły, widzę, mają u was szelmy traktament.
Przed celą stróżował z samopałem na ramieniu trzeci semen. Fedko otworzył drzwi odpiętym od pasa kluczem. Wnętrze stanowiła rozległa komnata o kamiennej posadzce. Pod prawą ścianą stał surowo ciosany, prosty stół, przy którym siedział pochylony człek w czarnej szacie, o twarzy niemłodej, porosłej kruczą, zmierzwioną brodą. Po drugiej stronie pokoju znajdowało się wielkich rozmiarów, zdobnie oprawione zwierciadło.
– Któż to tu umieścił? Przeć to lustro tego łotra! – zawołał Niewęgłowski.
Regent spojrzał na strażników, ci zaś przybrali pozy niewiniątek. Bez chyby dali się przekupić, a może nawet sami wnieśli zwierciadło do celi.
– Dosyć tego! – Niewęgłowski zbliżył się do więźnia. – Fabricius, pomiocie Belzebuba, bogdaj cię nie urodziła twoja mać wylegnica. Za to żeś mnie oszukał, godzien jesteś ćwiartowania. Co, kpie, myślałeś, że zdołasz mnie na dudka wystrychnąć? A przecie teraz żeś jest w moim ręku. Wiedz, że nikt, kto zadarł z Łukaszem Niewęgłowskim, nie odejdzie bez odpłaty. Zdechniesz, psie, jako na to zasłużyłeś.
Na znak chlebodawcy hajducy ruszyli ku Fabriciusowi. Kozieł patrzał na to wszystko przestraszony. Nigdy jeszcze go coś takowego nie spotkało. Strach mu było czynić protesty wobec szlachcica, ale nie mógł dać przecież zarżnąć na swych oczach starościńskiego więźnia jak wieprza.
– Stójcie! – krzyknął w akcie ostatniej desperacji. – Wasza miłość, powiadałeś, że chcesz się jeno z owym człekiem rozmówić?
– I pogwarzyłem z nim dosyć. Teraz odbiorę na nim sprawiedliwość za krzywdy, jakie mi uczynił.
– Sprawiedliwość wymierzy mu kat.
Niewęgłowski pokręcił głową.
– Nie wiem za co ten kiep jest więzion, aleć nie za to, co mi zrobił. – Wskazał oskarżycielsko na zwierciadło. – Łgał jak najęty, patrząc w owe szkło diabelskie, prawiąc, gdzie znajduje się pewien człek przeze mnie poszukiwany. Albo li kłamał celowo, albo żadnych mocy nie ma ów krystalomanta przeklęty. W obu razach jednak wychodzi, żeć to machlerz obrzydły, przez któregom niepotrzebny zajazd uczynił i bez zysku żadnego ludzi swych na szwank wystawiał. Za występęk wobec Niewęgłowskiego Niewęgłowski płaci, nie kat. – Zwrócił się do hajduków. – Kończcie go.
Pachołkowie posłusznie dobyli szabel, zamierzając się na milczącego wciąż więźnia. Ów powolnym ruchem, jakoby nie zdawał sobie z niebezpieczeństwa sprawy, sięgnął za pazuchę, dobywając z niej woreczek niewielki. Nim ostrza opadły na jego głowę, wyciągnął z sakiewki garść czegoś, złoty proszek przypominającego, i cisnął nią w lustro. Zwierciadło rozjarzyło się, jakby płomieniem. Hajducy zamarli zaskoczeni. Na szklanej tafli odmalował się po chwili jakowyś kształt ciemny, wpierw mały, niby daleko w głębi się znajdujący. Z czasem zaczął rosnąć, aż uformował się w maszkarę okropną. Potwór przypominał olbrzymiego, pozbawionego sierści nietoperza. Z obciążonych błoniastymi skrzydłami kończyn wyrastały wyciągnięte ku ludziom szpony, a pół gadzi, pół rybi pysk szczerzył długie kły.
– Hospody pomyłuj! – jęknął Fedko.
Widok stwora otrzeźwił jednego z hajduków.
– Giń, czarci synu! – zawołał, opuszczając szablę na Fabriciusa.
Nim jednak ostrze dosięgło więźnia, rozległo się wycie upiorne. Lustro znów rozbłysło, a z poświaty wypadł, frunąc, potwór. Nietoperz wpił się kłami w gardło hajduka, który zarzęził i upuścił broń.
– Chryste! – wrzasnął towarzysz pachołka, próbując ugodzić maszkarę.
Stwór uniknął ostrza, po czym błyskawicznie przeorał pazurami pierś drugiego hajduka, obalając go na posadzkę. W sukurs ruszył Niewęgłowski, który dobywszy szabli nastąpił na potwora. Ten jednak ponownie się wywinął, a jednocześnie przeciął krtań leżącego pachołka. Z rany trysnęła krew. Ubroczony w niej nietoperz zwrócił się z kolei ku szlachcicowi. Nim ów zdążył go ugodzić, poczuł ból straszny w piersi i dojrzał, że został przyszpilony pazurami do ściany.
Monstrum nie zatopiło kłów w ciele szlachcica. Z siedzenia podniósł się bowiem Fabricius i podszedł do Niewęgłowskiego, śmiejąc się cicho.
– A co, mości Niewęgłowski? Powiedałeś, że mocy mi braknie. Obacz więc, z kimeś zadarł, mopanku.
Szlachcic oczy wytrzeszczył i jęknął, gdy nietoperz powoli zacisnął na jego gardle szczęki.
Regent i semeni patrzali na całą scenę niby we śnie, do żadnej reakcji niezdolni. W końcu jednak paraliż strachu z nich ustąpił, czy może czar moc swoją utracił.
– Iwan, pal! – nakazał zbrojnemu w samopał semenowi Fedko.
Ten wycelował, nie popuścił jednak cyngla, bojąc się dogorywającego szlachcica ugodzić. Broń wyrwał mu nagle Kozieł i czasu nie tracąc, wypalił. Czy łaska Boska czuwała nad sługami starościńskimi, czy też los uśmiechnął się do nich, dość, że niewprawna ręka regenta powiodła kulę wprost w łeb upiornego nietoperza. Stwór głosu nawet nie dobył, jeno wbity w martwe ciało Niewęgłowskiego, wraz z nim osunął się na ziemię.
– Brać go! – zawołał Kozieł, wskazując Fabriciusa.
Więźniowi jednak nie brakło dowcipu. Na widok śmierci przywołanego potwora, błyskawicznie dobył znów cudownego proszku. Rzucił go na taflę lustra, a zaraz potem sam do niego skoczył. Zamiast jednak roztrzaskać szkło, przeniknął przez nie, niby przez wodę. Semeni zamarli.
– Na cóż czekacie? Gonić szelmę! – Regent wyminął ich i dotknął lustra. Dłoń nie przeszła na drugą stronę, a jedynie oparła się na gładkiej tafli zwierciadła. – Takież to sztuczki diabelskie! – Kozieł podrapał się po głowie.
Powiódł wzrokiem po pobojowisku. Przy stole leżeli dwaj hajducy, poznaczeni ranami i cali we krwi. Pod ścianą półsiedział zaś Niewęgłowski, z wbitym weń potwornym ścierwem. Dysząc ciężko, regent rozmyślał, jakże się wytłumaczy z owej awantury. Wreszcie dobył z przytroczonej do pasa sakwy czerwońca.
– Macie tu – rzekł do semenów. – Ubabrajcie się ową krwią. Gdy będą pytać, mówcie, żeście pragnęli powstrzymać Niewęgłowskiego i ludzi jego, chcących Fabriciusa zgładzić. Jako żeście dobrzy pachołkowie, pokonaliście wrażych synów, aleć w zamieszaniu więzień uciekł. A to… – Spojrzał na nietoperza. – Spalcie.
Semeni przytaknęli zgodnie, a na znak regenta wyszli. Kozieł podszedł do zwierciadła. Westchnął, po czym podniósł jedną z szabel i mocnym ciosem zbił lustro.
– Może ci to w czym przeszkodzi, psi synu – mruknął.
***
Ciężko musiał się regent tłumaczyć dnia następnego. Sam podstarości przesłuchiwał go, kręcąc głową niedowierzająco. Bo jakże mógł więzień wśród siedmiu ludzi przez całą wieżę uciec niezauważony? I czemuż Niewęgłowskiego tak okrutnie skłuto? W końcu jednak regent powrócił do ukochanych ksiąg. Siedział wśród nich nieswój, dręczony ciężką pokusą. Jedna mu rzecz ciekawa się w żywocie przydarzyła, nęciło więc go, by ją zapisać, przyszłym regentom na pamiątkę. Wstrzymywał jednak strach, że jeśli kto wkrótce zapis przeczyta, pozna prawdę, albo, co gorsza, autora za wariata weźmie. Któż jednak miał studiować owe zapiski? A nawet jeśli, to przecie nie zaraz. Nim ktoś do kancelarii zawita, dawno wszyscy o dziwnym wypadku zapomną. A wszakże w aktach wiele mieściło się dziwacznych historii i krotochwil, cóż znaczy jedna więcej? Kozieł nie wytrzymał i chwycił za pióro.