Prolog
Dwudziesty czwarty października dwa tysiące dwudziestego czwartego roku, godzina dwudziesta trzecia dwadzieścia jeden.
W historii ta noc zapisze się jako Wielkie Zniknięcie. Nazwę wymyśloną na poczekaniu przez doktora Chakravarthi Patela – astrofizyka z Uniwersytetu Columbia, który zostanie uznany za pierwszego odkrywcę tego kosmicznego fenomenu – podchwycą media, a zaraz za nimi ogromna część naukowego światka. Jak bioluminescencyjne grzyby po radioaktywnym deszczu wyrastać będą teorie podające wytłumaczenie Wielkiego Zniknięcia. Naukowcy będą prześcigać się w obliczeniach, by udowodnić istnienie hiperżarłocznych skupisk czarnych mikrodziur, przetarć w siatce czasoprzestrzennej, makroprzesunięcia międzywymiarowego lub innych jeszcze bardziej szalonych lub niezrozumiale brzmiących hipotez.
Wreszcie, po dwunastu latach pełnych strachu przed niemożnością znalezienia naukowego wytłumaczenia zjawiska, które postawiło znak zapytania nad całą ludzką wiedzą o porządku wszechrzeczy, emerytowany profesor Arkadiusz Ziemniak wpadnie na pomysł spontanicznej anihilacji fotonów i drapiąc się po łysinie, z euforią równą własnemu zaskoczeniu uzna, że wszystkie obliczenia się zgadzają. W ten sposób model standardowy (z niewielkimi korektami) zostanie uratowany, społeczność fizyków odetchnie z ulgą i pewnością, kto zostanie laureatem kolejnej nagrody Nobla.
Świat będzie można uznać za ocalony.
Cały problem w tym, że trochę później, po piętnastu latach od Wielkiego Zniknięcia i trzy od spektakularnego dokonania profesora Ziemniaka, Gwiazda Barnarda znów się pojawi, jak gdyby nigdy nic.
Świat, który postrzegamy, jest niczym więcej, niż iluzją odbijającą się w źrenicach naszych oczu – tyle więc światów, ile spojrzeń
– Budda Siakjamuni*
Choć podręczniki jednym głosem wymieniają Patela jako pierwszego, który zaobserwował i zgłosił brak jednego z ciał niebieskich w gwiazdozbiorze Wężownika, tak naprawdę wyprzedziła go Joanna Suchacki-Johnson, która, nie mogąc spać, wyśliznęła się na balkon, gdzie rozstawiony był teleskop jej ojca i wiedziona dziecięcą ciekawością, przyłożyła oko do okularu na dwie dziesiąte sekundy przed Patelem.
Jako pierwsza też dokonała zgłoszenia tej obserwacji, bo chwilę później pobiegła do sypialni rodziców i potrząsając ramieniem ojca, powtarzała opowieść o tym, co udało jej się zobaczyć.
– To pewnie chmura – odpowiedział zaspany ojciec. – Gwiazdy tak po prostu nie znikają. Ani nikt ich nie zabiera. Idź do łóżka, jest zimno.
Ale dziewczynka była pewna tego, co zobaczyła, choć nikt nie chciał wierzyć dziewięciolatce. Jej historia była nieprawdopodobna do tego stopnia, że z upływem czasu sama zaczęła w nią wątpić, aż w końcu odłożyła ją na półkę dziecięcych fantazji.
Całkowitym zrządzeniem losu, piętnaście lat od pamiętnej nocy, rozstawiła teleskop i nakierowała go na gwiazdozbiór Wężownika, dokładnie na dwie dziesiąte sekundy przed tym, jak Gwiazda Barnarda znów pojawiła się na niebie.
Tym razem miała pewność.
Granatowego, nakrapianego bielą pick-upa, który skręcał w kierunku Drogi Mlecznej, nie można było z niczym pomylić.
*
W Internecie nie znalazła żadnej informacji o kosmicznych dostawczakach, które przewożą gwiazdy na pace. Przejrzała wszystkie portale miłośników teorii spiskowych przyciągające największych szajbusów – bez powodzenia.
Przegarnęła włosy spoconą dłonią, zerknęła w kierunku drzwi do łazienki, gdzie, w szafce nad zlewem, stała buteleczka pełna różowych pastylek, które przestała brać ponad miesiąc temu. Odrzuciła tę myśl. Nie zamierzała się poddawać.
Wyszukała wszystkie oferty sprzedaży pick-upów z New Haven. Żadnego granatowego w białe kropki.
Opatuliwszy się szczelnie szlafrokiem, ponownie wyszła na balkon, by znów spojrzeć przez teleskop. Wodziła okularem wzdłuż Drogi Mlecznej, szukając pojazdu. Znalazła go, gdy już traciła nadzieję i nabierała obaw co do klarowności własnego osądu. Pick-up przemieszczał się tuż przy granicy widnokręgu, w pobliżu wzniesienia przy Woodbridge, niedaleko drogi numer sześćdziesiąt trzy.
Cicho, by nie budzić śpiących rodziców, u których mieszkała przez siedem miesięcy, od czasu ostatniego załamania, zeszła do garażu.
Kluczyki leżały tam, gdzie zawsze.
*
W zakładzie był chłopak, Zalękniony Joe. Mówili na niego tak, bo nie istniała teoria spiskowa, której by nie znał i – co gorsza – która nie prowadziłaby go do myśli, że wszyscy dybią na jego życie. Można było znaleźć w jego paranoi pewną systematyczność. Na przykład każdą środę rozpoczynał od ataku paniki, twierdząc, że tabletki, które im podawali, mają implementować do ich głów fałszywe wspomnienia, by stworzyć marionetkową osobowość, mającą podporządkować sobie tę prawdziwą. Za to co piątek próbował przekonać pozostałych, że sferyczność Ziemi i jej ruch wokół Słońca to demoniczna mistyfikacja, wycelowana w ludzkie dusze, by sprowadzić na nie potępienie.
Joanna, jadąc Whalley Avenue, która przechodziła w sześćdziesiątkę trójkę za Edgewood Park, zastanawiała się, co Joe powiedziałby na temat jej wyprawy. Im dalej była od domu, tym bardziej absurdalny wydawał się jej ten pomysł. Nabierała przekonania, że znów jej odbiło. Przecież żaden samochód nie mógł ot tak zjechać z gwiazd! Wiedział to kilkulatek, a tym bardziej niedoszła absolwentka Yale.
Migająca kontrolka niskiego stanu paliwa zmusiła Joannę do przerwania rozmyślań, na rzecz bardziej palącego problemu. Wybrała najbliższą stację benzynową, zaparkowała przed dystrybutorem i wysiadła, by zatankować, kiedy uprzytomniła sobie, że wyszła z domu w piżamie, szlafroku i kapciach, za to bez portfela.
Zerknęła najpierw w kierunku budynku, potem z wahaniem za siebie, w stronę domu – stąd niewidocznego – by na koniec prześliznąć spojrzeniem po autach zaparkowanych opodal stacji.
Dostrzegła ruch za kierownicą starego, czerwonego buicka, więc zdecydowała się podejść. W środku siedziała kobieta. Gmerała przy kierownicy, jednak gdy tylko zauważyła Joannę, wyprostowała się w fotelu i opuściła szybę.
– Hej, co tu robisz? – zapytała. – Wyszłaś tak z domu? Może cię gdzieś podwieźć?
– Nie, potrzebuję tylko… – Czego właściwie? Pieniędzy? Telefonu? Pomocy specjalisty? Joanna przegarnęła włosy i pokręciła głową, by odegnać natrętne myśli.
– Jadę do Woodbridge. To po drodze? Podrzucić cię?
– Tak – odpowiedziała Joanna, nie zaprzątając sobie myśli własnym autem porzuconym przy dystrybutorze paliwa.
Silnik ruszył, gdy tylko chwyciła klamkę drzwi od strony pasażera i po kilku sekundach jechały razem Whalley Avenue.
– Nie wyglądasz na taką, co zaszła daleko od domu – zaczęła kobieta za kierownicą, zamykając pytanie w pozornie oczywistej uwadze.
– Szukam czegoś… kogoś… To długa historia. Chociaż w sumie nie, ale weźmiesz mnie…
– Za wariatkę? – dopowiedziała nieznajoma, obrzucając pasażerkę spojrzeniem.
Ta również przyjrzała się sobie i w jednej chwili wybuchnęły śmiechem. A potem Joanna uznała, że powie jej o wszystkim, bo… dlaczego nie? Kobieta za kierownicą słuchała, nie przerywając – fakt, opowieść była dość krótka – a na koniec skwitowała:
– Szukasz kosmicznego pick-upa, który pojechał gdzieś w tym kierunku? Po niebie?
– Uhm.
– Wiesz, że to jakieś pięćdziesiąt siedem bilionów kilometrów stąd?
Joanna wiedziała. Nie przez przypadek miała w domu teleskop – jej ojciec wykładał astronomię na Yale. Jednak głos, który słyszała teraz w głowie, nie należał do ojca recytującego naukowe formułki, a do Zalęknionego Joe.
„Skąd masz pewność?”, powtarzał. „Sprawdziłaś to wszystko sama? Okrążyłaś świat? Byłaś na biegunie? Lądowałaś na Księżycu? Czy wierzysz w to wszystko, o czym mówią ci, że jest prawdą? Nie byłaś nawet na Zachodnim Wybrzeżu. Skąd możesz wiedzieć, co jest prawdą a co kłamstwem?”
– Wiem – odpowiedziała. – Ale piętnaście lat temu wiedziałam, że gwiazdy nie znikają bez powodu. A godzinę temu, że nie pojawiają się równie niespodziewanie. Wiem to wszystko, ale… Jeśli przestanę ufać sobie, to komu będę mogła?
Kobieta musiała dosłyszeć coś w jej głosie, bo zjechała na pobocze, akurat gdy dotarły do West River.
– Może zawiozę cię do domu? – zaproponowała, patrząc Joannie w oczy. Chyba szukała w nich ostatków zdrowego rozsądku.
– Wolę jechać dalej.
Kobieta zerknęła na ulicę przed samochodem i otworzyła drzwi.
– Zaraz wrócę – powiedziała i nim Joanna zdążyła zareagować, zniknęła w zaroślach nad rzeką.
Niebiesko-czerwona łuna majacząca na horyzoncie z dużą prędkością zbliżyła się do zaparkowanego auta. Dźwięk syren, który rozległ się, gdy radiowóz był w pobliżu, kazał Joannie sądzić, że to jej szukali.
– Nic mi nie jest. Rodzice… – zaczęła, wysiadając z samochodu.
– Stój! – wykrzyknął policjant, wyskoczywszy z radiowozu. – Ręce na maskę, nogi szeroko!
Wkrótce dołączył do niego drugi. Obydwaj trzymali broń w gotowości.
– To pomyłka! Ja… – Joanna chciała się wytłumaczyć, ale nie znalazła odpowiednich słów. W jednej chwili jej myśli objął chaos, z którego wyłaniał się tylko jeden obraz. Granatowy, nakrapiany pick-up jechał w jej kierunku drogą numer sześćdziesiąt trzy.
– Jest! – krzyknęła, wskazując go palcem. – To on! To on! – wołała, próbując się wyrwać, gdy jeden z funkcjonariuszy przycisnął jej głowę do maski buicka i zakuwał ręce w kajdanki.
– …masz prawo zachować milczenie. Wszystko co powiesz… – wygłaszał znaną z seriali policyjnych formułkę, ale Joanna nie słuchała, bo właśnie mijał ich samochód, który wcześniej widziała na firmamencie.
Szamocząc się w uścisku, próbowała zobaczyć twarz kierowcy, który jechał ślimaczym tempem i ignorowany przez policjantów, przypatrywał się aresztowaniu. Kiedy jej się udało, a ich spojrzenia mogły się spotkać, kierowca pick-upa wyglądał na bardziej zaskoczonego niż ona sama.
*
– Mówiłam już, byłam tylko pasażerką. Nie miałam pieniędzy, nie wzięłam portfela, a ona mnie podwiozła – tłumaczyła się Joanna z miną zbitego psa.
Siedząc na tylnym siedzeniu samochodu – tego samego, który nocą wyprowadziła z garażu – zerkała w lusterko wsteczne, by sprawdzić, czy matka na nią patrzy. Nie patrzyła. To oznaczało, że jest zła. Joanna pamiętała to z dzieciństwa i choć teraz była już dorosłą kobietą, poczucie winy, jakie odczuwała, nic a nic się nie zmieniło.
– Jak miała na imię? – zapytał ojciec, jak zwykle odnosząc się do faktów.
To Joanna w nim ceniła. Ale wiedziała też, że jej odpowiedź nie zabrzmi dobrze.
– Nie wiem, nie przedstawiła się.
– Jak długo nie bierzesz leków? – Matka była nieustępliwa. – Wróciłaś do domu, ale miałaś je regularnie przyjmować. Doktor…
– Dziękuję za kaucję. Zwrócę ci co do centa – odparła Joanna. – Chyba już czas wrócić do miasta i pracy.
– Chcesz w takim stanie przeprowadzić się do Nowego Jorku?!
– W jakim stanie?
– Przecież wiesz, że mama chce twojego dobra – wtrącił się ojciec.
– Powiadomiłaś doktora Mandelę? – zapytała Joanna z przejęciem, kiedy przypomniała sobie, jakie mogły czekać ją konsekwencje.
Nie chciała wracać do zakładu. Nie żeby było z nim coś nie tak. To nie miejsce z „Lotu nad kukułczym gniazdem” i czuła się tam naprawdę dobrze. Po prostu roiło się tam od czubków.
– Nie powiadomiłam doktora, ale i tak się dowie. Będziesz miała sprawę w sądzie!
Było źle. Bardzo źle.
Ale Joanna, zamiast kolejny raz próbować się wytłumaczyć, utkwiła wzrok w widoku za szybą. Po prawej stronie, przed barem serwującym najlepsze burgery na północ od Bronxu, zaparkował granatowy, nakrapiany pick-up.
– Jestem głodna. Zatrzymajmy się – poprosiła, acz chyba zbyt stanowczo, bo zamiast tego matka wcisnęła mocniej pedał gazu. – Zatrzymajmy się! – krzyknęła Joanna, ciągnąc za klamkę. Drzwi były zablokowane.
– Nie każ mi tego robić. – Matka otworzyła schowek i wyciągnęła strzykawkę wypełnioną przezroczystą substancją.
– Za chwilę będziemy w domu. Spokojnie, córeczko – dodał ojciec, patrząc na Joannę tymi swoimi radosnymi, wiecznie młodymi oczami.
– Posłuchajcie, jestem dorosłą kobietą – zaczęła, odpinając pas. – Nie możecie mnie przetrzymywać. Mam swoje problemy i może dzisiejszy dzień nie jest najlepszym tego przykładem, ale radzę sobie! Jesteście moimi rodzicami, kocham was, ale…
– Przestań! – wrzasnęła matka i prawie zjechała na przeciwny pas. Na szczęście droga była pusta. – Przestań tak mówić! Myślisz, że tylko tobie jest ciężko?!
– Nie denerwuj mamy, bo nie pozwolę ci bawić się teleskopem – dodał jeszcze ojciec, posyłając jej karcące spojrzenie, całkiem jakby znów miała dwanaście lat.
Joanna zmarszczyła podbródek i spojrzała w tył, na drogę, która zostawała za nią wraz z najważniejszym odkryciem, jakiego dokonała po raz drugi w ciągu piętnastu lat. Ten widok ją uspokoił. Odkrycie jechało tuż za nią.
*
Joanna przespała prawie cały dzień – nie po raz pierwszy zresztą. Zbudziła się zwinięta w pozycję embrionalną i leżała tak jeszcze przez jakiś czas, w nadziei, że rzeczywistość się odmieni, ostre krawędzie przedmiotów zmiękną, powietrze stanie się lżejsze, grawitacja nie tak przytłaczająca, a ojciec usiądzie na skraju łóżka, by porozmawiać i dodać jej otuchy.
Wiedziała jednak, że to nie stanie się zbyt szybko.
Zalękniony Joe wierzył, że tabletki zawierają fałszywe wspomnienia, ale Joanna znała prawdę. Kiedy matka postawiła przed nią szklankę wody i talerzyk z dwiema pastylkami; kiedy tłumaczyła, jak nierozsądne było ich odstawienie, jakie mogą być konsekwencje i co może grozić Joannie; kiedy ta uległa namowom matki i zażyła lekarstwo, to nie jej wspomnienia uległy przeobrażeniu. To świat się zmienił.
Joanna miała kilka teorii na wyjaśnienie tego zjawiska. Spośród wielu możliwości – od ingerencji międzygalaktycznej cywilizacji aniołów, po uwięzienie w symulacji komputerowej – skłaniała się ku tej, że tabletki zmieniały kwantowy układ relacji między nią a światem zewnętrznym, w efekcie ulegała przeobrażeniu płaszczyzna ich interakcji. Nie mogła jednak wykluczyć, że wszystko, co ją otacza, to jedynie wytwór wszechjaźni łączącej umysły, tworząc iluzję czasu i przestrzeni, a lek przerywał połączenie między Joanną a częścią ludzi. To tłumaczyłoby, dlaczego zawsze po przyjęciu dawki czuła się samotna. I czemu ojciec wtedy znikał, a ona miała wrażenie, że nie ma go już od wieków.
Była pewna, że w tym stanie nie znajdzie gwiezdnego pick-upa. Odtwarzała w pamięci moment, gdy pojazd skręcił w Collage Street i straciła go z oczu, a za każdym razem, gdy przywoływała to wspomnienie, pick-up stawał się mniej wyraźny i coraz bardziej przezroczysty. Zmusiła się, by przerwać, nim całkiem o nim zapomni i z trudem rozprostowała kończyny, by wstać z łóżka. Gdy jej się udało, było już po zachodzie słońca.
Na stoliku obok stał talerz z kanapkami, kubek zimnej kawy zbożowej i słoiczek z tabletkami.
Joanna upiła łyk napoju, by przepłukać zdrętwiały język. Kanapek nie tknęła, a tabletki… Powinna wziąć kolejną dawkę. To byłoby rozsądne. Jeszcze dwie i zapomni o wszystkim. Nie będzie pamiętać ojca ani pick-upa. Następne dwie, a wygasną emocje. Będzie chodzić, jeść, pracować, nie myśleć o niczym, co znajduje się wyżej niż trzy metry nad podłogą – jak automat. To mogło przynieść gorzkie uczucie wyzwolenia.
Chwyciła pojemnik i cisnęła nim w drzwi pokoju. Wieczko odskoczyło i tabletki rozsypały się po podłodze.
– Musisz być silna – powtarzała sobie, zmierzając w kierunku balkonowych drzwi.
Na zewnątrz zastała kobietę pochylającą się nad teleskopem. Ta sama, którą Joanna spotkała poprzedniej nocy na parkingu przed stacją benzynową.
– Sprawdziłam. Nadal tam jest – powiedziała, odrywając się od okularu.
Joanna była pewna, że tamta mówi o gwieździe. Bo i o czym innym?
– Co tu robisz? Jak weszłaś? – rzuciła zaskoczona Joanna, ale zaraz ważniejsze pytanie przyszło jej do głowy. – Skąd wiesz o gwieździe?
Kobieta uśmiechnęła się. Wyglądała znajomo. Jasne, spotkały się niedawno, ale z tym uśmiechem i w świetle gwiazd przypominała kogoś jeszcze.
– Przecież rozmawiałyśmy, pamiętasz?
Rzeczywiście, mogły o tym mówić. Ale nadal coś się tu nie zgadzało. Joanna ostrożnie podeszła do teleskopu.
– Po co przyszłaś?
– Chciałam cię przeprosić. Ta sytuacja z samochodem… nie tak miało być.
– Dlatego się włamałaś?
– Ależ nigdzie się nie włamałam. Ja tu mieszkam.
Kolejny uśmiech. Szeroki. Makabrycznie radosny. Joanna nie uśmiechała się tak od czasu, gdy…
– Czyli to prawda. Zwariowałam. Doktor Mandela miał rację, rzeczywiście mi odbiło. – stwierdziła Joanna, uświadomiwszy sobie, z kim rozmawia. Oparła się o balustradę i zapatrzyła w dal, gdzie uliczne światła wyznaczały drogę do Uniwersytetu Yale. Tam wykładał jej ojciec. Kiedyś.
Jeśli była wariatką, to oznaczało, że on naprawdę nie żyje.
– Od kiedy idziesz po linii najmniejszego oporu? – odparła kobieta.
Joanna zmusiła się, by kolejny raz na nią spojrzeć.
Zadbane, nieprzetłuszczone włosy, rozpuszczone i falujące, a nie upięte niedbale w kucyk. Uśmiech przyklejony do twarzy. Makijaż zakrywający niezdrowo bladą cerę. Brak worów pod oczami. Spokojny wzrok, nie wodzący na boki. Dlatego tak trudno było jej dostrzec, że są takie same.
Odwróciła się, plecami oparła o balustradę. Jej uwagę przyciągnęły trzy połyskujące, mlecznobiałe tabletki, które musiały potoczyć się aż pod próg balkonu.
– Weź je – prowokowała ta druga. – Jeśli będziesz to robić odpowiednio długo, wtedy ja zostanę, a ty znikniesz. Tego chcesz? Tego naprawdę chcesz?
– A co mam niby zrobić?
Z parteru dobiegł ją dźwięk otwieranych drzwi i stłumione odgłosy rozmowy.
– To doktor – oznajmiła kobieta przy teleskopie. – Ja z nim porozmawiam, a ty znajdź tego twojego pick-upa – dodała, minąwszy Joannę w drodze do drzwi.
– Dlaczego?
– Ja już go nie spotykam – odpowiedziała, stając w progu. Joanna wiedziała, że tamta mówi o ojcu. – Dla mnie umarł dziesięć lat temu, kiedy strawiła go obsesja na punkcie przeklętej znikającej gwiazdy. Wtedy nasz świat pękł na dwoje. Szaleństwo ma to do siebie, że przenosi się przez śmierć.
Skrzypiące schody oznajmiały, że ktoś jest w drodze na piętro. Miały niewiele czasu.
– Nie chcę tego słuchać – przerwała jej Joanna. W oczach miała łzy, a w głowie istny mętlik.
– Więc idź.
Skrzypienie ustało. Za to ktoś zapukał do drzwi.
– Nie ma stąd innego wyjścia.
– Spójrz w dół.
O balustradę była oparta drabina.
*
Październik w Connecticut bywał mroźny. Joanna miała okazję się o tym przekonać, gdy przemierzała obsypane pożółkłymi liśćmi ulice New Haven, krok za krokiem zbliżając się do Uniwersytetu Yale. Miała przed sobą ponad godzinę marszu – na szczęście, tym razem zamiast piżamy założyła dres. Kaptur zarzuciła na głowę, by odgrodzić się od ciekawskich spojrzeń, choć te i tak wędrowały ku jej stopom. Szła boso. Zimno wlewało się do wnętrza jej ciała przez koniuszki palców.
Nie myślała jednak, by zawrócić. Była pewna swego i zdecydowana, całkiem jakby tam, w domu, wraz z drugą Joanną zostawiła wszelkie wątpliwości. Kiedy dotarła do Collage Street i skręciła na północ, tam, gdzie wcześniej odjechał pick-up, niemal unosiła się w ekstazie nad jesiennym dywanem listowia. Chciała biec, pędzić co sił na spotkanie z przygodą. W oddali, w świetle latarni, widziała już mury kampusu.
Niebieska toyota prius wyjechała zza zakrętu i stanęła w poprzek Hillhouse Avenue. Z wnętrza pojazdu wysiadł sześćdziesięciolatek w okularach o okrągłych szkłach, łysinie zajmującej większość głowy i siwej brodzie przyciętej w szpic. Doktor Mandela.
Joanna zwolniła kroku, a w końcu się zatrzymała. Nie było innej drogi, żadnej uliczki, w którą mogła skręcić. Nagle te niespełna dwie dziesiąte mili, które jej pozostało, zaczęło być większym wyzwaniem, niż droga, którą miała za sobą.
– Joan, wsiądź do samochodu – zaczął doktor. Zawsze używał tej formy jej imienia. Nie znosiła tego, ale na samym początku terapii pozwoliła mu tak się do siebie zwracać, a potem bała się wyznać prawdę.
Bała się też samego Mandeli. Miała wrażenie, że gdy patrzy znad oprawek tych swoich okularów, widzi wszystkie jej myśli i najskrytsze sekrety.
– Wyszłam na spacer. Nie robię nic złego – zaprotestowała, ale bez pewności. Zaczęła nerwowo miętosić rękawy bluzy.
– Jasne, absolutnie masz rację. Ale już wystarczy – doktor obstawał przy swoim, a ona wykonała pierwszy niepewny krok w stronę jego samochodu.
– Dlaczego nie został pan w domu, z tą drugą Joanną? To ona pana tu przysłała? Wrobiła mnie? Znowu? – Z każdym pytaniem była bliżej doktora.
– To nie jest dobre miejsce do rozmów. Oboje wiemy, jak działa na ciebie bliskość Uniwersytetu. Pojedźmy razem i kontynuujmy ten temat przy gorącej herbacie, co ty na to?
Ma rację, pomyślała Joanna, na którą obecność Mandeli działała mocniej niż codzienna dawka leku. Dziesięć lat temu znalazła ojca zwisającego z sufitu jego sali wykładowej, przed tablicą zapisaną zabazgranymi obliczeniami, które zaprowadziły go donikąd. Tak było. Wtedy jedna ja została w prawdziwym świecie, a druga stworzyła swój własny, by uchronić się od…
Poczuła, że nogi się pod nią uginają, a świat wiruje i wypełnia jaskrawymi kolorami. Każda latarnia kłuła w oczy bezlikiem ognistych igieł. Budynki nabrały tak ostrych kształtów, że samo patrzenie sprawiało Joannie ból. Z trudem łapała oddech, jakby coś wypełniało jej usta. Drżące dłonie nie dawały się opanować…
Od strony kampusu ku pustemu skrzyżowaniu, na którym zatrzymał się Mandela, zmierzał samochód. Granatowy pick-up z wymalowaną na karoserii mapą nocnego nieba. Pojazd zatrzymał się w pół drogi.
Joanna stała kilka kroków od doktora.
– Nie… – wyszeptała, odzyskując siły. – Nie pojadę z panem.
– Joan, nie bądź nierozsądna… – zaczął doktor.
Tylne drzwi toyoty otworzyły się i z wnętrza wyszedł ojciec Joanny.
– Córeczko… – powiedział tylko to jedno słowo.
– Nie pogarszaj swojej sytuacji – kontynuował Mandela. – Wczorajszy incydent…
– Pan go widzi! Tak, widzi go pan. Ten ruch głową, spojrzenie w bok… Pan widzi mojego tatę! – wykrzyknęła Joanna, równie zaskoczona, co przepełniona uczuciem wolności, jakby właśnie z jej rąk i nóg zdjęto okowy.
– Oczywiście, że widzi. Dlaczego miałoby być inaczej? – dodał ojciec ze zdziwioną miną.
– Joan, wsiądź do auta. Próbuję wyobrazić sobie, jak się czujesz, ale nie będę mógł ci pomóc, jeśli… – ciągnął doktor.
– Już wiem! – zawołała Joanna w nagłym olśnieniu. – Tam, w domu, został doktor, jakiego znała ta inna ja. Ten, który pomaga jej pozbyć się szaleństwa. Pan jest tym drugim. Mandelą, którego znam! I który próbuje…
Próbuje co? Zamknąć mnie w nieprzyjaznym świecie? Oddzielić od prawdy? Zastanawiała się Joanna i choć żadna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy, to była przekonana, że ma rację. Nie oszalała. To światy zmieniały i nakładały się przed jej oczami.
Stojący nieopodal pick-up zatrąbił.
Mandela odwrócił się w tamtym kierunku, z wyrazem szczerej dezorientacji, jakby dopiero co dostrzegł zaparkowany samochód. Joanna rzuciła się biegiem w stronę pick-upa. Doktor chciał ruszyć za nią, ale ojciec Joanny złapał go za ramię.
– Musisz ze mną wrócić! – krzyczał Mandela, po raz pierwszy, odkąd Joanna go znała, i wyciągał ku niej dłonie w geście desperacji. Prawie czuła, jak łapie ją za ramiona i potrząsa. – Inaczej nie będę w stanie ci pomóc! Wracaj, Joan! Tam nie spotkasz swojego ojca! Nie znajdziesz nic, prócz…
Nie usłyszała kolejnych słów.
Dobiegła właśnie do kosmicznego pick-upa i pociągnęła za klamkę drzwi pasażera, a cały zewnętrzny świat został odgrodzony od niej barierą, przez którą nie przedostawał się żaden dźwięk. Jakby zanurzyła się w wody ciepłego oceanu.
– Czyli jednak! Nie byłem pewien, czy mnie widzisz – powiedział kierowca, zapuszczając silnik.
Ciepło, które malowało się na jego twarzy, sprawiało, że Joanna czuła się jak w domu. To znaczy: jak w domu kiedyś.
– Kim jesteś? Czym jesteś? Wiozłeś gwiazdę? Jak to możliwe? Miałam rację przez ten cały czas? – zarzucała go pytaniami. – Czy to prawda? To, co powiedział doktor. Nigdy już nie spotkam ojca?
– Tak, to prawda – odpowiedział kierowca. – Chcesz wysiąść?
Joanna milczała. Biła się z myślami, patrząc na z wolna oddalający się obraz doktora Mandeli i ojca, który trzymał go w uścisku. Byli jak zamrożeni w czasie. Jeden zastygł w wyrazie gniewu – a przecież o to mu chodziło przez cały ten czas, by Joanna nie widziała już ojca. Drugi – choć mogli oglądać się po raz ostatni – wyglądał na szczęśliwego.
– Nie – odpowiedziała.
– Więc jedziemy.
Epilog
– Strasznie trzęsie. Do tego to pikanie. – Kiedy samochód podskoczył na kolejnym wyboju, Joanna prawie uderzyła głową w sufit.
Przed sobą mieli białą niczym mleko wstęgę jezdni, która wiła się po atramentowym bezkresie. Barney Arden, który prowadził pick-upa, pogłośnił radio. Miało zagłuszyć miarowy, jednostajny dźwięk, dochodzący chyba z wnętrza głowy kobiety.
– To typowe wrażenia przy pierwszej podróży – powiedział kierowca. – Nie przejmuj się, wkrótce minie. Świat gwiazd stoi przed tobą otworem, to chyba nie pora na narzekanie – dodał, uśmiechając się.
– Co mi zostało innego, skoro nie odpowiadasz na żadne z moich pytań?
– To nie do końca prawda.
Jasne. Powiedział, jak się nazywa. Szepnął słówko o tym, że w jej żyłach może płynąć domieszka krwi Wielkich Budowniczych.
– Zabawna rzecz – powiedział wtedy. – Pierwszy raz musieliśmy wszystko przebudować, kiedy wznieśliście tę całą wieżę i zarysowaliście firmament. Nikt się nie spodziewał, że dwunożne małpy będą budować tak wysoko. Drugi, kiedy wasze statki zaczęły spływać z krawędzi świata. Dysk okazał się kiepskim pomysłem. Tamci już szykują plany trzeciej rozbudowy.
Czyżby to dlatego Mandela faszerował ją swoimi pastylkami? Chciał ją wykorzystać, czy ograniczyć jej potencjał? Skąd miał gwiezdny pył, z którego przygotowywał swoje lekarstwa? I kim właściwie byli "tamci"?
Oczywiście Barney nie zdradził nic więcej.
– Ludzie – prychnął. – Ciągle pytacie, a odpowiedzi rodzą kolejne pytania i kolejne, i kolejne. Wszystko chcecie nazywać, wszystko wyjaśnić, dopasować do tego, co już wiecie, albo sądzicie, że wiecie. Nieważne, czy to ma coś wspólnego z prawdą.
– To nie jest odpowiedź.
– Czy jestem prawdziwy? Czy świat jest prawdziwy? Czym jest? Czemu tak, a nie inaczej? Ilu ludzi zna prawdę? Jak to robią, że inni jej nie znają? Już pewnie masz w głowie kilka możliwych teorii. Czy jeśli któraś z nich okaże się prawdziwa, cokolwiek to zmieni?
Samochód podskoczył na kolejnym wyboju. Spod kół wzbiły się tumany kosmicznego kurzu, kiedy Barney zahamował tuż przed wirującą pustką, pożerającą krążące w powietrzu drobiny.
– Ty nie wiesz, co? – zapytała Joanna, nerwowo ściskając uchwyt wystający z sufitu.
Mężczyzna zanurkował za siedzeniem i wyciągnął skrzynkę z narzędziami.
– Jestem prostym konserwatorem nieboskłonu. Pilnuję faz Księżyca, podkręcam planety, doglądam gwiazd, tu i tam łatam czarne dziury. Nie wiem wielu rzeczy. I wcale mi ta wiedza nie jest potrzebna. To jakiś problem?
Joanna spojrzała w oczy kierowcy, a potem spróbowała objąć wzrokiem nieskończoną przestrzeń przed samochodem. Gwiazdy kwitły wokół niczym świetliste kwiaty, mgławice rozlewały się po niebie, jak meduzy pływające w ciemnym oceanie. Wszystko absurdalnie bliskie, niezgodne ze wszystkimi pogadankami ojca, przeczące zdobyczom ludzkiego rozumu. I nieznośnie namacalne.
– Nie, tak jest dobrze.
– Świetnie. – Barney obdarzył ją promiennym uśmiechem i wysiadł z auta. – No, rusz się. Cała Droga Mleczna czeka na przegląd.
*Nigdy tego nie powiedział, ale możliwe, że by się z tym zgodził.