Karczma plebańska w Niepołomicach, wybudowana na życzenie samego Kazimierza Wielkiego, nieraz gościła królów Rzeczypospolitej, wybierających się lub wracających z Sejmów, wojen albo polowań. Mimo tego bywalcy karczmy żywo zareagowali, gdy za pysznie wystrojonymi przybocznymi do izby wszedł sam Stefan Batory, okryty sławą zwycięzca spod Pskowa.
Wszyscy bywalcy zwrócili głowy ku monarsze. Chłop, jeszcze przed chwilą awanturujący się z karczmarzem o zapłatę za piwo, zamilkł oniemiały. Siedzący przy ławie starszy gospodarz, przed chwilą dłubiący w misie z kaszą, wstał, cofnął się i zgiął wpół. Ukłoniło się dwóch Żydów, wiwatował podchmielony szlachcic w wytartym żupanie. Zamilkli młodzi chłopi, którzy w rogu karczmy śpiewali piosenkę o Jagnie, co po karczmach chodziła.
Król w stroju na modłę turecką prezentował się pysznie i dostojnie. Nosił na sobie czerwoną, aksamitną delię, okrywającą ramiona czerwono-złotego żupana. Głowę monarchy okrywała czapka, zdobiona srebrnym skrzydłem orła z klejnotami.
Batory nie był wcale zaskoczony widokiem izby, której daleko było do królewskiej. Słoma, pokrywająca glinianą posadzkę, szeleściła pod butami. Izbę wypełniał zapach gotowanej kapusty, piwa i ludzkiego potu. Pochmurna pogoda sprawiła, że we wnętrzu, mimo szerokich okien, panował niemal półmrok. Na grubo ciosanym stole stały zapalone świece, rozjaśniając nieco izbę.
Monarcha ze świtą i pachołkami przeszedł żwawo przez izbę, rozsiadł się przy wolnym końcu stołu i zaklął:
– Psiakrew, przeklęte błoto.
I w rzeczy samej po trzech dniach burzowej pogody trakt rozmókł strasznie.
Zofia, siedząca przy ławie nieopodal orszaku królewskiego, nachyliła się do Goryszewskiego:
– Głupiś czy postradał zmysły? – syknęła, zerkając na króla.
Aktorzyna Bieliński, zrozumiawszy, że w rzeczy samej przywódca kompanii niegodziwców na cel obrał samego monarchę Rzeczypospolitej, przybrał wyraz twarzy, jakby zobaczył ducha.
– Wycofajmy się… – jęknął błagalnie.
– Róbcie, co kazałem – wycedził przez zęby szlachcic. – Wszystko jest przygotowane. Nie trudniej będzie niż chałupę czy kurnik okraść.
– A na co? Koronę czy sygnet chcesz zabierać, tłuku? I gdzie sprzedasz? – gotowała się coraz bardziej Zofia.
– Cicho! – wycedził przez zęby Goryszewski. – Zakład o mieszek pełen czerwieńców.
Było to, oczywiście, kłamstwo. Dobrze wiedział, że na całym przedsięwzięciu mógł zyskać tylko jedno – dozgonną sławę.
Król z orszakiem zabrali się do wina, a otaczali ich zbrojni strażnicy. Goryszewski, uznając moment za korzystny, kiwnął palcem na don Simona. Ten wskoczył na jego ramię, wspiął się na okrytą kołpakiem głowę, po czym dał susa na drewnianą belkę. Zamachał rączkami i zaskrzeczał wesoło.
Jeden z przybocznych króla wskazał małpkę. Król utkwił w niej wzrok i zaśmiał się serdecznie. Goryszewski wiedział, że to może być jedyna szansa. Trącił butem nogę siedzącego naprzeciw Bielińskiego. Ten zaczął deklamować po włosku, głośno i z przejęciem:
Nie jestem tem, czem się zdam z twarzy: już nieżywy,
Już dawno jest pod ziemią Orland nieszczęśliwy…
Goryszewski zobaczył, że Batory przez gwar usłyszał deklamację. W oczach króla zagościło coś w rodzaju błysku, jakby wróciło do niego dawne wspomnienie.
Szlachcic-oszust pomyślał, że gdyby Bieliński nie postanowił okraść mistrza wędrownej trupy aktorskiej, z którą się pałętał od pałacyku do pałacyku, to zapewne teraz cieszyłby się niemałym uznaniem.
Batory pochylił się do siedzącego po jego lewicy Andrzeja Opalińskiego, marszałka wielkiego koronnego, i wyszeptał coś krótko. Karmazyn wstał i podszedł do siedzącej razem czwórki. Zwrócił się do Goryszewskiego, który jako jedyny nosił się po szlachecku i miał na palcu sygnet.
– Za pozwoleniem, panie bracie, kto wy jesteście?
Uwadze Goryszewskiego nie uszło, że to panie bracie zabrzmiało oschle i nieszczerze.
– Domaradzki – odpowiedział ze spokojem Goryszewski.
– Król życzy sobie waćpana i kompanów widzieć przy sobie, bo mu się podróż dłużyła, a u was znać jest wesołość bez grubiaństwa.
Najpierw Goryszewski, potem Bieliński przywitali się z odpowiednimi honorami. W końcu Zofia odsłoniła szary kaptur, odsłaniając upięte, miedziane włosy. Wzrok wszystkich zebranych przy ławie, a także niejednego siedzącego nieopodal, skierował się na nią.
Jan Zamoyski, kanclerz wielki koronny, siedzący po prawicy Batorego, mógłby przysiąc, że w izbie zrobiło się jaśniej, jakby włosy błyszczały własnym światłem. Zmrużył oczy, przyglądając się dziewczynie podejrzliwie.
– Wasza wysokość – powiedziała Zofia skromnie, chyląc głowę.
Król skierował się do Bielińskiego, przemawiając po włosku:
– Wyście aktor z trupy włoskiej?
– Wasza królewska mość, Eleanor Pazienzi, do usług, w rzeczy samej – odpowiedział kompan Goryszewskiego.
– Ładnie żeście recytowali. Ja to poznałem przy pobycie w Mantui poetę, Jehudę di Somi, starej wiary, co mnie pewnej finezji w języku włoskim uczył.
Bieliński zrobił wielkie oczy, słysząc słowa Batorego.
– Wasza wysokość wybaczy, ale nie może to być!
Nabrawszy powietrza, jak gdyby w zdziwieniu, ciągnął dalej.
– Dwa lata pracowałem u mistrza di Somi jako aktor, w Mantui właśnie. Wspominał nieraz, że znał księcia z Siedmiogrodu, co waleczny był jak jastrząb.
Król popatrzył na rzekomego aktora z zaciekawieniem, mile połechtany komplementem. Goryszewski coraz mniej żałował monet wydanych na spijanie aktorów z trupy bawiącej na Wawelu.
– Ależ nas los skojarzył. A co was w nasze strony sprowadziło? – spytał Batory.
– Byliśmy w dobrach imć Mieleckiego, bawić jego gości. Niestety, przegonił nas, nie zapłaciwszy – wtrącił się po polsku, sztucznie smutnym głosem, Goryszewski.
W oczach monarchy pojawił się groźny błysk na wspomnienie jego wroga.
Na to odpowiedział Opaliński:
– Nasz miłościwie panujący władca bardzo będzie rad z jakiejś tłustej, za wybaczeniem, anegdoty, bo wojewoda podolski i dawny hetman nieraz mu za skórę zalazł.
– To ci był hetman! – warknął niemal król. – Nie może szlachcic Rzeczypospolitej bez honoru jeńców rezać, bo wtedy niczym nie jest lepszy od despoty moskiewskiego.
Lico króla poczerwieniało. Na to Bieliński wstał z ławy, i zaczął opowiadać śpiewnym głosem, jak w komedii, odgrywając jednocześnie sprośne ruchy:
Chuć jest wszakże rzeczą zmienną,
Bo amorową strzałą rażon
Imć Mielecki raz zatęsknił –
za stajenną!
Kompani króla ryknęli ze śmiechu, poza Zamoyskim, który patrzył na aktora z dezaprobatą. Gniew samego króla za to ulotnił się i nie został po nim ślad.
Goryszewski z zadowoleniem zauważył też czerwone wypieki na twarzy Batorego. Kto wie, czy winem nie raczył się już w podróży… Potem spojrzał na włosy Zofii i dojrzał, jak spod miedzianego blasku przebiło nagle przez chwilę siwe pasemko. Psiakrew, miało działać dłużej, pomyślał.
– Wasza łaskawość pozwoli, że zaoferuję, skoro już jesteśmy przy Italii, skromne wino z winnic Ferrary, które podarowano mi… – zaczął szlachcic dwojga nazwisk.
– Świetny to koncept! – rzekł Opaliński – wina, co się sprzedaje po karczmach, do pojenia czartów się nadają. A co mieliśmy ze sobą, to już osuszone przez jego królewską mość!
Batory zaśmiał się, klepiąc po udzie. Goryszewski posłał więc posługaczkę do swoich juków. Bieliński za to kontynuował swój występ:
Tak się szamotali
Że za koniem stojąc,
Nic się nie poznali
I jak na życzenie
Koń waćpana tęgo
Kopnął w przyrodzenie!
Piosence Bielińskiego towarzyszyły salwy śmiechu, a na końcu oklaski, przy czym znowu Zamoyskiemu wesołość się zupełnie nie udzielała. Następnie nalano ofiarowanego wina. Opaliński, i król powinszowali trunku. Goryszewski z ulgą przyjął, że roztwór, na który zresztą on i kompani zażyli antidotum, nie dawał żadnego wyczuwalnego zapachu ani smaku.
Wtedy Zamoyski odezwał się:
– Mam przednią tabakę, wprost od posła francuskiego.
Poczęstował nią króla, Opalińskiego, a wreszcie Goryszewskiego. Ten zaklął w duchu, gdy rozpoznał smak i zapach driakwi, neutralizującej czynnik alchemiczny. Nie dając nic po sobie poznać, Goryszewski vel Domaradzki zagwizdał na don Simona.
Małpka stanęła przed królem, przyjmując cudaczną pozę. Batory uśmiechnął się pod nosem, ale wtedy zwierzę rzuciło się ku jego głowie, zabierając czapkę z głowy. Król zamachnął się, by zwierzę złapać, ale zrobił to zbyt wolno. Małpka po chwili trzymała się już przy belkach na suficie, machając królewską zdobyczą wszem i wobec.
– Psiakrew – warknął Opaliński, rozeźlony na despekt wobec koronowanej głowy.
– Raczcie wybaczyć… – jęknął Goryszewski, udając zaskoczenie i strach.
Także strażnicy króla przystąpili, sięgając po broń. Bieliński zbladł.
– Dość – rzucił król, śmiejąc się. – Pokonanym, ale w żartach.
Zofia klasnęła w dłonie. Małpka zeskoczyła z belki stropowej, podeszła do niej posłusznie i oddała czapkę. Dziewczyna pokłoniła się królowi, prosząc o przebaczenie.
– Wasza miłość i jaśnie oświeceni panowie pozwolą, że odstawię zwierzę tam, gdzie juki – powiedziała, oddalając się.
Goryszewski zauważył, jak chwilę wcześniej Zamoyski przypatrywał się zawieszce na piersiach dziewczyny. Szlachcic przygryzł wargę, zastanawiając się, czy magnat mógł coś podejrzewać.
Wspomniał długie noce spędzone w zimnej piwnicy pod zamkiem niepołomickim, w którego fundament wmurowany był kamień z pradawnej, obdarzonej wielką mocą skały wawelskiej.
Z drugiej strony szlachcic wiedział, bo wiedział to każdy, że Jan Zamoyski, kanclerz wielki koronny i hetman wielki koronny Rzeczypospolitej Obojga Narodów, parał się niezliczonymi sztukami, w tym i alchemią. Czy potrafił dostrzec urok? Czy tabakę z driakwią podał królowi na wszelki wypadek, czy też wyczuł czynnik zawarty w winie?
Po dłuższej chwili Zofia pojawiła się w izbie, niosąc mandolinę.
– A już mieliśmy waćpannę pytać, jakie talenty posiada – zagaił rubasznie Opaliński.
Zofia zagrała melodię piękną i zarazem nieco rzewną. Król wpatrywał się w nią jak urzeczony, nie odrywając wzroku ani na chwilę. Zamoyski za to zaczął wiercić się niespokojnie, zerkając to na króla, to na dziewczynę.
– Waćpanowie wybaczą, ale iść muszę do latrinium – powiedział z powagą król, gdy muzyka ustała.
Wstał ociężale i odszedł, eskortowany przez pachołków. Zapanowała chwila ciszy. Nagle Zamoyski spoważniał i wbił wzrok w Goryszewskiego.
– Skoroś waćpan z Domaradzkich, to czemuż pieczętujesz się Ślepowronem? Nie jest Ostoja herbem Domaradzkich z Sandomierza, a Domaradzkich z linii Cedry herbem Gryf? – spytał kanclerz, takim tonem, jakby ganił chłopka w polu. Goryszewski poczuł, jak na czoło występuje pot.
– Przenikliwy jest jaśnie oświecony pan kanclerz, i uczony wielce. Wywodzimy się z bocznej linii Domaradzkich, a posiadłości mamy pod Węgrowem – odparł ze spokojem, który wiele wysiłku go kosztował.
Zamoyski pokręcił chwilę wąsem.
– Nigdym nie słyszał o Domaradzkich przy Węgrowie… Osobliwe… – powiedział tylko. Po czym zwrócił się do Bielińskiego po włosku:
– Prócz studiów w Padwie zwiedziłem różne miasta Italii. W Mantui mówiono twardą, szorstką gwarą. A u was język śpiewny, jak nie przymierzając, u Toskańczyków. To wy nie urodzeni w Mantui zapewne?
Goryszewski zauważył, że jego kompan czerwieni się. Po chwili zaczął dukać coś w odpowiedzi, ale Zamoyski uciął, mówiąc:
– A u waćpanny piękny wisior. Można, za przeproszeniem, poprosić? – powiedział, wyciągając rękę w kierunku Zofii.
Kiwnął ręką na pachołków, którzy podeszli, obnażając częściowo szable. Zalękniona dziewczyna zdjęła wisior i podała go magnatowi. Po chwili zdawała się być inną osobą – cera z bladej niczym opal stała się ziemista, oczy okazały się być podkrążone, a włosy wypłowiałe.
Zamoyski otworzył wisior jak puzderko. Wysypał z niego ciemnofioletowy pyłek, jakby żarzący się, a z nim włosy, wyrwane wcześniej przez małpkę z królewskiej głowy.
– Cyna, siarka, skała wulkaniczna – powiedział w zadumie Zamoyski. – Pożywka dla czarciego uroku, inicjowanego ludzką tkanką. Urok w uroku. Pozbawione wszelkiej elegancji, ale sprytne wielce.
Po czym popatrzył z drwiną w oczach na Goryszewskiego. Ten siedział prosto, jak gdyby pogodzony z losem, podobnie jak Zofia. Bieliński za to oddychał nierówno, trzęsąc się. Obracał w głowie widziane nieraz na rynkach miast sceny łamania kołem, wieszania, ćwiartowania, przypalania piętnem i podpalania siarki na skórze.
Gdy do izby wrócił król z eskortą, Zamoyski wstał i z powagą powiedział:
– Wasza miłość, z przykrością rzec muszę, że ci tutaj to oszuści.
Batory prychnął pogardliwie, mówiąc:
– Od razu żem to zmiarkował! Ale do zabawy przedni, bo lepsza z nimi rozrywka niż występ trupy teatralnej.
Zamoyski próbował nie dać poznać po sobie zafrasowania.
– Zastawioną pułapkę na życie waszej miłości udaremniłem… – ciągnął już nieco mniej pewnie kanclerz.
– Znaczy się, nie ma jej już? – rzucił król ze zniecierpliwieniem.
– Owszem, lecz… – odparł zbity z pantałyku Zamoyski.
– Rad jestem to słyszeć, bo ta panna wpadła mi w oko – rzucił król. – Teraz nieco straciła na uroku, ale ja już się do konceptu zapaliłem i pilno być nam na osobności.
Nachylił się nad marszałkiem i szepnął mu coś do ucha.
Przyboczny króla, zwracając się do Zofii, pełnym powagi głosem powiedział:
– Byłaby waćpanna łaskawa towarzyszyć królowi do alkowy w tylnej izbie? Zaraz z niej wyrzucimy lokatorów i rozłożymy pierzyny.
Zamoyski chciał protestować, ale król machnął na niego gniewnie ręką, mówiąc, nieco podpitym głosem:
– Nie musicie mnie pilnować przed białogłową.
Zofia wstała, czerwieniąc się, po czym odeszli razem.
Marszałek ukłonił się Goryszewskiemu i Bielińskiemu.
– Waćpanu i towarzyszowi polecono wypłacić po pięć złotych czerwonych, przy tym żegnając przyjaźnie, acz stanowczo. Udzielam też życzliwej rady, byście waćpanowie szybko w drogę ruszali, a co widzieli i słyszeli, to zachowali dla siebie. Na trzy staje pojedzie z wami grupa pachołków, coby głupie koncepty nie zalęgły się ponownie w głowie. Obyśmy się nie spotkali, bo może być to dla was przykre.
Goryszewskiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Miejsce spotkania z Zofią mieli na wszelki wypadek umówione.
Zamoyski wbił wzrok w stół, nic nie mówiąc.
Zofia, rozebrana już do białej materii, wyciągnęła zalotnie rękę. Król musnął dłoń ustami, po czym chciał wyruszać na kolejne podboje. Na to Zofia rąbnęła go na odlew szklanicą i ściągnęła sygnet z palca. Król, tracąc przytomność, zobaczył jeszcze, jak dziewczyna uśmiecha się, szczerząc nierówne, żółte i wybrakowane zęby w okrutnym uśmiechu.
– Śpij słodko, mości królu – szepnęła mu do ucha, po czym uciekła oknem, gdy pachołkowie wyważali drzwi. Dobiegła do stajni, gdzie kolejnych dwóch pachołków królewskich raczyło się winem z bukłaka. Widząc niewiastę w bieli, z rozczochranymi włosami, osłupieli, myśląc, że to zjawa. Chwilę później Zofia cwałowała traktem na gniadoszu z królewskiej stajni. W jej włosy wczepiały się drobne łapki i nóżki, a don SImon skrzeczał wesoło. W jukach jaśniał ukradziony przez małpkę z furgonu królewskiego kord ze złotym grawerunkiem „Bathory”.
Tak to roku pańskiego tysiąc pięćset osiemdziesiątego czwartego Stefan, z Bożej łaski król Polski, wielki książę litewski, ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki, kijowski, wołyński, podlaski, inflancki, książę siedmiogrodzki, poniósł nieznaczną, ale stanowiącą pewną ujmę porażkę, a nazwisko Goryszewskiego trafiło do annałów szelmostwa i występku.
Że króla w końcu zmogła dziewoja, to ominięto, bo stulecie, które nadchodziło, surowsze było dla białogłów, niż poprzednie, i nie miało swojego księdza Glabera, co by w kobiecie większą, a nie mniejszą subtelność rozumu dostrzegał, i o prawo nauki dla nich się dopominał.
Goryszewski i Bieliński stali pod drzewem, przywiązawszy konie, i czekali już dłuższy czas. Przemokli od deszczu i trzęśli się z zimna. Przywódca obracał w głowie sumy, które zaciągnął na kredyt na całą operację. Zastanawiał się, czy Zofia wróci, z niepokojem wyczekując jakiejś oznaki jej przybycia. W końcu w świecie szelmostwa przyjaźń sięgała tylko sakiewki, a nie serca.