Późną nocą Gareth Andersson błądził bocznymi drogami wiodącymi przez leśne pustkowia. Okolica – wciśnięta między rzekę i strome wzgórza – była mu nieznana, toteż co chwila rozglądał się niepewnie, to znów wypatrywał jakiegoś drogowskazu.
Wreszcie zostawił za sobą ciemną zieleń świerków, a przed nim zarys zabudowań powoli przedzierał się przez mgłę; Bloomingdale – głosił napis na zbutwiałej tablicy, której widok Andersson przyjął z ulgą, jak przystało na wędrowca u kresu swej podróży.
Ledwo minął starą przydrożną tablicę, gdy po drugiej stronie ulicy otworzyły się, opatrzone blaszanym szyldem, drzwi miejscowego posterunku. W prostokącie żółtego światła odcinał się ciemny kształt postaci w kapeluszu. „Zapewne szeryf tej miejscowości pełni teraz swe obowiązki” – pomyślał Gareth; choć bardziej w obawie o swoje plany, które – zapewne podejrzliwy – stróż prawa mógłby jakoś zniweczyć. Dlatego też Gareth wolał jak najszybciej odejść, by rozwiać niewygodne myśli i nie zwracać na siebie uwagi. Naciągnął kołnierz niebieskiej kurtki i ruszył w szarość gęstniejącej mgły.
Tajemnicza sprawa – dręcząca umysł Anderssona od tygodnia – przygnała go do tej zapadłej miejscowości, na którą składało się skupisko kilkudziesięciu domów. Ściany tych budynków porastał gdzieniegdzie mech, nadając im osobliwy, zanadto stary wygląd.
Po bokach pustych ulic straszyły – nie naprawiane od dawna – gazowe latarnie, które dawały marne światło, bardziej przygnębiając niż rozjaśniając najbliższą przestrzeń. Wielkich zaniedbań dopuszczono się również w przydomowych ogrodach, zarośniętych chwastami i cierniowymi pędami tak gęsto, że te z powodzeniem zastępowały resztki ogrodzeń i skutecznie odstraszały nieproszonych gości, którzy raczej nieczęsto się zjawiali.
Posępna okolica nie należała do tych, w których człowiek chciałby pozostać na całe życie; a jednak tutejszych coś zatrzymywało na lata.
Choć noc była już głęboka, miejscowość nie wyglądała na uśpioną. Okna wypełniały blade światła, a co jakiś czas ciszę na ulicy mącił śmiech – przytłumiony i dobiegający z wnętrza mijanych domostw. Nie był to jednak śmiech radosny, lecz niepokojący, ponury i szydzący – taki, którego nikt sobie nie życzy słyszeć.
Gareth Andersson podążał wzdłuż przerdzewiałych ogrodzeń czując na plecach niepokojące spojrzenia; jednakże w oknach nie dostrzegał mieszkańców, a jedynie coś jakby cień lub poruszenie. Miejscowi zapewne byli niezadowoleni wizytą nieznajomego, i ostrożnie, skrycie zza brudnych zasłon, obserwowali Garetha, dopóki ten nie odchodził sprzed ich posesji.
– Zawróć! – Dolatywały przestrogi i wyzwiska. – Przybłędo, zawracaj!
Niepokój narastał, gdy w kolejnych oknach zapalały się świece – miasteczko Bloomingdale powoli zaczęło wchłaniać Anderssona…
***
Szło się uciążliwie – deszcz wzbierał na sile, a wiatr mocniej zatargał nad ulicą wzbijając resztki jesiennych liści. Gareth Andersson starał się wybierać wąskie zaułki, aby nie zaznaczać zbytnio swej obecności. Nagle w świetle ulicznych latarń wyłowił wzrokiem szeryfa, który pod osłoną mgły skradał się nieopodal, i spoglądał skrycie spod ronda ociekającego wodą kapelusza.
Podejrzane zachowanie szeryfa – a takim przecież było skradanie się w strugach deszczu – pokazywało, że przybycie Anderssona nie było mu na rękę. Sprawiał wrażenie człowieka tajemniczego, który chce pozostać w cieniu tutejszej rzeczywistości i jednocześnie zamierza prowadzić jakąś niebezpieczną działalność. „A kto wie, może ten dziwny przedstawiciel prawa, jedynie patroluje ulice wypełniając swoje rutynowe obowiązki?” – rozważał Andersson szukając jakiegoś uzasadniania, które choć trochę uspokoiłoby jego umęczony wędrówką umysł.
Czas uciekał – kolejna godzina przepadała w nicość – a sprawa której Gareth Andersson się poświęcił, w ogóle nie zmierzała ku rozwiązaniu. Poczucie tej nieustannej – i zarazem nieprzychylnej – obecności szeryfa i mieszkańców komplikowało Anderssonowi prowadzenie śledztwa, więc najlepiej chyba będzie, jeśli zniknie wszystkim z oczu.
Skręcił w boczną uliczkę, a później w kolejną, i wtedy – w mętnym świetle gazowej latarni – dostrzegł ruinę telefonicznej budki, której widok obudził w nim jakże ponure wspomnienia…
***
Od pewnego czasu Gareth domyślał się, dokąd zaprowadzą go poszukiwania brata. Nie widywali się od pogrzebu stryja Josepha, a tamten telefon – po trzech latach wzajemnego milczenia – przeraziłyby niejednego. Głos brata słyszał wówczas z oddali – wśród trzasków na linii – jakby z jakiejś odległej rzeczywistości, jeszcze bardziej posępnej niż ta, do której dotarł teraz.
– Ratuj mnie! Przyjedź po mn… – krzyczał wtedy w słuchawce głos przepełniony trwogą.
– Odszukaj poste.…, …gdy go odnaj…, …nie scho… …dziemi – takie potargane słowa niewiele mówiły Anderssonowi o sytuacji, a nagłe zerwanie rozmowy stropiło go wtedy zupełnie.
Ponura niepewność przeszywała teraz Anderssona na myśl, że to właśnie z tej budki brat mógł telefonować do niego rozpaczliwie szukając ratunku.
***
Podszedł bliżej i zdębiał, gdy otworzył przerdzewiałe drzwi tego metalowo-szklanego prostopadłościanu. Okrągłą tarczę telefonu wyposażono w czternaście liczb, lecz o dziwo, dwucyfrowych! W innej scenerii ten – jakże osobliwy – rekwizyt zaciekawiłby go natychmiast, lecz teraz straszył swoim nienaturalnym wyglądem i wątpliwym przeznaczeniem.
Gareth jednak wolał sprawdzić, czy dobór dwucyfrowych liczb umożliwia wykręcenie jego numeru telefonu.
Deszcz dudnił coraz głośniej o dach budki, a wiatr mocniej załomotał jej szybami. Głosy tej wisielczej pogody zagłuszyło dopiero nieoczekiwane dzwonienie telefonu. Gareth pełen obaw podniósł więc słuchawkę.
– Chyba mówiono ci, żebyś zawrócił, przybłędo! – zaczął nieznany rozmówca.
– Kim jesteś? – zapytał Andersson, rozglądając się po oknach najbliższych domów.
– Głupcze! – ryknął grobowy głos w słuchawce. – Próbujesz dostrzec gdzie jestem? Czego u nas szukasz?
– Wyjaśniam sprawy, które są niejasne. Sądzisz, że cię nie znajdę?
– Jak na ledwo co przybyłego, to jesteś zbyt odważny i zanadto głupi! Odejdź teraz, bo nie wiesz, z kim masz do czynienia.
– To ja zdecyduję, kiedy odejdę – odparł Andersson. – A moja wizyta chyba zdaje się dla was problemem, skoro ty i szeryf próbujecie mnie śledzić.
– Ja i szeryf cię śledzimy, powiadasz? Naiwny jesteś i głupi, jeżeli tak myślisz. – Nieznajomy głos w słuchawce stał się niepokojąco rozbawiony. – A może ten, którego nazwałeś szeryfem, wie coś o losach twego brata? A może nie wie nic! – Nadal kpił rozmówca. – Trzeba ci bowiem wiedzieć, że ten cały szeryf próbuje nieudolnie stać tutaj na straży prawa, ale on sam chyba dokładnie nie wie którego… jeśli wiesz, co mam na myśli?
Wzmianka o bracie przeraziła Anderssona, a mieszanina szumów i głupawej rymowanki w słuchawce prawie zwaliła go na kolana; podłe były to słowa – ubrane w melodię kołysanki śpiewanej czarcim głosem:
Przygłupi Andersson przemierzył pół świata,
naiwnie sądził, że uratuje brata.
Cały zdjęty strachem, wylazł w nocy z lasu,
W Bloomingdale już stracił bardzo dużo czasu.
W gniewie Andersson zacisnął drżącą dłoń na słuchawce, jednocześnie lękając się chociażby spojrzeć wokoło. Jakże zuchwale i okrutnie zagrywał sobie obcy prześladowca. Gareth odłożył z trzaskiem słuchawkę, a mimo to, wydobywała się z niej melodia drugiej zwrotki…
***
Gareth Andersson upewnił się, że zgubił szeryfa na dobre. A może tamten w ogóle go nie śledził? Stał teraz przed posterunkiem, który gapił się ciemnymi oknami i wabił otwartymi drzwiami. Oto dogodna okazja do przeszukania tego budynku – wszakże nie wiadomo kiedy wróci szeryf, więc należy działać szybko.
Do pogrążonych w półmroku pomieszczeń sączyło się przez okno światło przydrożnej latarni. Stare teczki zalegały biurka i parapety okien, a zwiędłe kwiaty w doniczkach i pożółkłe, potargane firanki, ani trochę nie udomowiły wnętrza posterunku.
Jednakże to czarno-białe zdjęcia kilkudziesięciu zaginionych osób były głównym powodem niepokoju, który unosił się w powietrzu. Ledwo co oświetlone, przyczepione pinezkami do zapleśniałych ścian straszyły grobową sepią.
Andersson nie mógł oprzeć się wrażeniu, że te smutne twarze z fotografii jakby śledziły nieustannie każdy jego ruch. Niektóre zdjęcia zamaszyście przekreślono ołówkiem: ,,Przekreślona sprawa? A może odnaleziona osoba?” – zastanawiał się przywołując jednocześnie w pamięci słowa nieznajomego:
„…ten, którego nazwałeś szeryfem, próbuje nieudolnie stać tutaj na straży prawa, ale on sam chyba dokładnie nie wie którego… jeśli wiesz, co mam na myśli?”
W zakamarki umysłu Anderssona nieustannie wkradały się wątpliwości co do intencji szeryfa i do roli, jaką w tym miasteczku odgrywał.
Na chwilę przeniósł wzrok na jedno zdjęcie, lecz tak jak pozostałe, i to podeszło wilgocią pochodzącą ze ściany, dlatego też nie mógł jednoznacznie stwierdzić, czy to był wizerunek jego brata, czy też zupełnie nieznanej mu osoby.
Gareth, z głową pełną lęku, podkradał się wzdłuż ścian ponurych pomieszczeń – zupełnie jak zagubiony podróżnik badający starożytne świątynie. Próbował wytropić cokolwiek, aby mieć jakieś punkty zaczepienia w swoim śledztwie, gdy nagle zwrócił uwagę na przymocowany do stołu fonograf. Bardzo podobny – lecz trochę nowszy, bo ze sprężynowym mechanizmem – kilkanaście lat temu stryj Josepha podarował ojcu.
Niestety, odsłuchanie nagrania – zgodnie z przewidywaniami – nie wniosło nic do śledztwa. Zgrzyty i szumy mieszały się z dźwiękiem pracującego w środku cylindra.
A jednak, ku swemu zdziwieniu, znalazł coś przełomowego po kolejnych minutach poszukiwań. Na końcu pokoju, z prawej strony, odkrył regał ze starymi książkami. Ruchomy i osadzony na zawiasach, stanowił doskonały kamuflaż sekretnego przejścia w ścianie, za którym stromo opadały drewniane schody. Podążając w głąb wąskiego korytarza, wyczuwał, jak z dołu wionęło lodowatym powietrzem i piwniczną wilgocią.
– Zawróć! – krzyczał głos rozsądku.
– Rozwiąż sprawę do końca! – Równoległe karciło go sumienie. Nie mógł przecież odpuścić zadania, skoro dotarł już tak daleko.
Hańba i dyshonor uwierały teraz niczym gwoździe w płucach, gdyż ani brat, ani stryj Joseph tak by nie postąpili, jak on przed chwilą zamierzał. Wiedział o tym! Gdy strach mówił „Uciekaj!”, oni nigdy nie zawracali, a niejednokrotnie w minionych latach ratowali go z opałów. A więc i on teraz musi zachować się przyzwoicie, i odważnie iść na ratunek obraną ścieżką, choćby ta wiodła go w podziemne krainy.
Skrzypiące drewniane stopnie wreszcie skończyły się przed otwartym, żelaznym włazem w podłożu, a dalsze schodzenie, tym razem wąskim szybem po drabinie – i z latarką w ręce – zajęło nieco dłuższą chwilę…
***
Po dotarciu na dół Gareth zgasił latarkę, gdyż oświetlenie w wydrążonych podziemiach zapewniały zygzakowate, wielometrowe pęki iskier wyzwalane elektrodami wystającymi z licznych aparatur. Wzdłuż przeciwległej ściany stały również żelazne prostopadłościany, do których wprowadzono od góry wiązki kabli i przeźroczyste rury. Dało się stamtąd słyszeć świst uchodzącej pary i bulgotanie zagadkowo wyglądających płynów, których widok nie przypominał niczego znanego, ani nie zwiastował niczego dobrego.
Pomieszczenie wyglądało jak składowisko tajemniczych machin, które – w zielonym blasku elektrycznych łuków – dodawały tym podziemiom ponurego wyrazu.
Otaczające skomplikowane urządzenia przerażały Anderssona i onieśmielały go swoim zagadkowym pochodzeniem – jakby z odległej i nieznanej epoki, dla której on i jego czasy mogły być co najwyżej rozsypującymi się zabytkami. A jednak Gareth przełamał strach i powodowany teraz swoją niezdrową ciekawością, podszedł do najbliższej, prostopadłościennej kapsuły, by zajrzeć do jej wnętrza przez małe okienko wykonane z hartowanego szkła.
Wtedy jakby otchłań otwarła się pod Garethem, gdy zobaczył przez tę pancerną szybkę człowieka pionowo zanurzonego po szyję w srebrnej cieczy. Kończyny jego oplecione były cierniowymi pędami, podobnymi do tych porastających większość ogrodów w Bloomingdale i okolicach.
Uwięziony nieszczęśnik był nieprzytomny, lecz życie jego prawdopodobnie podtrzymywała ta wyposażona w zawory i przekładnie przerażająca aparatura – upiorna fuzja rośliny i parowej maszyny. Przy niej telefon z dziwną tarczą wydawał się teraz niewinną ciekawostką.
Rozejrzał się gorączkowo wokół, a później mijał w biegu kolejne, podobne pancerne prostopadłościany, wyposażone w zegarowe mierniki, których zastosowania Andersson nawet nie potrafił się domyślić. Zaglądał do wnętrz tych komór przez oszronione szybki i – o zgrozo – co chwila rozpoznawał nieszczęśników z czarno-białych fotografii.
Czy przypuszczał którykolwiek z tych biedaków – tylko śmierć im wybawieniem – do jakiego upiornego miejsca może zaprowadzić człowieka nieodgadnione przeznaczenie?
***
Gareth Andersson długo błądził po labiryncie podziemi, za oświetlenie mając zieloną poświatę elektrycznego wyładowania. Cała groza towarzysząca mu dotychczas w Bloomingdale, nie dorównywała tej, która runęła na niego właśnie teraz, gdyż oto odnalazł brata uwięzionego w identyczny sposób jak pozostali.
Zatrzaśnięty w ciasnej, pancernej kapsule – i nieprzytomny – dryfował bezwładnie w srebrnym płynie niczym boja, a na jego szyi, głowie oraz rękach zaciskały się cierniowe pnącza, w których musiała drzemać zdumiewająca siła.
Andersson pełen lęku obserwował przez szybkę brata będącego w stanie znacznie gorszymi niż przedśmiertny. Przyjrzał się kolcom pędów, które – głęboko wbite w żyły i tętnice – tłoczyły zapewne jakieś toksyczne soki do krwiobiegu uwięzionego. „Bracie! Wybacz mi, że przybyłem za późno!” – Gareth bił pięścią w pancerne szkło, podczas gdy łzy zalewały jego oczy a trwoga umysł.
Po chwili, stojąc w obłokach buchającej z rur pary, Andersson przesuwał dźwignie i szarpał różnymi pokrętłami, aby spróbować jakoś uratować bliskiego. Lecz na nic zdały się jego naiwne wysiłki, a kto wie czy nie pogorszył sprawy. Bo oto zadrgały wskazówki na tarczach liczbowych – zaraz obok hartowanej szybki – informując o zmianie nieodgadnionych parametrów. Srebrny płyn zabulgotał, kłęby pary intensywniej syknęły z górnych tłoków, a zielone pnącza – wijące się wewnątrz kapsuły – oplotły mocniej nieszczęśnika i targnęły nim, niczym ramiona krakena dopadającego ofiarę.
Andersson w przerażeniu odskoczył jak oparzony, a w chwilę później pędził do drabiny, by jak najprędzej opuścić to – jakby wyjęte z koszmarów szaleńca – laboratorium.
***
Brat Anderssona nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Za kilka godzin, najdalej jutro, tragicznie zakończy swój żywot. „Co się tutaj właściwie dzieje?” – Gareth Andersson nadal nie znajdywał odpowiedzi, które wyjaśniłyby cokolwiek. Było pewne, że szeryf sprawuje nadzór nad plugawą działalnością posterunku. „Ale jaką rolę w mieście, i w całej sprawie, pełni gadający zagadkami tajemniczy rozmówca?” – Pytania w głowie zapalały się i gasły niczym błyski iskier w ciemnym pokoju.
Wtem, natarczywy dźwięk telefonu rozerwał ciszę wytrącając Anderssona z zamyślenia; wiedział kto dzwoni, a mimo to podszedł do biurka i podniósł słuchawkę.
– Bawisz się w detektywa, przybłędo. Przyznaję, że schodząc do podziemi, mogłeś trochę udaremnić nasze plany, lecz nadal nic nie wiesz! Odejdź, bo śladu po tobie nie będzie! – szydził i groził nieznajomy głos po drugiej stronie kabla.
– Będę was szukał, aż znajdę każdego po kolei. A tobie czaszkę przebiję śrubokrętem! – odgrażał się Andersson nie dając się zbić z tropu.
Lecz teraz wybuch śmiechu w słuchawce rozstroił na chwilę Anderssona.
– Głupcze! Ty chyba nigdy się nie domyślisz, o co tutaj chodzi. Mimo, że mi grozisz, nadal radzę ci: odejdź!
Gareth Andersson huknął słuchawką na widełki i rzucił się w stronę wyjścia. A kiedy zbiegał ze schodów, jeszcze usłyszał – daleko za sobą – dzwonienie telefonu…
***
Niepojęte obrazy niedawnych zdarzeń musiały szaleć w głowie Anderssona. Gnany tą nawałnicą ponurych myśli, wybiegł w szum ulewy. Skradał się wśród cieni. Wyostrzał wzrok. Kluczył zaułkami miasteczka, aż wreszcie, czatując cierpliwie we mgle, wypatrzył postać w ciemnym płaszczu i kapeluszu.
„Dokąd on zmierzał o tej później porze?” – snuł domysły, kiedy obserwował z ukrycia szeryfa, który jakby czegoś szukał lub się ukrywał. „Prawdopodobnie szemrany rozmówca nie zdążył ostrzec szeryfa o tym, że ruszyłem w pościg” – Andersson nadal starał się przemyśleć dokładnie swoją sytuację, by nie popełnić jakiegoś błędu. Następnie zdjął jasnoniebieską kurtkę i schował nieopodal w chaszczach, by jaskrawością swoją nie ujawniła jego obecności.
Czarna postać skręciła w nieoświetloną uliczkę, a wtedy Andersson ruszył biegiem, by tam, w zapadłym mroku, zadać ciężką latarką mocny i pewny cios w głowę. A potem jeszcze dwa, aż ofiara padła pośrodku mokrej ulicy.
Kierowany nagłością sytuacji i koniecznością odwetu, bez wahania nadepnął na kark szeryfa, by przytrzymać i wgniatać jego twarz w głęboką kałużę. Potworną śmierć zadał Andersson, topiąc swoją ofiarę w rozmokłym błocie. Ponury musiał być to widok, gdy przez dwie minuty szeryf miotał się bijąc rękami i krztusił rozmokłą gliną, która powoli zalegała jego płuca.
Gareth zdjął już ciężki but z głowy szeryfa i w zacinającym deszczu stał jeszcze przez chwilę – jakże wstrząśnięty swym niedawnym czynem. Lecz po chwili ochłonął i powodowany już bardziej konstruktywnymi emocjami, musiał pomyśleć, co dalej.
Zdał sobie sprawę, że działanie pod wpływem gniewu może zaprowadzić donikąd, więc planem dalszej zemsty należy zająć się u podstaw. Znalezienie szaleńca, którego nie widział nie będzie łatwe. Szczególnie, że nie wiedział skąd dzwonił. „Lecz głęboka noc i płaszcz szeryfa mogą okazać się przydatne” – pomyślał Gareth o swoich dalszych planach. Kilkoma szarpnięciami, zdarł z trupa ów przeciwdeszczowy czarny płaszcz i kapelusz.
– Tobie już się nie przyda, a mnie przebranie pozwoli na skryty atak – rzekł do martwego szeryfa, gdy bez skrupułów wrzucał jego zwłoki do pobliskiej rzeki.
Wciąż lało jak z cebra – Gareth Andersson drżał z zimna, więc czym prędzej ubrał ciemny płaszcz i kapelusz, i opuścił grząski brzeg rzeki.
Po chwili, spod wody wyłoniły się kolczaste pędy – czarne jak smoła i grube jak ramię dorosłego człowieka; zwinnie oplatały unoszące się na powierzchni zwłoki, po czym nagłym szarpnięciem wciągnęły je w głębinę. Lecz tego, co działo się nad – i pod – taflą wody, Gareth już nie zobaczył, gdyż wtedy podążał powrotną drogą do posterunku. Jedynie gdzieś bardzo daleko za nim echem rozszedł się plusk wody, na który Andersson nie zwrócił uwagi, gdyż myśli jego biegły już zupełnie innymi ścieżkami…
***
Mijając ponownie ścianę z fotografiami, Gareth Andersson odwracał wzrok nie mogąc znieść ponurego wrażenia, jakie te smutne twarze na nim wywierały. Odwaga i honorowy obowiązek zemsty jednak przemogły trwogę, która stopniowo w nim narastała odkąd próg tego posterunku przekroczył po raz pierwszy.
Zapalił kilka lamp na posterunkowych biurkach, po czym skierował ich światło na pożółkłą mapę rozpostartą na korkowej tablicy. Pozostało teraz obmyślić plan, aby tragedia brata i pozostałych nie poszła na marne. Pod osłoną nocy – w ubraniu szeryfa – Gareth będzie mógł swobodniej poruszać się po okolicy, a co więcej, owa mapa zawęzi liczbę miejsc, w których może ukrywać się telefonujący szaleniec, gdyż oprócz licznych symboli, zaznaczono na niej również domy podłączone do miejscowej sieci telegraficznej.
Kiedy wreszcie plany poszukiwań zaczęły się układać, serce – po raz wtóry tej nocy – załomotało mu boleśnie. Przysiągłby, że kiedy wybiegał z posterunku, regał zostawił odsunięty, lecz ten teraz znowu maskował sekretne przejście do podziemi. A zatem ktoś tu był – i to całkiem niedawno. Taki wniosek na pewno wzmógł nastrój osaczenia, lecz również wyostrzył czujność. Być może dlatego Andersson zauważył jeszcze, że oprócz regału, również korbka fonografu była w innym położeniu, i dlatego też ruszył przez pokój w stronę tego urządzenia.
Gdy Andersson uruchomił fonograf, usłyszał na nagraniu, podszyty jak zwykle szyderstwem, znajomy głos swojego prześladowcy:
– Głupcze! Pozostałeś głuchy na moje przestrogi. Zamiast odejść, wtargnąłeś na posterunek i prawie zniszczyłeś podziemną machinę. Mogłeś zniweczyć dziesiątki lat naszej tytanicznej pracy. Jednak na szczęście zdołałem w porę naprawić to, co ty rozregulowałeś. Wszystko, co zdążyłeś zobaczyć tutaj, musiało być dla ciebie wstrząsem i nadal zapewne nie wiesz, co tu się właściwie dzieje. Ale musisz mi uwierzyć na słowo: pewne rzeczy mają swój określony mechanizm. Twój brat nadal żyje, jeśli cię to pocieszy, lecz nie sądzę, żeby któryś z was się stąd wydostał. – Niepokojące słowa odbijały się od ściany, by ginąć w ciemnej sieni. – Poza tym – kontynuował głos z nagrania – widziałem dlaczego tak szybko uciekłeś znad rzeki i nie sądzę, aby spotkało cię cokolwiek dobrego z tego powodu. A teraz żegnam, panie Andersson!
Śmiech kończący nagranie był złowieszczy jak nigdy dotąd. Gareth, próbował odsłuchać wszystko ponowie, lecz dźwiękowy zapis po odtworzeniu został jakoś z urządzenia wymazany.
Nagle na zewnątrz rozległy się niepokojące szmery jakby ktoś nadchodził – tupot kroków przybrał na sile, więc Gareth zląkł się na samą myśl, że tak szybko zostanie złapany i osądzony za morderstwo, które – w imię honorowej pomsty – popełnił przed godziną.
Przepełniony obawami spoglądał na odrapane drzwi wejściowe, nie będąc teraz przekonanym, czy zdoła jeszcze uniknąć pojmania. „Przecież jest późna, mglista noc” – pomyślał. „Deszcz zacina, więc jest szansa zniknąć w zaułkach miasteczka”.
Lecz deszcz po chwili zelżał, i słysząc coraz dokładniej kroki na zewnątrz, Gareth zdał sobie sprawę, że jest już za późno – nie ma co gasić świateł, bo i tak nie ukryje swojej obecności. Jak znaleźć wyjście z takiego potrzasku? A jeśli przyszło ich kilku? A jeśli tak, to czy otoczyli posterunek?
Nieważne. Domysły i obawy niczego nie przesądzą, więc należało jak najszybciej odprawić – lub co gorsza – pozbyć się kłopotliwego gościa.
Na szczęście dla Anderssona, jego obawy szybko się rozwiały: bo oto otworzył drzwi i z ulgą stwierdził, że tam – po drugiej stronie ulicy – przechodzi jakiś mężczyzna, ubrany w niebieską kurtkę. Tamten minął starą przydrożną tablicę i tylko spojrzał z oddali w stronę Anderssona stojącego na progu. Ale ruszył dalej, zupełnie jak zagubiony przybysz szukający czegoś lub mający jakąś sprawę do rozwiązania.