Chroń mnie przed takowymi gośćmi o wielka Melitele, bo żeby wszyscy tyle kosztowali co ci dwaj hultaje zatraceni, tobym musiał z miseczką pod twoim chramem żebrać. No nic, mus to wyliczyć skrupulatnie, urząd podatkowy jego królewskiej mości (oby go Wieczny Ogień trawił) akuratny jest jak kostucha sama, nikomu nie przepuści.
Wpierw – za napitki (ech, ten śpiewak – dobrze że dwa dni jeno na chlebie i wodzie był) i jadło. Sześćdziesiąt orenów będzie za te siedem dni jak nic. A i strawę Nilfgaardczyków doliczyć się godzi (oni już przecie nie zapłacą, prawdaż?) i to co ze stołów postrącali. „Szkody w substancyi” też do rachunku doliczyć trzeba. Toż tak mądrzył się zeszłej zimy ten skarbowy gryzipiórek, co to najpierw z kaszą pół kopyści zeżarł, a potem cichcem za kaftan wrzucił pięćdziesiąt orenów, żeby mu się w łajno zamieniły.
Lichtarz – będzie pół orena. Sam go z ręki wypuściłem i potrzaskał się w drobny mak, jak ten cudak kocie gały na mnie wybałuszył, chędożona jego mać! Spać miał, łobuz jeden, bo to całymi dniami tego trubadura obchodził, wody dawał, płótna zmieniał jak jaka służka Wszechmatki. A ja przeciem tylko ten srebrny mieczyk chciał obejrzeć, bo go szelma ani razu nie wyciągnął jak z tamtymi tańcował. Powiadają, że za taką zabaweczkę to i tysiąc orenów można na targu w Wyzimie dostać. Szkoda, aleć ręki byłoby szkoda bardziej. Dobrze że ogarek zdążyłem zadeptać, bo cała karczma z dymem pójść mogła. Tfu, na psa urok z tymi wiedźminami!
Prześcieradła trzy (dwa bialuśkie, jedno trochę wymęczone, bo stara na nim rodziła) – z pół orena dać trza. Całkiem krwią nakleksowane. Uprać się nie da, próbowalim. I jeszcze jedno na bandaże podarte, ale to ani ćwierć orena nie będzie, wżdy już i całkiem jak sito było. Bo też śpiewak musiał ręce i nogi pod miecz nadstawiać. Pod trzy miecze tak po prawdzie. A uciec to przez okno (bo pod oknem siedział) nie mógł? Tylko pyskować musiał – „ostawcie ją”, „tak się niewiasty traktować nie przystoi”, „niech się miarkują, bo on na wiedźmina czeka” i takie tam. Sam wiedźmin mu potem prawił, co cesarskich zaczepiać nie trzeba. Szczególnie jak jest ich więcej. A to panowie tylko z Jeśką zabawić się chcieli, a ona, głupia, zamiast orena zarobić albo i dwa, to się stawiała, bo „zakochana”? A komuż to miłość w chędożeniu przeszkadza? Ech, jak tu była przed Jeśką Terka, to się i dziewkę samemu w komorze na workach… No nic, stare dzieje! A ten trubadur to co, lepszy? W cycki Jeśki gapił się jakby trupa samego króla Foltesta tam występowała. Ona też jakimiś maślanymi gałami na niego się gapiła. Ale, ale… Dobrze coby Jeśka, jak urodzi, znowu zaciążyła. Wszyscy jej się wtedy w cycki gapią, bo wielgachne ma, to i na wino nosem nie kręcą, i grosza nie skąpią… Jedno mnie tylko martwi – kto dziewce znowu brzuch dorobił? Ja anim dziewki nie tknął, Tregemirowi zabroniłem… Jakiś wagabunda ze wsi? Już ja jej bękarty z głowy wybiję! A co do wina – muszę starej powiedzieć żeby mniej wody dolewała, bo już i to ranione śpiewaczysko mnie zaczynało nagabywać, że to „mało wina w winie”. Pańskie podniebienie, żeby mu salamandra do polewki napluła! I jakoś się już na plewy nie chciał dać wziąć, a gładkim gadaniem nicem nie wskórał. Wiedźminem mnie zaczął straszyć! Mnie, najuczciwszego karczmarza po tej stronie Pontaru! Świat się kończy!!! Dobrze, że się ta zwada napatoczyła, bo musiałbym mu już dalej na własny koszt dolewać. A spust miał, że ho ho. Nawet drwal Dagobard tyle nie pije jak z dąbrowy zejdzie.
Caluśki sąg drzewa – z pięć orenów jak nic. Ale bo też i białowłosy prawił, coby „śladów nie zostawiać”. Że niby jak cesarscy przyjdą i się zwiedzą, to i karczmę, i całą wieś spalą. A przyjdą? Loszek jakowyś wykopać będzie trzeba, dla schronienia. Aha, starą z kociołkiem trzeba posłać, bo pono na ludzkich prochach najlepiej kapusta rośnie. Wierzyć, nie wierzyć, popróbować nie zawadzi.
Żuraw do studni – oren, bo całkiem nowy jest. Ale te ludziska głupie! Gadają, co woda z cebra takim żurawiem ciągnięta to zatruta jakaś, bo duch obwieszonego do niej pluje! A nawet jakby, czuć to? Żeby to ta hołota wiedziała, ile razy wielmoża Mojmir się do studni odlał. Narzygać też mu się po prawdzie zdarzyło (i po co takem narzekał jak teściu kopać zaczął studzieneczkę maluśką w piwnicy?). A ci jakowąś obwieszeńca śliną się turbują. Na szczęście Tregemir ma znajomka, co stary żuraw ostruga, gdzieniegdzie siekierą draśnie i powie się, że nowy. To i oreny w kieszeni zostaną. Dobrze to czasem wielmoży posłuchać – „ciemny lud wszystko kupi”. Widać i Mojmirowe gadanie może się do czegoś przydać.
Szyld „Pod Śmigłą Pliszką” – z dziesięć orenów to nawet może być, by tego czarnego pokręciło. Nie miał to się gdzie na białowłosego zasadzić, tylko pod szyldem? Wiedział że ten za nim wyleci, to odbieżać nie mógł? Że krzaki tam są – bo muszą przecie. Ileż to razy jak chłop z karczmy wychodzi to zimnego powietrza tak się nałyka, że albo górą, albo dołem płynów pozbyć się musi. To i w krzaki najporęczniej! A ten czarny, żeby go sam cesarski kat w zaświatach męczył, jak to mieczem machnie… I szyld na pół. Na podpałkę się tylko nada. Białowłosemu i tak by krzywdy nie zrobił, bo ten jakowoś skoczył, kucnął i czarnemu miecz wytrącił. I na co było machać? No a wiedźmin tylko jakoś palce powykręcał i tamten zaraz legł bez ducha. Czary to jakoweś musiały być! Ochlaptusy co prawda plotki rozsiewają, że ten czarny się na gównie jakowymś pośliznął i łbem w kamień gruchnął, ale temu wierzyć nie trzeba! Kulturalni ludzie, a nie chwaląc się tylko tacy moją karczmę nawiedzają, robią to w krzakach, a nie pod samymi drzwiami karczmy. A Mojmira, któremu się onegdaj zdarzyło nie zdążyć, nie było u nas od dwóch niedziel bezmała, kiej to lipy na podwórzu mało przyrodzeniem nie obalił, dziewki nie trafiając. Wiedźmińskie to czary musiały zwalić cesarskiego na ziem i basta! No i ludziska jak się zawzięli, że ten czarny to niby „wróg ludu Temerii”, to i od razu go – na powróz. Nawet białowłosego nie słuchali. Co też te nilfgaardzkie kmiotki robiły u nas? „Agenci” pono jakowyś. Ludziska bajając przy piwie cesarskim kolory nadali, to i prawią o jakowychś białych czy fioletowych, coby się w opowieściach nie mylili. Jeno wszyscy Nilfgaardczycy przecie na czarno byli. Pono żeby się „nie odróżniali od otoczenia”. Wyglądali też w karczmie jak węgle w piasek ciśnięte. No nic, na razie jeno kupka popiołu po nich została. Po czarnym (a co, też ich jakoś odróżniać muszę) jakaś bardziej czarna niż reszta. I usieczony szyld. Teraz to może go przemalujemy na „Pod Spasłym Sumem” he he he… Bo moja stara już bardziej jak rybsko wielgachne wygląda niż jak śmigła pliszka. A i wąsy jak u suma ma prawie, ino patrzeć jak się golić zacznie.
Drzwi do karczmy – tu chyba tylko oren będzie, bo drzwi porządne, dębowe, wytrzymały. Tylko zawiasy trzeba dorobić. Ale też jak białowłosy czarnego w rzyć kopnął, to ten przez drzwi wyleciał jak kamień z katapulty przy oblężeniu Cintry, co to dziadunio o nim tyle prawił. Czemuż on taki zawzięty, ten białowłosy? Że trubadura te trzy pokurcze zaczepiały? Małoż to w karczmie dogadywań, a i czasem kuksaniec się zdarzy? Bywały człek w karczmie sporów nie sprawia, jeno na trakcie się zasadzi, a potem na miecze wyzwie lubo strzałę w plecy wypuści – wedle uznania. Cywilizowanie! A nie w karczmie rwetes robić.
Trzy worki mąki – ze dwa oreny jak nic, bo krwią przesiąkły aż do samego dołu. Szczęściem świnie nie wybrzydzają, wszyćko zjedzą. I na co było do piwniczki uciekać temu białemu (jaki on tam po prawdzie biały, ale jak już krew z niego zeszła to jakiś taki blady się zrobił)? Dyć widział, jak fioletowy w karczmie padł, to i uciec się spodziewał? A tu jak mu białowłosy po grdyce haratnął, to sikało jak z wodospadu w Górach Mahakamskich. No i trzy worki zmarnowane. Szczęściem szynki, kiełbasy, trzy kwarty grochu i chleba pięć bochenków (tak stara marudziła, że sczerstwiały – a tu proszę, jak się przydało, że jak kamień są) obmyć można. Nawet stary Cedric nie pozna, chocia on w gębie wszystko najdłużej obraca, bo zębów nie ma.
Pięć mis (z najprzedniejszej gliny, w Wyzimie samej kupione) kufli i pucharów naście – piętnaście orenów. Skorupy same zostały. Na targ się trzeba będzie wozem wybrać, boć na plecach nosił nie będę, a Tregemirowi oreny do ręki dać – to kupi jakieś „poezyje” albo lutnię co nie daj bogowie. Ale też skakali po tych stołach, spuść im Lwiogłowy Pająku zgniliznę na kości, aż wszystkie obskakali. Żelastwem machali jak cepami – dobrze że stara i Jeśka po głowach nie dostały, mięsiwa i polewki z stołów uprzątając. A iskry się sypały… Ale ten białowłosy to jakowyś czarodziej alibo jednak to prawda, co o wiedźmińskich sztuczkach powiadają, bo ani razu go nie trafili, choć samotrzeć naskakiwali na niego. Ten fioletowy (tak o nim gadają, bo flaki jakoweś takie fiołkowe miał) to ani się obejrzał, jak żelazo miał w bebechach. Dobrze, że trociny na klepisku mam zawsze świeże, bo to i juchy dużo było, i jelita się po trocinach smykały. A tak się tylko wymiecie i nowymi podsypie.
Kaftan mój i koszula – pięć orenów. Albo dziesięć dam, żałował nie będę, każdy kto do „Śmigłej Pliszki” wchodzi, widzieć musi że to porządna karczma, nie spelunka jakaś. I gospodarz to nie byle kto. Ale żem się tego białowłosego wystraszył, jak w drzwiach stanął. Bo to i wzrok dziki, i suknia plugawa… a właściwie to jakowymś „śluzem” cała opluta. Chyba coś musiał słyszeć co się w środku dzieje, bo miecz miał już w ręce. Ciekawym jak mógł słyszeć, skoro drzwi i okna zawarte były? Może on to jakowyś wybryk natury, co to o nich tyle ludziska gadają? Ten, jak mu tam, „mujtant” czy coś! Bo to i w nocy widzi, i przez ściany słyszy, no i miecz się go nie ima. A ten śluz to podobno wyverny. Właściwie to po co „przedstawicielkę wymierającego gatunku zwierząt” (tako prawił o niej Mojmir, co to raz nawet w stolicy uniwersytet widział) ubijać? Komu to wyverna na uroczysku przeszkadzała? Każdy głupi wie, coby tam nie chodzić! A tak… Jak to białowłosy skoczył do środka, to i otrząsnął ów „śluz” na mój kaftan i koszulę. Dobrze że i staremu Cedricowi się trochę dostało, może już tyle przy drzwiach spał nie będzie, moczymorda jeden. Teraz kaftan i koszula tak wyglądają i śmierdzą, że nawet Tregemir ich nie weźmie. Może synowi szwagra damy? Stara już od roku głowę suszy, że na otrzęsiny nic nie dalim. No i – będzie jak znalazł. Przytnie się trochę i jak nowe będą. Prawie. A i z mięsa wyverny, co z Tregemirem z uroczyska przytargalim, stara coś narobi. Kotlety, pulpety jakieś czy może stołeczne dziwadło, co się szyszakiem zwie czy jakoś tak. Wielmoże ponoć gonią za takimi cudami i orenów dużo płacą za michę takiego dziwactwa. Że im też już świnie, krowy czy koty nie nastarczą? Albo szczury! Ja bym żadnego takiego paskudztwa do gęby nie wziął, bo wyvernie mięso cuchnie jak Cedricowe onuce.
To ile to w sumie będzie? Sto pięć orenów? Ładna sumka, nie ma co! Szczęściem białowłosy (Geraltem go trubadur zwał) sakieweczkę zostawił. Że niby Geralt za opiekę nad panem Jaskrem (tak się trubadur kazał wołać jak ostatnio u nas był) płaci, i za szkody w karczmie, i za pomoc. Bo też ta jego chabeta Płotka to co i rusz zwiedzać się wybierała nasze zadupie. Gonić ją trzeba było z wójta koniczyny… Chuda też jakaś taka, to i owsa (na siano, pańskie bydlę, pyskiem kręciła, psiajucha) żarła tyle, żem się bojał co w całej Temerii nie starczy! Pegaz pana Jaskra też niczego sobie konisko! Żadnej klaczce na wioskowych łąkach nie przepuścił. Aż się miejscowi dziwowali – czy to trubadur wybrał ogiera, czy ogier trubadura? Bo dobrali się jak w korcu maku. No ale pan Jaskier płaci dobrze, to i koniem opiekować się trza. Jak był u nas ostatnio (rok? pół roku temu?) to cały loszek wina i miodów wysuszył. Aleć i ludziska walili do karczmy, coby śpiewu bywałego artysty wysłuchać, to parę dodatkowych groszy do kiesy wpadło.
W tej sakieweczce wiedźminowej monety dwie złote się chowały i srebrnych tuzin. Nigdym takich na oczy nie widział. Pan Jaskier powiedział że to „elfia waluta” jest. Jeszcze sprzed króla Sambuka. Strasznie ponoć dużo warta. Akurat, nie takie rzeczy goście w karczmie do ręki próbują wepchnąć. Ja się tam byle czym zbyć nie dam! Ale może po te zakupy do Wyzimy się wybrać? Daleko co prawda, ale kuzyn starej handluje tam rybami, to i pomóc może wymienić „walutę” z sakiewki na oreny. Przecie stratny być nie mogę!