– Tatusiu! Tatusiu!
Stanisław Jewgrafowicz ocknął się z niespokojnej drzemki. Przed nim stała, niecierpliwie podskakując od czasu do czasu, filigranowa, kilkuletnia dziewczynka. Jej mysie ogonki śmiesznie podrygiwały.
– Zobacz! Zobacz, co narysowałam!
Mężczyzna powoli się przeciągnął, rozprostowując kości. Potem wziął kartkę, którą wciskała mu w dłoń dziewczynka.
– Ho, ho, Nadiu, co my tu mamy?
Podrapał się nerwowo po głowie. Obrazek zamalowany był niemal całkowicie na czarno, tylko w jego środku naszkicowano dwie patykowate postaci. Jedną fioletową, a drugą zieloną.
– Poznaję – powiedział z triumfem Stanisław. – To Kościej porwał księżniczkę.
– Tatooo! – tupnęła nóżką Nadia. – Nie widzisz, że to Hades?
– Hades? Ten od podziemi? – zdziwił się Stanisław. – A skąd ty go znasz?
– Bo Maria Pietrowna zachorowała i przyszła do nas na zastępstwo za nią Lena Iwanowna i czytała nam te, no, nity greckie.
– Mity – poprawił machinalnie ojciec. – No brawo, brawo, ale czy nie za wcześnie na mity?
– Tatooo, ja już jestem prawie dorosła. I chodź, bo mama woła na kolację!
– Oho, mamy trzeba słuchać zawsze. – Raisa Dmitriewna słynęła w okolicy z gderliwości. – Już, już, idziemy, tylko pozbieram klamoty!
Niechętnie wstał z ławki, stojącej pod rozłożystym drzewem. Jego ulubiona śliwa… Ech, kłopot, już trzeci rok owoców nie daje. Chyba trzeba będzie wyciąć.
Uniósł wzrok i zastygł nieruchomo. Za koślawym płotkiem daczy stała młoda kobieta i przyglądała mu się uporczywie. Ta dziewczyna właściwie wyglądała przeciętnie, ale coś w kształcie jej lekko zadartego noska i poblask rudawego odcienia włosów sprawił, że wydała się Stanisławowi niemal piękna. Ale to nie jej uroda była powodem dreszczu niepokoju. Skoro tu, w Sierpuchowie-15, ktoś przygląda ci się zza płotu, to można być pewnym, że nie dzieje się to przypadkowo.
– Mogę wejść? – spytała nieznajoma.
– Śpieszę się na kolację – burknął Stanisław.
– Ja tylko na momencik, pułkowniku Pietrow.
Stanisław Jewgrafowicz zaklął w duchu. Jednak służby. Smiersz? KGB?
– Proszę, jeśli trzeba. – Uchylił przed kobietą furtkę.
Dziwne. Zdawało mu się, że wczorajszy przymrozek oszczędził jego działkę. Ale kiedy otwierając bramkę spojrzał na wiechcie trawy, nie dające się nigdy porządnie skosić, wydały mu się ścięte mrozem, skrzące szronem. Do tego zapachniało… owocem granatu?
– O co chodzi? – rzucił nieuprzejmie gospodarz.
– Właściwie o nic wielkiego. A może o coś najważniejszego na świecie.
„I jeszcze mi się filozofka trafiła, psiamać”, pomyślał z przekąsem Stanisław Jewgrafowicz.
– Idziecie na trzecią zmianę do Nory, prawda? Nie odpowiadajcie, wiem, że to tajemnica państwowa. Gdy będziecie tam dziś w nocy, proszę, pamiętajcie, co powiedziała córka!
– Co? – wykrztusił zaskoczony Stanisław. – Kiedy… co powiedziała?
Ale dziewczyna obróciła się na pięcie i wymaszerowała spokojnie przez furtkę. Tylko gałąź śliwy zdawała się ją zaczepiać, lekko trącając w policzek. Szybki ruch ręki odsunął lekko już pożółkłe listki. Dacza pozbyła się nieproszonego gościa.
***
Na kolację był chleb z bułgarskim dżemem wiśniowym, mocna, gorzka, gruzińska herbata i Uriah Heep sączący się leniwie z głośnika radiomagnetofonu Grundig RB3200, przywiezionego z Legnicy przez znajomego. Ten sprzęt stanowił dumę Pietrowa i był podstawową platformą do odsłuchiwania zachodniej muzyki rockowej. Kasety stały karnie w rządku pod wiszącą na ścianie reprodukcją dzieła Kasatkina.
Mężczyzna powoli żuł chleb, panna z obrazu martwiła się nie wiadomo czym, David Byron wyśpiewywał akurat coś o Melindzie…
Magnetofon zagulgotał, zakrztusił się i zamarł. Stanisław podskoczył do urządzenia i zdzielił je pięścią.
– Durak! Wiesz ty, ile taka kaseta kosztuje? – gderał rozeźlony.
– Tatku, tak nie można! To tylko głupiutka maszynka! Sam mi mówiłeś, że trzeba głowice spirytusem czyścić, oliwić trybiki. Kiedy to ostatnio robiłeś? To nie grundig jest winny, tylko ty! – z wyrzutem perorowała Nadia.
Stanisław musiał się roześmiać.
– Ech ty, żebyś w szkole taka mądra była jak w domu! Nie wtrącaj się w sprawy dorosłych. Tata ma zawsze rację, pamiętasz?
– Nie! To nieprawda! – tupnęła nóżką Nadia i wzięła się pod boki, patrząc na ojca z ogniem w oczach.
Stanisław wziął córkę w ramiona i podrzucił pod sufit. Kilka kosmyków włosów wyślizgnęło się z mysiego ogonka córki i podskakiwało razem z warkoczykiem.
– Właśnie! Zuch dziewczyna! To, że ktoś jest tatą, nie daje mu monopolu na prawdę! Jeśli masz rację, to broń jej pazurami i kopytami, moje słoneczko! A kasetę i magnetofon naprawię jutro, jak wrócę z pracy. Moja wina!
I Stanisław wrócił do kromek z dżemem i herbaty.
***
Żiguli zatrzymało się przed budką strażniczą.
– Zdrastwujtie, tawariszcz pałkownik! – szczeknął służbiście wartownik. – Na nocną zmianę?
– Na nocną, Kola!
W Norze, czyli Centrum Wczesnego Ostrzegania przed Atakiem Rakietowym Sił Powietrznych ZSRR, wszyscy znali się jak łyse konie. Z prostego powodu – kto już tu się dostał, wyjechać inaczej nie mógł, jak tylko z bumagą Naczalstwa (co jeszcze nigdy się nie zdarzyło), albo w trumnie. Sowierszenno sekretno aż do śmierci.
– Pokażemy temu aktorzynie jakby co, prawda, towarzyszu pułkowniku? – gorączkował się strażnik.
– Tak, tak, jak trzeba, pokażemy!
Pietrow schował przepustkę do kieszeni munduru. Nie chciało mu się tłumaczyć temu ciemnemu chłopu spod Archangielska, że pokazując Reaganowi potęgę Związku Radzieckiego, sami skazaliby się na zagładę. Jak to mówią Amerykanie – szaleństwo? MAD: Mutual Assured Destruction? My was, wy nas?
***
Zmiana mijała spokojnie, leniwie nawet. Pietrowa denerwowała tylko siedząca w kącie dziewczyna, poznana niedawno przed daczą. Zapewne to jej mundur, a raczej przyszyte do niego naramienniki ze złotym guzikiem i gwiazdką były przyczyną niecodziennego zachowania żołnierzy. Wszyscy udawali, że towarzyszki oficer tu nie ma. Nikt nie zwracał na nią uwagi, jakby jej w ogóle nie było. „Skoro jednak tu siedzi, to musi być grubsza ryba. Może nawet ze Sztabu Generalnego? Szlag by ją trafił…” zżymał się w duchu Pietrow.
Na szczęście dyżur przebiegał rutynowo. U nas startowały MiGi, w Ameryce – F-16. Nuda, monotonia. Noc jak każda inna. Nora odbierała sygnały z sieci satelitów wczesnego ostrzegania, działających na podczerwień US-KS (Uprawliajemych Sputnikow Kontinientalnych Stacjionarnych), oraz z systemu Oko-S, czyli satelitów Kosmos 775 do Kosmos 2345. Wszystko pod kontrolą, wszystko zgodnie z przewidywaniami. Meldunki tych cudów techniki w końcu trafiały tu, do Nory, do Pietrowa.
Minęła północ, godzina duchów. Dokładniej – minęły już cztery minuty nowego dnia, dwudziestego szóstego września tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku.
– Towarzyszu pułkowniku, podejdźcie! – Nerwowy ton Korablowa, operatora systemu wczesnego ostrzegania, nie wróżył niczego dobrego.
– Co tam u was, sierżancie? – Pietrow podszedł do stanowiska piegowatego żołnierza.
– Wydaje się… wydaje się, towarzyszu pułkowniku, że Amerykanie wystrzelili w nas… coś.
– Korablow, co wy mi tu, do jasnej cholery, zapodajecie? To jest meldunek?! – ryknął Pietrow.
– Mel… melduję, że z terytorium Stanów Zjednoczonych, z Montany, wystrzelono pięć rakiet w kierunku terytorium Związku Radzieckiego! To są chyba te Minutemany!
Twarz Korablowa zrobiła się całkiem biała, a pokrywające ją piegi stały się niemal czarne na tle skóry.
– Pokażcie, sierżancie Korablow!
Technik usłużnie odjechał od monitora. Na monochromatycznym ekranie pięć zielonych kresek powoli zbliżało się do konturu wschodnich wybrzeży USA.
– Co to jest, do paskudnej maci waszej w dupę ruchanej? – Pod Pietrowem ugięły się nogi. – Włączyć alarm!
Ktoś wcisnął odpowiedni przycisk. Zawyły syreny, na monitorze dowódcy pulsować zaczął napis „START”.
Od wystrzelenia pocisków minęła minuta.
W Centrum narastał gwar. Wszyscy zbiegli się do monitora Korablowa, gadali, wskazywali palcami trajektorie rakiet, płakali nawet.
Pietrow ryknął:
– Co to jest, do jasnej cholery, przedszkole czy posterunek Czerwonej Armii? Czego was, koniojeby, uczyli na kursach? Że taki dzień może się zdarzyć! Czemu niby żyjecie tu, w Sierpuchowie, jak pączusie w masełku? Żeby w odpowiedniej chwili zrobić to, czego wymaga od was ojczyzna! Na swoje stanowiska, bałwany!
Sam z bezradną rozpaczą wpatrywał się w zielone ślady, bezlitośnie przemierzające wyświetlone na ekranie zarysy Atlantyku.
– Pietrow, dzwoń do Andropowa! Atak nuklearny na Rosję rozpoczęty! Pięć rakiet zmierza w naszym kierunku!
Operator łączności, Gribojedow, trochę nieregulaminowo zasugerował, co należy zrobić. Co trzeba zrobić. Do czego byli szkoleni, do wykonania tego jednego, jedynego zadania, o którym każdy z nich myślał, że nigdy się nie zdarzy.
– Lejtnancie Gribojedow, to ja tu podejmuję decyzje! – zasyczał wściekły Stanisław Jewgrafowicz. – I „pułkowniku Pietrow”, bo do karnego raportu przedstawię!
Od wystrzelenia pocisków minęły dwie minuty.
– Gribojedow, Korablow, sprawdźcie możliwość wystąpienia pomyłki! Przetestujcie wszystkie systemy zgodnie z protokołem!
Pietrowa trochę uspokoiły te rytualne czynności. Ale kiedy wziął do ręki słuchawkę telefonu bez tarczy, jakby wielotonowy ciężar przycisnął jego ramiona w kierunku podłogi. Kropla potu spadła na jaskrawoczerwony ebonit aparatu.
Od wystrzelenia pocisków minęły trzy minuty.
Dziewczyna, siedząca do tej pory w kącie jak trusia, podeszła do Pietrowa i położyła mu dłoń na ramieniu. Czas nagle stanął, kropla potu zwisała u czubka nosa, nie chcąc spaść.
– Stanisławie Jewgrafowiczu, pamiętacie, co wam mówiłam?
Pietrow jak przez mgłę przypominał sobie niedawne spotkanie.
Nadlatują rakiety!
Gribojedow zapiał jakimś dziwnym, nieswoim głosem:
– Systemy sprawdzone, sprawne! Możliwość pomyłki aparatury wykluczona!
Pietrow ścisnął słuchawkę w dłoni, aż coś chrupnęło mu w stawach. Nie mógł przestać, choć dłoń zaczęła odzywać się pulsującym bólem. Coś szeptało mu do ucha: „dzwoń do Andropowa, pokażemy kapitalistom, że nie damy sobie w kaszę dmuchać!”.
Jeden telefon…
Ze zdziwieniem zauważył, że na spodniach Korablowa pojawia się ciemna plama.
Nadlatują rakiety!!
LGM-30G Minuteman. Potwory! Pietrow wyobraził sobie, jak stalowe wrzeciona pędzą w przestworzach z prędkością ponad dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę. Każda rakieta niosła w swoich trzewiach trzy niezależne ładunki termonuklearne o mocy jakichś trzystu kiloton każdy. Dwadzieścia razy więcej, niż Człowieczek w Japonii.
„Cholerne szkolenia, co też nam naczalstwo do głowy wbija?”, zirytował się niespodziewanie pułkownik. „I co to ma za znaczenie: trzysta czy trzy tysiące?”
Kolejna kropla spadła na telefon.
„O czym to ta dziewczyna mówiła?”
Nadlatują rakiety!!!
„Trzy ładunki. Czyli Moskwa, Leningrad i… Sierpuchów. A w Sierpuchowie Nadia i Raisa”.
– Skupcie się, Stanisławie Jewgrafowiczu, proszę! – zabrzmiał natarczywy szept w jego uchu.
„A tak, co to było? Co to było? Już wiem – proszę pamiętać, co powiedziała córka”.
Nadlatują rakiety!!!!
Potworny błysk… cień na ścianie… huraganowy podmuch… upiorny grzyb…
„Co powiedziała? Hades, nity greckie? No i co? Co?! Myśl, człowieku, myśl!”
Nadlatują rakiety!!!!!
Dziewczyna delikatnie dotknęła zaciśniętej na słuchawce dłoni. I nagle…
Trajektorie rakiet przywołały w jego pamięci niesforne kosmyki, które wymknęły się z warkoczyka Nadii. Melinda… rakiety… wybuchy… płonąca śliwa… Nadia zmieniająca się w parę… Dość! Dość! Dość! Przerwać ten zaklęty krąg, zrobić coś… dobrego.
“Co też Nadia powiedziała? To tylko głupiutka maszynka? A jeśli…”
Pietrow oderwał wzrok od telefonu.
– Odwołujemy alarm! – rzucił chrypliwym głosem. – To tylko pomyłka maszyny!
– Ale… towarzyszu pułkowniku, rakiety na nas lecą! – zajęczał Korablow.
– Durak! Pięcioma rakietami chcą zniszczyć Związek Radziecki? Nawet ostatni kretyn zrozumiałby, że to albo podpucha, albo błąd sprzętu! Skoro jesteście taki chojrak, Korablow, to lepiej idźcie zmienić spodnie!
Alarm odwołano po dziesięciu minutach. Na Związek Radziecki nie spadły żadne pociski.
***
Pietrow usiadł na ławce pod śliwą. Wstawał nowy dzień, pierwsze promienie jesiennego słońca powoli i nieśmiało dotykały liści drzewa. Pułkownik trzęsącymi się rękami sięgnął do kieszeni munduru, wyjął paczkę papierosów i zapalniczkę. Ta spadła na ziemię, wyślizgując się z drżących, niezdarnych dłoni.
– Ognia? – Kobieta ze służb podniosła zapalniczkę i przypaliła biełomora.
– Kim jesteś?
– Chodzi wam o to, jak się nazywam? No cóż, latem inaczej, zimą inaczej. – Uśmiechnęła się łobuzersko. – Mówcie do mnie… Dziewczyna, pasuje?
– Czym? Kim? Jesteś? – zakrztusił się Pietrow.
– Tak potrzebna wam ta informacja? Może boginią z rysunku waszej córki, może kobietą z obrazu, może matką dziewczynki z piosenki, której słuchaliście? Może nimi wszystkimi? A może zupełnie kimś innym? Chcecie wiedzieć? – zafrasowała się Dziewczyna.
– Jeśli mam pozostać normalny, to tak, chcę wiedzieć! – Pułkownik gwałtownie dmuchnął dymem.
– Nie, nie, wam zależy na tym, bym pokazała, kim NIE jestem!
Twarz Dziewczyny zmieniła się nagle. Na Pietrowa patrzył z wyrzutem mężczyzna o pociągłej twarzy okolonej brodą. Na głowie miał kolczaste gałązki, które raniły jego skórę, a krople krwi spływały mu po policzkach.
– Wolicie tak? – zahuczało gdzieś w powietrzu.
– Nnnnie, nie. To przecież przesądy, które już dawno odrzuciliśmy! Kłamstwa!
– No właśnie. Czyli Dziewczyna musi wam wystarczyć!
– Ale… Ale kim ty jesteś?
Z powrotem w kobiecej postaci, Dziewczyna spojrzała mu głęboko w oczy. I przestała być dziewczyną. Bo w jej wzroku Pietrow dostrzegł cierpienie milionów matek opłakujących synów, setek tysięcy narzeczonych tracących chłopaków, tysięcy nastolatek gwałconych w imię zwycięstwa. Była wcieleniem wszystkich kobiet, tęskniących, cierpiących, rozpaczających, martwych…
– Już wiecie?
Pietrow z wolna łapał oddech.
– Nie wiem, ale się domyślam. Tylko… po co to wszystko?
– Widzicie, ja i mój partner… mój mąż, lubimy odwiedziny. Ale sami pomyślcie… Jeśli wpada do was hurma niezapowiedzianych gości, w liczbie przekraczającej wyobrażenie, to jesteście trochę źli, tak? A do tego jeśli wiecie, że więcej odwiedzin już nie będzie? My też się czasem nudzimy. A czasem współczujemy.
– Współczujemy?
– No przestańcie, to byłoby idiotyczne, gdyby Nadia…
– I to wszystko dla Nadii?
– Ależ skąd, dla siebie! – Dziewczyna obruszyła się. – Ale bez was wszystkich byłoby… Byłoby nudno. I miałko. I paskudnie. Każdy przecież chce mieć jakąś przyszłość. My też.
Uśmiechnęła się lekko samymi kącikami ust.
– Poza tym ja lubię wiosnę. Lubię sobie wyobrażać, że przychodzi właśnie dla mnie. I mam słabość do narcyzów.
– No dobra, a co będzie dalej?
– Dalej? To wie ona.
Dziewczyna wskazała palcem rudą wiewiórkę, która uwijała się w gałęziach śliwy.
– Ona? – Zdumiał się Pietrow.
– A tak, ona. Ten rudy wypłosz, Ratatosk, wie, jak to się skończy. Tylko…
– Tylko?
– Tylko nikomu z nas nie powie, ot co.
– A co ze mną będzie?
– Z wami? Wywalą z roboty, bo procedur nie zachowaliście.
– Wiesz, że ja nie o tym…
– Co dalej? Córka wam odpowie.
Nadia? Jego Nadieżda? Jakże to tak?
– Nie pytajcie więcej! Aha, jeszcze jedna rzecz. Nie wycinajcie tej śliwy. – Dziewczyna delikatnie popieściła korę drzewa. – A pod nią zasadźcie kwiaty. Najlepiej narcyzy. To dobra rada! I pamiętajcie: nigdy się nie spotkaliśmy! Zresztą, i tak nikt by wam nie uwierzył, prawda?
Mrugnęła do niego filuternie. Potem wolnym krokiem podeszła do furtki, otworzyła ją i skierowała się w stronę lasu. Wszystkie rośliny składały jej ukłon, a tam, gdzie stąpnęła, pokrywały się przepięknym szronem i nie podnosiły więcej.
Pietrow znowu odniósł wrażenie, że skądś ją zna. Może widział ją w dzieciństwie? Ni stąd, ni zowąd przypomniał sobie obrazek, który narysowała Nadia. Hades i… kobieta. Nie wiadomo dlaczego był pewien, że odchodząca kobieta, dziewczyna właściwie, na imię ma Kora.
Szła zima.
***
Jesienią następnego roku Raisa Dmitriewna usmażyła wielki gar powideł. Śliwa obrodziła nad podziw. Stanisław Jewgrafowicz, oprócz smaku śliwek, czuł w powidłach lekką nutę granatu. Nie przejmował się tym, że zwolniono go z wojska i zatrudniono na podrzędnym stanowisku w Centralnym Instytucie Nauki i Rozwoju „Kometa”.
Pietrowowi wystarczyło to, że codziennie rano widział podskakujące mysie ogonki Nadii.
Nadieżdy.
Nadziei.