(zapis rozpoczęty: czternasty grudnia 2416, godz. 17.34 czasu TSU)
Tak? Dobrze. Victorze, mówi twój ojciec. Nie mieliśmy wielu okazji do poważnych rozmów, a chyba już więcej ich nie będzie… dlatego postanowiłem stworzyć nagranie, przeznaczone wyłącznie dla uszu syna.
Willa na Olympus Mons jest otoczona przez wojsko Connora. Cały czas mnie bombardują, a pole siłowe wytrzyma może jeszcze godzinę, nie dłużej. Muszę zdążyć omówić mnóstwo rzeczy, więc będę się spieszył. Wybacz, że nie zrobiłem tego wcześniej.
(westchnienie)
Rozpisałem sobie wszystko, ale teraz, kiedy patrzę na własne notatki, aż chce mi się rzygać. Na pewno nie będę gadał w ten sposób.
Opowiem ci po prostu historię swojego życia… prawdziwą historię, taką, jakiej jeszcze nie słyszałeś.
Urodziłem się w roku dwa tysiące trzysta trzydziestym szóstym, jak wiesz… a przynajmniej mam nadzieję, że nie wyparłeś jeszcze starego z pamięci. Sześć miesięcy temu przyleciałeś na moje osiemdziesiąte urodziny, może coś ci się przypomina. Jestem już antykiem, ale – chociaż wydaje się to nieprawdopodobne – kiedyś też byłem dzieckiem.
Najwcześniejsze lata życia upływały mi beztrosko. W całym Układzie Słonecznym panował pokój – przynajmniej teoretycznie. Nie wiedzieliśmy nic o Czarnoksiężnikach, którzy przygotowywali się do ucieczki z Tytana, a ten okropny Connor jeszcze nie istniał. Mieszkałem z rodzicami i młodszym rodzeństwem w wielkiej rezydencji, tam, gdzie dzisiaj stoi główna kwatera CAH. Wtedy była to odludna okolica…
Odkąd pamiętam, jeździliśmy na cotygodniowe wizyty do pobliskiego szpitala, gdzie leczono dziadka Brada – to on zbudował nasz dom. Biedak umarł młodo, mając tylko siedemdziesiąt trzy lata, na jakąś straszną chorobę mózgu… nie mam pewności, ale zdaje mi się, że lekarstwo zostało wynalezione kilka miesięcy później.
Przed oczami widzę następującą scenę:
Dziewięcioletni ja, a także ojciec, matka i dziadek Brad – wszyscy siedzimy wokół małego stolika w sali odwiedzin. Dziadkowi zostało kilkanaście miesięcy życia i trudno się z nim rozmawia. Tata próbuje nawiązać jakikolwiek kontakt, a matka patrzy na to z nieszczęśliwą miną.
Fragment dialogu, tak, jak go sobie przypominam:
– Wiesz, kim jesteśmy?
– Co to za niedorzeczność? Nyran, znamy się przecież od dzieciństwa…
– Tato, Nyran był tutaj tydzień temu. To ja – Michael.
– Hę? No tak. A ten młodzieniec?
– Martin, twój wnuczek.
– Twój wnuczek? Nyran, nic nie mówiłeś!
Ojciec westchnął.
– Jak cię tu traktują?
– Zawsze powtarzałem: Rada Planetarna to nic dobrego. Nie dalej jak w latach dwudziestych wybuchnie kolejna wojna, jestem pewien…
– Tato, mamy już lata czterdzieste, i wojny nie było.
– Przecież mówiłem, że zawsze to powtarzałem.
I tak trwała dyskusja – przez kilkanaście minut. Mama wtrąciła coś raz lub dwa, a ja siedziałem cicho, bo uważałem, że sama idea takiej wizyty jest chybiona.
W końcu ojciec poddał się, wstał i bez słowa ruszył w stronę wyjścia. Matka, bąknąwszy niezrozumiale jakieś pożegnanie, poszła w jego ślady. Chciałem zrobić to samo, ale – zupełnie nieoczekiwanie – dziadek chwycił mnie za rękaw.
– Zaczekaj chwilkę… Masz na imię Martin, tak?
– Tak – odparłem nieśmiało.
– Nyran nie chciał słuchać, więc powiem tobie. Przed moim starym domem rośnie wielki dąb, w który dawno temu trafił piorun. Wiesz, o którym drzewie mówię?
– Jasne. Widzę go z okna pokoju.
– Dwadzieścia kroków na północ od dębu jest wejście do tajnego schronu z czasów Wojny. Nikt o nim już nie pamięta. Byłem tam, kiedy miałem dwadzieścia pięć lat…
– Hej, zostaw chłopaka! – usłyszałem głos ojca.
– Ukryłem w schronie pewne rzeczy. Skarby – powiedział dziadek, a w jego oczach coś błysnęło. Czułem tak wielki strach, że prawie robiłem pod siebie… a jednak byłem też zaintrygowany.
– Jakie skarby? – zapytałem, ale nie usłyszałem odpowiedzi. Tata chwycił mnie i odciągnął, prośby i szarpania nic nie dały. Więcej nie widziałem dziadka Brada – rodzice nigdy już nie zabrali mnie ze sobą.
Tamtej nocy prawie nie spałem, a następnego dnia poszedłem rozeznać sytuację. Zabrałem też dla niepoznaki psa (na imię miał Ernest) i powiedziałem, że idę pobawić się z nim na zewnątrz. W miejscu, które mi wskazano, nie znalazłem jednak nic szczególnego – ot, trawa, kilka kamieni. Trochę dalej wystawał z ziemi omszały głaz.
Może i miałem tylko dziewięć lat, ale byłem całkiem sprytny. Zrozumiałem, że moje dwadzieścia kroków to nie to samo, co dwadzieścia kroków dorosłego, wysokiego mężczyzny – a dziadek Brad miał prawie dwa metry wzrostu.
Głaz sterczał trzydzieści cztery kroki od dębu.
Zbliżyłem się do niego…
(TRAAAACH)
Wybacz przerwę, zrzucili wyjątkowo wielką bombę i byłem chwilę oszołomiony. Chyba nie dam rady tego wyciąć.
Wrzuciłem na ekran prognozowany czas działania pola – dzięki temu będę wiedział, jak bardzo powinienem się spieszyć. Zostało czterdzieści jeden minut.
A teraz, kontynuując.
Zbliżyłem się do niego, nie bardzo wiedząc, czego szukać. Pies zaczął obwąchiwać skałę ze wszystkich stron, a ja wypatrywałem jakichkolwiek znaków, świadczących o tym, że gdzieś tutaj może być tajne przejście.
Obszedłem głaz dookoła, nie napotkawszy nic nadzwyczajnego. Już miałem pogodzić się z faktem, że opowieść dziadka musiała być wytworem jego chorego umysłu, gdy usłyszałem szczekanie Ernesta, dobiegające z drugiej strony kamienia. Zrobiłem trzy kroki… i stanąłem jak wryty.
Pies najwyraźniej aktywował jakiegoś rodzaju czujnik, bo w litej skale otworzyły się małe drzwiczki, a za nimi widać było drabinkę, prowadzącą w dół. Niewątpliwie miałem przed sobą początek drogi, która musiała gdzieś prowadzić.
Wtedy spanikowałem. Zejść samemu, w ciemny tunel, nie wiadomo dokąd – zadanie zdecydowanie przerastające odwagę dziewięciolatka. Uciekłem do domu co sił w nogach, jak gdyby ktoś mnie gonił.
Pobiegłem po pomoc.
– Tato, tato, chodź, coś ci pokażę! – krzyknąłem od progu.
– Zaraz, jestem zajęty – z głośnika rozległy się słowa ojca. Siedział w gabinecie i pracował; zapewne było to coś bardzo ważnego, ale moja sprawa miała, oczywiście, jeszcze większy priorytet.
– Szybko, tato!
– Nabroiłeś, tak? Znowu popsułeś Gravity Mastera?
– Nie! Wczoraj, jak byliśmy u dziadka, powiedział, że ukrył coś…
– Stop.
Chociaż emocje dosłownie mnie rozsadzały, natychmiast umilkłem.
– Co mówiłem o dziadku?
– Tylko że…
– Co mówiłem?
– Jest chory i często gada od rzeczy, wiem, ale tym razem naprawdę…
– Martin, zaczekaj. Może trudno to zrozumieć, szczególnie, że pamiętasz go jeszcze z wczesnego stadium choroby. Musisz jednak przyjąć do wiadomości, że dziadek nie jest już sobą. Komórki mózgu ulegają degeneracji…
I kiedy słuchałem tyrady ojca, czułem, że niedawny entuzjazm powoli znika… a zamiast niego pojawia się złość.
– …nie chcę więcej słyszeć. W porządku?
– Jasne, tato.
– Więc co chciałeś mi pokazać?
– Znalazłem fajną grę w Omninecie, z elementami AR. Trzeba wspinać się na drzewa, zbierać różne rzeczy i tak dalej.
Nie mogłem uwierzyć, jak gładko kłamstwo spłynęło z moich ust. Ojcu to chyba jednak wystarczyło, bo powiedział tylko:
– Super, cieszę się. Uważaj, żeby nie zrobić sobie krzywdy.
– Pewnie.
Kiedy wróciłem pod dąb, zobaczyłem, że przejście jest już zamknięte. Na razie nie miałem ochoty wchodzić do środka, ale skoro udało się otworzyć raz, uda się i drugi – kiedyś.
W następnym tygodniu rodzice zapisali mnie do szkoły, i musiałem całe godziny sterczeć przed holoekranem, słuchając o bezużytecznych bzdurach, na przykład teorii strun. Nauka zajmowała większość czasu, ale nie zapomniałem o schronie. Zbierałem w sobie odwagę i czekałem na odpowiedni moment.
Trwało to trochę dłużej, niż początkowo myślałem – dziadek umarł, minęły moje dziesiąte i jedenaste urodziny, a dobra okazja nadal się nie nadarzała. W końcu jednak nadeszła – tuż po Nowym Roku dwa tysiące trzysta czterdziestym ósmym. Zachorowałem na malarię… albo jakąś jej zmutowaną odmianę, nie pamiętam… i nie mogłem polecieć w podróż dookoła Ameryki, którą od kilku miesięcy planowali rodzice. Ojciec uznał, że „jestem już duży” i poradzę sobie przez tydzień, gdy ich nie będzie. Zabrali brata i siostrę, a potem odlecieli – i mały Martin został w domu pod opieką robotów.
Cztery dni później – a osiem od czasu, kiedy zacząłem brać leki – poczułem się na tyle zdrowy, by ruszyć do schronu.
Tak naprawdę byłem jeszcze bardzo słaby, ale dłużej nie mogłem wytrzymać. Pokasłując, spakowałem swój „ekwipunek” – koncentrat żywieniowy, kilka butelek wody, dużą latarnię ręczną, zalegającą w komórce, a także elektroniczny scyzoryk. Wziąłem też ze sobą drona, który miał lecieć przodem, szukając potencjalnych niebezpieczeństw.
Może to wszystko brzmi głupio, ale naprawdę sądziłem, że czeka mnie kilkugodzinna lub nawet całodniowa wędrówka. Dużo czytałem o schronach wojskowych i wiedziałem, że wiele z nich było w gruncie rzeczy podziemnymi miastami, o powierzchni dziesiątek kilometrów kwadratowych. Do głowy mi nie przyszło, że gdyby coś tak ogromnego znajdowało się pod naszym domem, dawno zostałoby odkryte.
Otworzyłem przejście – już jakiś czas wcześniej znalazłem właściwy czujnik, skrzętnie ukryty w trawie – i zacząłem schodzić po drabinie, oświetlanej przez drona. Nie odważyłem się spojrzeć w dół, pewny, że zieje tam głęboka przepaść. Liczyłem stopnie: dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści… trzydzieści?
Znalazłem się w kwadratowym pokoju, nie większym niż sześć na sześć metrów, pełnym kabli, rur, szaf elektrycznych i innych, bardziej tajemniczych obiektów. Moja latarnia w zupełności wystarczała, by oświetlić go w całości. Nie było tu żadnych drzwi, włazów ani otworów w podłodze.
Pomieszczenie, jak dowiedziałem się dużo później, stanowiło stację przesyłu energii elektrycznej, zaopatrującą w prąd prawdziwy schron, leżący kilka kilometrów dalej. Został on otworzony, zbadany i ponownie zapieczętowany w latach dwudziestych, ale tej stacji nigdy nie odnaleziono.
Poczułem rozczarowanie, a krótko po nim – złość. Schron? Raczej piwnica! Skarby? Sterta złomu!
Mimo to, zacząłem się rozglądać, w nadziei, że znajdę coś, co chociaż w minimalnym stopniu wynagrodzi mi setki godzin rozmyślań i dziesiątki nieprzespanych nocy. I znalazłem.
Wśród przestarzałych, zakurzonych i cuchnących stęchlizną sprzętów wyróżniał się jeden komputer, na pierwszy rzut oka o kilkanaście lat nowocześniejszy niż pozostałe. Uruchomiłem go gestem; wyświetlił holograficzną klawiaturę, a na ekranie pojawił się napis WPROWADŹ HASŁO.
Aż jęknąłem. Co to może być? Przywołałem w myślach obraz dziadka i gorączkowo zastanawiałem się nad czymkolwiek, co mogłoby dać mi wskazówkę. Wpisałem „Skarby”, potem „Stary dąb” i kilka innych fraz. Po siódmej z nich komputer oznajmił: POZOSTAŁY TRZY PRÓBY.
Myśl, myśl…
„Wybuchnie kolejna wojna” – błąd.
– Ernobell! – zakląłem pod nosem, po cichu, chociaż przecież nikt mnie nie słyszał. A potem zrozumiałem.
Ty, Victorze, od dziecka słyszysz wokół siebie niemal wyłącznie Latina Nova, stanowiącą od kilkudziesięciu lat uniwersalny język Układu, ale w tamtych czasach nie była jeszcze tak wszechobecna. Zdanie „Wybuchnie kolejna wojna”, często powtarzane przez tych, którzy byli sceptyczni wobec Rady, zostało przetłumaczone na LN – erit novum bellum – i skrócone – ernobell, a słowo to następnie zaczęło być traktowane jak przekleństwo, szczególnie przez nauczycieli języka. Poznałem je miesiąc wcześniej i byłem z siebie niezwykle dumny, że wyrażam się „jak dorośli”.
Wpisałem „erit novum bellum”, a komputer posłusznie wpuścił mnie do systemu.
Archiwum zawierało setki, tysiące plików, ale większości nie poświęciłem nawet chwili uwagi. Były tam kroniki wojskowe, projekty różnych broni i dzienniki wideo, w tym – seria nagrań, zatytułowana „BradT”. Nie miałem jednak ochoty na oglądanie relacji z przeszłości. Zamiast tego zaintrygowały mnie trzy największe sektory archiwum: NANO, ANTY oraz ELEKTRO.
Im dłużej wpatrywałem się w ekran, tym bardziej byłem przerażony… i zaciekawiony zarazem.
Pierwszy sektor opisywał ze wszystkimi szczegółami działanie, konstrukcję, a także zastosowania destrukcyjnych nanobotów. Filmy instruktażowe i dokumentacja techniczna były pełne ostrzeżeń; jeśli ktoś zbudowałby najgroźniejszy typ takiego robota – zdolny do samoreplikacji – i utraciłby nad nim kontrolę, w ciągu kilku dni cała planeta mogła zostać zniszczona.
Cała planeta…! Zadrżałem.
Drugi stanowił kompletną instrukcję budowy bomby z antymaterią. Nie brakowało holofilmów z czasów Wojny, przedstawiających wybuchy takich ładunków. Serce przyspieszyło mi do kilkuset uderzeń na minutę, gdy zobaczyłem plik „NY bomb”.
– Nie ma mowy. Nie będę tego oglądał – zapewniłem sam siebie, po czym uruchomiłem nagranie.
I patrzyłem, jak trzystumegatonowa eksplozja zrównuje Nowy Jork Dwa z ziemią.
Poczułem, że zaraz chyba zemdleję, ale jakimś cudem nie straciłem przytomności. Trzęsącą się ręką otworzyłem trzeci sektor, ELEKTRO, i krzyknąłem z przerażenia, gdy usłyszałem kliknięcie za sobą. Błyskawicznie odwróciłem głowę.
Ze ściany wysunęła się oszklona skrytka…
No dobrze, trochę za dużo gadam. W takim tempie nie mam szans na opowiedzenie całej historii. Spróbuję się streszczać.
W skrytce był jednostrzałowy karabin elektromagnetyczny, ocalały jeszcze z bitwy na Biegunie. Archiwum zawierało również oczywiście jego dokumentację.
Mając jedenaście lat, nie mogłem zrozumieć szczegółów technicznych tych urządzeń, ale wiedziałem jedno: Rada w Pierwszym Traktacie objęła całkowitym zakazem produkcję, użytkowanie i przechowywanie wszelkiej broni. Chociaż dokładna definicja słowa „broń” w rozumieniu Rady nie była mi znana, nie miałem wątpliwości, że zaliczały się do niej zarówno nanoboty, bomby, jak i karabiny.
Gdy jednak wyszedłem ze schronu, postanowiłem, że nie będę wzywał Sił Porządkowych. Tym samym stałem się młodocianym przestępcą.
(westchnienie)
Dlaczego postąpiłem tak, a nie inaczej? Może ze wstydu – kto by uwierzył dziecku? Ze strachu przed SP – zadawaliby różne pytania, w rodzaju „Czemu nie powiedziałeś o wszystkim ojcu? Czemu nie zadzwoniłeś po nas wcześniej?”, i nie wiedziałbym, jak odpowiedzieć. Zdawało mi się też, że może odkrycie nie ma wcale takiej wagi – ot, mały bunkier wojskowy, jakich na pewno na świecie jest jeszcze pełno.
Ale główna przyczyna była inna: utajona, tkwiąca gdzieś głęboko radość, że miałem rację, a ojciec się mylił, i biorące się z tego poczucie wyższości.
Musimy zrobić teraz spory przeskok, bo na pewno wiesz, jak wyglądało moje życie w następnych dekadach. Skończyłem studia astronomiczne z wyróżnieniem, ożeniłem się z mamą, ty przyszedłeś na świat. Dostałem propozycję pracy w Obserwatorium Everest i przyjąłem ją, a po trzech latach awansowałem. To fakty powszechnie znane, a przynajmniej były powszechnie znane, dopóki mojej biografii nie zaczęto opatrywać napisem „Największy zbrodniarz w powojennej historii Układu”…
Tak, widziałem tę okładkę.
(ponure westchnienie)
Wracając do tematu: nie minął miesiąc od awansu, gdy nastąpiło inne, jeszcze bardziej przełomowe wydarzenie. W zasadzie, kiedy patrzę z perspektywy czasu, był to prawdopodobnie najważniejszy moment w dziejach ludzkości, przynajmniej od dnia, w którym skończyła się IV Wojna Światowa…
Dwudziesty stycznia dwa tysiące trzysta sześćdziesiątego piątego, krótko po pierwszej w nocy. Siedzę sam w sterowni, a główny teleskop szuka nowych, nieodkrytych dotąd pulsarów. Stacja HLIDS na orbicie Saturna jest jeszcze nieukończona, toteż kompleks Everest pozostaje najpotężniejszym obserwatorium w Układzie Słonecznym.
Oglądam nudnawy holofilm historyczny, kiedy nagle komputer rejestruje dziwny sygnał radiowy. Jest bardzo słaby, na granicy wykrywalności. Pochodzenie: Epsilon Indi, geneza: nieznana.
Nieznana? Co to może być? – myślę.
Po kilku sekundach system rejestruje jakiś wzorzec i zaczyna dekodować przekaz, a do mnie dociera, że odbieram pozaziemską transmisję od obcych.
Słowa, które pojawiły się na ekranie komputera, do dziś pamiętam bardzo wyraźnie.
„Poszukujemy partnerów do wymiany handlowej. Interesują nas przede wszystkim: wiedza i technologie. Sami zaoferujemy własne”
I tyle.
Trzy zdania – nie tak wszyscy wyobrażali sobie pierwszy kontakt z kosmitami, prawda?
Kiedy minął początkowy szok, sprawdziłem, czy nie padłem ofiarą jakiegoś okrutnego żartu, ale wskazania i sygnatury wyglądały prawidłowo. Potem zacząłem rozważać dostępne scenariusze. I szybko zrozumiałem, że jeśli odpowiednio wszystko rozegram, stanę się władcą Układu Słonecznego.
(westchnienie)
Trochę nie wyszło, prawda? Dopadła mnie karma: w pierwszej połowie życia dwukrotnie miałem nieprawdopodobne szczęście, dlatego w drugiej wszystko musiało się spieprzyć.
Zataiłem całe zajście, co jest chyba oczywiste, skoro żaden serwis „Informacji” nie wspomniał ani słowem o obcych. Usunąłem wszystkie dane z komputera Obserwatorium, zlikwidowałem zapisy monitoringu, a nawet zmieniłem własny rejestr medyczny, żeby nikogo nie zainteresowało podejrzane przyspieszenie mojego tętna.
Długo zastanawiałem się nad odpowiedzią. Wreszcie, w połowie marca, gdy znowu miałem samotny dyżur, posłałem ukierunkowaną wiadomość: kim jestem i co mogę im sprzedać. Plany karabinu elektromagnetycznego dorzuciłem gratis, bo liczyłem, że w następnej transmisji – za dwadzieścia cztery lata – dostanę już jakieś fantastyczne wynalazki. I nie myliłem się.
Zbyt dramatycznie? Możliwe. Wybacz.
Zanim budowa HLIDS dobiegła końca, zostałem na Evereście dyrektorem. Wspaniałomyślnie darowałem swoje stanowisko pewnemu kretynowi, który wcześniej pełnił jakąś podrzędną funkcję, a sam zgłosiłem się do pracy w nowo powstałym kompleksie.
Świat coraz bardziej mnie denerwował. Wszędzie zacząłem dostrzegać wrogów, każdy był głupcem, kanalią albo jednym i drugim. Piąłem się po szczeblach kariery, ale w głębi ducha czekałem, aż będę mógł objąć stanowisko Imperatora, które sam ustanowię.
Dopiero teraz dostrzegam, jakim potwornym egoistą wtedy byłem. Szkoda, że tak późno.
Rok dwa tysiące trzysta osiemdziesiąty dziewiąty spędziłem w nastroju nieustannego oczekiwania. Przebywałem na HLIDS prawie bez przerwy, śledząc wykresy, słupki i tabele. Nawet na twoim weselu wytrzymałem tylko kilka godzin… Bardzo za to przepraszam, chociaż nie oczekuję przebaczenia.
Obcy najwyraźniej długo zwlekali, bo obserwatorium otrzymało ich przekaz dopiero w lutym dziewięćdziesiątego. Tym razem nie miałem tyle szczęścia, co poprzednio; razem ze mną na stacji przebywało dwanaście osób. Zajmowałem wtedy pozycję kierownika sekcji radiowej, i dlatego zobaczyłem transmisję jako drugi… po biednej Eileen Ivins.
Nazwisko nie jest Ci obce, prawda?
Od lat wyobrażałem sobie ten moment, a także najróżniejsze możliwe scenariusze, jakie mogłyby się zdarzyć. I na wszystkie z nich przygotowałem plany działania.
Gdy tylko zobaczyłem komunikat o „nieznanym sygnale obcego pochodzenia”, natychmiast zadzwoniłem do Eileen, obserwatorki pierwszego stopnia.
– Ivins, mówi Taggart. Widzisz to samo, co ja?
– Nie wiem – odpowiedziała. – A co ja takiego widzę?
Miała bardzo roztrzęsiony głos, prawdopodobnie nie do końca rozumiała, co się dzieje. Uznałem, że nadarzyła się idealna okazja, by wypróbować pewien gadżet – hipnotyzera własnej roboty. To był pierwszy z serii tragicznych błędów, jakie popełniłem w życiu.
Wyjąłem go z kieszeni, włączyłem i podpiąłem do komunikatora. Nastawiłem małą moc, przysięgam.
– To pewnie zwykły błąd systemu, nie sądzisz?
– Tak… możliwe.
– Chyba doskonale wiesz, że żadni obcy nie istnieją.
– Jasne. Oczywiście.
– Radar wykrył tylko zabłąkaną transmisję z jakiegoś frachtowca, a komputer źle ją zinterpretował. Kwantowe sieci neuronowe czasami myślą zbyt podobnie do ludzi, jak mieliśmy okazję nie raz się przekonać…
– Nie można wierzyć temu cholerstwu – wymamrotała Eileen. Te słowa trochę mnie zaniepokoiły, ale postanowiłem, że jeszcze bardziej dorzucę do ognia.
– W dzisiejszych czasach prawie wszystkie maszyny opierają się na podobnych sieciach, prawda? Okropność.
– Już nigdy nie zaufam pieprzonym komputerom!
– Sama powiedz, chyba nie ma sensu dłużej zaprzątać sobie głowy takimi głupstwami, prawda?
– Prawda. Chcę stąd wyjść. Martin, ja chcę na Ziemię!!!
Przestraszyłem się i wyłączyłem hipnotyzera, ale dla Ivins było za późno. Wybiegła ze swojego gabinetu, wrzeszcząc, i puściła się pędem w stronę śluzy.
Zwalczyłem początkowy impuls paniki i zacząłem kopiować treść komunikatu obcych do mojego PO – tym razem zawierał kilka terabajtów danych. Przerażenie, podniecenie, złość, poczucie winy, ulga – wszystkie te emocje wirowały gdzieś w środku, ale nie pozwalałem im wydostać się na zewnątrz.
Jednocześnie kątem oka obserwowałem Eileen, która pospiesznie zakładała skafander.
– Co próbujesz zrobić? – zapytałem, starając się ze wszystkich sił zachować spokojny ton.
– Uciekam! Przecież każdą, nawet najmniejszą pierdołą na tej stacji zawiaduje sieć neuronowa!
Kopiowanie dobiegło końca. Usunąłem dane z rejestru, załatałem go bezużytecznym szumem i dodałem „tajemniczy sygnał”, który miał wyjaśniać powód całego zamieszania – pojedynczy impuls radiowy.
– Tak samo jest z każdym ze statków, jakie…
– Pieprzyć statki! Skafander ma własny napęd.
Metodycznie likwidowałem wszelkie ślady swojej działalności, przekonany, że zaraz usłyszę w słuchawce głos dyrektor Chawli: „Taggart, co ty wyczyniasz?”
– Używając go, dotrzesz co najwyżej na ciut wyższą orbitę wokół Saturna.
– Tak? Jeszcze zobaczymy!
Ivins wpadła do śluzy, mając wyraźny zamiar opuścić stację, ale nie była dość szybka. Linka bezpieczeństwa wystrzeliła ze ściany i wczepiła się w jej kombinezon.
– Wykrywam nieprawidłowe zachowanie – oznajmił komputer.
– Ty gnoju! Chcę stąd WYYYJŚĆ!!! – zawyła Eileen, a mną wstrząsnął dreszcz. Wiedziałem, że jest źle. Pytanie brzmiało: jak bardzo?
– Proszę zachować spokój, inaczej będę zmuszony użyć środków przymusu bezpośredniego…
Ivins wpadła już w prawdziwy amok; szarpała linkę, wrzeszczała, rzucała się na wszystkie strony. Widząc beznadziejność sytuacji, sam włączyłem alarm.
Co było dalej? Pewnie to wiesz, w końcu siedziałeś w Sali Sprawiedliwości na AEku, kiedy toczył się proces. Wyrok końcowy, ostatni dzień marca: oczyszczony ze wszystkich zarzutów.
Po prostu nie znaleziono żadnych dowodów przeciwko mnie. To były inne, lepsze, bezpieczniejsze czasy… dlatego sieci nie posiadały praktycznie żadnych zabezpieczeń, każdy człowiek (w tym przypadku – ja) mógł dowolnie głęboko grzebać w pamięci komputerów.
Hipnotyzera pozbyłem się jeszcze na stacji, zwyczajnie wrzucając go do przetwornika śmieci. Buch – i po problemie.
Faktem pozostawało, że Eileen Ivins ni stąd, ni zowąd straciła rozum – i stało się to podczas rozmowy z Martinem Taggartem. Automatycznie zostałem więc głównym podejrzanym. Skoro jednak nie miałem ani motywu, by namieszać jej w głowie – na pewno nie zagrażała mojej karierze – ani nie znałem sposobu, jak tego dokonać, Rada uznała, że nie mogłem być winny. W dodatku ktoś znalazł bardziej prawdopodobne wyjaśnienie: oto w rodzinie Ivins dwukrotnie zdarzały się przypadki obłędu. Sprawa zamknięta, koniec, kropka.
Hm, to w zasadzie tłumaczyłoby, dlaczego mała moc…
(TRAAAAAACH)
Bombardowanie na jakiś czas ustało, ale ta eksplozja była gigantyczna. Pół wulkanu musiało wylecieć w powietrze.
No, dobrze, może trochę przesadzam.
Zostały dwadzieścia trzy minuty. Tak mało, tak cholernie mało!
Idźmy dalej.
Przekaz zawierał w zasadzie jedną tylko rzecz: plany komunikatora hiperprzestrzennego. Potencjał urządzenia był ogromny, ale podstawowe zastosowanie nie podlegało dyskusji: otrzymałem narzędzie, dzięki któremu będzie możliwy prawdziwy dialog z obcą cywilizacją.
Zbudowałem maszynę w ciągu dwóch tygodni. Dokładne działanie tego diabelstwa do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą, wiem tylko, że wykorzystuje fluktuacje ciemnej energii… Wtajemniczeni technicy z CAH wyjaśnią ci szczegóły.
W każdym razie, w połowie kwietnia wysłałem wiadomość hiperprzestrzenną „Udało mi się” i czekałem. Minęło dziesięć dni, gdy nadszedł przekaz zwrotny, co oznaczało, że komunikator pozwalał na co najmniej tysiąckrotne przekroczenie prędkości światła… Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko.
Krótko po incydencie na HLIDS w Układzie zapanował prawdziwy chaos. Czarnoksiężnicy zaatakowali AEka, odbyło się pierwsze Posiedzenie Interaktywne, umarł prezydent Marsa.
(Connor przyszedł na świat w dniu pogrzebu Turnera, miałeś pojęcie? Utwierdzam się w przekonaniu, że został wysłany z piekła, by zaciągnąć tam mnie)
Wykorzystałem zamieszanie i postanowiłem złożyć Radzie propozycję nie do odrzucenia… jak widać, na własną zgubę.
Do października zostałem bowiem dosłownie zasypany technologiami obcych. Impulsor i bariera przeciwimpulsowa, generator grawitacji, przetwornik pierwiastków, utrwalacz… i jeszcze szereg innych, drobniejszych rzeczy, w tym kilka rewolucyjnych teorii naukowych. W zamian posyłałem im wynalazki wojskowe – okazało się, że nie znali wcześniej pola siłowego ani działa elektromagnetycznego!
Dopiero znacznie później zaczęły mnie nachodzić refleksje, czy aby na pewno dobrze robię, uzbrajając inną cywilizację, znacznie bardziej rozwiniętą niż ludzka. Do tej pory nie przejawiali żadnych oznak agresji, ale w przyszłości… Decyzję, jak będziesz postępował z obcymi, pozostawiam tobie. Zostali już powiadomieni o sytuacji, wiedzą, że więcej się do nich nie odezwę, i że wyznaczyłem syna na swojego następcę.
Przykro mi, że tak zwyczajnie zrzucam ci wszystko na głowę, ale jest za późno, by rozwiązać sprawę inaczej.
Do sedna, Martin, do sedna, przestań tyle pieprzyć!
Założyłem CAH, zatrudniłem kilka osób i upewniłem się, że mogę im… że dochowają tajemnicy. Jak? Obiecałem marchewkę, roztaczając wizję przyszłości: nasza organizacja jako przewodnik i opiekun całego Układu Słonecznego; Rada Planetarna zdegradowana, zgodnie ze swoją nazwą, do roli doradców; rasa ludzka, dzięki wsparciu obcych, dokonuje ogromnego skoku cywilizacyjnego i wkrótce rusza na podbój Galaktyki. Pogroziłem kijem, przypominając, że jeśli wszystko się wyda, zostaniemy oskarżeni o zbrodnię przeciw ludzkości i zesłani na Tytana, a Rada zyska w Układzie władzę absolutną.
(westchnienie)
Chciałem powiedzieć, że zaufałem tym ludziom, ale to byłoby monstrualne kłamstwo, a obiecałem sobie, że dzisiaj nie będę kłamać.
Już bardzo dawno utraciłem zdolność do ufania innym.
Na podstawie wskazówek, zawartych w przekazach hiperprzestrzennych, wybraliśmy kilka najbardziej niesamowitych urządzeń obcych i wyprodukowaliśmy trochę egzemplarzy próbnych. Następnie zabrałem po jednym i poleciałem na AEka, by zarejestrować patenty… i przy okazji zaproponować Radnym ich kupno. Oczywiście, za odpowiednią cenę.
Załatwienie spotkania z konsultantem zajęło kilkanaście dni – nawet po Posiedzeniu Interaktywnym tysiące ludzi nadal zgłaszało się, by osobiście przedstawić Radzie swoje opinie na temat bałaganu w Układzie. Fakt, że Sztuczny Księżyc został częściowo zniszczony przez Czarnoksiężników, stanowił dodatkowe utrudnienie.
W końcu jednak – a było to już po Nowym Roku dwa tysiące trzysta dziewięćdziesiątego pierwszego – osiągnąłem upragniony cel.
– Dwanaście minut – zgodnie z procedurą powiedziała konsultantka, gdy wszedłem do jej gabinetu. – Słucham pana.
– Jestem waszym zbawicielem – odparłem, uśmiechając się szeroko. Nie mogłem stosować żadnych półśrodków, bo nie było na to czasu.
– Proszę mówić jaśniej.
Wyciągnąłem najpierw przetwornik.
– Jaki wybiera pani pierwiastek?
– Nie rozumiem… Jeśli zamierza pan odstawiać tutaj numer cyrkowy, to uprzedzam, że…
– Zadałem bardzo proste pytanie: jaki wybiera pani pierwiastek – przerwałem. – Proszę tylko mieć na uwadze, że jeśli będzie silnie radioaktywny, to rozpadnie się tak szybko, że nie zdąży pani go zauważyć.
Zamilkła na chwilę.
– Niech będzie iryd – stwierdziła krótko.
Wstukałem liczbę atomową siedemdziesiąt siedem i włączyłem. Światło w pokoju na chwilę przygasło.
– Co pan robi? – zapytała kobieta. Usłyszałem w jej głosie autentyczny lęk… i poczułem, że ogarnia mnie euforia.
– Potworek pochłania mnóstwo energii, to w końcu miniaturowy akcelerator cząstek – odpowiedziałem spokojnie. – Jest tu coś, co bez kłopotu możemy poświęcić dla eksperymentu?
Kiedy podawała czystą kartkę, zauważyłem, że jej dłoń delikatnie drży.
Wrzuciłem papier do przetwornika – po kilkunastu sekundach wypluł malutką, szarą grudkę.
– No cóż, mało imponujące, przyznaję… Proszę to poddać analizie spektroskopowej.
– Kryształ irydu, czystość sto procent – poinformował nas niemal natychmiast głos komputera.
– Chce mi pan wmówić, że zmieścił niesłychanie szybki, niesłychanie wydajny synchrotron… i jeszcze do tego krystalizator… w małym pudełeczku?
– Proponuję spróbować z czymś większym – odparłem.
Konsultantka znów ucichła; widać było, że walczy ze sobą.
– Niech ktoś przywiezie tu jakieś śmieci – odezwała się wreszcie. – Nieważne, co dokładnie, byle było zbędne.
– Doskonale. W międzyczasie zajmijmy się ciekawszymi sprawami…
Używając impulsora, wyłączyłem jej super-niezawodny-i-nigdy-nie-psujący-się komunikator, chroniąc barierą przeciwimpulsową resztę AEka przed utratą zasilania. Wykorzystując książki, które przyniósł robot-tragarz, wytworzyłem dwukilogramowy diament, a następnie podniosłem go za pomocą generatora grawitacji. Z każdą chwilą czułem się coraz bardziej idiotycznie.
– Ostatni drobiazg zachowałem na deser…
– Przykro mi, ale została panu minuta.
– Proszę włączyć obraz Słońca w czasie rzeczywistym i porównać z tym – rzuciłem, niewzruszony, i wyświetliłem w powietrzu własny hologram Gwiazdy Dziennej.
– Błąd: zdarzenie niemożliwe – odezwał się po dłuższej chwili komputer.
– Co masz na myśli?
– Obraz jest cofnięty w czasie o pół sekundy.
– Wystarczyło wysłać kamerę z nadajnikiem na Księżyc – wtrąciłem. – Jeśli miałbym więcej czasu i odpowiednie pozwolenia, mógłbym umieścić jakiegoś satelitę dużo bliżej Słońca, i wtedy różnica sięgałaby ośmiu minut.
– Przekaz nadświetlny? – szepnęła konsultantka.
Wtedy już wiedziałem, że odniosłem zwycięstwo.
Pół godziny później powtórzyłem cały pokaz przed Radnymi. Przypuszczałem, że im nie będzie tak łatwo zaimponować, ale miałem dobre przeczucia.
Jednak to, co usłyszałem, gdy skończyłem „występ”, prawie zwaliło mnie z nóg.
– Nie ulega chyba wątpliwości – powiedziała Cini Wisel, reprezentantka Wschodu – że albo mamy tu do czynienia z genialną iluzją, zdolną oszukać nawet komputer kwantowy… albo podpisał pan cyrograf.
– Bardzo korzystny, trzeba przyznać – dorzucił Środkowy, Alvin Arrais. – Ciekawe, jak na tym wyszła druga strona umowy.
– Skłaniałbym się jednak ku pierwszej opcji… niemniej pańska prezentacja, chociaż stanowiąca oczywiste oszustwo, była nad wyraz interesująca – skomentował Gregory Hush, Zachodni, którego zawsze nienawidziłem najbardziej. – Czy to już koniec?
Delikatnie rzecz ujmując, zaniemówiłem.
– Ależ… ależ…
– Jeśli tak, funkcjonariusze Sił Porządkowych odprowadzą…
– Jakie oszustwo?! – wyrwałem się. – Jaki cyrograf? Czy państwo kpicie ze mnie? Przed chwilą otrzymałem od konsultantki patenty na te wszystkie urządzenia!
Radni spojrzeli po sobie.
– Rok temu został pan oskarżony o spowodowanie ciężkiego zaburzenia psychicznego, prawda?
– To nie ma nic do rzeczy, zresztą uniewinniono mnie…
– Proszę więc przedstawić przekonujący dowód, że patenty nie zostały zdobyte dzięki zastosowaniu jakiegoś rodzaju hipnozy, bo jak dotąd zobaczyliśmy tylko kilka sztuczek.
– Dowód? – spytałem. – Mogę przygotować coś na większą skalę, ale potrzebowałbym czasu, surowców i mnóstwa pozwoleń od was.
Chyba naprawdę użyłem wtedy zaimka „was”, tak bardzo byłem wzburzony, a jednak żaden z Radnych nie zwrócił mi uwagi.
– Wierzymy, ale mieliśmy na myśli coś innego – powiedział Hush.
– Nie można dokonać kilkusetletniego przeskoku technologicznego w kilka chwil – dodała Wisel, zauważyłem jednak zmianę w jej głosie. Czyżby miała wątpliwości? zastanowiłem się, i wypaliłem:
– „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, i wtedy przychodzi ten jeden, który tego nie wie, i on właśnie to robi”, czyż nie?
– Cytat przypisywany Einsteinowi, chociaż nie istnieją żadne ku temu dowody – rzucił, jakby od niechcenia, Arrais. – Skromność nie jest pana mocną stroną.
No i uruchomiłem się na dobre.
– Pracowałem w pocie czoła przez całe moje życie. Wierzyłem, że otrzymałem misję od Boga, i przykładałem się najlepiej, jak potrafiłem. Obmyślałem coraz to nowe sposoby, by pomóc ludzkości, konstruowałem kolejne wynalazki. – Nie pamiętam tego, ale jestem pewien, że głos mi drżał. – Zaniedbywałem przy tym rodzinę, życie towarzyskie, nie spałem po nocach, tworząc teorie naukowe, studiując plany maszyn i wprowadzając poprawki. Dopiero, gdy stwierdziłem, że doprowadziłem wszystkie do perfekcji, przyleciałem tutaj, wierząc, że potężna i wspaniała Rada Planetarna dostrzeże potencjał, jaki się w nich kryje. Uzna, że cywilizacja stanęła przed wielką szansą, by przyspieszyć swój rozwój o kilka dekad, a może i stuleci.
– Panie Taggart, proszę o… – próbował mi przerwać Hush.
– Późniejsze pokolenia zapamiętałyby owych członków Rady jako cudotwórców, wielkich przywódców, za kadencji których rozpoczęła się budowa D-Sfery, ludzkość ruszyła na podbój okolicznych systemów gwiezdnych, a w Układzie Słonecznym ostatecznie zapanował pokój i dobrobyt.
Przerwałem na chwilę, chcąc zobaczyć, czy Radni mają coś do powiedzenia. Milczeli. Trafiłem w czuły punkt.
– Ale okazuje się, że tkwiłem w gigantycznym błędzie!
– Dobrze – odezwała się nieoczekiwanie Cini. – Dajemy panu miesiąc. Wszystkie papiery, jakie będą potrzebne, otrzyma pan w trybie przyspieszonym.
– Do tego czasu zostanie już wybrany nowy prezydent Marsa, dzięki czemu Rada będzie mogła w pełnym składzie ocenić wartość… pańskiego projektu – dodał Alvin.
Mam was, pomyślałem.
– Drodzy państwo – rozłożyłem ręce i uśmiechnąłem się szeroko – ależ jeszcze nie przedstawiłem warunków.
– Warunków? Cała ta historia była zatem wymyślona?
– Oczywiście, że nie. Ogłoszę projekty wszystkich maszyn w Omninecie, jeśli państwo nie wyrażą zgody na moje żądanie… tylko jedno. Nie ręczę jednak za skutki takiej rewolucji.
Cała trójka zastanawiała się przez dłuższą chwilę. Nie zamienili ze sobą ani słowa, ale przeczuwam, że prowadzili gorącą dyskusję w przestrzeni wirtualnej.
– Słuchamy – powiedział w końcu Hush.
– To ja zostanę nowym prezydentem Marsa.
(westchnienie)
Chciałbym cofnąć się w czasie do tamtej chwili, dać samemu sobie w twarz i krzyknąć: Głupiś! O rządzeniu nie masz pojęcia, z własną rodziną nie potrafisz się dogadać, a co dopiero z narodem całej planety! Do dupy taki prezydent!
Żądza władzy była jednak zdecydowanie zbyt silna. Rozumowałem, że przejęcie kontroli nad Układem Słonecznym nie może odbyć się zbyt drastycznie, zbyt nagle, dlatego planowałem robić to stopniowo… zaczynając od Marsa.
Oddałbym wszystkie cudowne wynalazki, jakimi obdarzyli mnie obcy, za jedną maszynę, która pozwalałaby na wgląd w przyszłość…
Dobrze, koniec. Wracamy do poprzedniego programu.
Owego dnia nie usłyszałem od Radnych już żadnych konkretów. Po krótkiej słownej przepychance pożegnałem ich, wróciłem na Ziemię i zabrałem się do budowy Prekursora. Nadal jestem dumny z tego statku… Po czterdziestu pięciu latach pracy pozostaje w pełni sprawny – ani razu nie musiałem go serwisować! Sam wytwarza sobie wszystkie części zamienne. Tu i teraz przepowiadam, że Prekursor nie zepsuje się w bieżącym tysiącleciu.
Oj, wybacz tę dygresję. Na starość zrobiłem się sentymentalny.
Prezentacja mojego „projektu” miała miejsce w lutym… a może w marcu? Pamięć już nie ta, niestety.
A mogłem sobie wszczepić mnemoimplant…
No dobra, Martin, weź się w garść. Masz tylko jedenaście minut.
Zapomniana planetoida w Pasie Kuipera, pierwszy kwartał dziewięćdziesiątego pierwszego roku.
Przybyli w komplecie Radni, razem z całym szwadronem swoich ochroniarzy, asystentów i ekspertów od wszelkich możliwych dziedzin nauki. Stawił się namiestnik lunarny, powiadomiony przez cholera wie kogo – no i również jego świta, a jakże. Tłumnie ściągnęli dziennikarze kilkunastu stacji holowizyjnych, żądni sensacji; przedstawiciele miejscowych górników, którzy usłyszeli o jakiejś przełomowej technologii; a także liczni prywatni właściciele statków kosmicznych, pełniący rolę gapiów.
I oni wszyscy obserwowali, co wyczynia mój Prekursor.
Wystartował z powierzchni planetoidy i zbliżył się do jej księżyca, kilkunastokilometrowego kamulca. Potężnym laserem zaczął ciąć skałę, jednocześnie przyciągając do siebie mniejsze kawałki – wpadały do wnętrza statku, a po chwili z drugiej strony wypluwane były arkusze blachy, zwoje drutu, szklane okienka i mnóstwo drobniejszych rzeczy. Maszyna, która odczepiła się od kadłuba, układała to wszystko w określonym porządku, a nanoboty zespalały poszczególne elementy w jedną całość.
Nie minęło pół godziny, gdy bliźniaczy Prekursor II został ukończony i odleciał na drugą stronę księżyca, który topniał w oczach.
Potem urządziłem jeszcze symulowany atak piratów – z otchłani kosmosu nadleciał inny statek i zaczął strzelać do Prekursora. Ten błyskawicznie osłonił się polem siłowym i barierą przeciwimpulsową, a następnie unieruchomił napastnika – odcinając na odległość zasilanie.
Trzy godziny od rozpoczęcia pokazu planetoida nie miała już księżyca, ale zyskała za to flotyllę statków górniczych i pokaźną stację kosmiczną.
I przez cały ten czas siedziałem wygodnie na Ziemi, w domu, rozmawiając sobie beztrosko z moją publicznością – mając tylko pół minuty opóźnienia w transmisji.
No i w końcu uwierzyli.
Myślałem, że Rada będzie próbować zatuszować całe wydarzenie, by w przyszłości móc pochwalić się Prekursorem jako własnym projektem. Oni tymczasem zrobili coś dokładnie przeciwnego: polecili przekoloryzować relację do granic możliwości, a mnie przedstawić jako nowego Leonarda da Vinci, Einsteina i Baotiana w jednym, chociaż nie jestem, nie byłem… i już nigdy nie będę żadnym z nich.
Później zrozumiałem, że w ten sposób chcieli przygotować grunt pod najbardziej kontrowersyjną decyzję w swojej historii…
Pierwszego maja zostałem ogłoszony prezydentem Marsa, a jednocześnie wyszła poprawka do Pierwszego Traktatu, który do tej pory głosił, że członkowie Rady mogą…
(TRAAACH)
…być wybierani wyłącznie w ogólnoukładowym głosowaniu.
Miałem już całkiem sporą renomę, a incydent z Eileen Ivins został zmarginalizowany i puszczony w niepamięć. Jednak wyobrażam sobie, że tamtego dnia – oprócz zwolenników – zyskałem wielu wrogów.
A potem, przez całe dwadzieścia pięć lat – z braku lepszego słowa, „rządów” – bezustannie pogarszałem sytuację.
Chciałbym powiedzieć: „Strzelanina w Hellas? Afera atmosferyczna? Zniszczenie Deimosa? Przecież to nie moja wina”. Tylko że, no cóż… obiecałem, że nie będę kłamać.
Tak: PRZYZNAJĘ SIĘ – ponoszę mniejszą lub większą odpowiedzialność za te i wiele innych grzechów. Nie zadbałem o należyte skontrolowanie firmy, która przeprowadzała „badawcze odwierty” na Deimosie. Taiłem informację o stanie atmosfery Marsa, opierając się na niewłaściwych pobudkach. Wysłałem uzbrojonych Porządkowych do Hellas, przeczuwając, że strajkujący nie będą skłonni do rozmów pokojowych.
I przy okazji sam stworzyłem bestię… Wtedy zginęli rodzice Connora, a on – w wieku siedmiu lat – został sierotą.
A jednak przypominam, że zdziałałem też wiele dobrego. Dzięki mnie AEk został błyskawicznie naprawiony po ataku Czarnoksiężników, a nawet znacząco rozbudowany. To ja wzniosłem Wieżę Wolności, która na długo pozostanie najwyższą budowlą na Marsie.
To JA stworzyłem CAH, które dzisiaj wydobywa miliardy ton surowców rocznie! Dokończyłem terraformację, przez co w Układzie Słonecznym mamy teraz dwie Błękitne Planety, do ciężkiej cholery!
I jak jestem teraz tytułowany? „Zbrodniarz”? „Szatan wcielony”?
Dwa miesiące temu zostałem usunięty z Rady, a Mars ma już nowego prezydenta. To jednak nie wystarczyło Connorowi. Postanowił mnie za wszelką cenę zamordować, i za jakieś dwie minuty zrealizuje ten cel. Jak widać, znalazł sobie całkiem pokaźne grono zwolenników.
Chyba wiesz już wszystko… nie pominąłem niczego? Raczej nie.
Z tą chwilą oficjalnie zostajesz prezesem CAH i jedyną osobą w Układzie Słonecznym, z którą obcy będą chcieli rozmawiać. Jeśli nie czujesz się na siłach, by unieść taki ciężar, możesz go komuś przekazać… ród Taggartów rozrósł się dość mocno, a dzięki…
Cholera!
Zapomniałem o jednej, bardzo ważnej rzeczy. W tym nagraniu zakodowany jest sposób na wyprodukowanie utrwalacza, jedynego wynalazku „z gwiazd”, którego istnienia nie zdradziłem Radzie Planetarnej. Mnie pomógł nieszczególnie… ale tobie, synu, z całego serca życzę trzystu lat życia. Podobno ma takie możliwości.
No, dziesięć sekund. Odchodzę z tego świata pokonany, ale przynajmniej sumienie mam czyste. Żegnaj, Victorze.
Hm? I nic? Może obliczenia…
(zapis zakończony: czternasty grudnia 2416, godz. 18.22 czasu TSU)
*
Notka prasowa: piętnasty grudnia 2416.
REBELIANCI MORDUJĄ TAGGARTA
Sensacyjne i wzbudzające wiele kontrowersji wieści płyną z Olympus Mons. Willa byłego prezydenta Marsa, Martina Taggarta, została wczoraj zbombardowana przez siły rebeliantów pod wodzą Hansa Connora. Według naszych informacji, jedyną ofiarą został Taggart od kilku miesięcy samotnie zamieszkujący dom na zboczu wulkanu…
A, chrzanić.
Wszyscy dobrze wiemy, kim był i co zrobił. Tyran i dyktator, bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć co najmniej czterech tysięcy ludzi, usunięty ze stanowiska tylko dzięki temu, że sześciu niezależnych lekarzy stwierdziło u niego chorobę psychiczną.
Siłom Porządkowym wcale się nie spieszyło do akcji rozbrojeniowej, prawda? Mają przecież bazę po drugiej stronie góry.
I wcale nie mam im tego za złe.
Niech mnie wyrzucą z pracy, ale powiem to, co myśli chyba każdy z nas: niech Taggartowi ziemia lekką NIE będzie!
Z pozdrowieniami dla pana Connora, życzę jak najmniej surowego wyroku.