Obudził mnie sygnał nowej wiadomości.
To był ten dźwięk. Zarezerwowany dla emaili przychodzących z instytucji, która nie wybaczała zignorowania lub omyłkowego ich pominięcia. Była to wiadomość od firmy – mojego pracodawcy Acroyd Astronautics (AA).
Było jeszcze ciemno. Zmrużyłem oczy, wpatrując się w świecący ekran mojego telefonu. Piąta trzydzieści rano. Okienko, które pojawiło się na smartfonie informowało mnie, że dostałem właśnie zaproszenie na spotkanie w centrali przedsiębiorstwa na godz. 9.15. Zapraszającym była Victoria Buckingham z działu "Operacje Specjalne". Nigdy nie słyszałem o tym departamencie, nie znałem Pani Buckingham ani tym bardziej nie wiedziałem, dlaczego była takim rannym ptaszkiem. Jednak w firmie nic mnie już nie zaskoczy. Na szczęście mogłem jeszcze trochę pospać. Była niedziela i na rano nie miałem przewidzianych żadnych testów, ani symulacji. Zapadłem w głęboki sen.
Kiedy wstałem, umyłem się i ubrałem, wsiadłem do służbowego Nitro i ruszyłem w osiemnastokilometrową podróż w stronę centrali firmy – do Centrum Von Brauna, położonego na wybrzeżu stanu Kalifornia.
Byłem astronautą. Doświadczonym. Miałem na koncie kilkanaście lotów orbitalnych, sumarycznie trzystudniowy pobyt na US Army Space Base, Internation Space Station 2 oraz 3 misje lunarne. Zanim zacząłem przygodę z Acroyd Astronautics, byłem zawodowym żołnierzem – pilotem oblatywaczem i ekspertem medycyny lotniczej. Byłem też lekarzem. Wojsko pozwoliło mi ukończyć studia medyczne (oczywiście robiłem je jednocześnie latając, nie tracąc kontaktu ze sterami), a za wytrwałość nagrodziło kierowniczymi stanowiskami w Sekcji Astronautycznej głównego Centrum Medycyny Lotniczej U.S. Army.
Przez sześć lat badałem wpływ lotów orbitalnych i suborbitalnych, na kondycję, fisis i psyche człowieka. Monitorowałem funkcje życiowe wojskowych astronautów, pracujących w ekstremalnych warunkach w przestrzeni kosmicznej, a potem tworzyłem plany, jak jeszcze bardziej przekraczać naturalne granice, jakie stawia przed nami organizm. Najlepsze jest jednak to, że nie robiłem tego w swoim biurze przed ekranem komputera. Ponieważ byłem doświadczonym pilotem, pozwolono mi latać z innymi astronautami w kosmos i prowadzić badania w przestrzeni kosmicznej. Odniosłem tutaj, nieskromnie mówiąc, pewne sukcesy.
Na swoim koncie miałem opracowanie autorskiej metody terapii zmian w cytoszkielecie astronautów oraz cykl ćwiczeń, zwanych dziś od mojego nazwiska "Piątką Goffmana", redukujących mdłości wywołane przez zaburzenia pracy błędnika w warunkach braku ciążenia. Miałem w swoim resume również astronautę, który podczas manewru EVA (Extra – Vehicule Activity – czyli obecność kosmonauty poza stacją kosmiczną) dosłownie został wyssany ze swojego kombinezonu, gdy trafił go mikrometeor wielkości 1,5 centymetra, robiąc w jego ciele dziurę na wylot wielkości pięści. Koordynowałem akcję kompletowania szczątków tego pechowca (ryzyko ponownego takiego zdarzenia podczas tej misji nasi wojskowi matematycy oszacowali na 1:100 000 000), które krążyły wokół US Army Space Base. Doświadczyłem też pierwszej w historii sekcji zwłok przeprowadzonej w przestrzeni kosmicznej, zrealizowanej na ciele pierwszej w historii kosmicznej samobójczyni – astronautki, która wpadła w silną psychozę powodowaną długotrwałą izolacją i odebrała sobie życie przez powieszenie. Nie pytajcie, jak to zrobiła w warunkach braku ziemskiego ciążenia
Później przed 4 lata pracowałem w NASA na podobnych stanowiskach, latając stale w kosmos. Potem odszedłem z wojska. Miałem powód. Dostałem niepowtarzalną szansę przyłączenia się do zespołu wielkiego prywatnego przedsiębiorstwa Acroyd Astronautics, nazwanego na cześć swojego założyciela, ekscentrycznego miliardera Chrisa Acroyda. Zapragnąłem wejść w skład ekipy, która przygotowywała się do znacznie ambitniejszych celów niż sprawdzanie wytrzymałości żołnierzy przebywających w przestrzeni kosmicznej. A mianowicie, jak głosiła wizja przedsiębiorstwa: do badania, eksplorowania, a w przyszłości i zasiedlania innych ciał niebieskich. Miałem im pomóc w kolonizacji Układu Słonecznego.
Tak przynajmniej wydawało się, kiedy przystępowałem do rekrutacji. Moje doświadczenie było w tej sytuacji idealne – właśnie dlatego wygrałem konkurs ofert na bajeczne stanowisko Głównego Medyka-Astronauty firmy. Wkrótce przekonałem się, czym różni się praca w prywatnym przedsiębiorstwie od tej w wojsku, czy rządowych instytucjach. Zanim mogłem przystąpić do realizacji wielkich celów, musiałem najpierw ułatwić na nie firmie zarobić. Okazało się, że moim nowym wyzwaniem były nie przygotowania do misji na Marsa, a stosunkowo nieodległe komercyjne loty w kosmos. Odkąd Acroyd rozpowszechnił je kilka lat temu, głównie poprzez radykalne obniżenie ich kosztów, do takich podróży ustawiały się kolejki chętnych. Choć stopień automatyzacji statków kosmicznych był bardzo wysoki, nie zawsze pozaplanetarnych turystów można było puszczać w drogę samemu – a już na pewno nie poza ziemską orbitę. I tak, ku własnemu zaskoczeniu stałem się astronautą– felczerem, troskliwym opiekunem, a czasem i ordynansem kosmicznych turystów.
W praktyce pracowałem od początku z kandydatami do lotów. Badałem ich stan psychofizyczny i przygotowywałem do podróży w warunkach przeciążeń i braku ziemskiej grawitacji. Testowałem w wirówkach. A potem pakowałem w wielką rakietę i wspólnie wyruszaliśmy w kosmos, gdzie dbałem o ich psychoficzyny komfort i monitorowałem stan zdrowia. Po kilkunastu lotach na orbitę, wokół Księżyca i jednym udanym lądowaniu na Srebrnym Globie w pobliżu niewątpliwej atrakcji turystycznej – pozostałości lądownika LEM, byłem już weteranem. AA na lotach z moim udziałem zarobiło miliony dolarów i było ze mnie bardzo zadowolone. Szkoliłem kolejnych Medyków-Astronautów, bo firma planowała wiele kolejnych misji. Przedsiębiorstwo przydzieliło mi też następną, tym razem naprawdę trudną misję – lądowanie po niewidocznej stronie Księżyca.
Księżyc na skutek swojej synchronizacji rotacji z Ziemią, jest stale obrócony jedną stroną do naszej planety. Druga jest niewidoczna i do końca lat 50. była zupełnie nieznana. W 1959 r. zrobiła jej kilka zdjęć radziecka sonda Łuna 3, a później – kolejny statek ZSRR Zond 3. Człowiek na własne oczy zobaczył ją jednak po raz pierwszy podczas misji Apollo 8. Pomimo różnych propozycji posadzenia lunarnego lądownika na tym terenie w ramach misji Apollo 17, w końcu nigdy na niej nie wylądowano. NASA nie zdecydowała się na to, ponieważ statki kosmiczne, wlatując za tę niewidoczną półkulę, tracą łączność radiową z Ziemią, a to sprawia, że astronauci pozostają zdani sami na siebie, co zwiększa ryzyko niepowodzenia misji. Niewidoczna strona Srebrnego Globu, niesłusznie nazywanymi była "Ciemną stroną", czyli tą aktualnie nieoświetloną przez Słońce, choć na przykład podczas nowiu, strona to właśnie strona Księżyca zwrócona ku Ziemi jest tą, do której nie docierają promienie słoneczne. Teraz mieliśmy ją w końcu lepiej poznać – między innymi dzięki rozwojowi nowych technologii dokowania i lądowania, a także sztucznym satelicie Księżyca wysłanym tam przez AA, który umożliwi upragnioną łączność z Ziemią podczas całego trwania podróży.
Właśnie ta misja od kilkunastu tygodni zaprzątała mocno moją uwagę. Wiedziałem, że będę pierwszym człowiekiem, który zmierzy się takim zadaniem. Zarazem miałem być jedynym towarzyszem kompletnie bezbronnej dwójki turystów-milionerów, którzy byli gotów wydać fortunę, by przemierzyć 300 000 kilometrów, a następnie stać się pionierami kilku spacerów po wypełnionym zastygłą lawą kraterze Ciołkowskiego, by po kilku dniach wrócić na Ziemię Miałem im to umilić, nie pozwolić, by zginęli na miejscu, a następnie sprawić, by wsiedli w rakietę i wrócili na Ziemię.
Wezwanie do nieznanych mi bliżej "Operacji Specjalnych" zapewne nie oznaczało nic dobrego – mogłem iść o zakład, że wiązało się z kolejnymi utrudnieniami, przesunięciami w harmonogramach, co mocno zaburzy mój ściśle określony plan przygotowań turystów do podróży.
Oderwałem myśli od zmartwień i skupiłem się na moim aktualnym celu podróży – właśnie dojeżdżałem do CVB (jak nazywaliśmy w firmie Centrum Von Brauna), nie dotykając kierownicy. Moje Nitro elegancko zaparkowało na stanowisku przeznaczonym dla astronautów i bezszelestnie otworzyło drzwi, uprzejmie sygnalizując mi lampką, że już mogę wysiadać. Wysunąłem się kocim ruchem z samochodu i westchnąłem z rozrzewnieniem – kiedyś w zwyczaju miałem znacznie szybszą jazdę znacznie bardziej ekstrawaganckimi pojazdami niż to powstałe w zakładach New Elecricity, jednej ze spółek Chrisa Acroyda. Jednak Acroyd Astronautics, które wysyłało ludzi tysiące kilometrów poza naszą planetę w stalowych puszkach, nie pozwalało zarazem swoim astronautom na ryzyko na ziemi. Dlatego nie miałem służbowego Lamborghini Gallardo ani Porsche 911 (po ojcu odziedziczyłem słabość do szybkich maszyn) i musiałem zadowolić się "zwykłym", choć niedostępnym zapewne ze względu na swoją cenę dla większości śmiertelników elektryczną luksusową maszyną o nazwie Nitro.
Pani Buckingham w swoim porannym zaproszeniu nakazała mi czekać w głównym holu CVB. Stanąłem przed potężną budowlą centrum, które stanowiło jednocześnie centralę firmy, jak i gigantyczny kosmodrom, zbudowany na wzór Kennedy Space Center – ale rzecz jasna, jak przystało na dzieło Acroyda, zbudowany z tańszych komponentów oraz zasilany jedynie odnawialnymi źródłami energii. Wszedłem do holu, w którym czekała już na mnie Pani Buckingham z "Operacji Specjalnych". Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła mi rękę na powitanie. Wyszczerzyłem zęby i podałem rękę Pani Buckingham.
– Witam, Panie Goffman – powiedziała z sympatycznym brytyjskim akcentem – zorganizowałam zmianę Pana dzisiejszego grafiku, chyba nie wróci Pan przed późnym wieczorem do domu.
Nie powiem, żeby mnie ta wiadomość ucieszyła. Spodziewałem się kłopotów.
Pędziliśmy z przydźwiękową prędkością MagnetTrain – pociągiem, zbudowanym przez spółkę Magnet Revolutionary należącą do właściciela Acroyd Atronautics. Nasz pojazd lewitował w próżniowej tubie, łączącej dwa punkty na mapie imperium Acroyda. Taka organizacja transportu znacznie ułatwiało życie pracownikom korporacji. "Operacje Specjalne" nie miały swojego skrzydła w CVB, ani nigdzie w pobliskiej infrastrukturze, ani nigdzie w Kaliforni. Wsiedliśmy do MagnetTrain, aby w niespełna trzy kwadranse pokonać dystans 700 km dzielący CVB do centrum Badań i Rozwoju firmy, mieszczącego się w stanie Nevada, na pustyni Mojave. Z dala od niepożądanych oczu i uszu. Było to Centrum Korolewa, nazwane tak od nazwiska słynnego radzieckiego konstruktora rakiet, nemesis swojego konkurenta działającego najpierw w Hitlerowskich Niemczech, a potem w USA – Wernhera Von Brauna. Ci dwaj geniusze stworzyli podstawy nowoczesnych technik rakietowych. Chris Acroyd korzystał z ich dorobku. "Stoję na ramionach gigantów", zwykł mawiać. Nawiązywał w ten sposób do słów Isaaca Newtona, który swoich odkryć dokonał dzięki pracy Galileusza i Kopernika. Acroyd nie miał nic przeciwko porównywania siebie do najznamienitszych umysłów w naszej historii.
Wysiedliśmy na niepozornej stacji bez żadnego szyldu. Szerokim chodnikiem zbliżyliśmy się do potężnego budynku, w którym pracowano nad nowymi rozwiązaniami dla rakiet Acroyd Astronautics. Hala główna nie przypominała niczego, z czym bym się wcześniej spotkał – było to połączenie potężnego hangaru lotniczego z parkiem maszynowym jakiejś futurystycznej fabryki. Centrum pogrążone było jednak praktycznie rzecz biorąc w ciszy.
Mijały mnie bezgłośnie samobieżne łaziki, dostarczające jakieś ważne elementy do kolejnych testów, przeprowadzanych przez stosunkowo niewielką grupkę badaczy.. Wiedziałem, że wszystko jest zaprogramowane tak, by ułatwiać pracę ludziom. Tej grupce specjalistów towarzyszyły transportowe pojazdy, wielki kontenery na kołach, ramiona dźwigów, mechaniczne dłonie przenoszące potężne ciężary oraz dziesiątki dronów filmujących, Maszyneria ta wyposażone była w setki sensorów, które sprawiały, że można było nimi kierować gestem, przywołaniem, czy nawet mrugnięciem oka. Oczywiście konieczne było do tego wielotygodniowe szkolenie, które przechodzili najlepsi inżynierowie w kraju, pracujący w zakładach Acroyda.
Fabryka o powierzchni 30 000 m2 była obsługiwana bowiem zaledwie przez kilkudziesięciu pracowników technicznych i grupkę inżynierów, którzy nadzorowali testy. Całą pracę wykonywały połączone internetem rzeczy automaty.
Pani Buckingham poprowadziła mnie zadziwiająco sprawnie przez pełne maszynerii zakamarki budynku. Albo znała dobrze to miejsce, które wciąż przecież się zmieniało, albo jej okulary, co by mnie nie zdziwiło, były wyposażone w jakieś wspomaganie pokazujące jej drogę. Kiedy przystanęła na chwilę, wiedziałem, że zaraz coś się wydarzy – staliśmy bowiem w pustej przestrzeni, otoczonej wielkimi sześcianami kontenerów. Nagle z góry (hala była wysoka na 60 metrów), coś zaczęło zjeżdżać. To były metalowe schody – a właściwie coś je przypominającego, bardziej podobnego do rozkładanej drabiny wozu strażackiego. Schody wysuwały się w spiralę z jakiegoś umieszczonego kilkanaście metrów nad naszymi głowami punktu, tworząc eleganckie podejście. Zanim jeszcze dotknęły ziemi, moja przewodniczka postąpiła krok i zaczęła się po nich wspinać. Podążyłem z nią, by stanąć przed metalowym włazem, który mi coś przypominał. Nagle skojarzenie stało się oczywiste. To była replika włazu do statku Apollo 11, który dotarł na Księżyc kilkadziesiąt lat temu. A może, znając to dziwne przedsiębiorstwo i jej ekscentrycznego właściciela – był to oryginał wejścia, prze które przestąpił Neil Armstrong w 1969 roku? Nie wykluczałem tego.
Buckingham przyłożyła oko do czytnika i po chwili wejście stało otworem. Domyślałem się, kogo spotkam w środku. Już wcześniej zorientowałem się, że cała ta eskapada była czymś znacznie bardziej poważnym, niż jakiś kolejny test, czy spotkanie przygotowujące do moich wypraw lunarnych.
W środku, w niepozornym białym pomieszczeniu z wielkim biurkiem pośrodku siedział na wielkim czarnym fotelu we własnej osobie człowiek, któremu zawdzięczałem pokaźny comiesięczny przelew na konto. Mój pracodawca – Chris Acroyd. Znałem go tylko z kilku odpraw przed lotami. Parę razy uścisnął mi rękę – a raz wysłał nawet maila z długimi życzeniami urodzinowymi, w których zaskoczył znajomością szczegółów z mojego życi prywatnegoa. Znając jego legendarne podejście do pracowników – napisał go naprawdę sam.
Ariel! – wykrzyknął. – Wchodź!
Wysoki, muskularny mężczyzna wstał z fotela i wyszczerzył się w uśmiechu do towarzyszącej mi współpracowniczki.
– Anno, dziękuję za przyprowadzenie naszego gościa, dam Ci znać, kiedy skończmy! Buckingham kiwnęła bojaźliwie głową i zostawiła mnie z moim szefem.
Acroyd nie przypominał w niczym stereotypowego przedstawiciela swoich specjalności: przedsiębiorcy, informatyka, inżyniera. Gdybym zobaczył go na ulicy, stwierdziłbym raczej, że to sportowiec. Nosił obcisłą koszulę uwydatniającą jego potężne ciało, był bardzo krótko obstrzyżony, a na szyi miał łańcuszek z małym wisiorkiem, w którym, jak głosiła plotka, było trochę kosmicznego pyłu, który nosił "na szczęście". Był jowialny, dużo się uśmiechał i mówił bardzo głośno. Powszechnie uważano go za geniusza, ale i dziwaka, człowieka nieprzewidywalnego – chwilami niezwykle ciepłego i szczerego, innym razem – wzbudzającego lęk podwładnych bezwzględnego tyrana. Mówiono, że jest rozchwiany emocjonalnie, choć menedżerowie, którzy mieli okazję z nim pracować twierdzili, że sam rozsiewa tę plotkę, w niewiadomym celu, jednak tak naprawdę to człowiek niezwykle zrównoważony. A zarazem świetny aktor umiejętnie korzystający ze swojego daru. Tak czy inaczej, budził niepokój. Nie dziwiłem się, że Buckingham tak szybko zniknęła we włazie.
Siadaj, człowieku! – klepnął mnie po plecach i ku mojemu zaskoczeniu wskazał mi swój fotel. Uśmiechnąłem się i zawahałem prze moment. W pomieszczeniu nie było drugiego krzesła. Acroyd machnął ręką i usiadł na brzegu biurka. Po paru sekundach rozterki pozostałem na stojąco. Chris nie wydawał się tym przejmować.
– Na pewno jesteś zaskoczony, że cię tu tak wezwałem, przy tych wszystkich obowiązkach, które nie pozwalają ci zmrużyć oka. Wiem, że przygotowujesz się do najbliższej komercyjnej misji lunarnej z dwoma pasażerami, pięciokrotnym oblotem Księżyca i lądowaniem po niewidocznej stronie. Nie chcę, żebyś sobie przeszkadzał – słowa wypływały potokiem z jego ust, było to coś na wzór syntezatora mowy na dwukrotnym przyśpieszeniu. Ja starałem się nadążyć za sensem wypowiedzi. – Masz jeszcze czterdzieści dwa dni do startu, musisz lepiej zapoznać się z załogą, poznać też nowe funkcjonalności systemu podtrzymywania życia Armstronga 8 i mechanizmami dokowania lądownika Shepard 1. Jesteś w dobrej formie, masz świetne wyniki biometryczne, a wieczorami piszesz kolejną publikację z zakresu zmiany ciśnień w gałce ocznej człowieka podczach długich misji lunarnych – cytował moje akta, a ja śledziłem jego rozstrzelone oczy, zastanawiając się, czy jest czymś niezwykle podekscytowany, czy mówienie z prędkością karabinu maszynowego to po prostu jego dziwactwo
– Mam jednak jeden kamyczek do Twojego ogródka, a właściwie małą skałkę – kaszlnął komicznie, a ja dopiero po chwili zorientowałem się że to śmiech.
– Co powiesz na poród pierwszego człowieka w kosmosie?
Spojrzałem na niego zaskoczony. Uśmiechał się krzywo, na poły ironicznie, wpatrując we mnie badawczo, nieco zagadkowo unosząc swoje krzaczaste brwi.
Znałem, a nawet częściowo wspierałem badania sprzed kilku lat, w których realizowano próby zapłodnienia i donoszenia ciąży szympansic przebywających od dłuższego czasu na stacji ISS 2. Pierwszy wniosek z badań był taki, że szympansy nie chciały kopulować w warunkach obniżonej grawitacji (trochę im się nie dziwiłem). Dokonywano więc zapłodnienia in vivo, czyli inseminacji nasienia. Większość płodów obumierała – widocznie naczelne nie są rasą międzyplanetarnych podróżników. Te, którym udawało się przeżyć aż do rozwiązania, nie miały lekko. Mięśnie matek – szympansic były osłabione brakiem ciążenia i zwierzęta nie miały siły przeć. Nie udał się żaden naturalny poród. Natomiast cesarskie cięcia ujawniały przykrą prawdę – szympansie noworodki były małe, słabe, miały tez liczne defekty genetyczne powodowane uszkodzeniem ich DNA przez promieniowanie kosmiczne. Wszystkie bez wyjątku umarły w parę miesięcy po porodzie. Te, które sprowadzono na Ziemię, nie rozwijały się tak jak ich urodzeni w planetarnych warunkach rówieśnicy. Miały zaburzony zmysł równowagi i nie uczyły się chodzić. Umierały na choroby serca, albo atakujące nagle wiele narządów naraz nowotwory. Wszystko to nie napawało optymizmem tych, którzy, tak jak Acroyd, kreślili dalekosiężne wizje kosmicznej kolonizacji naszego Układu Słonecznego.
Teraz wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu, a ja starałem się starannie dobierać słowa. – Badania tego typu z udziałem ludzi są w USA, Rosji i Wielkiej Brytanii, które podpisały Aneks 3. do Traktat o przestrzeni kosmicznej , zakazane. Choć mówią, że Chiny i Indie już prowadzą takie eksperymenty, poza kontrolą społeczności międzynarodowej.
Machnął ręką, tak jakbym plótł bzdury. Dopiero po paru sekundach zorientowałem się, że w ten sposób uruchomił ręką duży płaski ekran, który wyjechał z sufitu, aby roztoczyć przed nami panoramę kosmosu. Po chwili gwiazdy znikły, a na ekranie pojawiła się lista plików. Przeglądał je i jednocześnie mówił do mnie tonem wykładowcy tłumaczącego coś oczywistego swoim studentom.
– Ariel, Ariel, nie pytam się o etykę, tylko o studium wykonalności takiego przedsięwzięcia. Wiem, że masz wiedzę i doświadczenie, którymi mógłbyś się ze mną podzielić. Chciałbym wiedzieć, co Ty sądzisz o porodzie w warunkach mikrograwitacji.
Wiedziałem, że Acroyd lubi zwięzłe wypowiedzi.
– Moje doświadczenia z programu "Nowy człowiek" NASA uprawniają mnie do wniosku, że nie jesteśmy na to gotowi. Ciąża powinna przebiegać w warunkach przynajmniej minimalnej grawitacji planetarnej, powiedzmy marsjańskiej, a poród poza Ziemią w takich czy innych warunkach z dużym prawdopodobieństwem może zakończyć się śmiercią zarówno matki, jak i dziecka. To wielkie ryzyko.
Nagle usłyszałem znajomy i stawiający każdego na nogi dźwięk – jęk noworodka. Na ekranie pojawiło się uruchomione przez Chrisa nagranie. Zamarłem. Byłem właśnie świadkiem porodu – wideo pokazywało, zakrwawionego noworodka, wyciągniętego z brzucha matki. Ewidentnie cała scena działa się w warunkach obniżonej grawitacji. Matka – na pierwszy rzut oka Chinka – była przypięta pasami do ściany, otaczało ją czterech mężczyzn – również azjatów, którzy stali w stelażach chirurgicznych – takich, jakie wykorzystywałem m.in do operacji wykonywanych podczas moich misji na stacjach kosmicznych. Matka była przytomna, ewidentnie w znieczuleniu, jednak jej twarz była bardzo blada. Przez moment na ekranie mignął mi umieszczony na ścianie jakiś znak – chiński symbol świadczący o tym, że poród odbywał się najprawdopodobniej na pokładzie stacji kosmicznej Tiangong-4.
Ariel wydawał się teraz podekscytowany. Mówił jeszcze szybciej niż poprzednio. Kiedy NASA, z Twoim udziałem, bez urazy, bawiła się z szympansami, my w ramach współpracy z Chińskim Programem Kosmicznym prowadziliśmy znacznie lepsze badania. Przyjmowaliśmy porody od ochotniczek – astronautek. Dzieci przeżywały. Pierwszy Mikrograwitacyjny Człowiek już się narodził i teraz chodzi po ziemi, ale prawie nikt o tym nie wie. Bo traktaty tego zakazują. Przypomina to lęk przed maszyną parową, czy, bardziej współcześnie, przed żywnością genetycznie modyfikowaną. Wyobraźnia ludzka działa cuda – nasz umysł jeszcze szczególnie kreatywny w powoływaniu do życia zagrożeń, które nie istnieją. Oraz częstym ignorowaniem tych realnych niebezpieczeństw. Chris spojrzał się na mnie – jego oczy błyszczały – tylko Ci, którzy potrafią się od tych uprzedzeń uwolnić, przetrwają. Ci, którzy podejmą ryzyko. Machnął ręką i nagranie, w którym właśnie przecinano unoszącą się w powietrzu pępowinę, wyłączyło się.
Zeskoczył z biurka i zasiadł w fotelu, z którego ja przed chwilą nie skorzystałem. Obrócił się w moją stronę.
– Mamy jednak nowe wyzwanie. I Ty będziesz jego częścią. Musimy powołać do życia prawdziwego "nowego człowieka", a nie jego atrapę – szympansiego bobasa. Chcemy lunarnego noworodka. Ariel – będziesz pierwszym akuszerem na Księżycu!
Słuchałem go z rosnącym poruszeniem. Miałem ambiwalentne oduczucia. Z jednej strony, czułem zniesmaczenie, ponieważ wiedziałem, dlaczego te eksperymenty nie były prowadzone na stacjach Acroyda. Chińczycy nie podpisali stosowanych aneksów do Traktów o Przestrzeni Kosmicznej, nie poddawali się kontroli agencji ONZ-owyskim i mogli bez większych przeszkód realizować w ramach swojej infrastruktury eksperymenty, które zapewne w największej tajemnicy finansowało AA. To nie było zgodne z moimi etycznymi standardami.
Zarazem jednak odczuwałem lekką ekscytację. W końcu do takich zadań mnie szkolono, o tych nowych wyzwaniach marzyłem, gdy składałem podanie rekrutacyjne do AA. A teraz rozmawiałem z jednym z najbogatszych i najbardziej wizjonerskich przedsiębiorców na świecie, który proponował mi coś, czego jeszcze nie dokonał nikt w historii. Pierwsze lądowanie w kraterze Ciołkowskiego wydawało mi się przy tym czymś wręcz pospolitym. Jednak wrodzony sceptycyzm i uczciwość naukowca nie pozwalały mi przejść obojętnie wobec słów Acroyda.
– Dlaczego robimy to po kryjomu – wykorzystując Chińskie programy kosmiczne? Czemu nie przekonamy agencji amerykańskich, że nasze badania są bezpieczne, skoro, jak twierdzisz, te dotychczasowe próby porodów w mikrograwitacji się udały. Bo wszystkie się udały, prawda?
Acroyd wydawał się trochę zniecierpliwiony.
– Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Sprawa jest w tym momencie ściśle tajna, o projekcie wie niewielkie grono osób. Nie mogę Ci w tej chwili odpowiedzieć na wszystkie pytania – dopóki nie dowiem się, czy w to wchodzisz. Chyba sam rozumiesz. Nie musisz się zgadzać. Jeśli odmówisz, będziesz dalej pracował w firmie przy tych samych zadaniach. Zapomnisz o naszej rozmowie. Będziesz miał świadomość, że coś się dzieje, ale przydzielimy cię do innych, równie ambitnych zadań.
Pytania cisnęły mi się do ust:
– Czy to dotyczy najbliższej misji? Moja turystka nie jest w ciąży, mam pełne wyniki badań. – uśmiechnąłem się krzywo – chyba że chcesz mnie zesłać na Księżyc na dłużej niż dziewięć miesięcy.
Acroyd pogwizdywał cichutko, wpatrując się we mnie. Czekał. Nie dawałem za wygraną:
– Dlaczego ja? Przecież masz innych Medyków – wkrótce moje szkolenie zakończy kolejna piątka. Jest też wielu innych astronautów-lekarzy w innych firmach, w NASA, w wojsku. Ja się nigdy położnictwem nie zajmowałem, w projekcie "Nowy człowiek" byłem zewnętrznym konsultantem, a i ten, jak słusznie zauważyłeś, dotyczył "szympansich bobasów" a nie ludzi. W życiu przyjąłem… przyjąłem… kilka porodów.
Chris odwrócił się do ekranu, który na jego gest zamigotał. Pojawiły się tam dokumenty, które po chwili okazały się być moim curriculum vitae. Acroyd powiększył jeden fragment dotyczący mojej służby w wojsku, który brzmiał "Udział w misjach pokojowych, wsparcie medyczne dla miejscowej ludności, w tym dzieci i kobiet w ciąży, rodzących w ekstremalnych warunkach bojowych". Uruchomił plik multimedialny. Na ekranie pojawiło się kiepskiej jakości, trzęsące się nagranie z kamery wojskowego hełmu – ku własnemu zdziwieniu zobaczyłem samego siebie, o dziesięć lat młodszego. Ten młodszy ja w akompaniamencie jakiś krzyków i głuchych wystrzałów, odbiera poród od płaczącej Syryjki. Kiedy podałem jej noworodka, przestała płakać i zaczęła cichutko śpiewać, przytulając do piersi maleństwo. Nie zdawałem sobie sprawy z istnienia tego nagrania – przywoływało odległe wspomnienia, tak wyraziste ale zarazem – tak surrealistyczne z punktu widzenia siedzącego w wygodnym fotelu obserwatora.
Acroyd wyłączył komputer. Uśmiechnął się.
– Nie pojawiłeś się w naszym przedsiębiorstwie przez przypadek. Myślałeś, że będziesz do końca życia latał na niską orbitę okołoziemską z narzekającymi, stetryczałymi klientami-krezusami? Wiem, że Cię to frustruje. Masz za dużo doświadczenia i ambicji. Obserwowałem Cię od wielu lat i wiedziałem, że kogoś takiego będę potrzebował. Idealnie nadajesz się do tej misji.
Milczałem. Acroyd nie mógł wiedzieć, że wideo z porodu, które przed chwilą obejrzeliśmy, a które jakimś sobie tylko znanym sposobem wykradł z archiwów wojskowych, tylko sprawiało wrażenie dramatycznego. Krzyki były odbywającą się przed wojskowym szpitalem odprawą przed misją bojową, a strzały ćwiczeniami na pobliskiej strzelnicy. Syryjka była żoną jednego z naszych lokalnych tłumaczy, która przez przypadek znalazła się w bazie. "Warunki bojowe" – no cóż, kwestia interpretacji. Trochę naciągnąłem ten punkt w CV. Tak naprawdę to był jedyny poród, który odebrałem w życiu. Przy narodzinach własnego dziecka tylko asystowałem.
Powziąłem decyzję.
– Zgadzam się. A teraz wytłumacz mi dokładnie, na co.
Przez kolejne trzy godziny Acroyd wtajemniczał mnie w szczegóły nowego zadania. Dyskutowaliśmy zawzięcie – ja wysuwałem argumenty medyczne i etyczne, byłem jednak zaskoczony jego odpowiedziami, widząc, jaką wielką specjalistyczną posiadł wiedzę. Miał ripostę na każde moje pytanie i kontrargumenty do każdej wątpliwości, którą poruszałem. Kiedy skończyliśmy, wydawał się być wyraźnie zadowolony. Położył mi na ramieniu rękę i powiedział:
– Pamiętaj, że teraz już nie możesz się wycofać. Ale jeśli nam się uda, będą o Tobie pisać w podręcznikach historii. Warto podjąć to ryzyko. To wszystko
Odprawił mnie gestem, usiadł przed ekranem i zagłębił się w jakiś kolejny skomplikowany problem, który zapewne nurtował go od lat. Odwróciłem się i odszedłem, przekraczając historyczny próg, właz statku kosmicznego misji Apollo. Czy dla mnie będzie to również "mały krok, który będzie wielkim krokiem dla ludzkości"? Liczyłem na to.
Wracałem MagnetTrain do Kaliforni. Myślałem o wszystkim, co mi powiedział. Oto od kilkunastu lat Chińczycy w ramach programu Chang'e umieszczali na orbicie Księżyca sondy, a na jego powierzchni łaziki. Powtarzali sukcesy Amerykanów sprzed kilku dziesięcioleci. Jednak współczesna technologia pozwalała im sięgać ambicją znaczenie dalej. Pokusili się o umieszczenie kilkunastu dużych automatycznych stacji badawczych po niewidocznej stronie naszego satelity. Każda z nich wyposażona była w dwa rodzaje ruchomych łazików: poszukiwawczy i wydobywczy. Te pierwsze miały w sobie ultraczułe narzędzia służące do wyszukiwania płatów lodu. Gdy taka sonda już przyziemiła, uwalniały się i zaczynały krążyć po okolicy mikrostacji, szukając ukrywających się w zacienionych kraterach połaci lodu, których obecność została wcześniej zidentyfikowana w tym obszarze przy pomocy satelitów. Drugi typ pojazdów rozpoczynał misję, gdy lód został już odnaleziony. Na czapie lodowej budował ministację wydobywczą, z której pobierał wodę. Następnie ciągniętym za sobą mikrorurociągiem wypychał ją pod wpływem ciśnienia do stacji badawczej. Tam dokonywane są eksperymenty, a także próby stworzenia kamienia filozoficznego podróży międzyplanetarnych – pozaziemskiego paliwa rakietowego. Próby ukończyły się sukcesem. Chang'e pokazał, że można tworzyć w warunkach grawitacji i ciśnienia księżycowego wydajną mieszankę węglowodorów, która w przyszłości będzie mogła posłużyć jako napęd pojazdów ruszających w daleką przestrzeń kosmiczną.
Stacje Change'a wyprzedziły misje amerykańskie, która skupiały się na badaniu i eksploracji Marsa, a dopiero w drugiej kolejności spoglądały na częściowo zbadany już Księżyc. Chińskie misje wydawały się cudem techniki i potwierdziły potężny potencjał przemysłu kosmicznego Państwa Środka.
Kiedy Acroyd opowiadała o znanej mi z grubsza strategii programu Chang'e, oczy świeciły mu się znanym mi już blaskiem – człowieka opętanego dalekosiężną wizją, ale i zazdrością, że komuś może udawać robić się coś, czego on sam nie może zrealizować.
– Chińczycy są znacznie sprytniejsi i ambitniejsi, niż nam się wydaje.– mówił, a głos mu drżał. Dawno cele minimum przestały zaspokajać ich żądzę nowych odkryć. Jeden z lądowników misje Chang'e zawierał niezwykle cenny ładunek. Było nim dwoje astronautów, który cali i zdrowi wylądowały po odwrotnej stornie Księża. Ariel, zdajesz sobie sprawę? Ukryli przed opinią publiczną wysłanie na Księżyc człowieka! Dokonali pierwszego lądowania na tym obszarze. Czy to rozumiesz? I nikomu nie powiedzieli!
Byłem zaskoczony i oszołomiony, ale i… rozgniewany. Uświadomiłem sobie, że palma pierwszeństwa, którą mi obiecano – pierwsze lądowanie na niewidocznej stronie Księżyca – już została komuś przyznana. Nie zauważył mojego zdenerwowania i kontynuował.
Zrobili to z jednego powodu. Są tak ambitni, że nie zadowoliliby się tym banalnym rekordem. Poszli o kilka kroków dalej. Co ja mówię? O mile dalej! W kosmos wysłali parę kosmonautów – wytrenowanych do przetrwania w ekstremalnych warunkach żołnierzy, którzy mieli jeden cel: testować kosmiczną rozrodczość. To specjalnie genetycznie dobrani do siebie pierwsi lunarni rodzice. Doświadczenia realizowane razem z Acroyd Astronautics pokazały, że można rodzić dzieci w warunkach mikrograwitacji. Tu cel był prostszy, jak i ambitniejszy zarazem. Prostszy, po łatwiej o poród na stałej powierzchni Księżyca w warunkach grawitacyjnych o niebo korzystniejszych, niż te w przestrzeni kosmicznej. Ambitniejszej, bo tym razem proces zapłodnienia i cała ciąża miała przebiegać poza Ziemią. Obydwa cele już zostały zrealizowane. Dziecko jest zdrowe w łonie matki. Tak, tak, dokładnie – ona zbliża się do rozwiązania. Chińczykom pozostał już tylko najważniejszy, ostatni krok, który zapoczątkuje nowe życie – będzie to księżycowy poród. I tu wkraczasz właśnie ty.
Początkowo Chińczycy chcieli realizować księżycową cesarkę samodzielnie – miał ją przeprowadzić lekarz, ojciec dziecka, który towarzyszy żonie w tej romantycznej misji na Srebrnym Globie. Niestety, cóż… pojawiły się kłopoty, które nie ukrywam, były mi bardzo na rękę. Tylko garstka chińskich dygnitarzy wiedziała o ukrytych celach programu. Kiedy tajemnica wydostała się z tego ściśle tajnego grona, rozpętała się… mała burza. Podjęto decyzje o przerwaniu misji i sprowadzeniu pary i ciężarnej na Ziemię. Niezależnie od stanu dziecka – prawdopodobnie jednak, jak uważamy, nie przetrwałoby ono lotu powrotnego. To obrazoburcze dla tak wielkich celów, jakie miały tam być realizowane, ale decyzja zapadła.
Tak się jednak składa, że znam jednego z chińskich dygnitarzy a zarazem światowej sławy naukowca, dra Tong, z którym przeprowadzaliśmy razem eksperymenty na Tiangong-4. On rozumie doniosłość tego przedsięwzięcia i dał mi… jak to się mówi… mały cynk. Dlatego w tajemnicy zmieniliśmy w AA planowany przebieg Twojej misji i lądowanie odbędzie się znacznie bliżej stacji Chińskich, niż to pierwotnie planowano. Nie lądujecie w kraterze Ciołkowskiego, ale w niedalekim oddaleniu od czap polarnych – tam, gdzie porozmieszczano ich małe rafineryjki kryjące równie niewielką porodówkę.
Lot z Państwem Bauman to tylko przykrywka do Twojego prawdziwego zadania.. Oni o niczym nie wiedzą. Będą świetnie bawiącymi się kosmicznymi turystami. Ty – akuszerem, który w godzinach ich snu będzie udawał się, oficjalnie, do, mikrostacji Chang'e 19a, aby dokonać drobnych napraw w podajniku wody do syntezatora paliwa. W rzeczywistości będziesz odwiedzał stację przerobioną na habitat, by monitorować stan ciężarnej. Dziecko ma 35 tygodni i może już spokojnie przeżyć poza organizmem matki. Masz 3 noce, aby ją zbadać, przygotować do porodu, a następnie – dokonać cesarki. Nie myśl za dużo o tym, co wydarzy się potem – zadbano, by Chińczycy i dziecko wrócili bezpiecznie na Ziemię. Ty masz tylko odebrać poród. Tyle i aż tyle! Wiem, że dasz sobie radę, Ariel! Tylko Ty możesz to zrobić.
Był już późny wieczór, gdy pożegnałem się z Panią Buckingham i ruszyłem do domu spod CVB swoim Nitro. Działałem jak automat, bezrefleksyjnie wysiadając z auta i wchodząc do mieszkania. Od rozwodu mieszkałem sam. W domu było pusto i cicho. Spojrzałem przez wielkie okno na Księżyc. Mój cel.
Powoli zaczęło docierać do mnie, jak mocno jestem oszołomiony. Zbyt wiele szokujących nowości, za dużo emocji, jak na jeden dzień. Nigdy tego nie robiłem podczas przygotowań do startów, ale tym razem wyciągnąłem z czeluści lodówki butelkę i zacząłem pić. Kiedy już opróżniłem połowę zawartości – świetnej szkockiej – usiadłem na kanapie i zacząłem trawić to, czego dziś doświadczyłem, próbując ustalić fakty. Najpierw te najbardziej podstawowe. Nie był to zwykły dzień treningowy. Byłem w sąsiednim stanie. Spotkałem prezesa największej firmy przemysłu kosmicznego, mojego szefa – Chrisa Acroyda. Przyjął mnie w swoim gabinecie. I teraz najlepsze: powiedział, że firma potajemnie współpracuje z Chińczykami, przeprowadzając w kosmosie niebezpieczne eksperymenty. Kroją ciężarne kobiety w stanie nieważkości, wyciągają im z brzuchów dzieci, nieprzystosowane do życia mikrograwitacji. Robią to w tajemnicy, bo wiedzą, że gdyby ujawnili badania, ONZ zakazałby AA lotów w kosmos. Coś jeszcze? Nie będę pierwszy człowiekiem na niewidocznej stronie Księżyca. Nie lecę na turystyczną wyprawę. Ktoś potajemnie doprowadził do poczęcia dziecka na Srebrnym Globie. Mam je powołać na ten świat. Właściwie… nie na ten. Na ten w górze – zerknąłem w okno i wielki biały owal na nieboskłonie zamrugał mi i skrzywił się z ironicznym uśmiechem. Bardzo krzywym.
Co zrobić? Zgodzić się i stać się lunarnym akuszerem? Odmówić i stać się w firmie pariasem lub co gorsza: wylecieć z przedsiębiorstwa z hukiem wraz z "wilczym biletem"? Acroyd był to tego zdolny. Jednak nie, niemożliwe. Teraz znam najpilniej strzeżony na świecie sekret i nie pozbyłby się mnie w tej sposób. A może… szalona myśl zakradła mi się do głowy… ujawnić wszystko, odkryć przed światem, jakimi nieetycznymi praktykami para się sekretnie AA. Zakręciło mi się w głowie. Byłem pijany. Nie wiem, czy szkocką, czy natłokiem bezładnych myśli. Oddychałem ciężko. Położyłem się na łóżku i zapadłem w błogą nieświadomość. Wolną od chorych eksperymentów w kosmosie, ryczących, lewitujących noworodków, wolną od uczucia lęku przed porażką i najsilniejszego pożądania, jakie może trawić człowieka – nieokiełznanej ambicji, by dokonać czegoś, czego do tej pory nie zrealizował jeszcze nikt.