Powiedzieli jej, aby weszła w mgłę. Starzy ludzie ze starej osady, której nie odnalazła na mapie podczas samotnej wędrówki po górskich bezdrożach. Kościstymi palcami wskazali odległą dolinę, ledwie widoczną wnękę między dwoma zalesionymi szczytami.
Zaśmiała się głośno z ich dobrotliwych słów, a po cichu z drewnianych chat bez talerzy satelitarnych oraz kabli, z faktu, że nie posiadali samochodów ani motocykli, lodówek i laptopów. Dziwiła się, że nie ma tu żadnego dziecka, ale oni każde pytanie kwitowali wzruszeniem ramion i spojrzeniem na pasma mgły sunące doliną. Pokiwała głową, bo rozumiała samotność i tęsknotę – dawno temu jej córka także opuściła dom. A może nie tak dawno? Czas rozciąga się w różnych kierunkach.
O wschodzie słońca odeszła, a gdy mijała tubylców, siedzących przed domami na byle jak zbitych ławkach, widziała uśmiechy na pomarszczonych twarzach, tęskny, głodny wzrok i spokój przypominający pośmiertne oblicza w domu pogrzebowym.
Wędrowała długo, ale nie pierwszy raz przemierzała górskie pustkowia z ukochanym plecakiem. Długie godziny na siłowni wzmocniły jej ciało, więc mimo prawie pięćdziesięciu lat na karku, wspinała się śmiało, wyszukując łagodne zbocza, ledwie przetarte przez dziką zwierzynę szlaki i przejścia między zielonymi ścianami świerków.
– Tak, panie prezesie. Oczywiście, panie prezesie. Werka, odłóż to. Przepraszam, to do córki. Tak… Tak, oczywiście, zrobię to na jutro.
Ktoś na nią zatrąbił. Przytrzymując telefon między uchem a ramieniem, skręciła gwałtownie, warcząc pod nosem przekleństwo.
Są takie zawody, w których godziny pracy to tylko puste cyfry na umowie. Są takie związki, w których „kocham cię” to tylko puste słowa rzucone w kierunku już zatrzaśniętych drzwi. Iza nie przypuszczała, że tak skończy: samotna matka, próbująca pogodzić karierę z wychowywaniem córki. Wieczorem zadręczała się lekturami o kobietach, którym się udało – może szukała cudownych rozwiązań, podpowiedzi, wskazówek? Odnajdywała tylko mdłe cytaty motywacyjne i przygnębiające pytanie: dlaczego u mnie nie działa?
Kamyczki posypały się jej spod stóp, ale nie straciła równowagi. Spojrzała za siebie. Kilka kroków dalej mgła zasłaniała już wszystko. Uwięziona w bąblu widocznego świata, szła naprzód. Czy to już dolina? Przymglone słońce stało w zenicie, jasna plama na mdłym niebie.
Zanim teren się wyrównał, dyszała ciężko. Kosodrzewina łapała ją za rękawy, suche, brązowe igły trzaskały pod butami. Brnęła dalej przez siwe pasma.
Przedszkole. Praca. Dom. Przedszkole. Praca. Dom.
Samochodem tu, samochodem tam. Zawsze w pośpiechu. Czas kurczy się niemiłosiernie, aż masz wrażenie, że ledwo się obudziłaś, a już wieczór, za to lista pilnych spraw rośnie każdego dnia.
– Mamo…
Serce podskoczyło jej do gardła, gdy tuż obok rozległ się dźwięk klaksonu. Odruchowo rzuciła się przed siebie i wylądowała na zimnej, wilgotnej trawie. Dopiero po chwili zaśmiała się z własnej głupoty. Skąd tu samochód? Coś słyszała, ale co? Może skrzeczenie jakiegoś ptaka lub skamlące zwierzę?
Była świetną kłamczuchą i łatwowierną słuchaczką, więc przekonała samą siebie, po czym ruszyła dalej.
Biel zaciskała się coraz bardziej, pożerając resztki świata centymetr po centymetrze.
Odgłos wirników helikoptera zaczął się jak cichy śpiew cykad, później urósł, przypominając niebo mruczące przed burzą, wreszcie dudnił i zawodził, ona zaś spoglądała w górę, czekając, aż mgła się rozwieje, a słońce zostanie przesłonięte przez ciemny kadłub.
Nie, wtedy był żółtopomarańczowy.
Wirniki umilkły.
Coś z trudem wypłynęło z jej pamięci. Wspomnienia wróciły, a wraz z nimi – gorzkie uczucie winy.
Tamtego dnia nie była w humorze. Projekt nie poszedł najlepiej, szef wściekał się i rzucał oskarżeniami, które musiała znosić bez słowa sprzeciwu, spadł deszcz i poślizgnęła się na jednej z kałuż, łamiąc obcas nowych butów i zanurzając stopę w lodowatej wodzie. Telefon dzwonił bez przerwy. Konsultacje w sprawie poprawek nie mogły czekać.
A Weronika zaczęła trajkotać, ledwo wsiadła do samochodu: ten kolega to… a tamten tamto… pani powiedziała, że… na stołówce ktoś…
Nie słuchała córki, zirytowana, przytakując i mrucząc, gdy mijała samochody, wciskała pedał gazu, zerkała na wiadomości tekstowe i rozmyślała o nowej wersji projektu.
Z tylnego siedzenia bez przerwy płynęły słowa: bawiłam się z… rysowaliśmy… a Ania płakała, bo…
– Cicho, Wera! – Spojrzała do tyłu. – Powiesz mi w domu!
– Mamo! Obróć się…!
Jej wina nosi postać zdjęcia zagrzebanego w portfelu pod karnetem na basen, wizytówką nieżyjącego już adwokata i starymi biletami. Może wyrzucić portfel, ale teraz już wie, że nigdy nie wyrzuci zdjęcia ze swej pamięci, już nigdy nie zapomni. Łkając, zrywa się do biegu, by uciec z tej przeklętej mgły.
Skądś dobiegł warkot przecinarek strażackich i zgrzyt odrywanego metalu, z innej strony zawyły syreny, a między nimi mdłe cienie krzyczały słowa otuchy. Na twarzy poczuła lepką krew z rozbitej głowy; bała się dotknąć włosów. Zresztą to już bez znaczenia.
Biegła, aż wyczerpana upadła, a wtedy mgła zamknęła się nad nią i pod nią, zagarniając ostatnie skrawki widocznej ziemi.
Klęczała, dusząc łzy i krzycząc:
– Wera! Wera!
– …raaa! – odpowiedziało echo, jakby stała na skraju otchłani.
– …aaa!
– …aaa! – rozległ się pisk małej dziewczynki.
Płakała, obejmując się ramionami.
– Przepraszam – szepnęła, lecz echo przyniosło inne słowa:
– Obróć się.
– Obróć się – powtórzył ktoś za jej plecami.
***
Gdy wyszła z doliny, pusty dom już na nią czekał. Prosty posiłek podany na tacy, łóżko i milczenie królujące między ścianami.
Usiadła na ławce przed chatą, a siedzący na ławeczkach starzy ludzi ze starej osady, która nie widnieje na mapach, pokiwali głowami. Wraz z nimi spojrzała daleko, w stronę doliny. Wzrok miała głodny i spokojny.
Tylko odpocznie, a potem tam wróci.