Cmentarzysko Kamieni: piaszczysta równina po horyzont i światło, mimo braku słońca. W ognisku płoną laski, podpory, kule inwalidzkie. Coś drobnego się przypala, skwierczy. Wokół zebrali się ci, którzy są tu pochowani – ci, którzy nie mają dokąd odejść. Mogą tylko rozpadać się na coraz mniejsze kawałki: z kamieni żwir, ze żwiru piach, z piachu pył. Tak powstaje równina, która przetrwa dłużej niż wszystkie inne światy.
Panuje cisza, dopóki w twardą, nieugiętą krainę nie wyleje się miękka opowieść – jedyny sposób, by zabić to, czego po śmierci jest za dużo. Kamień o kształcie ust odchrząkuje, wczuwa się, zaczyna snuć historię z krwi i kości. Historię o ciele i skórze. O mnie.
Pustkowie wypełnia się Szczepanem Wybickim.
1. Ciałobranie
Był deszczowy lipiec, gdy w mojej głowie począł się niebezpieczny pomysł. Zamiast dokonać aborcji, zapragnąłem urodzić: wprowadzić go w życie lub wprowadzić życie w niego, jak kto woli.
Szał tworzenia uderzył niespodziewanie. Zakupy wypadły z rąk, a zanim jabłka przestały się toczyć, byłem już przy najbliższym samochodzie. Palce musnęły klamkę, wargi wyszeptały parę słów – umysł otworzył drzwi. Wsiadłem i ruszyłem na wschód, skąd nadciągała burza. Wkrótce tłuste krople uderzyły o szybę, a niebo rozjaśniły błyskawice. Pogoda sprzyjała.
Krynica Morska była jednym z tych końców świata, w których znajdywałem natchnienie. Porzuciłem kradziony samochód przed wjazdem i pobiegłem ku morzu. Strugi deszczu omijały mnie szerokim łukiem.
Wypadłem na opustoszałą plażę niczym wściekły szerszeń. Szarość chmur zlewała się z szarością morza, a szum fal z bębnieniem ulewy. Piasek pod stopami przypominał popiół. Świat ogołocony z barw i przyodziany w nijakość – najlepszy lep na rozchwiane dusze.
Z ust wypuściłem przynętę, która przybrała formę przezroczystych, ociekających śluzem mrówek. Dzieliły się na oddziały i w równych kolumnach maszerowały ku drzewom, ku miastu, ku ludziom. Odprowadziłem je wzrokiem, po czym ukryłem się między wydmami, by czekać na ofiary.
Owadami kierował węch. Zwiadowcy prowadzili tam, gdzie unosił się zapach melancholii i tęsknoty za czymś niepojętym. Potem armia zdobywała szturmem twierdze o zamglonych spojrzeniach. Wchodziła po butach, nogawkach, ku głowie, a następnie wdzierała się oczami, uszami, ustami. Wewnątrz umysłów mrówki przegryzały to, co już wcześniej było podpsute. Tamy szaleństwa puszczały. Podbici ludzie przepraszali towarzyszy, opuszczali ciepłe restauracje, pokoje, namioty, zanurzali się w deszcz i chłód.
Szli do mnie.
Snuli się po szarej plaży, moknąc, przemarzając. Gdy wszyscy dotarli, opuściłem kryjówkę i przemówiłem ze szczytu wydmy. Bo co to za zabawa: być artystą, ale bez publiczności?
Nawet jeśli ta publiczność ma stać się materiałem, z którego powstanie moje nowe dzieło.
– Stwórca stworzył, Twórca tworzy! – zacząłem patetycznie.
Zadzierali głowy; krople ściekały po twarzach. Przywołałem grzmot, by dodać jeszcze więcej dramatyzmu, i kontynuowałem:
– Ten pierwszy, najznakomitszy realista, zrobił swoje, raz i wystarczająco, po czym osiadł na laurach. Nie ma o czym mówić. Zaś ten drugi to ja, Szczepan Wybicki, jedyny prawdziwy surrealista. Tworzyłem, tworzę i tworzyć nie przestanę. Chcecie o mnie posłuchać?
Zrozumieli, że znaleźli się w pułapce. Niedorzeczność sytuacji wzbudziła w nich strach; ktoś nawet zapłakał. Tego właśnie potrzebowałem. Przerażenie sprawiło, że skamienieli – przez ułamek sekundy widziałem kilkanaście posągów pośrodku świata piasku, wody i szarości. Twardość w miękkości.
– Nie będzie wam dane posłuchać na mój temat – powiedziałem, ciszej, bardziej do siebie. – To wy będziecie opowiadać o mnie.
Odwróciłem wzrok i wyszeptałem rozkaz, a mrówki go wykonały.
Kiedy odważyłem się spojrzeć, niewidzialne, lepkie owady wychodziły z leżących na plaży ciał i wciskały się pod nie. Po chwili karawana sunących po piasku trupów ruszyła na zachód.
Deszcz ustawał, szał tworzenia słabł.
2. Zmięsawstanie
Tworzyłem na swoje podobieństwo, ale dzieło było tak wspaniałe, że sam pragnąłem się do niego upodobnić.
Światło pojedynczego reflektora odbijało się od srebrnego stołu, na którym leżała sterta starannie wyselekcjonowanych mięśni. Pozostała część prosektorium tonęła w mroku – nie potrzebowałem wzroku, by pracować. Stałem w strefie, w której jasność mieszała się z ciemnością, i dyrygowałem. Narzędzia sekcyjne fruwały na wszystkie strony, a za nimi podążały wypreparowane fragmenty ciał. Wyłącznie mięśnie. Mignął mi piersiowy większy, biceps zamienił się miejscem z czworogłowym.
Stół sekcyjny był jednocześnie ołtarzem, na którym składałem ofiarę dla Sztuki, i sceną, na której rozgrywało się nie Stworzenie, lecz Tworzenie – zamiast ze słowa, ciało brało się z geniuszu. Ja – kapłan. Ja – reżyser. Ja – jedyny prawdziwy surrealista.
Z pokrywających mięśnie powięzi sporządziłem nici, które miały połączyć kawałki półszaleńców z Krynicy. Nuciłem, palce wybijały takty – umysł szył.
Tak powstawało dzieło o tytule „Szczepan Wybicki”. W obawie przed tym, że owoc geniuszu dorówna Twórcy, zostawiłem mu skazę i dopiero potem wprowadziłem w moje dziecko życie.
Gdy tylko umysł rozgościł się w jego głowie, „Szczepan” spojrzał na mnie pustymi oczodołami.
– Jeść – wychrypiał.
– Oczywiście – odparłem podnieconym głosem. – Nie samym duchem żyje człowiek. – Pstryknąłem palcami, a z lodówki nadleciały przygotowane wcześniej przekąski.
Początkowo musiałem go karmić. Z czasem zyskał siły: umiał unieść głowę czy rękę, a nawet usiąść. Jednak każda próba przejścia chociaż kroku kończyła się upadkiem.
– Czemu bez kości? – pytał „Szczepan”. – Czemu bez skóry, bez serca?
– Mięśnie to siła – tłumaczyłem. – A ty jesteś majstersztykiem siły. Nie potrzebujesz skóry, bo trzymasz się bez niej. Nie potrzebujesz serca, skoro nie ma w tobie krwi. Ale potrzebujesz ciała, bo bez ciała nie ma umysłu. Umysł zaś jest źródłem geniuszu. Spójrz na swoje dzieła.
Unosił głowę i patrzył pustymi oczodołami. Owoce jego pracy wypełniały już całe prosektorium. Były wśród nich: wiszące w powietrzu obrazy z drobinek kurzu, rzeźby z lewitującej formaliny, katarynki z ludzkich zwłok – wszystko to, co ja sam tworzyłem. „Szczepan” także potrafił skomponować uwerturę ze smaków paelli z owocami morza czy utkać szatę z barw zachodu słońca.
To oznaczało, że przestawałem być jedynym prawdziwym surrealistą. Zazdrość wywoływała we mnie ekstazę, jednak czułem, że dzieło nie jest jeszcze skończone. Zostawiłem „Szczepana” w prosektorium, pozwalając na dalsze eksperymentowanie z rzeczywistością. Całymi nocami zaszywałem się w innej komnacie mojego ukrytego pod Gdańskiem zamku, zaś dniami wychodziłem na powierzchnię.
Galerie handlowe były źródłem wiedzy o modzie. Przesiadywałem z kawą lub fast foodem i jednym okiem obserwowałem ludzi tak intensywnie, że niemal przewiercałem im się przez ubrania. Niemal, jednak nie do końca – dlatego drugie oko musiałem zmienić w świerszcza, którym skradałem się do przebieralni i podglądałem. Interesowała mnie moda ludzka: to, jak nosi się na sobie skórę.
Potem robiłem zakupy, wracałem do zamku i skrupulatnie notowałem. W końcu nadszedł czas, by odwrócić cykl dobowy. Za dnia pracowałem w swojej komnacie, zaś nocą chodziłem do klubów i robiłem przymiarki.
Niektóre skóry mi się podobały, więc brałem je ze sobą. Prawdziwa sztuka wymaga krwi, potu i łez – a przy czym innym jest ich więcej, niż przy rozbieraniu nagich ludzi?
Któregoś świtu, gdy wracałem, w bramie zamku powitał mnie „Szczepan”. Początkowo go nie poznałem. Wsparty na kilku drewnianych kulach inwalidzkich, przypominał raczej pająka, nie człowieka. Jego widok na tle ciemnego zaułka sprawił, że poczułem coś, co jest obce prawdziwemu artyście, od kiedy wespnie się na poziom geniuszu. Strach. Powrót do prymitywnego instynktu, którego wtedy doświadczyłem, był krokiem ponad najwyższe piętro możliwości – był wręcz wstąpieniem w transcendencję.
– Znalazłem sposób, żeby powstać – wychrypiał „Szczepan”.
– Znakomicie – odparłem, delektując się obecnym w moim głosie lękiem. – Zaraz cię w coś ubierzemy i będziesz mógł wyjść na miasto.
„Szczepan” uśmiechnął się. Odwzajemniłem ten ludzki gest. Obaj wiedzieliśmy, że dzieło nie jest jeszcze skończone.
3. Wskóręwstąpienie
Kiedy chodził między wiszącymi na hakach skórami, nie mogłem oderwać od niego oczu. Poruszał się niezgrabnie, oparty na zewnętrznym szkielecie z lasek i specjalnych podpór. Mięśnie naprężone przy każdym kroku, żywa czerwień rozciągniętych włókien. Samo ciało – czyste piękno. Skaza niemal nieistotna. Zachwyt i zazdrość tworzyły mieszankę, która zżerała mnie od wewnątrz.
– Która ci się podoba? – zapytałem.
Przyglądał się chwilę usianej piegami skórze dwudziestoletniego modela; podziwiał gładkość opalonej powłoki, którą zdarłem z trzydziestoletniej singielki; z fascynacją dotykał wykwitów na workowatym stroju z chorego na łuszczycę grubasa. Przechadzał się i wybrzydzał niczym gwiazda filmowa w garderobie. To za małe, tamto za duże, to zbyt zwyczajne, tamto zbyt krzykliwe.
– Tylko tyle mamy?
Nie umknęło mojej uwadze, jakiej formy czasownika użył.
Rozłożyłem ręce. Po obu stronach podłużnej komnaty ciągnęły się rzędy zdartych skór. Każda wyglądała, jakby z człowieka wyskrobać wszystko, co miał w środku. Worki o dziwacznych kształtach, nietypowa galeria mody. Prawdziwy surrealista jest też projektantem i kostiumografem.
– Chciałbym sam znaleźć i wybrać sobie skórę – oznajmił „Szczepan”. Zniknęliśmy „my”.
Zadrżałem. Dzieło zbliżało się do geniuszu twórcy. Rozumiało, że skóra jest niezwykle istotna. Póki się jej nie rozetnie lub nie zbada inną metodą, pod spodem może być wszystko i nic. To ona stanowi zagadkę niczym płótno zakrywające obraz. Odpowiedź wyjawia się dopiero po odsłonięciu.
Świadomość, że zostawiłem na „Szczepanie Wybickim” skazę, jednocześnie mnie uspokajała i podniecała.
– Jak chcesz to zrobić? – zapytałem.
– Właściwie już znalazłem najwspanialszego człowieka. – Puste oczodoły spojrzały wymownie. – I go wybieram.
Nie spodziewałem się, że nastąpi to tak wcześnie, więc poczułem euforię. Artyści to niecierpliwe istoty.
Zacząłem szeptać, ale uderzenie laską strąciło zaklęcie z końca języka. Potem zwaliły się na mnie dziesiątki kilogramów mięśni. Próbowałem zepchnąć napastnika. Bezskutecznie. Byłem za słaby – pytanie: ciałem czy umysłem? Myślałem, że pęknę pod wpływem mocarnego uścisku jego ramion.
– „Szczepan”… – wydusiłem z siebie tylko.
– Zaraz pozbędziemy się tego cudzysłowu, który tak paskudnie brzmi w twoich ustach.
Zaciągnął mnie do miejsca swoich narodzin. Trafiłem na stół sekcyjny, pod światło pojedynczej lampy. Kapłan – ofiarą. Reżyser – w rękach marionetki. Twórca – dziełem. Byłem sparaliżowany, choć nie wiem, czy ze strachu, czy z podniecenia.
– Szczepan, posłuchaj – charczałem w krótkich chwilach, gdy udawało się złapać oddech. – Nie jesteś jeszcze…
– Skończony? Sam zdołam się dokończyć!
Przyciskał mnie do stołu, a jego twarz o pustych oczodołach przesłaniała światło. Kątem oka widziałem, jak narzędzia sekcyjne zaczynają powietrzny taniec.
– Dobrze, że zdjąłeś ze mnie cudzysłów – powiedział „Szczepan”. – Za chwilę nałożymy go tobie. Nie wierć się i nie drzyj. Historia o moim dziele przetrwa dłużej niż my obaj.
– Nie rozumiesz – bełkotałem. – Ja przetrwam wszystko.
– Będziesz tylko jednym z moich niezliczonych dzieł – odparł autoportret, po czym rozkazał ostrzom, by zagłębiły się w mojej skórze.
Miotałem się i wrzeszczałem, ale było za późno.
Traciłem swoje ciała.
Wylatywały ze mnie, wysypywały się, wyciekały. Podłogę i stół sekcyjny pokrywała ohydna maź pełna chitynowych odnóży, skrzydeł i fragmentów pancerzy. Mrówki uciekały, pająki odbiegały, modliszki odchodziły, aż w końcu cała skóra opustoszała. Umarły moje ciała, umarł mój umysł. Na stole został workowaty, miękki, zewnętrzny szkielet.
„Szczepan Wybicki”, nieprzejęty tysiącami rozbiegających się owadów, wziął go w ręce. Włożył na siebie całą skórę, oprócz głowy, która zwisała jak kaptur. Laski, podpory, kule inwalidzkie – wszystko wylądowało na podłodze. Artysta zrobił parę kroków, poruszył rękami, a potem spróbował ubrać się do końca.
Nie pozwoliła mu na to skaza. Głupi, bezsensowny wąs na górze chodzącego mięsa. Element, który odróżniał twórcę od dzieła. Zabezpieczenie, by „Szczepan Wybicki”, nawet jako Szczepan Wybicki, nie był mną.
Z wściekłości oderwał skórę głowy od reszty i cisnął w kąt. A moja dusza, przylepiona do tego skrawka, wciąż tam była. Jak już mówiłem: przetrwam wszystko. Jestem jedynym prawdziwym surrealistą i nie poddam się niczyim żądaniom sensu.
Jestem, bo jestem.
4. Utwarzowanie
Jedyna różnica między mną a ludźmi jest taka, że ja nie jestem człowiekiem.
Zaś jedyna różnica między mną a „Szczepanem Wybickim” jest taka, że ja jestem Szczepanem Wybickim.
Powtarzałem to bez przerwy, co doprowadzało go do szału. Próbował mnie zniszczyć, ale geniusz jest niezniszczalny (przede wszystkim dlatego, że geniusz jest z natury miękki). W końcu „Szczepan” pojął swój błąd. Pozbył się wąsa, znalazł twarz – pierwszą z wielu – a pozostały strzępek mojej skóry zawiesił na rusztowaniu z miniaturowych kul inwalidzkich. Umieścił twarz jedynego prawdziwego surrealisty na niewielkim piedestale z napisem „Autoportret”. I myślał, że będzie po sprawie, że będzie sobie wesoło gospodarzył w zamku pod Gdańskiem, że będzie tworzył tak, jak ja tworzyłem, a może nawet lepiej.
Mylił się.
Jak on, człowiek, mógłby dorównać mnie, surrealiście?
Był słoneczny lipiec, zupełnie inny niż ten, kiedy wstrzymałem się od aborcji, a zdecydowałem na narodziny i wychowanie. Ładna pogoda drażniła mnie także pod ziemią. Postanowiłem dokonać eutanazji swojego dziecka.
Najwolniejszej eutanazji świata.
Ze swoich obwisłych resztek wypuściłem ostatnią mrówkę. Przezroczystą, niewidzialną, za to bardzo lepką. Najpierw kazałem jej nadgryźć jedną z podpierających mnie kul, by mieć lepszy kąt widzenia. Potem poleciłem skrupulatnie, kawałek po kawałku, pożreć wszystko. Miesiącami patrzyłem, jak zjadała rzeczy z komnaty, w której więził mnie „Szczepan”.
Mrówka pochłaniała to, co było miękkie. Zaczęła od rzeczy najmiększych, takich jak chmury, morza czy słońce. Następnie zabrała się za tkankę organiczną. „Szczepana Wybickiego” zostawiła na koniec.
Tuż przed jego zniknięciem, kiedy zostaliśmy sami na bezkresnym pustkowiu, zapytałem:
– Jak podoba ci się moje najnowsze dzieło?
A on odparł:
– To twój prawdziwy autoportret. Nie masz już czego tworzyć.
***
Po dłuższej chwili ciszy kamień w kształcie języka pyta:
– To już koniec?
– Koniec tej historii – odpowiada kamień w kształcie ust. – Potem zostaliśmy my, twarda część świata. A w końcu umarliśmy.
– A Szczepan Wybicki?
Wszyscy dobrze znają odpowiedź, mimo to kamień w kształcie palca wskazuje na ognisko, w którym płoną laski, podpory, kule inwalidzkie – niepotrzebne szkielety, na których dawniej opierało się to, co miękkie.
Coś się przypala, skwierczy. Kamienie patrzą na piekący się w ogniu skrawek, który dawniej mógł być twarzą. Widzą, jak ów kawałek skóry próbuje wytopić z siebie miękkość, odrzucić geniusz, ale wciąż mu za mało.
W powietrzu zawisa niewypowiedziane pytanie: czy ostatnia mrówka naprawdę skończyła swą ucztę?