AKT I
i ostatni – to jest taki, który zawiera początek, środek i koniec
Scena Pierwsza – w której narrator ginie tragicznie o włos od ratunku
Noc jest bezchmurna. Księżyc w pełni oświetla pogrążone w ciszy ruiny martwego miasta. Promienie srebrzystego blasku padają na niszczejącą fasadę budynku, który niegdyś był teatrem, a teraz stanowi azyl ocalałych. Jeśli zamknąć tam oczy i wyciszyć myśli, wciąż można usłyszeć odbijające się w murach echo dziesiątek wystawionych sztuk, setek wyśpiewanych arii i tysięcy poematów recytowanych przez dawnych mistrzów, zapewniające ochronę temu miejscu. Przynajmniej tak twierdzi John, kiedy opowiada o teatrze, próbując dodać mi sił.
Tam zmierzamy.
Niewiele drogi zostało nam do pokonania, ledwie trzy przecznice, ale nie wiem, czy wcześniej nie wyzionę ducha. Paskudna rana ciągnie się od pępka do lewego biodra. John pomaga mi iść. W zasadzie to on idzie, ja wlokę się po rumowisku, podtrzymywany siłą jego ramion.
Już niedaleko.
– Jak z tobą?
To jasne, że kiepsko, ale John pyta z innego powodu. Rozumiem go. Musi zachować ostrożność.
– Pono sen, brata śmierci, dają nam anieli, iżby zgonu był znakiem. O, jakże pragnę umrzeć czym prędzej, jeżeli to jest nieba przedsmakiem! – odpowiadam, cytując Byrona. Do samego końca będę go nosić jako pancerz.
– Mogłeś wybrać inny fragment – mruczy i nie pyta już więcej, a ja próbuję się uśmiechnąć, ale krew zalewa mi usta. Jest źle, ale nie beznadziejnie. Przynajmniej pozostaję sobą.
Od wrót teatru dzieli nas jakieś dziesięć metrów, kiedy niespodziewany wybuch obraca w niebyt opustoszałą kamienicę po drugiej stronie ulicy. Padamy na ziemię. John z powodu instynktu samozachowawczego; ja – bo John już mnie nie podtrzymuje. Dosięga nas grad odłamków i pyłu, na szczęście co większe fragmenty lądują opodal.
John wstaje, ale brak mu sił, by mnie podnieść. Chwyta mnie pod pachami i wlecze ostatnie kilka kroków, a potem wciąga po schodach i zostawia opartego o jedną z kolumn portyku. Posyła mi zmartwione spojrzenie, zaciska pięść i co tchu łomocze we wrota.
– To mi się nazywa stukanie! Gdyby człowiek był odźwiernym piekielnej bramy, dobrze by musiał obracać kluczem – odzywa się strażnik po drugiej stronie wrót. – Kto tam, w imię Belzebuba?!
– Otwieraj, Will! Mam rannego! – W głosie mojego wybawcy słyszę desperację i domyślam się, jak źle muszę wyglądać.
– Niech pokaże ręce – odpowiada tamten po namyśle.
– Na litość boską, leży ledwo żywy! Otwieraj tę cholerną bramę!
– Niech coś zadeklamuje. – Strażnik pozostaje nieubłagany. Właśnie taki powinien być strażnik, właśnie tak powinien postępować i nie mogę go za to winić, choć od utraty krwi pewnie już jestem blady jak bielone płótno.
Wtem przychodzi do mnie zrozumienie. To jest ta chwila. Stosowną strofę od dawna mam już wybraną, więc zbieram ostatki sił, by wydać z siebie głos.
– Po co nadęte płaczków korowody? Samemu wystąpić pozwólcie do dołu. Nie chciałbym chmurzyć niczyjej pogody i brać wesela kochanemu czołu.
Gdy ostatnia głoska tonie w ciszy nocnych dźwięków, zamykam oczy i konam.
Scena druga – w której po raz pierwszy słyszymy o Księżycowym Księciu
Wnętrze holu. Przez zakurzone okna w kopulastym suficie wpada niewiele światła, a grube mury tchną zimnem, więc garstka mężczyzn grzeje się przy ognisku pośrodku pomieszczenia. Rozmawiają i grają w karty, obserwowani przez spłowiałe oblicza dawno zapomnianych aktorów spoglądające z oblepionych plakatami ścian.
Mężczyźni przerywają grę, gdy ich uszu dobiegają przekleństwa ciskane przez kogoś, kogo strażnik właśnie wpuścił do środka.
– Ktoś wrócił z obchodu miasta – oznajmia siwy brodacz z przepaską na oku i dorzuca do puli garść kolorowych szkiełek. – Sprawdzam.
– Sądząc po odgłosach, w podłym nastroju – dopowiada kędzierzawy blondyn siedzący obok starca, wyjmuje z kieszeni kilka tanich pierścionków i kładzie je na stertę drobiazgów wszelkiej maści. – Podbijam.
– To przez Willa, jest dziś na warcie – zauważa kolejny, studiując karty, które ma w ręku.
– Poważny Will?
– Szalony Will.
– Na dziesięć muz, on ciągle gada Shakespearem!
– A niechby i przez sen recytował sonety, szaleństwo to też oznaka człowieczeństwa.
– Niekiedy jedyna.
– Pas.
Taką rozmowę prowadzą, gdy odgłos ciężkich kroków zbliża się, aż w końcu do holu wchodzi pokryty szarym pyłem sterany wędrowiec. Przegarnia włosy, wzdycha i siada przy ogniu, a najmłodszy z graczy, z czapką listonosza włożoną na bakier, podaje mu manierkę. Wędrowiec pociąga łyk, krzywi się i kaszle, a potem znowu pije.
– Prawie go uratowałem – mówi, patrząc w ogień. – Prawie zdążyłem.
Grający w karty patrzą po sobie i kiwają głowami. Każdy z nich zna to uczucie. Wszyscy są zwiadowcami, zapuszczają się w odległe rejony miasta w poszukiwaniu książek, instrumentów, płyt gramofonowych i jedzenia. Czasem trafiają na innych ocalałych. Zbyt często znajdują ich o kilka sekund za późno.
– Czujesz się podle, ale to dobrze. – Zapadłą ciszę przerywa kędzierzawy. – To znak, że nadal jest w tobie wiele z człowieka. Dwie natury w nas walczą… – przerywa i milknie, widząc wściekłe spojrzenie zakurzonego przybysza.
– Wyprawiałem się kiedyś dość daleko na wschód, kiedy jeszcze nie oznaczało to niechybnej śmierci – rozpoczyna opowieść staruszek z opaską na oku, dodając do puli trzy złote spinki do mankietów. – Sprawdzam – rzuca między zdaniami, ale zaraz wraca do wcześniej zaczętej historii. – Znalazłem prawie nietknięty sklep z antykami i wracałem tam kilka razy, póki nie przeniosłem w bezpieczne miejsce wszystkiego, co wartościowe, czyli w zasadzie wszystkiego, co tam było. Nawet teraz mam przy sobie lunetę stamtąd, albo… Na czym to ja… Któregoś razu dostrzegłem światło w oknie na drugim piętrze. Prawie niewidoczna kreska ciepłej bieli między dwiema grubymi zasłonami. Wchodzę na górę, a tam młoda dziewczyna, może piętnastoletnia, tańczy w stroju baletnicy. Nie słyszę muzyki, ale z nią jak z poezją, zawsze gra temu, kto nosi ją w sobie. Dziewczyna nie zauważa mojej obecności, patrzę na nią przez kilka minut, nie zamierzając nic powiedzieć, póki taniec nie dobiegnie końca – opowiada, kędzierzawy tymczasem waży moc swoich kart.
– Pas – decyduje w końcu.
Staruszek przerywa monolog, by zgarnąć pulę świecidełek.
– Spotkałem ją potem jeszcze pięć czy sześć razy – kontynuuje, upchnąłszy je po kieszeniach. – Trochę rozmawialiśmy, ale głównie ona tańczyła, a ja patrzyłem. Przedstawienie wymaga przecież publiczności. Nie chciała pójść ze mną, bo czekała na siostrę, która wyszła przed kilkoma tygodniami. Obydwoje wiedzieliśmy, że nie wróci, ale nie mówiliśmy o tym. Ostatniego dnia wszystko się zmieniło. Znalazłem ją zapłakaną w ciemnym pokoju, ze skręconą kostką. Nie mogła tańczyć. Kiedy widziałem ją po raz kolejny, próbowała mnie zabić dla kilku konserw, które miałem w plecaku. Zamiast paznokci miała pazury, zamiast zębów kły długie na cal.
– Dwie natury w nas walczą – powtarza kędzierzawy, kiwając głową, jakby był świadkiem objawienia największej prawdy. – Człowiecza i zwierzęca. Póki pierwsza przeważa, ludźmi pozostajemy.
– Ten przypadek był inny – wtrąca się przybysz, dotychczas zapatrzony w ogień. – Nie znałem go wcześniej. Nie poznałem z imienia. Do końca pozostał sobą, recytował Byrona, nim wyzionął ducha.
– Poeta?! Nie może być! Ostał się jakiś poza teatrem?
– Nie zadręczaj się dlatego, że…
– Nie to jest powodem – odpowiada zmęczony wędrowiec. – Myślałem, że się uda, że ocaleje, bo gdy go spotkałem, sam Księżycowy Książę walczył w jego obronie.
– Mówią, że ma siedem stóp wzrostu i spojrzeniem kruszy stalowe pancerze istot wojny – dodaje najmłodszy. – Pojawia się tylko w księżycowym świetle, recytując Horacego…
– Bzdura! Widziałem go raz, cytował Coleridge’a! – oponuje kędzierzawy.
– Mówisz tak, bo to twoja poezja!
– Może zna ich wiele?
– Był średniego wzrostu – wspomina wędrowiec i spory milkną, bo nadszedł czas na kolejną opowieść, a jak wiadomo, te przy ognisku mają pierwszeństwo i nie należy ich przerywać. – Ze zmierzwioną grzywą, ubrany w szustokor jak osiemnastowieczny lord i uzbrojony w szpadę, odpierał ataki zezwierzęconych. Cytował przy tym poezję Keatsa.
Opowieść Johna między sceny wrzucona, dzięki której zaczynamy rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi
Szukałem Marka Twaina, co było ryzykowną sprawą, bo w bibliotekach i księgarniach lubią czaić się istoty wojny polujące na podróżników. Czasem też zapuszczają się tam zezwierzęceni, w których nie zostało już nic z człowieka i nie mają oporów, by żywić się ludzkim mięsem.
Niewiele z tych miejsc roztacza wokół aurę podobną do tej, którą ma nasz teatr. Może jest obecna w czytelniach, tam, gdzie wciąż da się dosłyszeć szmer tysięcy przewracanych stron, ale nie na tyle silna, by długo powstrzymywać zezwierzęconych przed pościgiem za ofiarą.
Musiałem jednak ruszyć na poszukiwania, nie miałem wyboru. Postąpić inaczej byłoby jak spetryfikować własne sumienie, rozkruszyć głaz i rozrzucić szczątki na wietrze. Wziąłem zlecenie od Starego Finna. Biedaczek wraz z wiekiem traci pamięć, a z nią wiarę. Jeśli zapomni, że czuć można coś więcej, niż głód i chęć przetrwania… wiadomo. Nie każdy ma to szczęście, być obdarzonym wrażliwością na poezję, która najgłębiej zapada w serce i najdłużej w nim pozostaje. A przecież i tacy jak my zapominają. Nie potrafiłem więc odmówić Finnowi, chociaż w zamian mógł zaoferować tylko garść kolorowych kapsli, z których złaziła farba.
Wytyczyłem szlak na południe, zaznaczywszy wszelkie księgarnie, filie biblioteczne i domy bibliofilów, które znalazłem i naniosłem na mapy podczas wcześniejszych wypraw. Za punkt końcowy wybrałem ruiny biblioteki uniwersyteckiej, choć nie spodziewałem się znaleźć tam wiele. To był jeden z pierwszych budynków zniszczonych przez stada bombowców, które zjawiły się z wilczymi hordami.
Pierwsze trzy miejsca okazały się rozczarowaniem.
Dobrze znane, umiejscowione w bezpiecznej strefie, gdzie stalowe bestie widywano rzadko, były już dokładnie wyczyszczone. Nie znalazłem nawet poradników, chociaż jedyne, do czego się nadają, to podsycanie płomieni.
Czwarty punkt na mojej drodze znałem tylko ja. Natrafiłem na niego przypadkiem, szukając sprawnych zamrażarek, w których mogło zachować się jeszcze jakieś porządne jedzenie. W obdrapanej kamienicy, która sprawiała wrażenie, jakby uwieczniono ją na fotografii sekundę przed zawaleniem, na drugim piętrze, dokąd prowadziły strome, częściowo zniszczone schody, znalazłem kiedyś mieszkanie wyglądające jak raj ze snu filologa.
Tam ich spotkałem.
*
Usłyszałem ich, nim przekroczyłem próg kamienicy.
Wrzaski zezwierzęconych przeplatały się z recytowaną melodyjnie „Odą do słowika”. Za każdym razem, gdy deklamujący kończył wers, któryś z opanowanych morderczym szałem ludożerców wydawał z siebie szczególnie głośny, nieartykułowany dźwięk. Z jakiegoś powodu stado niegdyś-ludzi poddawało się rytmowi wiersza.
O, pragnę haustów wina z najlepszego zbioru
(jęk)
Które przez lata w chłodnej pieczarze dojrzewa;
(wark)
Zielenią pól, weselem słońca i rozkoszą Flory,
(szczek)
Tańcem, prowancką piosnką w ustach śpiewa!
(wrzask)
Poprawiłem kaburę pistoletu u paska, gotów do użycia broni, choć rzadko po nią sięgałem i służyła mi bardziej do wzbudzenia strachu, niż do wyrządzenia komuś krzywdy. Strzelec był ze mnie kiepski, lecz nie miałem w zamiarze doskonalić się w tym fachu. Najlepszym z nich – choćby najszlachetniejszym, walczącym nie z zemsty czy nienawiści, ale dla sprawy i w obronie innych – już dawno wyrosły pazury. Wszedłem do środka z duszą na ramieniu. Ogarnąłem spojrzeniem wąską klatkę schodową, jednak nikogo nie zauważyłem. Hałas dobiegał z góry.
Nie tracąc czasu, wbiegłem na schody, które przy każdym kroku skrzypieniem desek rzucały ku mnie groźby, i wpadłem na pierwsze piętro. Tam byłem świadkiem czegoś, co na zawsze zachowam w pamięci – a przynajmniej dopóty, dopóki nie zacznie mnie ona opuszczać, jak Starego Finna.
Pośrodku korytarza, w księżycowej poświacie wpadającej do środka dzięki wybitej przez jeden z niewybuchów dziurze, w tumanach kurzu i pyłu wirujących w świetle niczym mikroskopijne tornada, stał on – Srebrny Szermierz, Hetman Poetów, Księżycowy Książę. Do tej pory tylko słyszałem opowieści, ale nie dawałem im wiary. Romantyczne wizje były dla mnie jedynie fantazjami udręczonych umysłów nieszczęśników, którzy nie dostrzegali już granicy między fikcją, a rzeczywistością.
Stanąłem jak wryty i przetarłem oczy, by sprawdzić, czy nie zniknie. Był tam. Inny niż w opowieściach. Lepszy, wspanialszy i nie mniej rzeczywisty niż webley, którego chropowatą rękojeść czułem pod palcami spoczywającej na kaburze dłoni.
Dopiero po dłuższej chwili wpatrywania się w świetlistą sylwetkę Księcia walczącego z gromadą zwierząt w ludzkich powłokach zdałem sobie sprawę, że był tam ktoś jeszcze. Mężczyzna. Leżał pod ścianą i ściskał brzuch. Na szarym, podartym płaszczu dostrzegłem brunatne plamy krwi.
– Co? Jak? – Tyle zdołałem z siebie wydusić. W dramatycznych chwilach zdarzają się przypływy największego natchnienia, ja jednak w głowie miałem pustkę.
– Nareszcie jam przy Tobie. O, czuła jest noc. Trafem Królowa Luna zasiadła na tronie, w orszaku swoich dwórek, gwiezdnych wróżek. – Rozbrzmiewały bliskie memu sercu wersety Keatsa.
W pewnej chwili księżycowe światło przygasło, zmniejszył się zasięg książęcej szpady, a zezwierzęceni wyciągali ku krwawiącemu nieszczęśnikowi swoje zbrojne w pazury łapska.
– Ale tu zagasła światła moc, prócz tego, które z niebios podmuch wionie... – Książę dalej recytował, jednak już nie z taką lekkością, jak wcześniej, teraz cedził każde słowo, wyrzucał je z siebie wściekle, zerkając ku górze, gdzie chmury napływały, przysłaniając srebrną tarczę ziemskiego satelity.
Dźwięk tych słów pozwolił mi się otrząsnąć i już wiedziałem, czego Książę chce ode mnie. Dopadłem do rannego mężczyzny i pomogłem mu wstać, by zabrać go stąd czym prędzej. Z oddali dobiegało miarowe warczenie watahy wozów opancerzonych, które patrolowały swoje terytorium, więc musiałem się spieszyć.
Podtrzymując rannego, zanosiłem prośby do dziesięciu muz, byśmy zdążyli odejść dość daleko, nim chmury całkiem przysłonią księżyc.
Scena trzecia – w której pojawia się pan Blake
Ze snu wyrywa ich głos chłopca o szczurzej aparycji, który zbiegł ze schodów i zdyszany woła:
– Sygnał! – Tu młodzik wykonuje kilka łapczywych wdechów. – Mamy sygnał spoza miasta!
Mężczyźni, ułożeni wokół zgliszczy wygasłego ogniska, ledwie zdążyli rozewrzeć sklejone snem powieki, a posłaniec, mając za źródło światła tylko pojedynczą świecę, już biegnie dalej, ku wielkiej sali, by przerwać wypoczynek innym ocalałym.
John wstaje jako pierwszy – z obecnych w holu wypił najmniej gorzałki – i zadziera głowę, by spojrzeć oczami wyobraźni na postaci muz i cherubinów wymalowane na wewnętrznej powierzchni kopuły. Ledwie je dostrzega. Z każdym dniem widzi mniej detali, umykają mu kolejne twarze i bledną kolory. Kiedyś przestanie widzieć tam cokolwiek. To jego próba człowieczeństwa.
– Boli mnie serce, poraża senna drętwota. Zmysły, jakbym cykutę pił lub z szumowiną. Do dna makowy jakiś spełnił opiat. Chwila jeszcze i w Lety odmętach zaginę – wypowiada, więc jeszcze pamięta i czuje. To mu dodaje otuchy.
Nie czeka na pozostałych – szukających manierek z wodą w zasięgu rąk albo z grymasem na twarzy ściskających skronie – idzie ku schodom, a potem w górę, tam, gdzie swój gabinet ma pan Blake.
Ukrywający się w budynku teatru ocalali nie mają dowódcy, nie stanowią hierarchicznie zorganizowanej grupy, raczej zgraję indywidualistów (niekiedy z rodzinami), którzy działają wspólnie, gdy widzą w tym sens – jednak gdyby musieli wskazać kogoś, kto miałby im przewodzić, byłby to właśnie Blake.
Obite tapicerką drzwi otwierają się ze skrzypnięciem i John wchodzi do gabinetu. Był już tu wiele razy, przyjmował od Blake’a dziesiątki zleceń, ale to miejsce zawsze wzbudza w nim zachwyt i trwogę.
Nie inaczej jest tym razem, gdy zastaje wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę w wyraźnie zbyt małym garniturze pochylonego nad radioodbiornikiem, który w porównaniu z nim wydaje się być dziecięcą zabawką. Na ścianie nad Blakem wiszą reprodukcje czterech obrazów, które stanowią ostrzeżenie. Każdy z nich przedstawia Wielkiego Czerwonego Smoka w jednej z apokaliptycznych wizji.
Pan Blake jako jeden z pierwszych zamieszkał w teatrze i sprowadzał tu ukrywające się w ruinach bezbronne ofiary wojny. Ludzie mówią, że kiedyś był zezwierzęconym, ale różnił się od pozostałych, choć w inny sposób niż wilki, które rodząc się drapieżnikami, nie traciły bystrości umysłu nawet wtedy, gdy opanowywała je zwierzęca natura. Ponoć zamiast kłów i pazurów wyrastały mu najprawdziwsze skrzydła, ogon i rogi. I kilka dodatkowych głów. Patrząc na nieludzko potężną sylwetkę Blake’a, John jest w stanie w to uwierzyć.
Zwiadowca dopiero po chwili uprzytamnia sobie, że poza radiowym szumem słyszy inny dźwięk. Głos spikera.
– …obrona nieprzyjaciela została przełamana na południowym odcinku Lete… tszszszszsz… kontrofensywa sprzymierzonych… tszszsz… miasta odcięte od zaopatrzenia… tszszszszszsz… wstaje świt… tszszszszszszsz…
Do gabinetu zdążyli już doczłapać inni zwiadowcy: stary z przepaską na oku, kędzierzawy i młody z czapką listonosza. Za nimi, nie przekraczając progu, zbierają się kolejni mieszkańcy teatru.
Pan Blake wstaje z krzesła, kładąc urządzenie na komodzie, obchodzi biurko i siada na jego krawędzi, by wydawać się choć trochę mniejszym.
– Komunikat powtarza się co dwie minuty – oznajmia wyjątkowo subtelnym głosem, jak na takiego olbrzyma. – Sygnał jest słaby, jednak, jak słyszycie, jest. Jest sygnał – próbuje zachować spokój, ale głos mu się załamuje.
– Idą tu – szepcze kobieta za plecami zwiadowców.
– Idą – rozchodzi się głos pośród tłumu.
– Idą nas wyzwolić!
Kobiety płaczą, mężczyźni zdejmują czapki z głów, młodzieńcy chwytają dłonie swoich dziewcząt i tańczą, dzieci… te jedne nie wiedzą, co się dzieje. Niektóre są zbyt małe, by pamiętać inny świat. Znają go jedynie z baśni. Mimo to im łatwiej zachować człowieczeństwo.
– Tak, armia idzie nas wyzwolić! – woła Blake, opanowawszy przypływ wzruszenia. Ludzie mówią, że kiedyś miał żonę i dwójkę dzieci. Zginęli w czasie pierwszych nalotów. Podobno widział, jak córkę rozerwało na dwoje. – Nie wiemy, jak długo będziemy musieli czekać, nim to nastąpi, ale otrzymaliśmy dziś bezcenny dar. Nadzieję. Ona pomoże nam pozostać ludźmi, jej będziemy się trzymać, aż wreszcie wzejdzie upragnione słońce. Lecz nie traćcie czujności, niech radość nie wpłynie na wasz osąd. Nie tylko my odbieramy sygnał. – Głosy euforii cichną, a Blake kontynuuje: – Wilki też go słyszą.
– One walczą ze zezwierzęconymi.
– Tak jest. A raczej tak było do tej pory. – Blake wstaje, głową prawie sięga sufitu. Ludzie milkną i cofają się, kiedy robi krok do przodu. Nie idzie jednak ku nim, okrąża biurko i bierze w swoje wielkie niczym bochny dłonie radioodbiornik. – Ale najniebezpieczniejszy wilk to ten schwytany w sidła. – Włącza urządzenie i zmienia częstotliwość.
W gabinecie rozbrzmiewają dźwięki Mozarta.
Zwiadowcy patrzą po sobie.
– Muzyka. Wiadomo, kto to nadaje? To z miasta? – dopytuje John, ale pan Blake zbliża tylko palec wskazujący do ust i zwiadowca milknie.
Muzyka urywa się nagle. W tle słychać niewyraźny szept, jednak głos zaraz przybiera na sile.
– Jesteśmy tu. Czekamy na was… Przyjdźcie po nas. Przyjdźcie, nim nas wszystkich zabiją… Jesteśmy tu, w podziemiach kina Luna. Przyjdźcie po nas. Muzyka ich nie zatrzyma. – Z głośnika dobiega zdenerwowany głos mężczyzny.
– Słychać głos w tle – wtrąca najmłodszy zwiadowca. – Jest niewyraźny, ale to kobieta. Nie wiem, co mówi, ale brzmi żałośnie… Ona nie udaje.
John też to słyszał. Słyszał, jednak nie mówił o tym, bo wypowiedzianych słów już nie można cofnąć. Ludzie zebrani na korytarzu patrzą teraz na nich – trzech zwiadowców, którzy zupełnym przypadkiem znaleźli się pierwsi w gabinecie Blake’a.
– Nie idźcie tam.
– Nie musicie iść.
– Nie dacie rady.
– Nikt nie będzie miał wam za złe.
– To samobójcza wyprawa.
– Lepiej zaczekać na naszych. Są niedaleko.
Radzą im ludzie z tłumu.
Tylko że to już nieważne. Słowa zostały wypowiedziane i teraz błagalne wołanie słyszą już wszyscy, mimo, że w tej chwili z radioodbiornika wydobywa się jedynie szum. Słyszą je nie dzięki zmysłowi słuchu. Słyszą je sumieniem.
– To pułapka – odzywa się starzec z opaską na oku. – Znam to miejsce, to we wschodniej części miasta, tuż przy granicy terytorium wilków.
– Bez wątpienia – przytakuje mu Blake, a potem zwraca twarz w stronę obrazów i marszczy czoło. Dwie natury, jak dwa wygłodniałe wilki, toczą w nim walkę, a wiele z tego, co wydarzyć ma się w przyszłości, zależy od jej wyniku. Blake chce, pragnie, czuje się w powinności, by wyruszyć i wzbierają w nim te uczucia, aż mrowienie rozchodzi się wzdłuż kręgosłupa. Jednocześnie jest pełen lęku wobec tego, co mogłoby się wtedy stać, co stanie się niechybnie, jeżeli ulegnie pokusie.
– Na razie nas zapraszają. Potem sami po nas przyjdą. Jaką damy im odpowiedź? Czy tym światem rządzi Bóg, człowiek czy Szatan? Ja wam mówię – człowiek, w to głęboko wierzę… Pytam tylko: człowiek-bóg czy człowiek-zwierzę? – przemawia wreszcie, a poczucie winy ciąży mu jak kamień, choć przecież w ten sposób próbuje uchronić wszystkich przed czymś o wiele gorszym.
– Pójdę sam – decyduje John. On też nie ma już nikogo, tak, jak Blake. Stracił wszystkich i wszystko już dawno, dawno temu. Został mu tylko honor zwiadowcy. – Sam będę trudniejszy do zauważenia. Rozeznam się w sytuacji. Jeśli będzie trzeba, wrócę po was i…
– Też idę. Najlepiej znam tę okolicę – odpiera starzec z opaską na oku. Po nim również nie ma kto płakać. Kiedyś, w innym życiu, był uznanym fotografem. Zdjęcia jego największej muzy, Heleny, można było zobaczyć we wszystkich galeriach sztuki na wschód od rzeki Lete i na zachód od Pyriflegetonu, stanowiącego granicę cywilizacji. Dalej już tylko dym, ogień i stal.
– Ja również – dodaje trzeci zwiadowca. Jako jeden z niewielu trudniących się tą profesją cieszy się odwzajemnioną miłością i nie popycha go do działania pamięć osobistej tragedii oraz poczucie, że nie żal mu będzie rozstać się ze światem, tylko najczystszy moralny imperatyw. Choćby zwiadowca miał później żałować swojej decyzji, pozostanie z nim myśl, że postępuje tak, jak należy.
Scena czwarta – i najdłuższa, w której następują aż trzy zwroty akcji
Pustkowie. Zwały gruzu po obu stronach wąskiego szlaku – bo nie można tu mówić o drodze czy nawet uliczce – tylko gdzieniegdzie ustępują cudem ocalałym, jeszcze stojącym fragmentom ścian albo pojedynczym budynkom nieoczekiwanie wyłaniającym się z rumowisk. Tylko dzięki nim Butler, bo tak wołają jednookiego starca, może rozeznać się w okolicy.
– Są blisko – szepcze Eliot, który, nim wojna przyszła do tych krain, zajmował się dostarczaniem poczty i nie rozstaje się z czapką przypominającą mu dawny świat. On ma najczulszy słuch z trójki zwiadowców. – Kryć się!
Ostrożnie, by nie wywołać lawiny gruzu, która mogłaby ich zdradzić, mężczyźni wdrapują się na górę pokruszonych cegieł i betonu, po czym zarzucają na siebie brudnoszare płaszcze. Zaklęte magią teatru przez najlepszych kostiumografów, pozwalają zwiadowcom wtopić się w otoczenie.
Bestie nadciągają. Kamienie strzelają spod kół w stalowe pancerze, jednak nie powodują choćby zarysowania na ich powierzchni. Potwory warczą do siebie, wydalając kłęby dymu, a wieżyczki z karabinami na ich grzbietach obracają się to w lewo, to w prawo, poszukując ofiar.
Istotom wojny często towarzyszą wilki w swoich czarnych mundurach i wyglancowanych oficerkach, i z pistoletami nieodkładanymi tak długo, że przyrosły im do rąk. Siadają na korpusach wozów, lub stoją na nich dumnie wyprostowani. Jednak nie tym razem. Może godzina jest zbyt wczesna. Choć dzień nie nastał, odkąd istoty wojny zajęły miasto, to nadal obowiązywały pory nocy i nie-nocy, kiedy nie widać było księżyca. Jedyne, w czym wilki podobne są do poetów, to w swoim uwielbieniu dla niego.
Pojedynczy kamyk stacza się po zboczu rumowiska.
Wozy hamują, żwir chrzęści pod twardą gumą opon. Lufy karabinów zastygają w miejscu, wszystkie zwrócone w kierunku trzech leżących przy sobie szarych głazów. Otwierają ogień w tym samym momencie, jakby na rozkaz. Ostrzał trwa, aż kłęby pyłu przykrywają wzniesienie. Jazgot broni i trzask pękających skał rozbrzmiewa wśród pustkowia, które było kiedyś wschodnią częścią miasta.
Pył i hałas. Dzięki nim trzech zwiadowców ukrywających się na sąsiedniej hałdzie gruzu może czmychnąć niezauważenie. Mężczyźni biegną co sił, okrążają szczyt i zsuwają się po drugiej stronie.
– Tu nie ma wody tu jest tylko skała. Skała bez wody i piaszczysta droga. Droga wijąca się wśród gór nad nami, między skałami głazami bez wody. Gdyby tu była woda stanąłbym i pił, lecz pośród skał nie można myśleć ani stać. Suchy jest pot a stopy grzęzną w piachu.
– Eliot, weź się w garść, brachu. – John sięga do sakwy i wydobywa manierkę. – Masz, napij się. To woda… w gruncie rzeczy. Pierwsze słyszę, by ktoś wykorzystywał poezję do narzekania.
– Widać słabo znasz stronników Oscara Wilde – odpiera Eliot i pociąga łyk. – Długa jeszcze droga przed nami?
Butler wskazuje dłonią w kierunku kamiennego łuku, który musi być pozostałością fasady obróconego w gruz budynku.
– Tam. Mają być w piwnicach, czyli gdzieś musi być wejście – stwierdza staruszek z opaską na oku i wszyscy trzej ruszają ku ruinom kina w poszukiwaniu rzeczonych drzwi do piwnic.
Nim nadchodzi noc, pośród usypanych z cegieł kurhanów ofiar pierwszych nalotów udaje im się znaleźć blaszaną klapę prowadzącą w głąb ziemi. Butler podnosi ją ostrożnie, John mierzy z pistoletu w rozszerzającą się szczelinę, a Eliot ściska granat, we wnętrzu którego wiruje czekająca na uwolnienie feeria barw. Otrzymał ten jedyny w swoim rodzaju artefakt od surrealistów, którzy zaadaptowali największą z teatralnych loży na swoją pracownię.
Klapa podnosi się jak stalowa powieka zakrywająca czarny, pusty oczodół. Mężczyźni są gotowi do walki, ale z wnętrza tunelu nie nadchodzi żaden atak, więc schodzą ostrożnie i bez słowa w mrok po stromych stopniach. Parając się swoim fachem, nieraz przemierzali pogrążone w cieniu korytarze, więc ich oczy nawykły do niemal całkowitej ciemności, ale tu nie dociera żadne światło. Jest tylko czerń, w którą muszą się wpatrywać. A gdy zbyt długo weń patrzeć…
– O ciemno, ciemno, ciemno – szepcze Eliot idący jako ostatni. – Wszyscy odchodzą w ciemność…
– Nie widzę blasku, ni ognia, ni kształtów harmonii, a tylko ciemność widzę – wtóruje mu podążający przed nim John, szukając drogi po omacku.
– Powiedziałem do duszy mej, bądź spokojna i pozwól, by ciemność zstąpiła na ciebie. – To znów Eliot zabiera głos. – Jak w teatrze. Światła zostały zgaszone, by zmienić scenę…
Stary Butler na przedzie za to wzdycha i kręcąc głową z dezaprobatą, wyciąga zza pazuchy latarkę. A przecież rozumie swoich towarzyszy, przecież wie, że w ciemności najtrudniej pozostać sobą, nie zmienić się w zwierzę, które myśli tylko o własnym przetrwaniu. Człowiek do życia potrzebuje światła, nie mniej niż strawy i wody.
Potrząsa latarką kilka razy, nim krąg mlecznożółtego blasku pojawia się na podłodze w głębi tunelu. Teraz im raźniej, idą więc dalej żwawszym krokiem. Docierają do pierwszych drzwi – zamknięte. Później do drugich – za nimi tylko pusta komora. Dochodzą do kolejnego załomu tunelu i niewyraźny szmer dobiega ich uszu. Pierwszy wychyla się Butler. Przystaje, jednym okiem spogląda na to, co za zakrętem i próbuje znaleźć słowa, by oddać to, co widzi, a te same z siebie układają się w wiersz.
– Przede mną płynie obraz – recytuje poezję Yeatsa będącą jego orężem w walce najistotniejszej, to jest tej, którą każdego dnia toczy sam ze sobą. – Człowiek albo widmo. Widmo raczej, lecz bardziej obraz niźli widmo. Mumie, szpule Hadesu płótnem owinięte, mogą omotać ścieżki kręte. Wyschłe usta zwołają, chociaż tchu brak w piersi. Usta żywe, zdyszane…
Przerywa, bo widmo zaczyna kaszleć, a z tego wynika, że to po prostu nędznie odziana, wychudzona kobieta. Wszak duchom, jak sądzi Butler, nie są już groźne choroby.
Nieznajoma przyciska do piersi zawiniątko, będące (mogące być – z miejsca, z którego ją obserwuje, nie sposób to stwierdzić) ledwie kilkumiesięcznym dzieckiem. Dziecko nie wydaje żadnego dźwięku. Kobieta za to, jeśli akurat nie przerywa jej napad kaszlu, nuci kołysankę.
Jest w tym widoku pewne piękno, jest jakiś rodzaj magii szczególny, który potrafi wzruszyć do głębi. Podziemna komora, oświetlona tylko wiszącą gdzieś dalej naftową lampą, będąca schronieniem przed światem. Kobieta w łachmanach, wychudzona, ale tuląca dziecię, które otacza opieką, czułością i troską, dla którego sama jest schronieniem lepszym niż surowe mury piwnic i światłem mocniejszym niż blask naftowej lampy.
Jak Najświętsza Panienka z obrazów Williama Adolphe’a Bouguereau, myśli Butler – i podobnie myślą pozostali, kiedy wychodzą zza rogu, by na własne oczy ujrzeć to, co tak wielkie wywarło wrażenie na starym zwiadowcy. Jednak magia, jak to często z nią bywa, szybko ulatuje i porównanie odchodzi w niebyt, kiedy kobieta staje w świetle.
Dziecko okazuje się być martwe. Jego twarzyczkę już nadgryzły szczury.
– Na dziesięć muz… – Eliot zakrywa ręką twarz.
Kobieta dostrzega ich i przestaje nucić, ale nic nie mówi.
– Witaj. Jesteśmy… przyjaciółmi. Odebraliśmy wasz sygnał…
– Cii, nie obudźcie go – syczy obłąkana, przerywając Butlerowi.
– Piękny chłopiec – wtrąca się John, kłamiąc, jak na człowieka przystało. – Jak ma na imię?
– Thomas.
– Nie chcemy przerywać jego drzemki. Tylko zastanawiamy się, czy ta muzyka nie będzie mu przeszkadzać? – pyta zwiadowca, choć wokół panuje cisza.
– Muzyka? – Kobieta marszczy czoło i intensywnie się nad czymś zastanawia. – Ach, muzyka. Prosiłam, żeby ją wyłączył, ale nic, tylko siedzi z resztą w tym bunkrze i razem hałasują. Przez nich Thomas nie może spać.
Mocniej przytula dziecko do piersi i bujając je w dość szybkim rytmie, odwraca się na pięcie, by ściągnąć z haka lampę i nerwowym krokiem skierować się w stronę jednego z tuneli. Zwiadowcy podążają za nią. W lewo, w lewo i schodami w dół, aż zatrzymują się przed niepozornymi drzwiami. Zza drzwi dobiega szum radia, ale nie towarzyszą mu żadne inne odgłosy, tylko cisza.
Czy to przez mrok korytarza, czy przez postać szalonej przewodniczki, czy właśnie przez tę ciszę, dłoń Johna wędruje ku kaburze, kciuk Eliota zbliża się do zawleczki, a Butler – Butler poprawia przepaskę.
Kobieta otwiera drzwi i oczom zwiadowców ukazuje się wnętrze przepastnego magazynu… nie, nie magazynu. Sali kinowej. Podziemnej sali kinowej, takiej, w której kiedyś, nawet w czasach nieskrępowanej wolności, wyświetlano filmy nie do zobaczenia nigdzie indziej. Teraz sala zaadaptowana jest na schron, ekran zwinięty, a na podłodze siedzą grupki obdartusów.
Atak nadchodzi niespodziewanie, gdy tylko zwiadowcy wchodzą do środka. Drzwi zamykają się z hukiem, a z sufitu spada na nich sieć. Nim udaje się im oswobodzić, ręce wilczych żołnierzy zaciskają się na ich ramionach w stalowym uścisku i podnoszą każdego z osobna.
– Miałem nadzieję, że zjawi się osobiście, a nie przyśle swoich pomagierów – słyszą warkotliwą wilczą mowę, której towarzyszy stukot obcasów, kiedy odziany w czarny mundur mężczyzna schodzi do nich z najwyższego rzędu widowni. – Ale wy też się przydacie. Im więcej jeńców, tym lepiej.
– Stormwolf! – cedzi Butler przez zęby. – Znam cię, gnido! Twój oddział rozstrzelał moją Helen! Moją ukochaną Helen!
Wilczy oficer daje znak i pojawia się kolejny żołnierz, który rozcina siatkę, by odsłonić oblicze jednookiego zwiadowcy. Dowódca wilków przypatruje się mu krytycznie, aż w końcu odpiera:
– Nie poznaję.
Butler pluje mu w twarz.
Oficer nie daje się wyprowadzić z równowagi, wyciąga chustkę i wyciera policzek, ale odsuwa się poza zasięg śliny.
– No, dalej – mówi – nie hamuj się. Daj zwyciężyć instynktom. Nie pragniesz się na mnie rzucić? – prowokuje Butlera, a ten szamocze się w sieci.
– Nie rób tego, bracie. On chce, żebyś się zmienił – odzywa się Eliot, który nadal ściska w dłoni jedyny w swoim rodzaju granat. Wilki nie odebrały mu go. Może nie zauważyły albo uznały, że to nie broń, tylko puszka farby z dozownikiem i może posłużyć co najwyżej do wymalowania na ścianach haseł wlewających nadzieję w serca tych, którzy je przeczytają. Wilki ich nienawidziły, nienawidziły ich stalowe istoty wojny, ale hasła same w sobie nie czyniły im krzywdy.
– Słowa, znajdź w sobie słowa – podpowiada John. – Gniew to też ludzkie uczucie, ale nie pozwól mu, żeby…
– Bardzo was to oburza – krzyczy ze wściekłością jednooki zwiadowca – że na stare lata poza gniewem i żądzą nie widzę już świata! – Tu robi przerwę, wzdycha, a na jego oblicze wstępuje uśmiech. – Nie przeszkadzało wam to, gdyśmy byli młodzi. Jakiż inny do pieśni mógłbym znaleźć bodziec?
Stormwolf czerwienieje, czując, że właśnie z niego zadrwiono i wymierza zamaszysty sierpowy prosto w szczękę Butlera.
– Dosyć! – warczy. – Związać ich, zabrać wszystko, co ma wartość i skuć razem z innymi! A tobie… tobie, starcze… gdyby nie to, że każdy z was może okazać się teraz cenny, tobie kazałbym patrzeć, jak zabijam wszystkich. Mężczyzn, kobiety, dzieci, a na koniec twoich towarzyszy.
– Myślałem, że wilki nie biorą jeńców – wtrąca się Eliot, któremu udało się przecisnąć dłoń z granatem przez oczka sieci. Gdy tylko wzrok oficera skupia się na nim, zwiadowca w czapce listonosza wyciąga kciukiem zawleczkę i pozwala granatowi wyślizgnąć się z dłoni. Nim ten uderza w podłogę, wybucha fontanną barw.
Artyści z teatru spisali się znakomicie. W jednej chwili w sali kinowej pojawia się wir kolorów – najpierw magenty, cyjanu, żółci i bieli, z których wyłaniają się kolejno zielenie, fiolety, oranże, brązy i inne barwy, aż po szarości i czernie. Część jeńców, którzy okazują się być pojmanymi zezwierzęconymi lub ludźmi bliskimi zezwierzęcenia, wrzeszczy histerycznie lub wyje niczym psy, a gdy barwy zaczynają układać się w kształty, zarówno cywile, jak i żołnierze wpadają w popłoch. Oto między fotelami, pośród zakutych w łańcuchy i obroże kiedyś-ludzi, po suficie i w poprzek ścian pędzi tłum wielokolorowych kukieł wyciągniętych wprost z obrazów Giorgio de Chirico, ściganych przez Anioła Ognia z płótna Maxa Ernsta, a za nimi spieszy nosorożec na tyczkowatych nogach, płonąca żyrafa oraz człowiek-żaglowiec. Surrealizm. Przed nim zezwierzęceni najbardziej się trwożą, on najsilniejszą odrazę wzbudza wśród wilków.
Stormwolf próbuje zdyscyplinować swoich żołnierzy, podczas gdy Eliot wymyka się z ich rąk. John stara się wygramolić z sieci, która zahaczyła o rękojeść pistoletu, a Butler śmieje się w głos. Tynk i gruz spadają ze stropu, kiedy nosorożec wbija w niego róg.
Zwiadowcy nie mają wiele czasu. Sztuka, choćby najodważniejsza, blaknie i przebrzmiewa, a przywołane eksplozją granatu obrazy są tym bardziej ulotne, że stanowią tylko reprodukcje wymalowane w powietrzu, czyli na płótnie najmniej trwałym z wszystkich możliwych.
Już wszystkim trzem pojmanym udaje się minąć zdezorientowanych żołnierzy, już dopadają do drzwi, już mocują się z klamką, kiedy pada strzał. Czapka spada z głowy Eliota. Młody zwiadowca wytrzeszcza oczy i rozdziawia usta. Dłońmi szuka miejsca, przez które ucieka zeń życie. Naraz milknie zawodzenie jeńców i przekleństwa wilków, znikają malowane kukły, żyrafa i nosorożec, anioł rozpada się na szmaty i te również odchodzą w niebyt. Pozostaje tylko dziura w suficie. I cisza.
Stormwolf stoi kilka kroków od zwiadowców i mierzy z rewolweru, który John w mig rozpoznaje. To jego webley. To znaczy broń, którą nosił, bo używał jej rzadko i przeważnie strzelał niecelnie, więc w jej mniemaniu z pewnością nie zasługiwał na miano właściciela. Co innego Stormwolf. Ktoś taki, jak on, nie zawaha się przed strzałem. John mógł to przewidzieć. Rewolwer musiał wypaść mu przy pierwszej okazji, czyli kiedy zaplątał się w sieci, a jest rzeczą wiadomą, że broń zawsze odnajdzie tego, kto gotów jest jej użyć.
Teraz przez jego błąd Eliot umiera.
– Nigdzie nie pójdziecie – cedzi przez zęby wilczy oficer, a jego oczy błyszczą. Dosłownie błyszczą. Na twarzy ma wymalowaną żądzę mordu.
– Uśmiech – odpiera Butler i podnosi opaskę, pod którą ukrywał się obiektyw aparatu i mikroskopijna lampa. Staruszek naciska pompkę, która wysunęła mu się z rękawa, a błysk migawki oślepia oficera i zbliżających się żołnierzy.
Stary zwiadowca chwyta klamkę, ale widzi, że John klęczy przy tracącym przytomność towarzyszu, trzyma go za rękę i prosi, by ten wytrzymał jeszcze trochę, jakby to "trochę" miało cokolwiek zmienić.
Stormwolf, wciąż oślepiony, unosi rewolwer i zaraz wystrzeli, a przy współpracy broni, która ustawi się tak, by zabić dla swego pana, pewnie trafi. Już prawie pociąga za spust, kiedy strop podziemnej sali kinowej zapada się, a do środka, prócz ton gruzu i księżycowego światła, wpada otoczona dymem skrzydlata bestia o siedmiu głowach i dziesięciu rogach.
– Blake! – krzyczy wilczy dowódca, a w jego głosie nie brzmi strach, lecz radość. – Nie sądziłem, że dokonasz przemiany! Zobacz, ludzie giną! – woła, uśmiechając się ironicznie, ale smok, który zwyciężył ludzką część swojej natury, nie zważa na te słowa. Przybył tu, aby walczyć i zabijać wrogów.
Część jeńców kona pod kawałami betonu, inni wyrywają się na wolność, ciągną łańcuchy i łamią nadgarstki, by wyciągnąć dłonie z kajdan – a ci, którym się to udaje, w panice szukają wyjścia. Na próżno. Drzwi zostały zasypane. Dwaj zwiadowcy zdążyli w ostatniej chwili odciągnąć konającego towarzysza w bezpieczne miejsce, ale to nie ma znaczenia. Jego martwe oczy patrzą w dal, nic już nie widząc. Nie dane mu zobaczyć, jak smok staje przed oddziałem wilków, jak ciska bezradnymi żołnierzami o ściany, jak zamyka w dłoniach ich głowy i miażdży czaszki.
Jednak Stormwolf wymyka się bestii i zadziwiająco sprawnie wspina się po osypisku. Przystaje w połowie drogi na szczyt i strzela do Blake’a, czy raczej czegoś, co ongiś nim było. Ci żołnierze, którzy są w stanie sięgnąć po broń, idą w ślady oficera. Cztery z siedmiu głów smoka krwawią, dwie ryczą, trzecia miota przekleństwa we wszystkich ludzkich językach.
Butler rozgląda się wkoło, obejmuje spojrzeniem zezwierzęconych szukających drogi na powierzchnię, wspinających się po gruzach i ciałach tych, którzy spadli lub nie mają już sił. Szybko znajduje miejsce odpowiednie do tego, co zamierza.
– John, chodź. Mam linę. – Potrząsa ramieniem Johna wciąż opłakującego śmierć kompana. – Eliota już nie ma. Nie ma. Już mu nie pomożesz. Nic tu po nas… – Butler mówi dalej, nie ustaje w próbach dotarcia do towarzysza, ale ten go nie słucha, tylko wodzi wzrokiem po sali.
Patrzy na mężczyzn, kobiety i dzieci, którzy zginęli pod fragmentami zniszczonego stropu, patrzy na stratowanych zezwierzęconych, na konających wilczych żołnierzy, patrzy na smoka, który ogromnymi pięściami miażdży czaszki i kręgosłupy kolejnych wilków, patrzy na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą był Stormwolf, patrzy na gwiazdy, na księżyc, na trzy jeszcze żywe smocze oblicza, które zwracają się ku niemu, patrzy wreszcie na zastygłą twarz Eliota i mówi:
– Kopuła. Nimfy tańczące w kręgu do dźwięków muzyki faunowej lutni, cherubiny ścigające się wśród chmur… Pamiętasz je? Próbuję sobie przypomnieć, ale obraz jest jakby, jakby… – Mężczyzna patrzy na sylwetkę zbliżającej się bestii, wokół której unoszą się smoliście czarne obłoki. – Jakby zasłaniał je gęsty dym.
– Na dziesięć muz, John! – Butler szarpie go za ramię, ale nie ma zamiaru go zostawić, bo zwiadowcy tak nie postępują. Tak mówi ich kodeks. Niepisany, a więc najprawdziwszy, taki, który noszą w sercu.
Blake, to znaczy smok w którego ten się zmienił, czy raczej smok, który uwolnił się z oków człowieczeństwa, jest już o krok od zwiadowców. Przekręca w bok wszystkie trzy głowy i wpatruje się w nich. Nie sposób odgadnąć, co myśli, czy ich sobie przypomina, czy kieruje nim tylko zwierzęca ciekawość.
– John, musisz się wziąć w garść! – woła jednooki zwiadowca.
– Nie pamiętam już słów, brachu – odpowiada tamten w końcu i teraz patrzy na swoje dłonie, na palce, z których zaczynają wyrastać pazury. – Nie pamiętam już ich…
Ogłuszający huk rozdziera powietrze i fontanna ognia spada na przemienionego w smoka Blake’a. Ten rozpościera skrzydła, bije ogonem na boki, wypręża pierś i z furią odwraca się w kierunku, z którego nadszedł atak. To Stormwolf. Nie uciekł, tylko wezwał sprzymierzeńców. Znów pewny siebie i arogancki, stoi na dachu czołgu, którego lufa jest wymierzona wprost w smoka. Wraz z nim na krawędzi zapadliska pojawił się tuzin stalowych potworów i dwakroć tylu żołnierzy.
Jedna smocza głowa ryczy, druga miota klątwy, a trzecia recytuje coś po łacinie. Potężne skrzydła idą w ruch, wzbijając w powietrze tumany dymu i kurzu. Istoty wojny szykują się do ostrzału, z którego nikt, kto znajduje się w dole, nie ma prawa ujść z życiem. John warczy i rzuca żołnierzom dzikie spojrzenie. Smok rusza na oficera wilczej armii, ten zaś wydaje rozkaz do strzału. Z oddali dobiega ich ryk dziesiątek gardeł zezwierzęconych, którzy też zebrali swoje watahy i nadciągają, by wziąć odwet. Butler cofa się o krok, aparat w jego oku sam wyzwala migawkę, chcąc uwiecznić ostatnie sekundy życia, czas jakby zwalnia, by podkreślić znaczenie chwili, a ja…
Co „ja”?
Kto „ja”?
Ja tylko obserwuję, nie mogąc nic zrobić, nie mogąc choćby szepnąć słowa czy poruszyć kamykiem. Tylko patrzę i wzbiera we mnie bunt i niezgoda. Czyż po to konałem pod drzwiami teatru? Czyż po to pierwszy raz napotkany zwiadowca narażał życie, by mnie uratować, po to zjawił się Srebrny Książę, bym teraz gapił się bezczynnie?! To moja rola?
Już nie pamiętam, kim przedtem byłem, co mnie przygnało w tamte korytarze, gdzie śmiertelną zadano mi ranę, ledwie wspominam moment, gdy wydałem ostatnie tchnienie. Czy, gdy reszta wspomnień też odejdzie w zapomnienie i będę błąkać się jak zjawa, choć nie-zjawa, bo przez nikogo nie widziany? Czy mam wstąpić między cienie?
Nie!
Blask fotograficznej lampy przygasa, wracają szarości, czernie, granaty i błękity, najlepiej widoczne w księżycowym świetle, nim wszystko zaleje czerwień i żółć ognia. Stary zwiadowca patrzy w oczy zbliżającej się śmierci. John przegrywa walkę z sobą samym. A ja nie mogę nic zrobić.
Podnoszę wzrok do księżyca, który tak, jak ja obserwuje zmagania. Czemu nie wyśle na pomoc swojego posłańca? Czy dzieje się w pobliżu coś bardziej wartego uwagi? Ktoś bardziej potrzebuje magicznej interwencji?
Nic nie mogę zrobić…
Nic nie mogę zrobić, więc krzyczę. Mój głos jest cichszy niż najlżejsze tchnienie wiatru, ale jeśli ktoś ma je usłyszeć, to właśnie księżyc. Krzyczę ze wściekłości, a krzyk ten wyraża całe moje rozgoryczenie:
– Słońce bezsennych! Nieba wieczornego oko! Którego łzawy promień drżąc świeci wysoko i ukazuje ciemność, lecz jej nie rozproszy, jak podobneś do znikłej, wspomnianej rozkoszy! Właśnie tak przeszłość, światło dni dawnych jaśnieje. Świeci ona, lecz promień wystygły nie grzeje. Nie śpi i Smutek i patrzy na jej blask pogodny, widny, lecz z dala. Jasny, lecz och! Jakże chłodny!
Nim zmrożony czas pozwala pierwszym ołowianym pociskom opuścić lufy karabinów, dostaję odpowiedź.
*
Tarcza miesiąca srebrnego oka
Które na miasto spogląda z wysoka
Czas odmierzając w nieprzerwanej nocy
Gdy próżno wypatrywać wszelkiej pomocy
Czy o poranku światła słońca
(nie znajdziesz ich na wojnie trwającej bez końca)
Kieruje na mnie swe chłodne spojrzenie
Przyoblekając w srebra i błękity me istnienie
Nierzeczywiste, ulotne jak pył w czas zawiei
Który siła magiczna w nowy kształt klei
Czuję, jak wypełnia mnie świetlista łuna
Namaściła mnie siła ta na opiekuna
Luny tajemnej i cudownej mocy
Która w ludzkich sercach budzi się po nocy
I pozwala w to wierzyć
Czego dostrzec nie można, zważyć ani zmierzyć
W muszkietera stroju, z kapeluszem na bakier
W jednej dłoni muszkiet, w drugiej srebrny rapier
Zjeżdżam po tafli srebrnego promienia
By sercom czystym udzielić schronienia
Ale nie ja jeden! Za mną w równym szyku
Lunarna ciągnie armia, żołnierzy bez liku
Są greccy włócznicy, są rzymscy piechurzy,
Ciężkozbrojna jazda, strzelcy i Tatarzy
Angielscy łucznicy, wikingowie, ułani
Nocni Aniołowie przez Lunę zesłani
Pod sztandarem tarczy srebrzystego oka
Które na miasto spogląda z wysoka
Działać muszę szybko, nim czas pędem ruszy
Sztych w serce wymierzyć, co zwiadowcy duszy
Zerwie łańcuchy, otworzy kajdany
Wyrywa się naprzód czas spowalniany…
*
Straciwszy równowagę, Butler pada w gruzy, raniąc się przy tym boleśnie. Nie ma to jednak znaczenia, bo ręka Stormwolfa już daje znak strzelcom. Mierzą w smoka, to oczywiste, ale próżno liczyć na to, że wszystkie kule dosięgną celu i żaden zabłąkany pocisk nie pomknie ku zwiadowcom.
Gaśnie blade światło migawki, zostawiając po sobie powidok, wspomnienie odbite w receptorach oczu, kiedy nadchodzi koniec. Trzask dziesiątek karabinów i huk artyleryjskiego działa rozbrzmiewają niczym dzwony raju.
John wyje. Butler zamyka jedyne oko, mija sekunda, dwie, pół wieczności – nic się nie dzieje. Stary zwiadowca niepewnie unosi powieki, ale wzrok nadal płata mu figle, bo wciąż dostrzega świetlisty ślad, który właśnie przybiera kształt tłumu.
To ja, a za mną mur wznoszących tarczę Księżycowych Książąt. Stoję przed Johnem. W pelerynie i fantazyjnym ubraniu muszkietera, ze sztychem wymierzonym w jego serce, przemawiam jedynymi słowami, które John jeszcze może usłyszeć:
– Kto nazbyt długo w mieście był więziony, ten w lica niebios spogląda radośnie. Z serca mu błoga modlitwa wyrośnie, by iść w nadziemskie, uśmiechnięte strony.
Nic się nie dzieje, jednak mówię dalej:
– Któż może więcej być zadowolony niż człek, co leży na trawie, miłośnie zaczytan w książce, mającej o wiośnie i o miłości najtęskliwsze tony?
John nie odpowiada, wyciąga tylko ku mnie pazurzaste dłonie, ale widzę łzę spływającą mu po policzku, więc przywołuję kolejne strofy Keatsa, bo nie jestem już tylko martwym nieszczęśnikiem, jestem Królem Poetów, lustrem serc znękanych, w którym każdy widzi to, co sam czuje, lub to, co poczuć pragnie.
– W wieczór, wracając, słucha Filomeli rozkosznej pieśni, patrzy, jak obłoki płynną promiennie po niebios topieli…
– Żałuje wówczas – poruszają się spierzchnięte wargi i słychać chrapliwy dźwięk mowy Johna, który był już u progu zatracenia, ale zawrócił w ostatniej chwili – …że dzień jasnooki tak szybko gaśnie, jakby łzy anielej kropla spłynęła w firmament głęboki.
Kończy wiersz, wpada w szloch i zasłania twarz dłońmi, na których nie ma już śladu zezwierzęcenia.
– To ty! – W tych dwóch słowach zawiera wszystko, co ma mi do przekazania, a to jest sztuka największa.
Chcę mu odpowiedzieć, ale Butler wkracza między nas, podnosi rękę i coś wskazuje.
Patrzę, a tam smok-Blake wznosi się w chmury, okryty krwią i ogniem. Wydaje ostatni ryk z ostatnich żywych jeszcze ust ostatniej nieuśmierconej głowy i spada niczym płonąca gwiazda w sam środek stada istot wojny. Wybuch głośniejszy od grzmotu wstrząsa ziemią, niebo zdaje się płonąć, siła eksplozji uderza w srebrzyste tarcze Księżycowych – a to wszystko w jedną chwilę, w ledwie półtorej długości myśli.
Z przeciwnej strony nadciąga już chmara dzikich kiedyś-ludzi. Okrążają dół, który do niedawna był ukrytą pod ziemią salą kinową, napierają z obydwu stron na żołnierzy. Walczą zaciekle, jakby to był ich bój ostatni i bez cienia strachu kładą się pokotem pod ostrzałem wilków. Jeszcze chwila, może dwie i bitwa dobiegnie końca, a jej wynik jest aż nazbyt oczywisty.
My za to trwamy w środku tego wszystkiego, niczym w oku cyklonu. Otoczeni przez księżycową gwardię, jesteśmy świadkami zwycięstwa najeźdźcy.
– Nie pomożecie im?! – dopytuje John, gdy staje na nogi.
I chcę odpowiedzieć, że ludziom na górze już nie można pomóc, ale ogarnia mnie słabość. Ktoś krzyczy: „zachodzi księżyc!” Ktoś inny: „przejaśnia się!” Jeszcze inny: „są już!” i cichnie bitewny zgiełk, opada kurz, a ja słabnę, słabnę, choć ostatkiem sił trzymam się istnienia. Powoli, lecz nieubłaganie, odchodzę razem z nocą.
Butler rechocze. John wypatruje pierwszych promieni słońca, pierwszych pasm błękitu na szarej tkaninie nieba. Dostrzega je. Już czuje ciepło poranka. Już słyszy zwycięskie fanfary. Już widzi, jak armia wilków umyka.
– To koniec – oznajmia i odwraca się ku mnie. – Koniec wojny.
– Nie, ta wojna nigdy się nie skończy – odpowiadam, by go przygotować na to, co nadejdzie. By prosić, żeby zebrał ocalałych, chronił ich i poprowadził tam, gdzie nie dotrze już światło Luny ani jej magia. W tym celu mnie zesłano, takie jest moje zadanie, ale próżno się staram je wypełnić. Moje usta nie wydają już dźwięku.
Znikam, jakbym był ledwie przewidzeniem umysłu wyrwanego ze snu, które wymazuje z pamięci pierwsze tchnienie poranka.
Epilog – czyli scena piąta, która gorzko udowadnia, że choć wszystko się zmienia, to tak naprawdę nic się nie zmienia
Wielka sala teatru, tego samego, w którym wcześniej pan Blake zapewniał ochronę ocalałym. Na scenie ustawiony piedestał, a na nim trzy trony dla sędziów. Na prawo od nich miejsce dla oskarżyciela, na lewo: dla obrońcy. Pośrodku mównica, przy której stoi oskarżony.
Na szczycie kurtyny umieszczono znak: niewiastę obleczoną w słońce – nowy symbol wolności. Na środku sceny stoi strażnik. Dwóch kolejnych po bokach.
Pod sceną tłum reporterów, a widownię zapełnia publiczność. W siódmym rzędzie siedzi Jan Abramowicz ukrywający twarz pod rondem kapelusza i za postawionym na sztorc kołnierzem płaszcza.
Oskarżyciel i obrońca są już na miejscu. Tak samo oskarżony, ubrany w czarny mundur z wypolerowanymi na glanc oficerkami. Jedną dłoń ma pustą, do drugiej przyrósł mu rewolwer typu webley. Są związani tak mocno, że nie sposób ich rozdzielić. Broń ma zaspawaną lufę. Zakończone szponami dłonie mężczyzny skuwają kajdany.
Miejsca sędziów są puste.
TŁUM NA WIDOWNI
Zabić! Rozstrzelać! Zabić! Rozstrzelać!
REPORTER I
Za chwilę nastąpi ogłoszenie wyroku w sprawie Fenrira Stormwolfa, majora wilczej armii, jedynego ze współodpowiedzialnych za zniszczenie miasta, ludobójstwo, tortury i zbrodnię przeciwko ludzkości, który przeżył wyzwoleńczy szturm…
REPORTER II
Nastroje wśród zebranych są jednoznaczne. Zgromadzeni chcą kary śmierci dla wojennego zbrodniarza…
REPORTER III
W ciągnącym się przez pięć dni procesie najważniejsze były zeznania dwudziestu trzech pokrzywdzonych, których Stormwolf rozkazał uwięzić w podziemiach kina Luna. Będąc uczestnikami wydarzeń opisywanych jako ostatnia bitwa nocy, przekonali się oni o bestialstwie wilka na własnej skórze. Byli też świadkami męczeńskiej śmierci Stanisława Stachanowa, pseudonim Blake…
REPORTER IV
Wyrok zdaje się być przesądzony, my zaś najwyraźniej zapamiętamy wystąpienie Jana Abramowicza, pseudonim John, który – choć związany z podziemiem artystycznym – był przeciwny karze śmierci dla Stormwolfa i nawoływał do tego, by jedynie wygnać go na drugi brzeg Pyriflegetonu, by, cytuję „nie upodabniać się do oprawców”.
Coraz popularniejsza wśród opinii publicznej jest teoria, że był on w rzeczywistości podwójnym agentem wilków i stał za wciągnięciem w pułapkę Stanisława Stachanowa.
TŁUM NA WIDOWNI
Zabić! Zabić! Rozstrzelać!
REPORTER III
…wciąż nie ma oficjalnego stanowiska władz tymczasowych w sprawie tak zwanych Księżycowych Książąt. Wedle przeważającej opinii ministrów, był to efekt działania halucynogennego gazu rozpylanego przez wilki, który powodował również amok i napady szału u części mieszkańców.
STRAŻNIK KOTARY
Wstać, sąd idzie!
Wszyscy podnoszą się z miejsc, kurtyna rozstępuje się i trzech sędziów wstępuje na swoje trony.
TŁUM NA WIDOWNI
Rozstrzelać! Rozstrzelać!
ŚRODKOWY SĘDZIA
(uderza młotkiem w poręcz tronu)
Cisza! Cisza!
(głosy milkną)
Czy oskarżony ma coś do powiedzenia przed ogłoszeniem wyroku?
OSKARŻONY
Tak! Mój los jest dla mnie jasny i umrę bez żalu, tak, jak bez żalu przyjmowałem na swoje barki ciężar moich uczynków! Chcę, byście jednak wiedzieli, że nie wilka tu skazujecie! Nie zwierzę! Ale człowieka! Nie tylko śmierci i krwi pragnienia wypełniają mą duszę! Jak wy, kocham…
(pomruk rozchodzi się po widowni, sędzia po prawej zaciska dłonie na poręczach tronu)
…sztukę! Bo czyż wojna nie jest sztuką? W czym gorsze jest piękno zwycięskiej bitwy od urody dziewki wymalowanej na płótnie? Tak, kocham sztukę! W moim gabinecie, jeśli go jeszcze nie spaliliście, znaleźć możecie księgi Nietzschego, gramofon, w którym czeka nastawiona płyta z zapisem dziewiątej symfonii Dvoraka, na ścianach obrazy Hieronima Boscha…
TŁUM NA WIDOWNI
(zagłuszając oskarżonego)
Zabić! Rozstrzelać! Zabić! Rozstrzelać!
ŚRODKOWY SĘDZIA
(uderza młotkiem w poręcz tronu)
Czy ten wykład o wilczych preferencjach artystycznych, skądinąd cenny dla głównego cenzora, to wszystko, co oskarżony ma do powiedzenia?
OSKARŻONY
Chciałem dodać jeszcze, że nie śmierć zwierzęcia, ale śmierć człowieka obciąży wasze sumienia!
(gromki śmiech rozchodzi się po widowni, sędzia z lewej strony szczerzy się od ucha do ucha)
Myślicie, żeście inni? Spójrzcie po sobie! Zęby spiłujecie, pazury zetniecie…
(na dźwięk tych słów sędzia z prawej strony chowa dłonie w rękawy szaty, zaś sędzia z lewej przybiera ponurą minę)
…ale drapieżnych spojrzeń nie zmienicie! Ich nie ukryjecie! Jesteście tacy sami jak…
(strzał! oskarżony pada śmiertelnie raniony, usta wypełnia mu krew, która ścieka na podłogę)
ŚRODKOWY SĘDZIA
(uderza młotkiem w poręcz tronu)
TŁUM NA WIDOWNI
(wszyscy wstają i zaczynają klaskać)
REPORTERZY
Fenrir Stormwolf zabity! Nie wiadomo, kto strzelał.
TŁUM NA WIDOWNI
Wiwat wolność! Wiwat sprawiedliwość!
JAN ABRAMOWICZ
(najpierw nie wstaje z miejsca, potem podnosi się niepewnie i patrzy tylko na zwłoki Stormwolfa ze zrozumieniem i żalem, patrzy na radosne twarze wokół, szuka kogoś o podobnym spojrzeniu, co jego własne i mówi do siebie)
I co nam przyszło po przetrwaniu, brachu? Lepiej było zginąć jak inni, z nadzieją, że reszcie lepszy świat to przyniesie…
(natrafia na jedno niewinne spojrzenie w ostatnim rzędzie sali; patrzy w oczy dziewczyny, w której rozpoznaje ukochaną Eliota)
NARRATOR
(jako duch niewidzialny i niesłyszalny, unoszący się pod sufitem sali)
Gdyś wiek przeminął, wstrzymaj się u ścieku,
Ostatnim powróć na przeszłość obliczem;
Zlicz dni szczęśliwe, a wyznasz, człowieku,
Czymkolwiek byłeś, że lepiej być niczem