Armir bał się otworzyć oczy. Mózg pulsował nieprzyjemnie i mężczyzna obawiał się, że zaraz eksploduje, rozsadzając mu czaszkę. Odczuwał suchość w ustach i przełyku, a do tego jeszcze bolesne skurcze żołądka. Nie mógł się poruszyć, chociaż usilnie próbował. Jak przez mgłę zaczął przypominać sobie wydarzenia poprzedniego dnia…
***
Przybyli do zamku późnym popołudniem. Jak na królewskie wesele, świta towarzysząca panu młodemu, była dość skromna. Nie licząc jego samego, królowej, króla, nadwornego maga i garstki dworzan, nikt nie kwapił się, aby być świadkiem tego doniosłego wydarzenia. Sam Armir najchętniej nie brałby w nim udziału; problem jednak polegał na tym, że to właśnie on miał poślubić córkę króla ościennego państwa.
Panna młoda była brzydka, choć określenie „brzydka” można by uznać za eufemizm. Była tak paskudna, że Armir nigdy wcześniej nikogo takiego nie widział. Podobno jej nieboszczka matka pochodziła z jakiegoś dziwnego, odległego kraju, i również nie grzeszyła urodą. Co prawda zawsze uważał, że wygląd zewnętrzny jest sprawą drugorzędną, a liczy się osobowość, inteligencja, poczucie humoru i takie tam inne. Teraz chodziło jednak o jego przyszłą żonę, osobę z którą miał spędzić resztę życia, a ona powinna być, jeśli nie piękna, to przynajmniej trochę ładna. Marra taka nie była.
Małżeństwo zaaranżowano bez jego wiedzy i zgody. Dla dobra królestwa, oczywiście. Król-ojciec nie przyjmował sprzeciwu Armira, argumentując konieczność zawarcia tego związku kwestiami politycznymi. Później bredził coś o poświęceniu dla kraju, kwestiach bezpieczeństwa, sojuszach, zapobieżeniu wojnie, nieśmiało wspomniał też o tym, że posiadanie kochanki, to nie grzech. Królewski syn postanowił skrupulatnie wykorzystać ostatnią radę ojca i tydzień poprzedzający ślub spędził w gospodzie Pod Lipkami, słynącej ze znajdującego się na pięterku zamtuza. Wolał wyszumieć się, zanim jeszcze się poświęci, bo później mogło być różnie.
Stał teraz przed świątynnym ołtarzem, gapiąc się na łysawego kapłana w powłóczystych szatach, i próbował omijać wzrokiem kobietę, która już za chwilę miała zostać jego żoną. Obawiał się, że gdyby na nią spojrzał, wziąłby nogi za pas i uciekł w popłochu, mając gdzieś interes państwa. Kapłan mamrotał niezrozumiałe formułki, wznosił ręce ku niebiosom, wymachiwał jakimiś magicznymi artefaktami, aż nadszedł wreszcie ten moment, gdy zapytał Armira, czy pragnie pojąć za żonę tę oto kobietę? Chłopak miał już zaprotestować, gdy nagle poczuł lekkie ukłucie w skroni i, całkowicie wbrew sobie, głośno i wyraźnie wyartykułował słowo tak. Domyślił się, że ojciec nie był do końca pewien, czy ślub przebiegnie bez żadnych zakłóceń, i słono zapłacił nadwornemu magowi Wizyrowi, aby ten, w odpowiednim momencie zrobił, co trzeba. W przypadku Marry magia była zbędna. Ta z ochotą i niekrytym podnieceniem wyraziła chęć poślubienia przystojnego młodzieńca, a dla przypieczętowania właśnie zawartego małżeństwa, obdarowała go soczystym buziakiem, po którym pan młody długo nie mógł dojść do siebie.
Później było dużo zamieszania; wszyscy wokół wiwatowali na cześć młodej pary, życzyli zdrowia, szczęścia i rychłego pojawienia się potomka, przy czym na myśl o tym ostatnim, i o tym, co musiałby zrobić, żeby spłodzić dziecko, Armir poczuł, że musi się napić. Na szczęście część oficjalna się skończyła i orszak weselny ruszył do zamku, gdzie przy suto zastawionych stołach rozpoczęła się biesiada. Kiedy zajął swoje miejsce obok małżonki, sięgnął po dzban z winem i napełnił swój puchar po brzegi, po czym wychylił go do dna.
– A mnie nie nalejesz, kochanie? – zapytała Marra zalotnie, i Armir mógłby przysiąc, że gdyby miała rzęsy, to zatrzepotałaby nimi.
– Bardzo proszę. – Siląc się na uprzejmość, nalał wina do jej pucharu, nie zapominając jednocześnie o swoim.
Marra w rewanżu odkroiła spory kawał ociekającego tłuszczem pieczonego prosiaka i położyła mu na talerz. Łakomie rzucił się na mięso, by uniknąć ewentualnej konwersacji z małżonką. Nie omieszkał też znów dolać sobie wina. Jej puchar wciąż był pełny. Na szczęście.
Jadł w milczeniu, starając się nie zwracać uwagi na zapatrzoną w niego Marrę. Ona tymczasem, jak na dobrą żonę przystało, dokładała mu co chwila na talerz jakieś smakowite kąski, i z lubością spoglądała na pałaszującego męża. Goście bawili się przednio, królewscy rodzice omawiali ważne dla obu królestw sprawy, ale jakoś nikt nie spieszył, by przysiąść się do młodej pary. Nawet ojciec Marry zdawał się nie przyznawać do córki. Patrząc z ukosa na swoją żonę, Armir nie miał wątpliwości, dlaczego tak było. Pił więc i jadł na przemian, i po jakimś czasie poczuł się nieco lepiej. Rozpiął nawet kilka guzików kaftana i poluźnił pas.
– Dużo jesz – zauważyła Marra. – Mówią, że jaki kto do jedzenia, taki do… roboty. – Mrugnęła znacząco.
Armir po raz pierwszy zatrzymał na żonie dłużej wzrok, starając się oswoić z jej widokiem. Było ciężko, ale wytrzymał. Zszokowała go jej bezpośredniość.
– A ty w to wierzysz? – wydusił z siebie w końcu, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
– To się już niedługo okaże. – Posłała mu paskudny uśmiech, na którego widok Armir o mało się nie udławił.
– No tak… – chrząknął.
– Powinniśmy się bliżej poznać.
Tym razem Marra sięgnęła po dzban z winem, a widząc, że jest pusty, wskazała gestem dziewce służebnej, by ta przyniosła następny. Dziewczyna po chwili postawiła pełen dzban na stole, a Armir rozmarzonym wzrokiem wpatrywał się w jej krągłe piersi uniesione gorsetem, mając nadzieję, że za chwilę z niego wyskoczą. Och, co ja bym z nimi robił… – rozmarzył się. Marra była jednak czujna.
– Zapomnij o tym – warknęła ostrzegawczym tonem. – Nie przywykłam dzielić się z innymi tym, co należy do mnie.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Zbagatelizował sprawę Armir, ciesząc się jednocześnie, że nie zmarnował ostatnich chwil wolności w gospodzie Pod Lipkami. – Mówiłaś coś o poznawaniu się? – Szybko zmienił temat.
– No właśnie. Muszę wszystko o tobie wiedzieć. Powiedz mi, co lubisz?
Lubię cycate dziewki, co to mają na czym usiąść, lubię je miętosić w sianie, lubię je chędożyć nad stawem, gdy są mokre po kąpieli, lubię gospodę Pod Lipkami, lubię wino, piwo i gorzałkę… – Armir znów się rozmarzył, ale zaraz otrząsnął.
– Lubię polowania. Wiesz, te emocje, kiedy jesteś sam na sam z dzikim zwierzem – wydusił w końcu z siebie. – Poza tym sama zauważyłaś, że lubię dobrze zjeść. W wolnych chwilach przesiaduję w bibliotece. Dużo czytam. – Próbował zrobić dobre wrażenie.
– Czytasz? – Zainteresowała się Marra. – Co czytasz?
– Eeee… poezję. Tak, tak, głównie poezję. I kroniki królestwa.
– Tańczysz?
– Nie – zaprotestował stanowczo. Nie miał zamiaru robić z siebie błazna.
– Szkoda. A może jednak? – zachęcała. – No chodź!
– Nie! – powtórzył z naciskiem.
Tymczasem muzykanci przygrywali skoczne melodie, w rytm których goście podrygiwali wesoło. Armir też chętnie by potańczył, ale jakoś nie mógł sobie wyobrazić, że robi to ze swoją żoną. Wydawało mu się, że wszyscy świetnie się bawili; oprócz niego. Nie, akurat to wcale mu się nie wydawało. Z żalu postanowił pić dalej.
– A chcesz wiedzieć, co ja lubię? – zagadnęła Marra, ale nie doczekała się odpowiedzi. – Lubię pływać. Pływać, a potem wygrzewać się nago na słońcu. I wiesz co? Ja też uwielbiam poezję. Mam chyba romantyczną duszę.
Tego również Armir nie potrafił sobie wyobrazić. Poczuł za to silną potrzebę opróżnienia pęcherza. Przeprosił grzecznie małżonkę i chwiejnym krokiem opuścił salę. Rześkie wieczorne powietrze podziałało na niego kojąco. Ulżył sobie pod murem obok bramy i był o krok od decyzji, aby tę bramę jednak przekroczyć i ruszyć gdzie oczy poniosą. Szybko jednak przypomniał sobie o obowiązku wobec kraju i z żalem porzucił plan ucieczki. Nie miał ochoty zbyt szybko wracać, przechadzał się więc po dziedzińcu, gdzie zaczepiali go różni dostojnicy, pragnąc poznać królewskiego zięcia. Uśmiechał się do nich głupkowato, przytakiwał i udawał, że również jest zachwycony, mogąc ich poznać. Kiedy dostrzegł zbliżającego się Wizyra, ucieszył się całkiem szczerze. Czarodziej odciągnął go na bok i wcisnął do kieszeni małe zawiniątko.
– To na wszelki wypadek – wyjaśnił konspiracyjnym szeptem – gdybyś przypadkiem nie był w stanie wypełnić obowiązków małżeńskich. A nie wątpię, że możesz mieć z tym problem – dodał. – Wystarczy rozpuścić trochę tego proszku w wodzie i wypić. Wcześniej możesz też trochę wypalić. Działa niezawodnie.
– Więc jednak nie da się tego uniknąć? No wiesz… żebym ja… z nią… tego… – wybełkotał Armir.
– Niestety nie. Zapewnienie progenitury, to twój królewski obowiązek. Wracaj więc do żony – powiedział Wizyr z nutką współczucia w głosie i chciał się już oddalić, ale Armir zagadnął go jeszcze:
– Nie masz przypadkiem fajki? W czymś to muszę wypalić.
Chwilę później pan młody zaciągnął się mocno i gryzący dym wypełnił mu płuca. Oczy przez moment mocno szczypały i zaczęły łzawić, ale za to świat wydał się piękniejszy.
Marra siedziała nadal na swoim miejscu. Dziewczyna promieniała, jej oczy nabrały nagle blasku, a uśmiech wydawał się niezwykle czarujący.
– Jesteś wreszcie. Już zaczynałam się martwić – wyszeptała.
Armirowi wydawało się, że głos Marry nabrał aksamitnej barwy, a rysy twarzy złagodniały. Już nie budziła w nim takiego obrzydzenia.
– Nie lubisz mnie. Zauważyłam to. Nie podobam ci się – westchnęła.
– Nie przesadzaj – stwierdził Armir, pociągając kolejny łyk wina. – Musimy się po prostu do siebie przyzwyczaić.
– Czyli jest jakaś szansa, że… no wiesz?
Promienna twarz dziewczyny połączona z nadzieją w jej oczach, sprawiły, że na twarzy Armira, po raz pierwszy tego wieczoru, pojawił się uśmiech.
– Oczywiście.
Młodzieniec poczuł nagle nieprzepartą ochotę, aby z nią rozmawiać, żartować, patrzeć głęboko w oczy i wymieniać drobne czułości, a z każdym wypitym dzbanem wina Marra wydawała się Armirowi coraz ładniejsza. Kiedy wreszcie był gotowy zaryzykować stwierdzenie, że jego żona jest piękna i pociągająca, na sali rozległy się głośne okrzyki:
– Pokładziny! Pokładziny! Pokładziny!
Armir nie dał się długo prosić. Porwał w ramiona podekscytowaną Marrę, zachwiał się na nogach, zatoczył, i lekko odbijając się od kamiennych murów, ruszył w kierunku małżeńskiej komnaty. Goście weselni podążyli za nimi ochoczo, ale głośnym rykiem WON! powstrzymał ich przed wtargnięciem do sypialni, po czym kopniakiem zamknął od wewnątrz drzwi. Położył Marrę na łożu i przez chwilę patrzył, jaka jest piękna, i jak bardzo go pragnie. Zdecydowanym ruchem cisnął w kąt zawiniątko, które podarował mu Wizyr, i lubieżnie rzucił się na swoją żonę.
***
Armir bał się otworzyć oczy. Mózg pulsował nieprzyjemnie i mężczyzna obawiał się, że zaraz eksploduje, rozsadzając mu czaszkę. Odczuwał suchość w ustach i przełyku, a do tego jeszcze bolesne skurcze żołądka. Nie mógł się poruszyć, chociaż usilnie próbował.
– Obudziłeś się już, kochanie? To przytul się do mnie. – Usłyszał skrzeczący tuż przy uchu głos Marry. W końcu udało mu się unieść nieco powieki i niepewnie spojrzał na nią.
To dla dobra kraju… – pomyślał Armir i zacisnął zęby, czując jak długie oślizgłe macki powoli oplatają jego nagie ciało, penetrując bezwstydnie najintymniejsze jego zakamarki…