Szłam korytarzem naszej głównej siedziby. Baza była stosunkowo nowa – zasiedlona ledwie cztery pokolenia temu – ale godna XXII wieku. Wielkie przestrzenie o białych ścianach, podłogi wykładane szarym gresem i aluminiowe kanały wentylacyjne sprawiały, że ludzie poczuli się bezpiecznie – sterylnie – i stracili czujność. Wtedy zinfiltrowaliśmy budynek – rozmieściliśmy posterunki ukryte przed ciekawskimi obiektywami kamer, odporne na regularne próby tępienia zalążków obcych ludziom cywilizacji.
W najdalszym zakątku bazy miała swój gabinet Moss, dziedziczka klanu rządzących. Strażniczki dopuściły mnie po dokładnym przeszukaniu; wiedziałam, że czujnie odprowadzają mnie wzrokiem.
– Pani – zaczęłam i wykonałam skłon zgodnie z etykietą. Niepotrzebnie. I tak stała do mnie tyłem, postukując nogą, aż unosił się kurz.
Odchrząknęła, co uznałam za zachętę.
– Z przechwyconego raportu wynika, że w ciągu tygodnia wystartuje pierwszy lot transportowy o napędzie jądrowym. Ludzie deklarują, że uda im się dotrzeć na Marsa w mniej niż sto pięćdziesiąt dni. Kolejne loty planowane są w odstępach dwutygodniowych, a…
Uciszyła mnie gestem. Zaczęła ciężko oddychać.
– Nareszcie – wycedziła, aż ciarki przeszły mi po grzbiecie.
Długo milczała, przez chwilę myślałam, że powinnam odejść, ale wtedy podjęła:
– Szturmujemy pierwszy transport. Skupią się na kwestiach związanych z napędem, do ładunku będą przywiązywać mniejszą wagę. Zabiorą coś, co nie będzie wymagało kwarantanny na miejscu, żeby jak najszybciej odtrąbić sukces na Ziemi i pokazać twarde dowody na Marsie. Wysyłam cały twój klan, Cule. Możecie zostać pionierami, którzy zasiedlą czerwoną planetę, albo… – urwała.
Przełknęłam ślinę.
Albo cała moja rodzina zginie, pomyślałam.
– Pani, ale potrzebujemy większej różnorodności genetycznej… – oponowałam.
– Jesteście wystarczająco zróżnicowani! – wysyczała wściekle. – Ręczysz za te informacje życiem całego swojego klanu. Odmaszerować.
***
Kolację jadłam w wisielczym humorze. Siorbałam czerwony nektar i cały czas przeklinałam w myślach Moss. Z drugiej strony rozumiałam ją – już dwukrotnie misja na Marsa skończyła się porażką, bo oficerowie wywiadu fingowali dowody na rzetelność uzyskanych informacji i wyselekcjonowane jednostki kolonizacyjne posłano na śmierć. Psiakrew, co musieli czuć po wybudzeniu z hibernacji, gdy zorientowali się, że wciąż lecą i nie zdążą wylądować; że umrą w poczuciu bezsensu i straconej szansy. Samotni w kosmosie, wymieceni z historii podbojów międzyplanetarnych jak kurz z szafy.
Jeśli teraz się uda, trafimy do kronik, ale ewentualna porażka będzie milczącą przestrogą dla kolejnych pokoleń. Pieprzona Moss po prostu zapewniła sobie zwycięstwo. Oni zawsze tak robią – cały klan rządzących.
***
Następnego dnia siedziałam w laboratorium i uzgadniałam wszystkie etapy misji. Koma, przemiła pani doktor, a zawodowo szefowa działu rozwoju i technologii, zaznajamiała mnie ze szczegółami wyposażenia.
– Najchętniej sprzęglibyśmy mechanizm wybudzania z hibernacji z komputerem pokładowym statku, ale wątpliwe, byśmy mieli szansę się do niego włamać. Dlatego ustawimy wybudzanie na sztywno. Na początek sto czterdzieści pięć dni od startu, chyba że dostaniemy inne informacje. Korekty będzie można wprowadzić do momentu zajęcia pozycji na statku i przejścia w stan uśpienia.
Patrzyłam na Komę przerażona. A jeśli start się opóźni albo lot potrwa dłużej, niż oficjalnie podano?
– Za dużo niemożliwych do ustalenia faktów. Margines błędu jest… nie ma go wcale – powiedziałam drżącym głosem.
Informacje, które uzyskałam ciężką pracą, a potwierdziłam w kilku źródłach heroicznym wręcz wysiłkiem, przestały być dla mnie takie wiarygodne. O ile łatwiej wysyłać w bój obce kohorty niż własnych krewnych.
– Kończymy pracę nad żelazną porcją, która ten margines zbuduje – powiedziała Koma, widząc moją minę. – Daj mi moment.
Po chwili wróciła, niosąc z wysiłkiem spory pojemnik, po czym wylała jego zawartość na podłogę. Napięcie powierzchniowe uformowało perfekcyjną półsferę. Poczułam ssanie w żołądku.
– W tej chwili możliwe jest zachowanie przydatność do spożycia przez cztery miesiące od filtracji. Przy obniżonej temperaturze czas ten wydłuża się nawet do sześciu i pół miesiąca. Jeśli uda wam się zahibernować w chłodnym obszarze statku, zyskacie czas i możliwości, a także… przewagę liczebną – powiedziała z uśmiechem. – Ale jeśli zdąży się zepsuć – spoważniała – wytruje was. Nie określicie zdatności organoleptycznie.
Patrzyłam na żelazną porcję. Bańkę pełną życia.
***
Penetracja statku przeszła bez zakłóceń. Podzieliliśmy jednostkę na kilka lokacji, omijając obszary narażone na wzrost temperatury. Każdy dźwigał żelazną porcję, co znacznie obniżyło mobilność pojedynczego żołnierza, ale Moss miała rację – ludzie zbyt byli zajęci kwestiami napędu, by drobiazgowo dopilnować pokładu.
Wchodziłam jako ostatnia. Obejrzałam się do tyłu, by jeszcze jeden raz zobaczyć Ziemię. A czy będzie mi dane zobaczyć Marsa? Przycisnęłam do siebie bagaż z żelazną porcją i poszłam się ukryć razem z resztą oddziału.
***
Brzęczki budzików interferowały, tworząc w ciemności posępną symfonię. Otępienie i dezorientację potęgował szum silników. Zatem hamowanie już się rozpoczęło. Z ulgą zauważyłam, że jest mi zimno. Zimno! Żelazne porcje powinny wciąż być zdatne do spożycia.
– Rozpoczynamy inwazję – krzyknęłam w ciemność.
Usłyszałam jak dookoła zapanowało poruszenie, żołnierze szemrali z przejęciem, a krew w moich żyłach zawrzała. To się dzieje, to będziemy my!
Epilog
Nowa przeszklona kopuła kolonii marsjańskiej została uszczelniona. Od dwóch dni trwał proces napełniania powietrzem – stopniowy, by nie nadwyrężyć konstrukcji, która miała pomieścić budynki mieszkalne dla blisko dwóch tysięcy osób oraz tereny rekreacyjne. Teraz nadchodził pierwszy etap prac budowlanych.
Victor Climen siedział przed pulpitem sterowniczym, nadzorując pracę czterystu czterech zautomatyzowanych maszyn: od buldożerów i koparek, przez ciężarówki, aż po drony. Z odsłoniętego tarasu wieży mógł dostrzec każde z urządzeń, jak również wyświetlić na ekranie widok z kamer umieszczonych na pojazdach. To była najnudniejsza i najbardziej opłacalna z jego dotychczasowych fuch – popijał kawę, zagryzał kanapkami i myślał o tym, jak pieniążki płyną na konto.
Zaswędział go kark, pacnął się w szyję. Popatrzył na dłoń. Z każdą chwilą coraz szerzej otwierał usta i oczy.
– Kurwa, komar!