- Opowiadanie: Finkla - Szarańcza na naszych polach!

Szarańcza na naszych polach!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Szarańcza na naszych polach!

Kupryjska szarańcza

 

Owady nie mogły wyewoluować na planecie pozbawionej roślinności i w ogóle jakiegokolwiek życia na tyle dużego, by odkryliby je ludzie. To po prostu niemożliwe.

A jednak. Xedar wpatrywał się w maleńkie zwłoki. Trzydzieści dziewięć milimetrów długości, kolor brunatny. Głowa, tułów i odwłok, trzy pary nóg przytulonych do ciała w pośmiertnym przykurczu, dwie pary skrzydeł z przezroczystej błony. Wypisz, wymaluj – owad. Ale z całą pewnością nikt nie sprowadzał na Kuprę szarańczy!

Nawet gdyby jakiś szaleniec spróbował, owady nie przetrwałyby warunków ani w potwornie zimnych i pozbawionych powietrza ładowniach, ani w anabiozerach niedostosowanych do ich gatunku. Xedar uczył się o tym na historii – w podróż międzyplanetarną wyruszyło siedemdziesiąt osiem psów, pięćdziesiąt cztery koty i około setki ptaków. Oczywiście, nie licząc zwierząt hodowlanych i dzikich, które miały stopniowo być introdukowane do powoli rosnącego ekosystemu. Każdy osobnik został dokładnie odrobaczony, zaszczepiony przeciwko najpopularniejszym dla swojego gatunku chorobom i zahibernowany. Większość nadal przebywała w stanie śpiączki. A gdyby jakimś cudem przemycona szarańcza przeżyła podróż, to ujawniłaby się o wiele wcześniej. Żaden owad nie wytrzymałby w utajeniu niemal siedemdziesięciu lat! A tu nagle żarłoczne insekty zaatakowały i pożarły większość zboża, tym samym pozbawiając wciąż młodą kolonię zapasów żywności.

Xedar oczywiście nigdy nie widział ziemskiej szarańczy. Teraz kopał w bazach danych jak wściekły kret i nie miał żadnych wątpliwości: mimo wielu podobieństw ten okaz nie pochodził z Ziemi. Pierwsze różnice dało się dostrzec już gołym okiem, inne wychodziły dopiero pod mikroskopem. Badany osobnik był mniejszy od typowego szarańczaka, miał większe oczy i w budowie w ogóle nie przypominał konika polnego – brak spłaszczenia bocznego, tułów wyraźnie oddzielony od odwłoku, brak tegmenów, zamiast tego dwie typowe dla błonkoskrzydłych pary przezroczystych skrzydeł o użyłkowaniu niepodobnym do niczego, o wiele mniejsza, choć nadal pokaźna, trzecia para odnóży, aparat gębowy gryząco-ssący, a nie gryzący, włoski na ciele, nikt nigdy nie słyszał, by owady wydawały dźwięki charakterystyczne dla szarańczaków… To właściwie nie mogła być szarańcza, ale z braku bardziej adekwatnego i powszechnie zrozumiałego określenia postanowił używać tego słowa.

Ten gatunek nie mógł przylecieć z Ziemi, nie mógł wyewoluować z niczego na Kuprze. Skąd więc się wziął?!

 

Zgryzoty prezydenta

 

Prezydent Xawer wracał do domu znużony jak rzadko. Nie chodziło o fizyczne zmęczenie, chociaż dzisiaj filtry przy pompach w szklarniowym systemie irygacyjnym zawiodły i ogrodnicy zaapelowali o pomoc przy podlewaniu do wszystkich kolonistów, którzy mogli porzucić swoje zajęcia. Właściwie dźwiganie wielkich konewek stanowiło miły relaks w porównaniu z kolejną bezowocną naradą sztabu kryzysowego. Zdążyli tylko omówić własną bezsilność w obliczu szarańczy, kiedy nadeszła prośba o pomoc. Zgodnie uznali, że w szklarniach będzie z nich więcej pożytku niż przy stole. Kupra nie mogła sobie pozwolić na utratę choćby jednej kalorii.

W domu zastał tylko najmłodszą, dziewiętnastoletnią córkę. Żona i dwaj jeszcze bezżenni synowie nadal pracowali.

– I jak? Znaleźliście jakiś sposób? – spytała Zara.

Potrząsnął głową.

– Nic nowego.

– A te nowe pestycydy? Mówiłeś, że na Ziemi nauczono się zwalczać to paskudztwo.

– Niby działają, odstraszają szarańczę…

– To wspaniale!

– Niezupełnie. Szkodzą również roślinom. W warunkach laboratoryjnych osiągnęliśmy pięćdziesiąt sześć procent normalnych zbiorów. Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli z pól uda się zebrać połowę.

Zara zakryła usta dłonią.

– Kupra umrze z głodu?

– Aż tak źle nie będzie. Ze złapanej szarańczy da się pozyskać sporo pełnowartościowego białka.

– Fuj! Brzmi obrzydliwie!

Jeszcze będziesz je zajadać i oblizywać łyżkę – pomyślał.

– Ciesz się, że białko jest dla nas przyswajalne – powiedział na głos. – Nasza obecna najbardziej obiecująca ścieżka to obmyślenie jakiegoś skuteczniejszego sposobu łapania szarańczy na obiad niż bieganie po polu z siatkami na drągach.

– Pułapki z feromonami nie działają? – zdziwiła się.

– Nie. W ogóle z płcią tych owadów coś jest nie tak. Xedar próbował mi to tłumaczyć, ale nie zrozumiałem wszystkiego. Zdaje się, że do tej pory łapaliśmy wyłącznie samice i to jakieś wybrakowane.

– A gdyby zwabiać je przynętą?

– Żal pożywienia na takie zabawy.

– Ale gdyby było to opłacalne kalorycznie…

– Tak, w końcu pewnie będziemy do tego zmuszeni.

– No to sytuacja nie wygląda tak tragicznie. – Zara uznała, że znalazła rozwiązanie i błyskawicznie odzyskała humor.

Bo nie mówię wam wszystkiego. Nęcenie słabo się sprawdzało. Mała ilość pokarmu sprowadzała niewiele szarańczaków. Przykrywanie upraw folią też nie działało – wystarczała najmniejsza szczelina, żeby dojrzewające ziarna zniknęły w ciągu godziny. Ale do pułapki wlatywało tylko kilka owadów i na tym koniec. Jakby te cholerstwa były inteligentne i opowiadały pobratymcom o źródle pokarmu.

Nawet przy najbardziej optymistycznych założeniach Kuprze miało zabraknąć jedzenia dla około szesnastu procent mieszkańców. Sprawnych anabiozerów pozostało za mało, żeby zapakować do nich wszystkie kobiety po menopauzie i ich partnerów. Zresztą, wciąż młoda kolonia potrzebowała każdej pary rąk do pracy. Syntezatory spożywcze zostały zaprojektowane z myślą o wytwarzaniu niewielkich ilości witamin i lekarstw, a nie całych ton białek, cukrów i tłuszczów.

Po kilkanaście sztuk zahibernowanych zwierząt różnych gatunków (w większości ciężarnych samic) wciąż czekało na obudzenie, ale delikatny ekosystem jeszcze nie zdołałby utrzymać ich przy życiu. Oczywiście, koloniści mogli pożreć sarny, antylopy i co tam jeszcze biolodzy skrywali w „sarkofagach”, ale co dalej? Następny statek z Ziemi według planów miał przybyć dopiero za kilkadziesiąt lat, kiedy już kupryjski ekosystem okrzepnie.

A tutejsze oceany nie chciały współpracować. Z nieznanego dotychczas powodu nawet fitoplankton nie rozwijał się zgodnie z zamierzeniami. Żadnych szans na wzbogacenie diety rybami, mięczakami czy choćby wodorostami.

Poczuł kiełkujący ból głowy. Kiedy wrócił z kuchni ze szklanką wody (tak, tego mieli pod dostatkiem), Zara wkładała kurtkę.

– Dokąd idziesz?

– Jestem dorosła, nie muszę ci nic mówić.

Czyli wybierała się do Sagakiego. W jednej chwili mądra i współczująca córeczka zniknęła, pochłonięta przez nieznośną nastolatkę. Kolejne źródło prezydenckich zgryzot. Nie żeby Xawer nie lubił chłopaka. Wprost przeciwnie – uważał go za grzecznego i zaradnego młodzieńca. Nawet uznałby, że to świetna partia, gdyby Zara i Sagaki nie byli spokrewnieni. W siódmym stopniu, więc dość odlegle, ale jednak. Ktoś nie dopilnował pokrewieństwa załogantów i matka Xawera była młodszą siostrą pradziadka Sagakiego.

Zara w żaden sposób nie dała sobie wytłumaczyć, że istnieją ważniejsze rzeczy niż urocze loki wybranka. Kolonia i bez chorób genetycznych miała problem z wyżywieniem wszystkich mieszkańców. Prezydent nawet nie chciał myśleć, co będzie się działo, jeżeli na Kuprze urodzi się ktoś z fenyloketonurią czy inną chorobą metaboliczną.

 

Walka o każdy procent

 

Dokończone posiedzenie sztabu kryzysowego nie wniosło nic nowego. Postanowili tylko, że nie można zwlekać z ogłoszeniem stanu nadzwyczajnego. I tak prawie wszyscy koloniści coś wiedzieli, a przynajmniej podejrzewali – w niemal każdej rodzinie ktoś pracował na polach, a plotki potrafiły przynieść jeszcze więcej szkód niż prawda. Poza tym, im wcześniej zacznie się ściśle racjonować żywność, tym później porcyjki się skończą.

Powolutku spływały dane. Wbrew przewidywaniom, pojawiła się także dobra informacja – szarańcza nie atakowała ziemniaków. Niech żyją psiankowate z ich bogatymi w różne trucizny liśćmi!

Jeśli zasadzić tyle ziemniaków, ile tylko się da, to jedynie trzynaście procent mieszkańców umrze z głodu. Oczywiście, tej informacji nie podano do publicznej wiadomości. Chociaż Xawer czasami przyłapywał się na myślach, że gdyby wybuchły zamieszki, w wyniku których ludzie straciliby życie, zniknęłyby gęby do wyżywienia. Nienawidził sam siebie za te pomysły, ale nie potrafił pozbyć się ich z głowy.

 

Ogłoszenie ponurych wieści przyniosło nieoczekiwane skutki – któryś z pracowników szklarni zaproponował, żeby przestać hodować kwiaty, także w przydomowych ogródkach, zebrać nasiona i przechować je do lepszych czasów, a każdą dostępną grządkę obsiać szybko rosnącymi warzywami. Największym powodzeniem cieszyły się brokuły, soczewica i ogórki.

Większość kolonistów zaczęła uprawiać w doniczkach rzodkiewki, cebule i sałaty.

Jedenaście procent.

Do sztabu kryzysowego zgłosił się Weradon – historyk, bodaj jako jedyny na Kuprze specjalizujący się w historii Ziemi. Z jego opowieści o głodzie w Leningradzie i Stalingradzie również wyciągnięto wnioski i wdrożono niektóre pomysły.

Weradon opowiadał także o innych metodach radzenia sobie z głodem, na przykład o robieniu mąki z żołędzi. Niestety, kupryjski lasek na południu miasta jeszcze długo nie mógł dostarczyć podstawowego składnika – najstarsze dęby dopiero zaczynały owocować. Póki co nie dałoby się w nim wykarmić ani jednej świni. Biolodzy kategorycznie zabronili introdukowania grzybni. Xedar wrzeszczał, że nie odpowiada za skutki wprowadzania tak agresywnych gatunków do młodego ekosystemu. Ale jagody i borówki? To miało szansę powodzenia! Pośpiesznie przesadzono połowę krzaczków, resztę zostawiając w szklarniach.

Dziesięć procent.

Zbyt pośpiesznie, krzaczki jagód uschły. Albo pora nieodpowiednia, albo nocne przymrozki zaszkodziły roślinkom, albo w glebie młodego lasu brakowało jakiegoś istotnego składnika. Za to szczaw przyjął się całkiem dobrze na podmiejskich łąkach.

Dziesięć procent z hakiem.

Na tydzień przed zasiewem zbóż jarych ktoś przeanalizował najnowsze informacje na temat strat wśród oziminy i wykrył, że na polach leżących na południu, w pobliżu lasu, szarańcza prawie nie poczyniła szkód. Opracowano nowy plan zagospodarowania, ze zbożami skupionymi wokół lasu. Reszta pszenicy, żyta, jęczmienia i kukurydzy otaczała miasto szachownicą poletek. Zewnętrzne pół kilometra miano zabezpieczyć pestycydem. Za tym pasem ciągnęły się hektary ziemniaków.

Osiem procent, jeśli wszystko pójdzie dobrze, może nawet siedem i pół.

 

– Chciałeś się ze mną widzieć? – Xedar wetknął głowę do gabinetu prezydenta.

Spotkali się raptem przed kilkoma dniami, ale biologowi nie umknęły zmiany w wyglądzie kolegi. Schudł, jak wszyscy na zmniejszonych porcjach, przestał się golić, oprócz tego pod oczami miał ciemne sińce, bluza wyglądała na wygniecioną, jakby spał w niej na biurku. To akurat było bardzo prawdopodobne.

Xedar chyba od tygodnia nie widział lustra, ale sam pewnie nie wyglądał lepiej. Należeli z Xawrem do jednego pokolenia, tak zwanej „generacji X” – pierwszych ludzi urodzonych na nowej planecie. Panowała wtedy moda na imiona zaczynające się od X, ze szczególnym uwzględnieniem Xen i Xenonów.

– Jak idą badania nad genomem szarańczy?

– Potrzebuję więcej czasu. Wiesz, że zbadanie ludzkiego genomu zajęło kilkanaście lat?

– To było dawno, musieliście udoskonalić technologię. I owady są malutkie, to powinno być proste.

– Ale nad tymi projektami pracowało więcej genetyków niż jest ludzi na tej planecie. Ponadto, zależność między rozmiarem osobnika a liczbą genów wcale nie jest liniowa. – Xedar ciężko westchnął i opadł na aluminiowe krzesło. – Genom tych owadów to mniej więcej jedna dziesiąta ludzkiego. I niepokoi mnie, że ciągle nie spotkałem ani jednego samca.

– Odkryłeś już coś?

– Ciekawostkę; te organizmy mają wyjątkowo dużo receptorów zapachu. Mam w związku z tym pewną hipotezę, ale muszę ją jeszcze przetestować. Dowiesz się pierwszy, jeśli znajdę coś pożytecznego.

 

Biolodzy główkowali, co sprawia, że insekty unikają pól w pobliżu lasu. W laboratoriach przetestowano krzaczki lub gałęzie absolutnie wszystkich gatunków tam rosnących. Żadne zapachy, żadne substancje nie wydawały się przeszkadzać owadom. Ba, osobniki pozbawione wyboru żarłocznie pochłaniały liście i potem miały się świetnie.

Nadal niecałe osiem procent.

 

Zakaz ślubów

 

Zara wparowała do gabinetu ojca jak burza.

– Przyznaj, że zrobiłeś to specjalnie!

Xawer podniósł głowę, zogniskował wzrok na córce. Jej zapadnięte policzki sprawiały mu ból gorszy od głodu.

– Większość rzeczy robię specjalnie, skarbie. O co ci chodzi?

– Zakaz ślubów! Zrobiłeś to tylko po to, żebym nie mogła wyjść za Sagakiego!

Ech, to nastoletnie przekonanie, że świat kręci się dookoła ciebie, patrzy głównie na twoją fryzurę, zapamiętuje ubranie…

– Nie. Wydałem zakaz, żeby minimalizować liczbę poczęć.

Dziewczyna mrugała, Xawer na próżno wypatrywał błysku zrozumienia w oczach córki, ale niedożywienie przytępiło jej rozsądek, więc zaczął tłumaczyć:

– Kiedy ostatnio jadłaś do syta? – Podszedł do córki, dotknął jej brzucha. – Twój organizm nie może sobie pozwolić na wysiłek ciąży. Zachorowałabyś albo ty, albo dziecko. Najpewniej obydwoje. – Zara pokiwała głową; teraz do niej dotarło. Mimo to ojciec ciągnął: – A potem karmienie. Z czego wytworzyłabyś mleko? A to jeszcze nie koniec… Chciałabyś stanąć przed wyborem, czy zostawić ziarna niezbędne do zasiewu, czy nakarmić dziecko?

– Ale kolonia nie może sobie pozwolić na lukę demograficzną. Potrzebujemy ludzi!

– Najlepiej żywych.

Zadrżała i wyszła bez słowa.

 

Trzy dni później przed prezydentem stanął Sagaki. Xawer spodziewał się kolejnej awantury, ale chłopak pozytywnie go zaskoczył:

– Nie jestem pewien, czy powinienem panu o tym mówić…

Prezydent milczał; wiedział z doświadczenia, że to najskuteczniejsza metoda, aby usłyszeć oporne słowa.

– Jeden mój sąsiad pędzi bimber.

Alkohol został w tym roku surowo zakazany. Xawer nie chciał odbierać ludziom ostatnich przyjemności, patrzył przez palce na mniej lub bardziej skrycie hodowany tytoń, ale nie mógł tolerować oddawania bezcennych kalorii drożdżom. Jak wielokrotnie podkreślał Xedar, każde wydłużenie łańcucha pokarmowego oznaczało mniej jedzenia dla ludzi. Chyba że ktoś wykombinuje, jak zrobić alkohol z siana.

– Możesz podać mi imię i nazwisko tego człowieka? Albo adres?

– Co się z nim stanie, jeśli to zrobię?

– Z twoim sąsiadem? Nic. Skonfiskujemy tylko cały alkohol, sprawdzimy skład. Jeśli nie zawiera metanolu, rozdzielimy między dorosłych kolonistów. To też kalorie. Jeśli okaże się trujący, wykorzystamy go na przykład do czyszczenia. Bardzo dobrze, że przyszedłeś z tym do mnie, ważne, aby wszyscy zrozumieli, że otrzymujemy minimalne porcje. Nie możemy odejmować sobie od ust, żeby wytworzyć kieliszek wódki. I jeszcze jedno, bądź spokojny, zachowamy dyskrecję.

 

Hipoteza Xedara okazała się prawdziwa – szarańczaki atakowały nie tylko dojrzewające zboża i soczystą oziminę – wydawały się również lubić polne kwiaty. Biolodzy wspólnie z ogrodnikami opracowali mapy. Jeśli tylko pogoda sprzyjała owadom, dzieci wychodziły ze szkół uzbrojone w lekkie siatki na długich drągach. Nauczycielki prowadziły je w miejsca, gdzie akurat kwitły kwiaty. Połowy były dość obfite.

Sześć procent. Mniej, jeśli regularne polowania przetrzebią armie szarańczy.

 

List siedemnaściorga

 

Przeżyliśmy długie, owocne i bogate w przełomowe wydarzenia żywoty. Stąpaliśmy po dwóch planetach pod dwoma różnymi niebami, co obecnie dane jest nielicznym. Osiągnęliśmy więcej, niż marzyło nam się w dzieciństwie.

Każde z nas ma po kilkoro dzieci, gromadkę wnuków i pierwsze prawnuki. To z myślą o naszych rodzinach podjęliśmy tę decyzję. Pragniemy podkreślić, że była ona jednogłośna. Każde z nas wybierało samodzielnie. Nikt nie wywierał na nas presji i nikt oprócz nas nie ponosi za to odpowiedzialności.

Nie jesteśmy już produktywnymi członkami społeczności. W ten sposób zwiększamy liczbę anabiozerów dla pokolenia naszych dzieci i pożywienia dla wnuków i prawnuków.

Żyjcie.

 

I siedemnaście podpisów.

List dotarł do Xawra z samego rana, niespełna godzinę po znalezieniu ciał, które do wczoraj były najstarszymi Kupryjczykami. Do południa z przesłaniem zapozna się każdy potrafiący czytać kolonista.

Prezydent uważał, miał nadzieję, że ta ofiara nie była potrzebna. Siedemnaście osób to nawet nie promil społeczności. I to wyjątkowo godny szacunku. Wbrew temu, co napisali, każde z siedemnaściorga urodzonych na Ziemi przynosiło ogromny pożytek Kuprze – byli fachowcami w swoich dziedzinach. A na statek międzyplanetarny nie zapraszano głupców. Pamiętali życie na Ziemi, niemal zawsze wiedzieli, jak rozwiązywać problemy, które jeszcze nie pojawiły się w kolonii. No dobrze, może nie wszyscy, niektórych już dopadła demencja. Ale mimo to byli autorytetami! Od dzisiaj to brzemię spadło na generację X.

Xawer znajdował marną pociechę w fakcie, że siedemnaścioro zmarłych – zdaniem medyków – nie cierpiało. Jeszcze by! Mieli w swoim gronie lekarza i chemiczkę. To w zupełności wystarczyło do przygotowania trucizny, która bezboleśnie zabiła ich podczas snu.

Potrząsnął głową, otarł zabłąkaną na rzęsach łzę i zajął się organizacją pogrzebu godnego bohaterów.

 

Pod wieczór w mieście wybuchły zamieszki. Niemrawe, bo zagrożeni poczuli się głównie członkowie pokolenia X, czyli zdecydowanie już nie w sile wieku, a wszyscy Kupryjczycy odczuwali skutki głodowej diety. Ktoś puścił plotkę o przymusowej eutanazji najstarszych osób.

Udało się uspokoić mieszkańców bez strat w ludziach. Xawer stanął naprzeciw tłumu i dobrą godzinę przekonywał, że szanuje pokolenie X, bo sam do niego należy. Musiał kilkakrotnie przysięgać, że nie planował uśmiercania nikogo, że prędzej oficjalnie pozwoliłby na kanibalizm.

 

Pożegnanie z żoną

 

Kiedy zakończono wiosenne prace nad zasiewem zbóż i sadzeniem ziemniaków, nadszedł czas na zahibernowanie niektórych kolonistów. Prezydent opracował listy. Zasadniczo znaleźli się na nich najstarsi mieszkańcy, ale Xawer uwzględniał również zawód wykonywany przez obydwoje małżonków (o ile jeszcze żyli), wielkość rodziny i inne czynniki. Starał się, żeby nie wkradły się do nich względy osobiste, ale i tak zarzucano mu kumoterstwo.

Ludzie – jak to ludzie – na ogół nie byli zadowoleni z decyzji prezydenta. Ci, którzy mieli doczekać lepszych czasów w anabiozerach, narzekali na utratę kontaktu z wnukami. Pozostali zazdrościli wybrańcom, że wreszcie będą mogli zapomnieć o wszechobecnym głodzie, który dawał się wszystkim we znaki.

Xawer pozwolił na wymiany, jeśli znajdzie się dwoje chętnych, a osoba spoza listy nie jest kluczowa dla działania społeczności, i protesty przycichły. O dziwo, znalazło się raptem kilka par chętnych do zmiany miejsc.

Z bólem serca Xawer umieścił na liście żonę. W ten sposób stali się jedynym małżeństwem, które miał rozdzielić czas. Nie wierzył, że problem szarańczy da się rozwiązać łatwo i szybko. Liczył się z kilkuletnią rozłąką. Wiedział, że będzie mu brakowało wsparcia Xenary – jej rozsądnych rad, masowania spiętych mięśni na karku i zwyczajnego, ludzkiego ciepła. A kiedy żona wyjdzie z anabiozera, on będzie już starcem.

Ale każdy dzień zwłoki oznaczał, że jedzenie szybciej się skończy.

Żadne z nich nie mogło zasnąć w ostatnią wspólną noc. Byli już za starzy na dziki seks przez kilka godzin, ale akurat w odpowiednim wieku i z wystarczającym stażem małżeńskim, by leżeć obok siebie, trzymać się za ręce i dzielić myśli, nie wymieniając słów.

Rankiem odprowadził Xenarę do centrum medycznego. Ostatni pocałunek i rozstali się, nie mając pojęcia, jak długo potrwa rozłąka.

 

Siły natury

 

Pusty dom był zimny. Nie w sensie temperatury – elektrownia jądrowa dostarczała pod dostatkiem energii, żeby ogrzewać mieszkania i szklarnie – ale emocjonalnie. Ani radości, ani kłótni. Wprawdzie dzieci miały Xawrowi za złe, że pozbawił je matki, lecz okazywały to, znikając na całe godziny i pozostawiając go na pastwę własnych myśli.

Ciszę przerwało pukanie do drzwi. Xawer otworzył, za progiem stał Xedar. Podekscytowany, oczy błyszczały mu jak nigdy od prawie roku.

– Mam wieści! Nie chciałem z nimi czekać do rana, chybabym pękł! Mogę wejść?

– Oczywiście.

Gospodarz odsunął się, robiąc przejście gościowi. Kiedyś zaproponowałby coś do picia. Ale głód zmienia ludzi w smoki zazdrośnie strzegące okruchów w kuchennym skarbcu. A jakoś głupio częstować kolegę zwykłą wodą.

– Rozgość się. O co chodzi?

Xedar nie mógł usiedzieć na miejscu, chodził od ściany do ściany, wymachując rękoma.

– Mam wyniki badań genomu szarańczy! Komputer przed chwilą zakończył analizy porównawcze.

– Wreszcie! Kiedy powstanie pestycyd działający na nią wybiórczo i skutecznie?

– Nie o tym mówię! Nie zgadniesz, skąd ta cholerna szarańcza się wzięła!

– No, nie zgadnę, gadaj wreszcie!

– To zmutowane pszczoły!

– Niemożliwe! Przecież w ogóle nie są podobne!

– Żadnych wątpliwości. Ponad dziewięćdziesiąt procent zgodności genetycznej! Jakiś rój albo i kilka musiał uciec. Zdziczały, na ówczesnych zaczątkach łąk rosło za mało kwiatów, musiały szukać innego pokarmu. Teraz wszystko jest jasne!

– Co takiego jest jasne?

– Najchętniej pożerają dojrzewające zboża, kiedy jeszcze nie cały cukier zamienił się w skrobię, ale nektarem nadal nie gardzą. To dlatego nad kwiatami można ich tyle nałapać! A jeśli nie ma nic słodkiego, to z musu rąbią trawy i liście, aż szumi. I te wszystkie receptory zapachowe. I tylko samice! To wspaniała wiadomość!

– Oszalałeś?

– Nie rozumiesz?! – Xedar podskakiwał z radości, aż głowa śmiesznie mu się trzęsła na wychudzonej szyi. – Mamy pierwszy prawdziwy kupryjski gatunek! Ruszyła ewolucja!

– Póki co, twoja ewolucja próbuje nas wykończyć…

– Ty naprawdę nic nie rozumiesz… – Gość aż zamarł z wrażenia. – Ekosystem jest stabilniejszy niż przewidywano. Możemy szybciej introdukować nowe gatunki. Wprowadzić jeleniowate! Zwiększyć pogłowie bydła! Zamkniemy tę pieprzoną lukę w żywności nabiałem i mięsem!

– W kilka miesięcy nie zwiększysz liczby krów, żeby dawały znacząco więcej mleka. Tyle o ssakach to nawet ja wiem.

– No to ożywimy króliki. W ciągu dwóch dni dostarczę ci dokładne plany.

– Co to takiego?

– Też ssak, tylko mniejszy, wielkości kota, jadalny. Żywi się głównie trawą, więc nie będzie konkurował z nami o ziarno i warzywa. Dojrzałość płciową osiąga w jakieś trzy, góra cztery miesiące, ciąża trwa miesiąc.

– Jesteśmy uratowani! Może nawet kiedyś doczekamy tych mitycznych drewnianych mebli…

– Tato?

W ferworze dyskusji Xawer nie zauważył, że Zara wróciła do domu.

– Nie teraz, córeczko. Mam gościa.

– Dzień dobry, wujku Xedarze. Bardzo dobrze, że tu jesteś, ty też musisz to zobaczyć.

– Co zobaczyć? – spytali unisono obaj mężczyźni.

– Wujku, znasz Sagakiego? To mój… – zawahała się na moment – narzeczony.

– Dzień dobry. Sagaki Harpins. Panie prezydencie, nie nachodziłbym pana w domu i nie zawracałbym głowy bez powodu, ale to naprawdę ważne. Chodzi o film, który nagrała moja młodsza siostra. Dzisiaj była jej kolej na pilnowanie pól.

Zara już włączała komputer. Po chwili wszyscy patrzyli, jak chmurka szarańczy leci w stronę pola. Na ekranie pojawiła się sieć na drążku. Nagranie ewidentnie pochodziło z kamery umieszczonej na głowie dziecka. Zręczny ruch i część owadów znalazła się w matni. Reszta uciekła, ale niezbyt daleko – z zarośli wyleciał ptak, który zaczął ścigać niedobitki.

– A niech mnie! – krzyknął Xedar. – Przecież to zdziczały kanarek! Teraz rozumiem, dlaczego szarańczaki złapane na południu są zieleńsze od pozostałych. To mimikra!

Koniec

Komentarze

Witaj.

Przerażająca wizja. Świat Kupry jest w Twoim opowiadaniu pokazany w tak wstrząsający sposób, że ciągle miałam wrażenie poznawania kolejnych części klasycznego horroru. 

Ta śmierć najstarszych, ten zapowiadany w skrajnej sytuacji kanibalizm, te pożegnania… Okropieństwo! surprise Oby nigdy do czegoś podobnego nie doszło! 

Wspaniale udało Ci się opisać tak realistyczne życie ludzi, próbujących za wszelką cenę ratować kolejne (w sensie młodsze, bo nawet śluby przecież wstrzymano) pokolenia oraz obecnie żyjących. Coś przepotwornego! Powiem Ci, szczere współczucie i obawa nad dalszymi losami bohaterów, mimowolnie rodzą się w zaskoczonym czytelniku podczas lektury tego tekstu. :(

 

Z technicznych, dostrzegłam:

brak tegmenów

i nie wiem, czy to celowy neologizm, czy literówka.

 

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Już rozumiem, co miał na myśli maras, pisząc, że forum cierpi na brak porządnego sci-fi i jak tylko takie się pojawi, zaskarbi uwagę. Póki nie zacząłem czytać tego opowiadania, nie w pełni rozumiałem jak mi było brak właśnie takich tekstów. 

Historia intryguje i wciąga od pierwszych zdań, a potem już nie puszcza do samego końca. Zmagania kolonistów jak dla mnie przekonywujące i oddane tak, że można poczuć te emocje. Z zainteresowaniem śledziłem opis kolejnych pomysłów i przeciwności. 

Jedyna wada, to że nie ma się do czego przyczepić. 

 

 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Dziękuję pierwszym Czytelnikom. :-)

 

Bruce, to nie horror, to zwykła, przez nikogo nie przewidziana mutacja. Natura nie lubi próżni. 

Na razie spoko – mamy na Ziemi wielki, potwornie skomplikowany ekosystem. Jeśli szlag trafi zboża, to się sprowadzi ryż z Azji albo kupi śledzie czy wieprzowinę. Teraz faktycznie – jeśli nie mamy chleba, to jemy ciastka. Dostatnie czasy. Ale młoda kolonia musi być narażona na każdą katastrofkę. I każda lokalna staje się globalną.

Kanibalizm. Wiadomo, że w Rosji podczas oblężenia przy drugiej światowej dochodziło do takich przypadków. Wydaje mi się to rozsądną decyzją, jeśli mowa o przetrwaniu społeczności. 

Cieszę się, że udało mi się wzbudzić emocje. To dla mnie czarna magia, rzadko mi wychodzi to zaklęcie.

Tegmeny. To nie literówka, tak się nazywają te grube skrzydełka, bodajże z chityny, u niektórych owadów (na przykład chrząszczy i szarańczaków). Pszczoły tego nie mają.

 

Gekikaro, fajnie, że zaspokoiłam nieuświadomiony głód SF.

I miło, że z emocjami tym razem wyszło.

A że przy tym zaintrygowało, to już sama radość. :-)

No, sorki, pisałam w pośpiechu, musi coś być! Jeśli nie literówka, to może chociaż powtórzenie. ;-)

Babska logika rządzi!

laugh Pocieszyłaś mnie, choć dla mnie i tak to horror pierwsza klasa! laugh

Co go tegmentów, dzięki za wyjaśnienie, sądziłam, że chodziło o inne części ciała szarańczy. :)

Kanibalizm rzecz jasna znam z historii, pamiętam też wstrząsające filmy, oglądane jeszcze w dzieciństwie, lecz jakoś tak bardzo boleśnie zawsze podchodzę do tej kwestii. crying Nie wiem, czy zdołam to napisać… – jak źle musi się stać, aby… przyjaciel zjadł przyjaciela?… surprisecrying

Pecunia non olet

No, sorki, pisałam w pośpiechu, musi coś być! Jeśli nie literówka, to może chociaż powtórzenie. ;-)

Może… ale za mocno wsiąkłem w tę historię i nic nie zauważyłem. :) 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Bruce, niech Ci będzie – podeszło jako horror, kimże ja jestem, żeby się upierać, że to SF. ;-)

No, kanibalizm to jest ciężka kwestia. Ale ja (gdybym wylądowała w roli tego martwego przyjaciela) wolałabym przedłużyć życie temu żywemu. Mnie już ciało nie byłoby potrzebne. Ale zgoda, że etycznie to jest skomplikowana sprawa.

 

Geki, to w takim razie Twoja wina. ;-) Czekaj, czekaj, przyjdzie Reg albo Tarnina i zobaczysz, ileśmy prześlepili. ;-)

Babska logika rządzi!

Hej, hej

Bardzo dobre opowiadanie. Aż żal, że skończyło się tak szybko. Masz i ładnie rozpisane problemy kolonii i próby radzenia sobie z szarańczą, ale też zmieściłaś dramaty rodzinne. Właściwie nie ma tu zbędnych elementów. Kolonia na obcym świecie to zawsze wdzięczny temat, ale to jedno z lepszych przedstawień tego tematu, które czytałem.

Zdecydowanie należny klik. 

ogrodnicy poprosili o pomoc przy podlewaniu wszystkich kolonistów

Nie wiem, może się mylę, ale dla mnie brzmi, jakby ogrodnicy chcieli podlewać kolonistów? Może “ogrodnicy poprosili wszystkich kolonistów, którzy mogli porzucić swoje zajęcia, o pomoc w podlewaniu”?

Bruce, niech Ci będzie – podeszło jako horror, kimże ja jestem, żeby się upierać, że to SF. ;-)

Ja w żadnym wypadku nie podważam… surprise Przepraszam. heart Nie wyjaśniłam dość szczegółowo mojego komentarza. blush

Po prostu moim zdaniem napisałaś to tak doskonale, że czytałam tekst, jakby był najlepszym horrorem (które uwielbiam), ponieważ opisy i dialogi są bardzo realistyczne i przemawiają mocno do wyobraźni. yes

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Dzięki, Zanaisie. :-)

Fajnie, że tyle zalet dostrzegłeś.

To też jest strategia – napisać tak krótki tekst, żeby każdy powyżej 28 kilo do niego zajrzał. ;-) 

Tak, tym razem dorzuciłam trochę obyczajówki. Z pewną taką nieśmiałością.

Masz rację, w Twojej wersji podlewanie lepiej wygląda. Hmmm, ale tam jeszcze jakieś dodatkowe określenia są… Pomyślę nad tym.

Babska logika rządzi!

Bruce, nie przejmuj się moimi uwagami. Czytało się jak horror, to sobie uważaj tekst za horror. Co mi za różnica?

Grunt, że się spodobał.

Babska logika rządzi!

Przyciągnęliście mnie. Będzie czytane i komentowane. 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Czekam, aż przepowiednia Marasa się ziści.

Babska logika rządzi!

Mi podobało się ogromnie!

Los pierwszych osadników zawsze był trudny ale to opowiadanie niesie też nadzieję.

Niech nam kanarki mutują!

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

O kurcze, fajny tekst. :D Podoba mi się dbałość o szczegóły – chociażby te imiona generacji X. Królicze rozwiązanie też super. Mimo że obrałaś dość poważną tematykę, czytało się lekko. Polubiłam prezydenta, który wydaje się bardzo rozsądnym facetem.

Wizja podróży kosmicznej i zasiedlania nowego świata jest wiarygodnie zbudowana, tym bardziej, że czytam właśnie książkę, w której jest dużo informacji o niestabilności ekosystemu i o tym, jak łatwo można go zaburzyć. Oraz jak robiliśmy to przez wieki (między innymi za pomocą królików zresztą).

Dobra lektura. Powodzenia w konkursie!

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Finkla w formie! SF bazujące na biologii to coś, co bardzo, bardzo lubię. Faktycznie, nieczęsto trafiają się tu takie teksty.

Jest całkiem mocno naukowo, ale równocześnie napisałaś to opowiadanie tak lekko, że przez kolejne akapity po prostu płynąłem. Wskazujesz na niewydumane problemy kolonizatorów, wskazujesz ich trafne rozwiązania, nawet uwzględniasz potknięcia i rozwiązania, które się summa sumarum nie sprawdziły (np. wprowadzenie jagód).

Główny bohater jest naiwny w tym swoim altruizmie, ale przez to jest też bardzo sympatyczny. Bardzo ciepłe wyszło Ci to opowiadanie. Pamiętam, że z emocjami to się raczej nie lubicie, ale zarys dojrzałego uczucia kierownika i jej małżonki bardzo przypadł mi do gustu.

Moim zdaniem imiona kierownika i naukowca są zbyt podobne do siebie (oba na X, oba 5-literowe, mają taki sam układ spół– i samogłosek) – mogą się mylić.

Bardzo mi się podobało. Mocna propozycja w konkursie.

Dziękuję nowym Czytelnikom. :-) Fajnie, że tylu Was. :-)

 

Ambush, miło mi, że się tekst spodobał.

Owszem, prekursorzy nigdy nie mają lekko. Ale ci, którym uda się dożyć do zwycięstwa, ustawiają potomków na wiele pokoleń.

A z mutacjami kanarków poczekajmy, aż znajdziemy jakąś planetę do kolonizacji. ;-)

 

Verus, z imionami to po prostu mi się wydawało, że Xen– będzie szalenie modny. Co sprytniejsi wprowadzą jakieś drobne modyfikacje.

Tak, prezydent jest tak miłym facetem, że to ociera się o element fantastyczny. ;-) Ale wydawało mi się, że w niewielkiej społeczności, gdzie wszyscy ważni ludzie się znają, polityka wygląda inaczej. Gdyby człowiek na stanowisku odmówił latania z konewkami, to nie mógłby się potem pokazać na mieście.

Króliki wydają mi się logicznym rozwiązaniem. Acz Xedar będzie się upierał przy chowie klatkowym – wypuszczone na wolność zrobią powtórkę z Australii i zeżrą lasek razem z korą i korzeniami.

Nie znam się, ale raczkujący ekosystem chyba musi być straszliwie delikatny.

 

Brightside, cieszę się, że udało się wstrzelić w gust.

A bo nauka wcale nie jest taka trudna, jak dzieci w szkole straszą. Większość z tych rzeczy da się prosto wytłumaczyć.

No, gdyby wszystko szło zgodnie z planem, to bohaterom żyłoby się zbyt łatwo. Trzeba im jakieś kłody pod nogi rzucać. ;-)

Wyszło ciepłe? A bo ja na ogół lubię swoich bohaterów, przyjaźnie się z nimi. No to nie mogą być wredni, prawda?

Z emocjami w tym tekście chyba mi się fartnęło.

Imiona. Że na X – uzasadniam w tekście. A że ten sam schemat… Hmmm, ja po prostu lubię takie imiona; Tomek, Marek, Rafał – ładnie brzmi, wygodnie się wymawia… No i niezbyt długie, znaków nie zżera. Same zalety. ;-)

Babska logika rządzi!

Przyznam, że początek (owadzi opis) z lekka mnie wstrzymał, ale później było już lepiej. Ciekawy zabieg przedstawiania wydarzeń z punktu widzenia prezydenta. Podobało mi się również “odliczanie”. Co prawda nie czułam zbytnio emocji związanych z sytuacją, ale na pewno czytałam z zainteresowaniem, przed jakimi problemami stają pierwsi kosmiczni koloniści. A i napisane jak zawsze dobrze. Klikam, choć nie wiem czy ci to jeszcze potrzebne :) 

 

Powodzenia w konkursie :)

Fajny tekst. Wciągnął. Zaskoczył rozwiązaniem. Bardzo przyjemnie się czytało, mnie też cieszy każdy kawałek fajnego SF na forum.

ninedin.home.blog

Dziękuję, Monique. :-)

No, wreszcie jest Czytelniczka, której coś się nie podoba. Bo już zaczynałam się niepokoić, że rozwaliłam system. ;-)

Dobrze, że przynajmniej na wykonanie nie narzekasz.

 

Dziękuję, Jurorko Saro. :-)

Szarańcza jak się patrzy! Nie wiedziałam, że to zwalczano wiosłami i cepami. Wydawałoby się, że to słabe narzędzia, zwłaszcza cep.

Babska logika rządzi!

O, Ninedin się dopisała. Dzięki. :-)

Miło mi, że tekst wciągnął, zaskoczył i jeszcze dostarczył przyjemności.

Babska logika rządzi!

Ja również jestem zadowolony z lektury. Zakończenie sprawiło, że kamień spadł mi z serca podobnie jak bohaterom. To zasługa dobrze oddanej walki z głodem. Świetny balans na granicy “uda się-nie uda”. Pierwotnie spodziewałem się, że widmo głodu sprawi, że ludzie będą walczyć ze sobą o każdą drobinę żywności.

Dodatkowy plusik za wtrącenia z procentowym wskaźnikiem zgonów. W ten sposób bardzo dobrze widać presję, przed którą stoi prezydent. List siedemnaściorga również zrobił na mnie wielkie wrażenie, tym bardziej że traktujesz to rozwiązanie jako miecz obosieczny – z jednej strony zachowane rezerwy żywności, a z drugiej utrata ważnych i szanowanych członków społeczności.

 

Pierwszy tekst przeczytany przeze mnie po założeniu konta i od razu pozytywne wrażenia. Mimo braku rozbudowanych opisów (poza opisem samej szarańczy) i dość kameralnych scen można poczuć klimat świata oraz charakter postaci. Niebagatelne znaczenie bez wątpienia miała też wiedza na temat ukazanych zjawisk, dzięki niej wydarzenia są dużo bardziej autentyczne i cała lektura jest przyjemniejsza.

 

Na przestrzeni całego tekstu od razu rzuciła mi się w oczy jedna literówka:

chociaż dzisiaj filtry przy pompach w szklarniowym systemie irygacyjnym zawiodły i ogrodnicy zaapalewali o pomoc przy podlewaniu do wszystkich kolonistów

 

Dziękuję, Panowie. :-)

 

Fladrifie, fajnie, że zakończenie nie dobiło. W końcu organizatorzy chyba woleli teksty pozytywne…

Pewnie by zaczęli walczyć, ale władze nie podawały do publicznej wiadomości, ile procent brakuje.

Tak, miałam nadzieję, że procentowy akapicik od czasu do czasu przypomni, o co gramy.

I list też miał zagrać na emocjach. Z pewną taką nieśmiałością pisałam.

 

Bjkpsrz (uch, na Twoją planetę nie dotarł transport samogłosek? ;-) ), cieszę się, że portal nie rozczarował na powitanie.

A co do wiedzy… Tak między nami – nigdy nie byłam na Kuprze. Ale nie mów tego nikomu, może ludzie się nie zorientują. ;-)

Oj, faktycznie, jest literówka. Tak to bywa z poprawkami wprowadzanymi w ostatniej chwili. Dzięki, zaraz poprawię.

Babska logika rządzi!

Ale fajne opko! Z nerwem napisane. Osnute wokół kłopotów związanych z budowaniem nowego ekosystemu. 

Czyta się szybko, świat i problemy ciekawe. Po drodze rozwiązujemy zagadki i dowiadujemy się nowych rzeczy. Wizja szarańczy, kanarka i króliczych stad bardzo mi się spodobała. Gdybym potrafiła rysować zaraz byś wszystko miała kolorowo na białym tle. :-)

Groza i emocje były!

W biblio już jesteś, więc skarżyć nie będę. :-)

 

Okunoshima, japońska wyspa zwana Wyspa Królików (ma swoją mroczną historię).

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Tak między nami – nigdy nie byłam na Kuprze. Ale nie mów tego nikomu, może ludzie się nie zorientują. ;-)

Z całą pewnością się nie zorientują, bo aż nie chce się wierzyć. W każdym razie umowa stoi– nikt inny się nie dowie.

Dzięki, Asylum. :-)

Fajnie, że opko Ci się spodobało.

No, taki mi wpadł pomysł na tajemnicę – skąd mogła wziąć się szarańcza na dopiero kolonizowanej planecie? I oto jest.

Cieszę się, że – jak rzadko – udało się pograć emocjami.

Australia, taka wyjątkowo duża wyspa, też ma swoją króliczą historię. ;-)

Babska logika rządzi!

Bjkpsrz, trzymam Cię za słowo. ;-)

Babska logika rządzi!

Tak, plaga królików w Australii. ;-)

O:o, zapomniałam napisać, że na samym początku z związku z zagadką pojawienia się szarańczy  i w ogóle problemami w ekosystemie małam bardzo pozytywne skojarzenie z Lusitanią (Mówca Umarłych, Card). Ogromnie lubię ten cykl, jako jedne z nielicznych. Potem lekko podejrzenia się umocowały przez samiczość i zapachy. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

O, ciekawe skojarzenie… Uprawomocnione, rzekłabym – rój pszczół czy mrowisko to podobny model społeczny.

Ja wolę podcykl o Groszku. Starszy Ender jest taki cudownie doskonały, że aż się człowiekowi tęczą odbija.

Edytka: Hmmm. Właściwie Groszek też… W ogóle Card ma tendencję do tworzenia nieskończenie dobrych, czystych i niewinnych postaci dziecięcych i przeciwstawia ich podłym i zakłamanym dorosłym.

Babska logika rządzi!

Tak, to prawda, z tą idealizacją dziecięcości – młodych dorosłych! :-)

Książka o Groszku była przejmująca. Bardzo się zdziwiłam, gdy przeczytałam, bo był ciekawszą postacią niż Ender. :-) W “Mówcy umarłych” najbardziej zajmujące były Pequeninos i dzieciaki Novinhy oraz koncepcja aiua, no i samego mówcy umarłych. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Tak się złożyło, że zaczęłam od książki o Groszku. Potem książka o Enderza była na swój sposób wtórna. Może to dlatego wolę tego pierwszego.

No, ale ślub Endera z Novinhą wydał mi się strasznie dziwny. Jaki, nie aspirujący do świętości, facet by się na to zgodził?

Babska logika rządzi!

Podoba mi się styl kierowanie tekstu lekko w stronę stylu dokumentalnego. Nie do końca, ale jednak wyraźnie. I swoją drogą ile razy Finkla odchodzi od typowo finklowego pisania, tyle razy wychodzi coś bardzo (nadal pamiętam dark fantasy “Źle się stało” i nadal chciałbym więcej tamtego).

Tekst przemyślany i choć jest parę rzeczy dyskusyjnych, to jednak nie dominują one całości tekstu. Przykładowo kalorie z alkoholu – owszem, są, ale niech mnie ktoś poprawi, jeśli biologicznie miałoby to inaczej wyglądać, ale spożycie alkoholu jednak wzmaga apetyt. Lepszym argumentem byłoby kanalizowanie emocji.

Zdziwiło za to stawianie na ogórki przy ratowaniu bilansu wyżywienia. Bo one jakoś szczeólnie nie wybijają się pod względem kalorii (a i pod względem np. witamin porównywalna kalorycznie sałata chyba daje więcej. Ale nie wiem jak wyjdzie pod względem bilansu w dłuższej jednostce czasu, jeśli uwzględni się właśnie czas hodowli.

Swoją drogą ciekawostka odnośnie ziemniaków, choć to raczej rozwiązanie ekstremalne (a i artykuł pobieżny, czytałem jakiś czas temu szersze omówienie eksperymentu tego człowieka i było tam, że po kilku miesiącach dodał jeszcze coś do odżywiania, nie wspominając o tym, że jadł tego ilościowo sporo).

Zwierzęta wprowadzone logicznie – jako element dodatkowy, który na etapie rozwoju ekosystemu do pewnego momentu absolutnie nie dałby rady hurtowo, na etapie bardzo wczesnym tez rozważany jako wariant krytyczny. Za to ciekawie wskakuje tu nawiązanie historyczne do Australii, które dla jednego załoganta jest oczywiste, dla drugiego, niekojarzącego królików, nieznane.

Osobna rzecz, że to też ciekawy element – bo puszczenie tych królików samopas to mimo wszystko desperacja, jeśli nadal nie do końca są pewni poziomu stabilności ekosystemu, to potencjalnie kolonia za jakiś czas może mieć nowy problem. Tym niemniej nie za bardzo są tu w sytuacji możliwości wyboru. Jednak że biolog o tym nie wspomina?

Z uwag ogólnych:

 

"Xedar chyba od tygodnia nie widział lusterka"

Uwaga, stereotypy, ale jeśli mowa o mężczyźnie, to słowo "lusterko" zamiast "lustro" brzmi nieco dziwnie.

 

"ze szczególnym uwzględnieniem Xen i Xenonów"

Zastanawiam się czy od Xenny będzie Xen czy Xenn?

 

"nie planował uśmiercania nikogo, że prędzej oficjalnie pozwoliłby na kanibalizm"

pewnie chodzi o konczyny, ale trochę zaskakujące w obliczu tłumu czujących się zagrożonymi

 

A teraz wróćmy do samego tekstu.

Jak wspomniałem – podobał mi się styl. Podoba mi się również samo opowiadanie. W ogóle ciekawie połączyłaś problem bardzo w stylu oldschoolowego SF z dużo bardziej współczesnym pisaniem.

Za to końcówka wydaje się ścięta jak nożem. No i się zastanawiam. Bo z jednej strony to jest bardzo dobry moment na zakończenie historii (choć kontynuowac też by się ją dało). Ale z drugiej jakby czegoś brakowało. Może nawet pojedynczego zdania. Bywają zakończenia otwarte, bywają zakończenia urwane. To takie nie jest. Tu się kończy jakiś etap problemów, więc ok, ale właśnie coś na poziomie “może dodać zdanie”.

Zbiera się już trochę głosów nominacyjnych, podejrzewam, że za chwilę będzie pełna nominacja. Nie wiem jeszcze jak zagłosuję (ha, niepewność to u mnie jakaś odmiana po poprzednich miesiącach), ale też w żaden sposób nie dziwię się tym nominacjom. Tekst po pierwsze wyskakuje gdzieś poza schematy, może tylko formą “kart z historii”, ale jednak – to jest na pewno na plus. Ponadto na tle ostatnich miesięcy na pewno to coś nowego. No i jak wspomniałem na początku – tekst jest przemyślany. Podoba się, wciąga. Z chęcią kliknąłbym bibliotekę, ale już zabibliotekowane.

Swoją drogą kiedyś z bibliotece natknąłem się na taki starusieńki komiks “Ostatnia przystań”, jest w tym jakieś podobieństwo. Tam co prawda było więcej watków pobocznych, inny początek kolonii, sytuacja na skolonizowanej planecie inna i samo zagrożenie tez nie to samo. Ale podobna kon strukcja “kawałkami historii” i finał pozostawiający czytelnika bez odpowiedzi “co dalej”. Różnic w sumie więcej niż podobieństw. Ale wspominam o tym, bo niedawno na jednej z grup dotyczących fantastyki była wzmianka o tym komiksie. Aż jestem ciekaw, czy też czytałaś opis tej historii, a jeśli tak, to czy była elementem inspiracji :)

A ogólnie powtórze – wyglądam więcej eksperymentów Finkli.

Plus: jeśli gdzieś na liście Twoich opowiadań jest jakieś dark fantasy – poleć. Trochę potrwa, zanim zaglądnę, ale przeczytałbym. Skoro “Źle się stało” to część większego świata, to gdzie znaleźć inne jego fragmenty?

 

– Zakaz ślubów! Zrobiłeś to tylko po to, żebym nie mogła wyjść za Sagakiego!

Ech, to nastoletnie przekonanie, że świat kręci się dookoła ciebie, patrzy głównie na twoją fryzurę, zapamiętuje ubranie…

– Nie. Wydałem zakaz, żeby minimalizować liczbę poczęć.

Brak ślubu jakoś strasznie w prokreacji nie przeszkadza…

– Mam wieści! Nie chciałem z nimi czekać do rana, chyba bym pękł! Mogę wejść?

(https://sjp.pwn.pl/szukaj/chybabym.html – złośliwa cząstka “by” ¯\_(ツ)_/¯)

– Mam wyniki badań genomu szarańczy! Komputer przed chwilą zakończył analizy porównawcze.

– Wreszcie! Kiedy powstanie pestycyd działający na nią wybiórczo i skutecznie?

– Nie o tym mówię! Nie zgadniesz, skąd ta cholerna szarańcza się wzięła!

– No, nie zgadnę, gadaj wreszcie!

– To zmutowane pszczoły!

– Niemożliwe! Przecież w ogóle nie są podobne!

– Żadnych wątpliwości. Ponad dziewięćdziesiąt procent zgodności genetycznej! Jakiś rój albo i kilka musiał uciec. Zdziczały, na ówczesnych zaczątkach łąk rosło za mało kwiatów, musiały szukać innego pokarmu. Teraz wszystko jest jasne!

Na litość, Finklo, ogranicz liczbę wykrzykników w dialogach. Chwilami miałem wrażenie, że postaci wrzeszczą na siebie na zmianę niczym jakieś nabuzowane animki.

– Ty naprawdę nic nie rozumiesz… – Gość aż zamarł z wrażenia. – Ekosystem jest stabilniejszy niż przewidywano.

Od czego aż zamarł z wrażenia? Od tego, że interlokutor nie zrozumiał? Od tego, co miał zaraz powiedzieć? Podobne wtrącenia nie budują wiarygodności postaci.

Generalnie w Twoich dialogach zazwyczaj są dwie rzeczy: informacja potrzebna do posunięcia akcji naprzód i ładne, okrągłe zdanka. Ale właśnie zbyt okrągłe. Przemyślane na różne sposoby, ale nie na ten, żeby brzmiały wiarygodnie. Inaczej mówiąc, tym, czego mi w rozmowach Twoich postaci brakuje, jest pewien autentyzm.

 

Jeszcze jedna historyjka o kolonistach walczących z przeciwnościami losu na obcej planecie. Tajemnica świata ładnie pomyślana. Całkiem intrygująca. Poza tym opowiadanie sympatyczne; prawda, koloniści ponoszą ofiarę – ale nadal sympatyczne.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Zabrakło miodu :)

Heh i po tej powodzi pochwał to wyjdę na skrajnego malkontenta jeśli napiszę, że mnie nie porwało i ogólnie zabrakło paru elementów, bym uznał to opowiadanie za dobre. Tym bardziej to jest rozczarowujące, że zabrakło tak mało.

Ale zacznę od pozytywów:

rzeczywiście jestem wygłodniały sci-fi z prawdziwego zdarzenia, a ten utwór ma takie cechy, by można go uznać za solidne SF, mimo pewnych nielogiczności.

jako całość jest przemyślany, stanowi zamkniętą całość mimo otwartego zakończenia (otwarte zakończenia lubię)

ma bardzo przyjemny styl z pogranicza dokumentu / relacji / reportażu – na duży plus

Co do minusów – trochę jednak z tą biologią nie do końca.

Przykładowo – alkohol – w niczym by nie pomógł w ostatecznym rachunku kalorycznym, a wręcz przeciwnie – zaszkodziłby. Mimo, że alkohole mają dużo kalorii (w sensie ciepła spalania), to te kalorie są puste bo nie są one podane w przyswajalnej dla organizmu formie – cukrów, tłuszczy, ostatecznie białek – co więcej, szlak metaboliczny alkoholu jest kosztowny – energetycznie kosztowny, zużywa z organizmu wodę i kalorie (to dlatego mamy kaca – w uproszczeniu – umieramy z pragnienia) – więc daje efekt odwrotny od zamierzonego.

Podobnie ogórki nie są dobrym źródłem jeśli chodzi o kalorie.

Wypuszczenie królików do tego ekosystemu może spowodować jeszcze większe straty niż szarańcza.

Skoro to potomkinie zdziczałych pszczół to by wypadało, że tworzą wosk i miód.

Ewolucja – nawet u owadów – nie zachodzi aż tak szybko – kilkadziesiąt lat to ciut za mało, by zaszły aż takie zmiany.

To nie wirusy.

I tak dalej – nie chce mi się tego wszystkiego wymieniać.

 

Bardziej mi przeszkadzało co innego:

Bohaterowie wydali mi się straaaaasznie papierowi, opowiadanie było stosunkowo niedługie, a jedyną emocją jaką poczułem w czasie czytania była… nuda. Ja wiem, że to moje zboczenie, ale po prostu nie lubię gdy bohaterowie są tylko jakimiś etykietkami do zrobienia czegoś albo do powiedzenia jakichś kwestii. Żadna z tych postaci nawet na chwilę nie zajęła mojej uwagi. Jedyny moment, gdy mogła się pojawić jakaś emocja (rozstanie z żoną) – opisałaś niestety tak skrótowo i po macoszemu, że niestety nie było szansy, bym cokolwiek poczuł (kto wie, może to problem ze mną, brak empatii?)

Przypomina mi się takie stwierdzenie, które kiedyś czytałem o jakimś dziele SF – najbardziej żywymi i interesującymi postaciami są tu komputery ;-)

 

Ale, ale, ale… mimo, że taki ze mnie malkontent – to uważam, że opowiadanie było potrzebne – choć trochę się zmęczyłem i wynudziłem lekturą – podobała mi się konstrukcja całości – i naprawdę czułem cały czas, że tak niewiele brakuje, żeby to było naprawdę “coś” – brakowało tego co już wspomniałem – pełnokrwistych postaci, emocji, może jakiegoś konfliktu (sygnalizowałaś parę, ale na zasadzie pokazywania przez szybkę).

 

Pozdrawiam i powodzenia!

entropia nigdy nie maleje

Uzupełniając wcześniejszy komentarz – Jeroh i Jim mają rację, co przeważa w temacie wahania.

Ale i tak fajnie się czytało :-)

 

To opowiadania zbliża się do science-fiction, jakiego brakuje mi na portalu, ale samo w sobie nie jest czysto gatunkowe. Może przez to, że jest finklowe? A może dlatego, że na sporym obszarze przypomina bardziej przyspieszoną relację, opis wydarzeń i statystyk okraszone wtrąceniami z encyklopedii?

Ziemska kolonia przypomina tu bardziej pionierskie miasteczko np. w Australii. Mimo realnego zagrożenia, zbiorowych samobójstw i widma kanibalizmu, nadal wydaje się jakby nieco sielankowa i tej (wynikającej z sytuacji) grozy, poza jakby trochę wmawianym mi zamartwianiem się, odliczaniem i wyrywaniem włosów z głowy prezydenta, nie odczułem za bardzo. Dla przykładu – taką realną grozę podobnej sytuacji, w gęstym sosie s-f, czułem na przykład w świątecznym opowiadaniu Syfa.

Od pierszych scen miałem pewną wątpliwość dotyczącą “science” w opowiadaniu. Czy tak błyskawiczne ewolucje gatunków są możliwe? Gdybyś wprowadziła jakikolwiek czynnik przyspieszający takie zjawisko (na przykład wspominiała o jakimś podwyższonym promieniowaniu na planecie, albo miejscach napromieniowanych), chętniej bym uwierzył w Twoją historię. A tak, poza pytaniem o krótki okres tych ewolucyjnych przemian, pytam – a gdzie np. fazy przejściowe przemiany pszczół w szarańczę? Czy cały proces odbył się w ukryciu przed osadnikami? Wydaje mi się, że "dziki" rój pszczół (albo kilka) pozbawiony pożywienia po prostu prędzej by wyginął niż przeprowadził samoistnie taką przyspieszoną "mutację".

W komentarzu Jeroha zauważyłem, że zwraca on uwagę na kwestię, która i mi rzuciła sie w oczy – okrągłe zdania z nieco infodumpowym przekazem (rozumiem limit i potrzebę popychania akcji do przodu i zamknięcia zamyślonej historii w tym limicie) oraz nienaturalny nadmiar wykrzykników w dialogach. Ja dodam jeszcze, że zazgrzytały mi również pewne sformułowania czy wypowiedzi, po których miałem wrażenie, że bohaterowie wyprawy kolonizacyjnej zostali wysłani w kosmos wprost z jakieś prowincji z XX wieku czy nawet XIX wieku. Może to ta stylistyka pionierskiej osady wpłynęła podświadomie na Autorkę? Bo trudno uwierzyć w te zwroty (anachronizmy językowe?), które znajduję w dialogach/myślach bohaterów, a które przenikają czasem nawet do narracji, w stylu: "Ba, osobniki pozbawione…"; "Jeszcze by!"; "A jeśli nie ma nic słodkiego, to z musu rąbią trawy i liście, aż szumi".

Szczególnie zaś zabolało mnie zdanie: "Zamkniemy tę GUMISIOWĄ lukę w żywności nabiałem i mięsem!". WTF?

Jeśli więc Finkla nadal szuka powodów, dla których niemal każde jej opowiadanie traktowane jest jako na wpół humorystyczne, to jest właśnie taki przykład. Innym przykładem mogą być wkurzające zdrobnienia, spotykane niby w myślach bohatera, niby w narracji: "Poza tym, im wcześniej zacznie się ściśle racjonować żywność, tym później porcyjki się skończą.

Powolutku spływały dane."

Dlaczego nie np.: i tak już ograniczone/skromne porcje, dlaczego nie: powoli spływały?

 

Co jeszcze? Zestaw bohaterów jest dosyć sztampowy, a córka protagonisty z narzeczonym (wprowadzeni chyba tylko dla wyjaśnienia kwestii konieczności ograniczenia małżeństw i zastopowania prokreacji [jakby jedno wypływało z drugiego…]), przypomina familijną fantastykę (w rodzaju Ziemia 2 czy Terra Nova) i jest jakby typowym dla tych seriali ukłonem w stronę młodszej publiczności (nastolatków). 

Poza tym mamy dwóch bohaterów, którym towarzyszymy i którym zaglądamy do głowy/myśli i przez swój świadomy (pokolenie X) ale jednak nie całkiem trafiony pomysł doprowadziłaś do sytuacji, gdy Xedar z Xawerem mogą się zwyczajnie mylić czytelnikowi. Najgorszym punktem w fabule jest przejście ze sceny, w której jesteśmy z Xawerem, a potem przechodzimy w scenę, w której Xedar patrzy na Xawera. Naprawdę idzie się pogubić kto, co i kiedy:

 

"(Xawer) Osiem procent, jeśli wszystko pójdzie dobrze, może nawet siedem i pół.

 

 

(Xedar) – Chciałeś się ze mną widzieć? – Xedar wetknął głowę do gabinetu prezydenta.

Spotkali się raptem przed kilkoma dniami, ale biologowi nie umknęły zmiany w wyglądzie kolegi".

 

Oczywiście można też pomarudzić na pewne detale świata kolonistów albo na… zakończenie. Ocalenie, samoistne rozwiązanie dramatu, czyli happy end rodem z amerykańskich seriali, albo z Hobbita, tylko zamiast "Orły! Orły nadlatują!" Xawer z Xedarem mogliby zawołać: "Zmutowane kanarki! Zmutowane Kanarki, nadlatują!" –  znaczy jest nadzieja. Takie rozwiązania przypomina też optymistyczną i naiwną fantastykę Złotego wieku, ale tam zazwyczaj mieliśmy wiarę w rozum człowieka i naukę, a u Ciebie mamy kolejną mutację (tym razem bardzo szczęśliwą, bo przecież kanarki mogłbyby ewoluować w latające pożeracze ziemniaków i ogórków oraz zbóż jarych i oziminy). Ale takie zakończenie (nawet urwane) ma swój urok i tylko żal, że od strony "technicznej" cały tekst kończy się w zasadzie infodumpem włożonym w usta biologa Xedara.

 

Poniżej kilka moich wybranych wątpliwości:

 

– Nasza obecna najbardziej obiecująca ścieżka to obmyślenie jakiegoś skuteczniejszego sposobu łapania szarańczy na obiad niż bieganie po polu z siatkami na drągach.

 

 

– dlaczego ścieżka? Może opcja? Alternatywa? I dlaczego obecna nie obecnie? 

 

 

– A gdyby zwabiać je przynętą?

– Żal pożywienia na takie zabawy.

 

– to pożywienia brzmi sztucznie. Natrualniej by powiedział: Żal jedzenia.

 

 

Walka o każdy procent

 

– śródtytuł rodem z jakiegoś raportu czy kroniki filmowej… Na tle innych nieco dziwny.

 

 

I tak prawie wszyscy koloniści coś wiedzieli, a przynajmniej podejrzewali – w niemal każdej rodzinie ktoś pracował na polach, a plotki potrafiły przynieść jeszcze więcej szkód niż prawda.

 

– coś wiedzieli. Lepiej by brzmiało: czegoś się domyślali, bo coś tam o życiu i świecie wiedzieli na pewno…

 

Niech żyją psiankowate z ich bogatymi w różne trucizny liśćmi!

 

– klasyczny, humorystyczny w wymowie, wtręt Finkli. Może to myśli Xawer, może narrator, może Finkla puszcza oko do czytelnika, ale naprawdę takie to dowcipaskowate…

 

edit. Oczywiście s-f na portalu bardzo mnie cieszy, tym bardziej, że jest to fajne, klasyczne w temacie s-f.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Panowie, dziękuję, za przeczytanie i sążniste komentarze. Odpowiem po powrocie do domu, w robocie jednak nie wypada pisać elaboratów.

Babska logika rządzi!

Wołam Tarninę z prośbą o gifa z Finklą w mechu.

No to lecimy:

 

Wilku,

Fajnie, że podoba Ci się styl.

Natrzaskałam tyle tekstów, że sama nie wiem, jakie jest typowo finklowe pisanie, ani co możesz za nie uważać. ;-)

Kalorie z alkoholu. Powiadasz, że lepiej tego nie pić na głodniaka? Co masz na myśli z kanalizowaniem emocji?

Ogórki wylądowały z internetowej łapanki na najszybciej rosnące warzywa. OK, możliwe, że w przeliczeniu na dobokalorie nie są najkorzystniejszym rozwiązaniem. Ktoś się orientuje?

Oj, i ziemniaki im wiele pożytku nie przyniosą? Nawet w postaci frytek? Jak żyć, panie prezydencie, jak żyć? Ale że nie dostał szkorbutu i innych objawów braków?

Tak właściwie, to nie wrzucałam tu nawiązania do Australii, to już sam sobie dośpiewałeś. Xedar jest biologiem, wie jakie tam jeszcze gatunki czekają w anabiozerach na ożywienie. Wątpię, żeby słyszał/pamiętał o historii Australii. Po co biologowi historia planety, której nigdy nie widział na oczy? Ale może w ramach ciekawostki na studiach… W końcu jego nauczyciele pochodzili z Ziemi.

Raczej nie puściłby tych królików luzem – chów klatkowy, jeśli nie laboratoryjny. Musi zdawać sobie sprawę, że tak szybko mnożący się gatunek, bez żadnych drapieżników zeżarłby młody lasek razem z korzeniami. Luzem puściłby jeleniowate, z ludźmi w charakterze drapieżnika. Tak, nie ma o tym w tekście, ale nie wydawało mi się niezbędne.

Lustro/lusterko. OK, Ty wiesz lepiej, przy czym się golisz, zmienię. Myślałam, że facet nie potrzebuje lustra na pół ściany w łazience.

Zastanawiam się czy od Xenny będzie Xen czy Xenn?

Nie, mianownik brzmi Xena, liczba mnoga Xeny, dopełniacz Xen. IMO.

pewnie chodzi o konczyny, ale trochę zaskakujące w obliczu tłumu czujących się zagrożonymi

Myślałam raczej o spożywaniu świeżych trupów. Po co im kaleki w kolonii?

Końcówka. Hmmm. Wiedzą, że jakoś tam przeżyją, wielka radość, happy end. Po co to dalej ciągnąć? Czego miałoby dotyczyć to jedno zdanie?

OK, poczekam spokojnie, aż się zdecydujesz. W końcu nie mam innego wyjścia.

O komiksie w życiu nie słyszałam (a jeśli słyszałam, to nie pamiętam).

Plus: jeśli gdzieś na liście Twoich opowiadań jest jakieś dark fantasy – poleć. Trochę potrwa, zanim zaglądnę, ale przeczytałbym. Skoro “Źle się stało” to część większego świata, to gdzie znaleźć inne jego fragmenty?

A co rozumiesz pod pojęciem “dark fantasy”? Serio, nie wiem.

Z tego uniwersum napisałam jeszcze: Spisek przeciwko następcy, Cenę magiiJak Pierwsza Dwunastka stworzyła sobie sługi.

Ostatnie (pierwsze napisane) jest najsłabsze – to kawałek mitologii z tego świata. Nudniejsze od Silmarillionu.

Może dam radę odpisać bez Tarniny. ;-)

 

Yerohu,

 

Brak ślubu jakoś strasznie w prokreacji nie przeszkadza…

 

Może i nie, ale to młoda kolonia, mocno rolnicza, konserwatywna w poglądach. Nieochajtane dzieci mieszkają razem z rodzicami.

Chybabym zaraz poprawię.

Z wykrzyknikami marudzisz – właśnie w ten sposób starałam się oddać emocje. Podczas tej rozmowy jeden jest podekscytowany, a drugi zniecierpliwiony, zaskoczony i rozradowany. Tak, są nabuzowani. A niedługo potem narzekasz na okrągłe zdanka. No to tu nie są okrągłe – krótkie i może nie wykrzyczane, ale powiedziane dobitnie. Bardzo możliwe, że nie umiem w autentyzm. Albo umiem w swój, co reszta świata odbiera jako śmieszkowanie.

Od czego aż zamarł z wrażenia? Od tego, że interlokutor nie zrozumiał? Od tego, co miał zaraz powiedzieć? Podobne wtrącenia nie budują wiarygodności postaci.

Zamarł od tego, że prezydent go nie rozumie. Przedtem energia go nosiła od ściany do ściany, a teraz stanął, jakby walnął w mur.

Dobrze, że przynajmniej sympatycznie wyszło. I trochę tajemniczo/intrygująco.

 

OK, ciąg dalszy nastąpi.

Babska logika rządzi!

Kalorie z alkoholu. Powiadasz, że lepiej tego nie pić na głodniaka?

Lepiej nie lepiej. Po prostu efekt wyjdzie na minus :)

Co masz na myśli z kanalizowaniem emocji?

Wydanie alkoholu to stara taktyka w wielu kryzysowych sytuacjach. Jednorazowe poimprezowanie pozwala na moment przekierować nastroje.

Oj, i ziemniaki im wiele pożytku nie przyniosą?

A tego nie napisałem. Przyniosą – przecież nawet zalinkowałem ciekawostkę jak efektywnie mogą zadziałać. A i niejednej społeczności w czasach kryzysu pomagały.

Myślałam raczej o spożywaniu świeżych trupów.

… co w obliczu zdenerwowanego tłumu jest o krok od podejrzeń, ze eutanazja była zaplanowana i pytań kto następny.

A co rozumiesz pod pojęciem “dark fantasy”? Serio, nie wiem.

Mroczne ;-)

 

właśnie w ten sposób starałam się oddać emocje

Domyśliłem się. Przeszarżowałaś IMO mocno. Usuniesz połowę wykrzykników i nadal będzie emocjonalnie.

Est modus in rebus…

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Jimie,

OK, krytyczne głosy też przyjmujemy. :-) Trudno, miodek będzie innym razem.

Czyli głód SF jest powszechny. Ciekawe, czemu tak się dzieje. Czyżby jednak łatwiej było napisać fantasy?

Miło mi, że jednak dostrzegasz jakieś pozytywy.

Alkohol. Czy chcesz powiedzieć, że można na imprezie wypić parę drinków i schudnąć od nich? I mówisz to teraz, w czasie lockdownu?! ;-) OK, nie wiedziałam. Myślałam, że C2H5OH jakoś tam, z użyciem paru enzymów, ale jednak zostaje spalone do CO2 i H2O. Teraz już chyba nie wypada zmieniać, więc na razie zostanie. Czy zacier to kalorie zmarnowane jak woda w piach, czy da się coś z tego odzyskać? Czytaj: co powinny zrobić władze głodującej kolonii po znalezieniu destylatora?

Ogórki – już wspominałam – znalazły się na liście ze względu na tempo rośnięcia. To pewnie idzie ze sobą w parze – konkretne owoce/bulwy wymagają czasu, a wodniste rosną szybko…

Xedar nie zamierza wypuszczać królików na wolność. Fakt, nie wspominam o tym, ale sądzę, że to już trochę nie na temat. I dokładne plany, jak będzie wyglądała hodowla, nie pasują mi do hurra-radosnej sceny i pomysłów wpadających na świeżo.

Skoro to potomkinie zdziczałych pszczół to by wypadało, że tworzą wosk i miód.

No i? Tak, gdzieś tam (pewnie w skałach, bo o duże drzewo z dziuplą ciężko) mają gdzieś swoje gniazda. OK, koloniści mogliby ich szukać, ale nie wiem, czy to by było opłacalne. Chyba żeby śledzić z drona, dokąd wraca szarańcza po zeżarciu zboża. W sumie można…

Ewolucja – nawet u owadów – nie zachodzi aż tak szybko – kilkadziesiąt lat to ciut za mało, by zaszły aż takie zmiany.

To nie wirusy.

Robotnica żyje latem nieco ponad miesiąc. Czyli królowa musi składać te jaja bez przerwy. Nie wiem, jak często trafiają się królowe, ale niektóre pszczoły mogą mieć kilka pokoleń rocznie.

I podeprę się Dawkinsem. Czytałam niedawno w jego książce, że presję warunków widać z sezonu na sezon. To było na przykładzie bodajże zięb Darwina. Jeśli dobrze pamiętam, to czasem dobór naturalny sprzyja mniejszym okazom, czasem większym. Wahania średniej wielkości chyba sięgają kilku milimetrów. A tu mowa o jednym pokoleniu. Przez kilkaset to już można zaszaleć.

Aha, jeszcze w dzieciństwie czytałam o jakichś motylkach, które lubią siadać na brzozach i są białe. Pod wpływem rewolucji przemysłowej brzozy pociemniały (od syfu, nie genetycznie) i motylki też (a tu już geny). Czyli będę się upierać, że można – na Kuprze była stała presja; owady, które lepiej trawiły nieortodoksyjne części roślin, miały się o wiele lepiej.

Bohaterowie papierowi. No, tu już trudniej mi się bronić. Pewnie muszę przyznać Ci rację.

Brak konfliktów. Tu też muszę się zgodzić. Oni wszyscy grają do jednej bramki. Próbowałam ożywić sytuację sercowymi problemami Zary.

 

Marasie,

A jakie czynniki decydują o czystości gatunkowej? Na hard SF jestem za cienka w uszach i do tego nie aspiruję, ale może da się coś ulepszyć…

Że szybka relacja, to możesz mieć rację.

Sielanka. Hmmm. Tu też możesz mieć rację. Chyba nie umiem w syficzny świat. Gdzie mi tam Syf.-a.

Co do tempa ewolucji: patrz odpowiedź do Jima, wyżej w tym samym komentarzu.

Promieniowanie przyspieszające ewolucję. No, to raczej wydaje mi się rodem z Hollywood. Tak, promieniowanie sprzyja zmianom podczas kopiowania DNA, ale większość z nich jest letalna albo z innego powodu nie zostanie przekazania potomstwu (choćby dlatego, że mutacja musi zajść w gametach). Co innego stała presja w jakąś stronę. Jeśli chcesz wyhodować jamnika, to nie karmisz psiny uranem, tylko krzyżujesz niskie i długie okazy. Nie wiem, jak długo trwało wyhodowanie takich ras jak ratlerek czy pudel, ale nie sądzę, że więcej niż kilkadziesiąt lat.

pytam – a gdzie np. fazy przejściowe przemiany pszczół w szarańczę? Czy cały proces odbył się w ukryciu przed osadnikami? Wydaje mi się, że "dziki" rój pszczół (albo kilka) pozbawiony pożywienia po prostu prędzej by wyginął niż przeprowadził samoistnie taką przyspieszoną "mutację".

Tak, dopóki nie było wyraźnych strat w uprawach, osadnicy nie zauważyli, że coś się dzieje z pszczołami. Tak, rój mógł wyginąć, ale nie musiał. W końcu na łąkach rosły jakieś kwiaty, może początkowo dziczejące pszczoły wkradały się do szklarni i zapylały warzywa i owoce razem z pszczółkami z ula. Ale kwiatów było za mało (albo bez naturalnych wrogów owady mnożyły się na potęgę) i w końcu pojawiły się pszczoły, które nadal lubiły nektar i cukier, ale potrafiły zeżreć również liście traw.

Tobie też przeszkadzały wykrzykniki? No dobrze, zobaczę, co da się wywalić. Ba też usunę.

Szczególnie zaś zabolało mnie zdanie: "Zamkniemy tę GUMISIOWĄ lukę w żywności nabiałem i mięsem!". WTF?

Gumisiowa luka to mrugnięcie do organizatorów. Miałam ochotę wstawić tam “pieprzoną”, ale się bałam, że będą marudzić na wulgaryzmy.

Zdrobnienia. A co, prawdziwy samiec alfa nigdy ich nie używa? Poważnie pytam, dlaczego nie można napisać “porcyjka” zamiast “mała porcja”.

Co jeszcze? Zestaw bohaterów jest dosyć sztampowy, a córka protagonisty z narzeczonym (wprowadzeni chyba tylko dla wyjaśnienia kwestii konieczności ograniczenia małżeństw i zastopowania prokreacji [jakby jedno wypływało z drugiego…]), przypomina familijną fantastykę (w rodzaju Ziemia 2 czy Terra Nova) i jest jakby typowym dla tych seriali ukłonem w stronę młodszej publiczności (nastolatków). 

A nie. Pomysł ze ślubami pojawił się później niż ta dwójka. To finklowa próba wprowadzenia obyczajówki do fantastyki. A że sama wszystkie romanse postrzegam jako sztampowe, to chyba inaczej nie mogło wyjść. Seriali nie znam.

Poza tym mamy dwóch bohaterów, którym towarzyszymy i którym zaglądamy do głowy/myśli i przez swój świadomy (pokolenie X) ale jednak nie całkiem trafiony pomysł doprowadziłaś do sytuacji, gdy Xedar z Xawerem mogą się zwyczajnie mylić czytelnikowi.

Hmmm. Przyznam się, że w mojej głowie mieli etykietki “Czedar” i “Ksawery”. ;-) I mnie się pokolenie X podoba.

Najgorszym punktem w fabule jest przejście ze sceny, w której jesteśmy z Xawerem, a potem przechodzimy w scenę, w której Xedar patrzy na Xawera. Naprawdę idzie się pogubić kto, co i kiedy:

OK, spróbuję to jakoś rozjaśnić.

Hobbitowe zakończenie. Coś w tym jest. Znaczy, głownie w tym, że sama bardziej wierzę w potęgę natury niż w rozum człowieka. I choćby stawał na uszach, to nie doskoczy i nie przewidzi wszystkich konsekwencji i pomysłów natury.

Natura stworzyła problem i sama go rozwiązała. Człowiek tylko był pod ręką i patrzył. Kanarki mogłyby ewoluować w pożeraczy ziemniaków, ale to by wymagało większych zmian w budowie niż polowanie na owady (pamiętajmy o ziębach Darwina – jak się ładnie dostosowały o dostępnego na danej wyspie pożywienia), nawet takie z atrofującym żądłem. Potrzebowałyby na przykład potężnych łap do wykopywania pyrków. No i nie wiem, czy surowe kartofle by im nie zaszkodziły.

– dlaczego ścieżka? Może opcja? Alternatywa? I dlaczego obecna nie obecnie? 

Bo pomyślałam o ścieżce, a nie o pozostałych opcjach. I dlatego, że ścieżka oznacza drogę (i koloniści tą drogą szli, wciąż szukając innych rozwiązań), a opcja to dla mnie raczej gotowy pakiet – wybierasz A, B albo C. Alternatywa to w ogóle sam wybór – rybka albo akwarium. A co za różnica między obecną a obecnie?

– to pożywienia brzmi sztucznie. Natrualniej by powiedział: Żal jedzenia.

Hmmm. Możliwe, ale dla mnie pożywienie to szersze pojęcie niż jedzenie. Jedzenie jest na talerzu (np. kanapka z serem), a pożywienie to jedzenie + potencjalne jedzenie (np. cukier). Szarańczę lepiej wabić cukrem niż kanapkami.

– śródtytuł rodem z jakiegoś raportu czy kroniki filmowej… Na tle innych nieco dziwny.

Możliwe, ale nie miałam lepszego pomysłu.

– coś wiedzieli. Lepiej by brzmiało: czegoś się domyślali, bo coś tam o życiu i świecie wiedzieli na pewno…

A tu masz rację.

– klasyczny, humorystyczny w wymowie, wtręt Finkli. Może to myśli Xawer, może narrator, może Finkla puszcza oko do czytelnika, ale naprawdę takie to dowcipaskowate…

Tu też masz rację, przynajmniej w tej części, że to finklowe. Ja bym w takiej sytuacji użyła dokładnie takich słów. Ewentualnie poszła w wariant łaciński: “Vivant psiankowate!”.

edit. Oczywiście s-f na portalu bardzo mnie cieszy, tym bardziej, że jest to fajne, klasyczne w temacie s-f.

Ufff! Nosorożec nie stratował mnie do imentu. ;-)

Babska logika rządzi!

Wilku,

Lepiej nie lepiej. Po prostu efekt wyjdzie na minus :)

No, to jednak nie powinni pić, jeśli saldo kaloryczne ujemne.

Wydanie alkoholu to stara taktyka w wielu kryzysowych sytuacjach. Jednorazowe poimprezowanie pozwala na moment przekierować nastroje.

Myślałam, że to się robi na przykład przed walką.

A tego nie napisałem. Przyniosą – przecież nawet zalinkowałem ciekawostkę jak efektywnie mogą zadziałać. A i niejednej społeczności w czasach kryzysu pomagały.

Ale od jedzenia samych pyrów ludzie chudną… ;-)

… co w obliczu zdenerwowanego tłumu jest o krok od podejrzeń, ze eutanazja była zaplanowana i pytań kto następny.

Tak źle, i tak niedobrze. W Stalingradzie i podobnych sytuacjach chyba dochodziło do aktów kanibalizmu, tylko że nie był sankcjonowany.

Mroczne ;-)

Toś pomógł! Moje horrory to pewnie próba pójścia w mrok, ale niekoniecznie udana.

 

Jerohu, no dobrze, trochę usunę. Dla mnie dialog: “Co tam słychać?” “A, skończyłem te badania, o które się dopominasz od miesięcy.” “O, to wspaniale. Podzielisz się wynikami?” dopiero byłby drętwy.

Babska logika rządzi!

To robi się jeszcze bardziej niewiarygodne. Podajesz przykłady szybkiego przystosowania się (np. zmiany barwy) pod wpływem presji środowiska… A przecież opowiadasz o całkiem zmienionych owadach, które wygladają dziwacznie, inaczej (nawet biolog nie domyśla się ich pszczelego pochodzenia!), żywią się inaczej i zachowują się inaczej niż pszczoły. Mało tego. Zmyliło mnie pewne zdanie: "A gdyby jakimś cudem przemycona szarańcza przeżyła podróż, to ujawniłaby się o wiele wcześniej. Żaden owad nie wytrzymałby w utajeniu niemal siedemdziesięciu lat!". Jak teraz rozumiem, chodziło w tym zdaniu o podróż kosmiczną, a nie o pobyt na planecie. Założyłem wobec mojego mylnego odbioru, że te 70 lat to czas istnienia kolonii. Tymczasem wiele sygnałów wskazywało na znacznie krótszy okres tego istnienia (wciąż zamrożone gatunki, początki kolonii, wciąż żyjący ludzie z Ziemi) co jeszcze bardziej podważa moją wiarę w tak szybką ewolucję. O mutacji spowodowanej promienowaniem pisałem jako przykładowym czynniku, kupiłbym cokolwiek sensownego w roli wpływu środowiska planety na przyspieszoną ewolucję.

Pomysł z pokoleniem X jest całkiem spoko. Nazwałem go nie całkiem udanym ponieważ zastosowałaś go do stworzenia dwóch, bardzo podobnych imion. Gdyby to był np. Xawery i Xeronian czy cuś, byłoby lepiej dla czytelnika.

Ścieżka wydaje mi się dziwnym określeniem na to, co chciał przekazać bohater w rozmowie. Jeśli już to kupiłbym prędzej "drogę".

Facet z przyszłości, członek zagrożonej kolonii na obcej planecie, mówiący "gumisiowe" rozwala mi kompletnie immersję.

Zdrobnienia w narracji brzmią niepoważnie po prostu. Albo narrator jest przezroczysty, poważny i obiektywny, albo dowcipny i gada jak ciocia do 2-letniego siostrzeńca i rzuca dowcipasami. Tematyka poważna, gatunek poważny i jakieś porcyjki, gumisie, niech żyją psiankowate i powolutku?

Obyczajówki w science-fiction? Brrrr.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Marasie,

Porównaj ratlerka i bernardyna. Zgadłbyś, że to jeden gatunek? Ile trzeba pokoleń, żeby wyhodować taką rasę? A ssaków jest stosunkowo niewiele, owadów od cholery, nie sposób znać wszystkich.

Wyglądają dziwacznie, bo zmienił im się aparat gębowy, zmniejszyły włoski, zmniejszyły oczy, urosły trzecie pary odnóży, atrofowały żądła, zmniejszyła “talia”… Konwergencja (to wtedy, kiedy słabo spokrewnione gatunki wyglądają podobnie – delfiny i ryby podobnej wielkości, krety i australijskie zwierzątka zajmujące tę samą niszę (torbacze, jak mi się zdaje)). To, IMO, nie są zmiany wymagające gruntownej przebudowy genomu. Po czym biolog mógł poznać, że to potomstwo pszczół?

70 lat. Dobrze zrozumiałeś za pierwszym razem – tyle ma kolonia. Xawer ma sześćdziesiąt z hakiem, jego najmłodsze (z kilkorga) dziecko 19.

(wciąż zamrożone gatunki, początki kolonii, wciąż żyjący ludzie z Ziemi)

Gdyby wpuścić jeleniowate do młodnika, to wyżarłyby drzewka. A dąbrowa na Kuprze ciągle jest młodociana – dęby zaczynają owocować chyba w wieku 50-60 lat. Bez ssaków wilki padłyby z głodu. Więc jeszcze nie odmrozili wszystkich zwierząt.

Jeśli w momencie lądowania mieli około 20 lat, to na początku opowiadania mieli niecałe 90. Ludziom zdarza się dożyć do takiego wieku.

OK. Pewnie należało bardziej zróżnicować imiona głównych postaci. Ale nie będę teraz tego zmieniać.

Gumisiowe to żarcik. Dla wtajemniczonych, którzy śledzili dyskusję w wątku konkursowych. Nie pomyślałam, że może zaszkodzić na immersję…

No, nie przepadam za obyczajówkami. Ale bez tego miałabym gołe infodumpy.

Babska logika rządzi!

Fajne opko, napisane bardzo po Finklowemu, z biglem narracyjnym, fajnie się czyta. Bohaterowie sensowni, choć ich rysujesz tylko pojedynczymi kreskami, bardziej skupiając się na “reportażu” z planety. Mało komu taka relacyjna, pozbawiona opisów, pozbawiona psychologii opowieść wychodzi – Tobie się udaje.

 

Miałam tylko kilka drobnych zawieszeń.

Na wymiennym szarańczak i szarańcza, bo imho to nie to samo, a oni tam sami mózgowcy ;)

Na kwestii ślubów: nijak nie widzę, jak taki zakaz ma powstrzymać prokreację :P Po prawdzie nawet myślałam, że przewrotnie pójdziesz w to, że sobie Zara z narzeczonym ciążę wyprodukują.

Na aż tak szybkiej ewolucji – ale to dopiero refleksja po przeczytaniu tekstu, bo w trakcie lektury człowiek daje się nieść opowieści.

 

Wilku – w kwestii ziemniaków, są dane z tzw. “nędzy galicyjskiej”, pod koniec XIX w., kiedy ludzie żywili się właśnie prawie samymi ziemniakami: byli chudzi, a dziewczęta nawet miały opóźnione dojrzewanie przez głód i biedę. Niemniej jako uzupełnienie nawet skromnej, ale zawierającej białko diety ziemniaki sprawdzają się idealnie, co ludzkość w Europie odkryła w XVIII w. Są o tym piękne anegdoty, ale nie chcę Finkli offtopu produkować.

http://altronapoleone.home.blog

W Irlandii też był etap historyczny, w którym ziemniaki ratowały sytuację.

Dziękuję, Drakaino. :-)

Ech, chciałabym umieć w bohaterów pełnych psychologii. Nie umiem, muszę kombinować inaczej. A że wychodzi? Lata treningu…

Różnice między szarańczą a szarańczakami. Dla mnie szarańcza to ta plaga, co wpierdziela moje ziarno, a szarańczaki to grupa owadów w systematyce. I oba tu pasują. A jak Ty to widzisz?

Śluby. Hmmm, może w wolnej chwili dopiszę jakieś zdanko czy dwa, żeby uzasadnić związek z ciążami.

Dawaj te anegdoty i nie przejmuj się offtopem. :-)

 

Wilku, i wielka kicha, kiedy pyry nie dały rady.

Babska logika rządzi!

Owady to straszne istotki, ale i tak wolę czytać o szarańczach niż o karaluchach!. Z niecierpliwością czekałam, aż wyjdzie na jaw, co to właściwie za insekty i skąd się wzięły. I wtedy wreszcie będzie można się ich pozbyć. 

Przyjemnie się też czytało o powstawaniu i organizacji kolonii. Lubię opowieści o młodych, rozwijających się cywilizacjach.

Sagaki mi się co chwilę czytał jako Sakagi, ale to chyba po prostu za dużo japońskiego na co dzień. A z kolei imiona na “X” jakoś skojarzyły mi się z “Xanthem”. 

Dziękuję, Adanbareth. :-)

To prawda, że owady mogą być straszne. I mnóstwo ich, to nie tylko śliczne motylki.

No, jak już wiedzą, że to kiedyś były pszczoły, to teraz powinno pójść łatwiej. Przynajmniej z ograniczeniem, niekoniecznie z całkowitym wytępieniem.

A czytaj sobie, jak Ci wygodnie. Nie znam Xantha, nawet nie wiem, czy to pozytywne skojarzenie.

Babska logika rządzi!

Podjęłaś się trudnego zadania. Opisujesz zagrożony świat nie oczami zwykłych mieszkańców, ale osób związanych z władzą. Wprowadzasz wiele informacji naukowych, dotyczących nowej rzeczywistości. Podejmujesz wątki polityczne i społeczne, które trudno przedstawić w sposób atrakcyjny dla czytelnika.

To nie miało prawa się udać. A jednak się udało. Wyszedł ciekawy, trzymający w napięciu tekst. Nie jestem biologiem, ale cała otoczka dotycząca zwierząt i roślin dla laika brzmi wiarygodnie. Zgaduję, że zebranie informacji do opowiadania wymagało sporo pracy.

Lubię wątki polityczne, u Ciebie zostały gładko wplecione w akcję, szczególnie list siedemnastu. Początkowo opowiadanie faktycznie wydaje się horrorem, jednak zakończenie odczytałam jako optymistyczne.

Podobał mi się początek opowiadania – zainteresowanie czytelnika od pierwszej linijki i przekazanie informacji o planecie bez infodumpów. Z własnego doświadczenia wiem, jakie to trudne przy kreowaniu nowego świata. Technicznie tekst na bardzo wysokim poziomie. Zamierzam go zgłosić do wątku piórkowego.

Dzięki, Ando. :-)

Całe szczęście, że nie miałam pojęcia o niemożności powodzenia. Gdybym wiedziała, to pewnie bym nie pisała, a tu opinie na ogół pozytywne.

Wydaje mi się, że władza – jeśli jest dobra, uczciwa, zależy jej itd. – ma najbardziej przerąbane w całym społeczeństwie. Od cholery odpowiedzialności, a zawsze znajdą się malkontenci i na ogół oni są głośniejsi niż ci zadowoleni. A do tego sumienie wiecznie podpowiada, że coś tam można było zrobić lepiej.

Research. Właściwie nie trwał długo. Albo prawie całe życie – zależy, jak na to spojrzeć. Ja dużo czytam książek popularnonaukowych, także z dziedziny biologii, więc coś tam o genetyce i pszczołach już wiedziałam. Musiałam uzupełniać tylko szczegóły – o szarańczy, genomie pszczelim, systematyce jednego i drugiego…

No, wydawało mi się, że organizatorzy chcieli raczej optymistyczne teksty, a i sama lubię happy endy, więc jakoś swoich kolonistów musiałam ratować.

Babska logika rządzi!

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Powitać Pierzastego Jurora. :-)

Babska logika rządzi!

Cześć, Finklo,

ogromnie mi się podobało, choć ja z tych nienaukowych. To znaczy męczą mnie naukowe terminy, suche wyjaśnienia z dziedziny, w której kompletnie nie siedzę. Dlatego sam początek nie zachęcił, ale cieszę się, że zostałam ;) A zostałam dlatego że tę naukę podałaś w sposób lekki. Dobry pomysł z tym znajdywaniem rozwiązań na problem głodu i podawaniem jaki procent ludzi umrze z głodu.

Ujęła mnie historia – dosyć ponura, ale z każdym “rozdziałem” coraz bardziej optymistyczna i ostateczny happy end. Fajno :) Nie ma tu zbędnych elementów.

 

 

Chociaż Xawer czasami przyłapywał się na myślach, że gdyby wybuchły zamieszki, w wyniku których ludzie straciliby życie, zniknęłyby gęby do wyżywienia. Nienawidził sam siebie za te pomysły, ale nie potrafił pozbyć się ich z głowy.

Lubię ten fragment, bo choć uważam się za osobę raczej dobrą, a już na pewno wrażliwą, wiem, że i mnie nawiedziłyby takie myśli jako przywódca. Całe opowiadanie świetnie obrazuje, że liderzy mają najgorzej.

 

 

Powodzenia w konkursie!

Nie wysyłaj krasnoluda do roboty dla elfa!

Dziękuję, Lano. :-)

Fajnie, że Ci się spodobało.

Jak się naukę dobrze poda, to robi się całkiem strawna. Nie sztuka napisać tekst tak przesycony żargonem, że nawet autor nie wszystko kuma. Sztuka wytłumaczyć jego treść dziesięciolatkowi.

No, gdyby Xawer nie miał żadnych wad, to musiałabym zrobić z niego świętego, może nawet męczennika. A nie o to chodziło.

Babska logika rządzi!

Joł, Finkla ;)

Przybyłem tutaj z bardzo wysokimi oczekiwaniami, co pewnie wpłynęło na odbiór tekstu :P

Dodatkowo muszę zaznaczyć, że bardzo chciałbym uniknąć polskiej filozofii opisanej słowami “nie znam się, to się wypowiem”, toteż nie będę wchodzić w dyskusje na temat ewolucji czy kalorii z alkoholu. Mam niewystarczającą wiedzę. 

Przypadł mi do gustu pomysł. Trudności, z jakimi mierzą się pierwsi koloniści to bardzo dobry motyw opowiadania. Podoba mi się, w jaki sposób prezydent analitycznie, nawet trochę cynicznie, rozważa różne sposoby rozwiązania problemu z brakiem pożywienia. Bardzo gustuję w takiej tematyce i nawet próbowałem poruszyć podobną kwestię w jednym ze swoich tekstów, ale Tobie zdecydowanie poszło lepiej ;P Fajnie, że rytm opowiadania wyznaczają procenty populacji zagrożonej śmiercią głodową. 

Bardzo doceniam research, jaki musiałaś przeprowadzić przed stworzeniem opowiadania.

Bohaterowie natomiast nie wydali mi się bohaterami z krwi i kości, nad czym ubolewam. Opowiadanie aż prosi się o to, żeby opisać ich niepewność, strach, beznadzieję, podczas gdy nawet scena pożegnania z małżonką była wyzuta z emocji. W rezultacie miałem poczucie, jakbym oglądał umiarkowanie interesujący dokument na TVN24. Dodatkowo zatrzymałem się na fragmencie opisującym relację prezydenta z córką i młodzieńczą dramę – dumam, czy takowa mogłaby wystąpić we wspólnocie przeżywającą tego rodzaju problemy. 

Czytało się naprawdę bardzo przyjemnie i lekturę zaliczam do interesujących, ale zostałem też z pewnym niedosytem. Można było więcej, wtedy opowiadanie wymiatałoby ludzi z butów :P

Pozdro,

Amon

 

Dziękuję, o boski Amonie. ;-)

Ach, te wysokie oczekiwania.

Powiadasz, że prezydent podchodzi do problemu analitycznie. Hmmm, a jakie są inne sposoby? Pewnie mógłby się modlić, ale wtedy chyba nie byłby prezydentem, tylko kapłanem. Nie da się ukryć, że moi bohaterowie rozwiązują problemy tak, jak ja bym to robiła na ich miejscu. Czyli są skazani na myślenie, biedactwa.

Z researchem nie było aż tak wyczerpująco – sporo rzeczy wiedziałam już wcześniej, teraz tylko uzupełniałam szczegóły.

Emocje bohaterów. No, nigdy nie byłam w to dobra. W tym tekście i tak wyszło wyjątkowo emocjonalnie. Większość moich opowiadań to emocjonalne pustynie z wielkim dystansem i ogniskami humoru. Ale może kiedyś nauczę się to kontrolować…

 

Babska logika rządzi!

Chyba jeszcze nie zaglądałem do Twoich opowiadań, a przynajmniej ich nie komentowałem – najwyższy czas zrozumieć, na czym polega ta magia strącająca lawiny komentarzy.

Rzadko widuję takie teksty: sprawnie napisane, w miarę klasyczne science-fiction (cech horroru, sugerowanych przez kogoś powyżej, całkiem nie widzę), umożliwiasz dobre, głębokie zanurzenie w opisywanym świecie, chce się poznać ciąg dalszy. Co do psychologii bohaterów – sam mam z tym poważne kłopoty, więc może lepiej nie będę się wypowiadał. Błędy językowe nie rzucają się w oczy.

Omówienie wszystkich aspektów funkcjonowania kolonii planetarnej – nowego świata z jego biologią, gospodarką, strukturą społeczną – wymaga niesamowicie szerokiej wiedzy w różnych dziedzinach, trzeba być praktycznie polihistorem, więc nie musisz sobie czynić wyrzutów, że ten i ów przyssie się do różnych szczegółów. Co sobie będę żałował, też się przyssę.

Nawet uznałby, że to świetna partia, gdyby Zara i Sagaki nie byli spokrewnieni. W siódmym stopniu, więc dość odlegle, ale jednak. Ktoś nie dopilnował pokrewieństwa załogantów i matka Xawera była młodszą siostrą pradziadka Sagakiego.

Zara w żaden sposób nie dała sobie wytłumaczyć, że istnieją ważniejsze rzeczy niż urocze loki wybranka. Kolonia i bez chorób genetycznych miała problem z wyżywieniem wszystkich mieszkańców. Prezydent nawet nie chciał myśleć, co będzie się działo, jeżeli na Kuprze urodzi się ktoś z fenyloketonurią czy inną chorobą metaboliczną.

W parze rodzeństwa rodzi się więcej dzieci zdrowych niż chorych. W przypadku kuzynostwa zagrożenie zaczyna już wtapiać się w tło statystyczne, jest porównywalne z parą niespokrewnionych czterdziestolatków. Unikanie skojarzeń pomiędzy krewnymi siódmego stopnia to o wiele zbyt daleko posunięta ostrożność.

Aby to unaocznić, weźmy przykład mukowiscydozy. W populacji europejskiej jedna na dwadzieścia pięć osób ma przenoszący tę chorobę gen recesywny (ciekawe, czy przy kompletowaniu załogi kolonistów wykonano przesiewowe testy genetyczne i wykluczono takich chętnych). Oznacza to, że dla losowej pary osób prawdopodobieństwo obustronnego nosicielstwa to 1/625, czyli 0,16%. W przypadku Zary i Sagakiego musimy do tego doliczyć ryzyko związane z posiadaniem wspólnej pary przodków (pradziadków dziewczyny, prapradziadków chłopaka), z których jedno było nosicielem z prawdopodobieństwem 1/12,5 (dopuszczam się tutaj drobnych uproszczeń matematycznych, prawie bez wpływu na końcowy wynik). Jaka jest możliwość, że zarówno Zara, jak i Sagaki będą nosicielami z powodu tego pokrewieństwa? Wadliwy gen ma połowę szans na zgubienie się w każdym z siedmiu pokoleń, więc 1/12,5 trzeba przemnożyć przez 1/2^7, co daje 1/1600, czyli około 0,06%. Ryzyko pojawienia się mukowiscydozy (i to dopiero w przeliczeniu na czworo pociech) rośnie więc mniej więcej z 0,16% do 0,22%. Jeżeli wcześniej nie uznano za stosowne zbić go niemal do zera poprzez testy genetyczne chętnych na kolonizatorów, tym bardziej nie ma teraz sensu walczyć o te ułamki. Dla każdej innej choroby genetycznej rachunki będą w miarę podobne. Poważnie, niech się żenią na zdrowie.

Na inne szczegóły też zwróciłem uwagę, ale nie chciałbym już tak się rozpisywać. Gest najstarszych członków populacji wydał mi się przejawem kabotynizmu, z raczej ujemnym wpływem na przetrwanie ogółu, może wręcz obliczonym na grę na uczuciach czytelnika. Pomijając podejrzanie szybką ewolucję pszczołoszarańczy, wnioskowanie łączące ją z możliwością wprowadzenia królików w ekosystem jest – odnoszę wrażenie – nazbyt płytkie, jeżeli nie karkołomne. Poza tym… czy te króliki wcinające trawę mają załatać 7,5% luki żywnościowej? Jeżeli przyjmiemy, że utrata energii przy przetwarzaniu jej przez królika to 87,5% (a to i tak wyjątkowo optymistyczny szacunek), w tym celu trawa musiałaby produkować 1/3 dostępnej energii w ekosystemie, co brzmi całkiem nieprawdopodobnie. Radość ze zdziczałych kanarków też przedwczesna, populacja drapieżnika nie skosi populacji ofiary, tylko będzie za nią niejako kuśtykać (równania Lotki-Volterry).

 

Starczy. Podkreślę jedną rzecz: nie chciałbym, aby moje wynurzenia biomatematyczne przyćmiły odbiór całości komentarza. Naprawdę miałem dużo przyjemności z lektury i uważam, że tekst stoi na wysokim poziomie, zapewne bardziej od mojej próby zasługuje na nagrody w tym konkursie…

Pozdrawiam serdecznie!

Dziękuję, Ślimaku. :-)

Już komentowałeś mój tekst, a nawet dwa (na konkurs eklektyczny i na limeryk).

Co do ryzyka związku dalekich kuzynów – oczywiście, że masz rację. Gdzieś obiło mi się o oczy wyliczenie, że w jakiejś tam grupie (angielskiej klasy wyższej, francuskiej szlachty, tradycyjnej wioski?) przeciętnie człowiek bierze ślub z kuzynem szóstego stopnia. A incesty dworów panujących Europy to już w ogóle inna bajka. I jakoś tam sobie radzili, mimo habsburskiej szczęki i hemofilii carewicza.

Tylko że Xawer nie jest genetykiem ani w ogóle biologiem. Zakodował sobie, że związki między krewnymi szkodzą kolonii i jest niechętny chłopakowi.

Miałam kiedyś w planach, żeby Xedar w ostatniej scenie wyśmiał niepokoje prezydenta i niejako pobłogosławił młodym, ale zrezygnowałam, bo jakoś mi w końcu nie pasowało to do nastroju na scenie.

Króliki i trawa. Hmmm. Trawa nie wymaga zasiewów (mówimy tu o dzikich łąkach, a nie wymuskanych polach golfowych). Rozprzestrzenia się po planecie od kilkudziesięciu lat. Założyłam, że głównym ogranicznikiem jest dostępność gleby, ale ona też się powoli rozpełza – deszcze, wiatr, praca bakterii, dżdżownic i owadów introdukowanych do systemu. Przyjęłam – może niesłusznie – że trawy jest dużo, więcej niż potrafi zużyć kolonia.

Kanarki. Ale jeśli jest drapieżnik, to przynajmniej będzie trzymał w ryzach populację ofiary. Pewnie koloniści postawią ptaszynom budki lęgowe przy polach. Nie muszą wytępić szarańczy na całej planecie, wystarczy koło domu.

Miło mi, że czytało się przyjemnie.

I jak, wiesz już więcej o magii komentarzy? ;-)

 

Edytka: Nie piszę o tym, ale Xedar nie zgodziłby się na wprowadzenie królików bezpośrednio do systemu. W klatkach i dobrze pilnować, żeby nie uciekły na wolność.

Babska logika rządzi!

E, no nie rób mi takich rzeczy. Mnie się literki przestawiają, nie tylko przy pisaniu, ale czasem też przy szybkim czytaniu, zwłaszcza, gdy chodzi o słowa, których nie znam. I się, kurna, przez spory kawałek opka zastanawiałam, dlaczego prezydent gada sam ze sobą. Chwilka minęła, zanim się zorientowałam, że ich jest dwóch, a i teraz, bez sprawdzenia nie potrafię powiedzieć który jest który ;)

Z marudzenia to jeszcze mam wrażenie, że Ci te pszczoły w rekordowym tempie wyewoluowały, nie potrzebuje to przypadkiem więcej czasu? Czytałam już Twoją odpowiedź na komentarz Jima, ale mimo wszystko… I czemu nikt nie wpadł na pomysł poszukania gniazda. Pojawiały się zawsze w kupie i znikały i nie jak typowa (chyba, nie znam się) szarańcza, co wpada zżera i pędzi dalej, tylko stale przylatywały i odlatywały. Ja bym popędziła za nimi. I na koniec narzekania: A na tej planecie nic nie było? Pod kopułami żyją? To jak ziemia nie jest jałowa?

Tyle czepialstwa, całokształt mi się podoba. Nie chodziło Ci o detale, ale o rozpierduchę, jaką może zrobić puszczony samopas gatunek. A jeśli mamy dziewiczą planetę i pierwszch kolonistów, to może się zdarzyć, że rozpierducha skończy się tragicznie. I to udało Ci się fajnie pokazać. Dobrze, że tym razem dałaś szansę wątkom obyczajowym, bo bez nich opko błoby suche. Walkę o życie ładnie pokazujesz przy pomocy procentów, dramatyczne wybory zarrówno te osobiste (staruszków), jak i prawne (zakaz ślubów) dodają smaczku.

Mnie się tam dialogi nie wydają sztuczne, a postacie płaskie. Czytało mi się dobrze. Bibliotekę już masz, piórkowo jeszcze nie wiem :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Pierwsze zdanie intrygujące.

Owady nie mogły wyewoluować na planecie pozbawionej roślinności i w ogóle jakiegokolwiek życia, które odkryliby ludzie. To po prostu niemożliwe.

Musiałem się chwilę zastanowić, czy jest ono prawdziwe. Czy obecność roślin jest konieczna do ewolucji owadów? Można by nad tym debatować. Ma to zdanie jednak inne logiczne niedociągnięcie. Czy odkrycie życia przez ludzi jest tu niezbędne? Mogło istnieć życie nieodkryte jeszcze przez ludzi, a wówczas ewolucja owadów byłaby możliwa.

Prezydent Xawer wracał do domu znużony jak rzadko.

Tutaj jest problem, bo imię prezydenta myli się z Xedarem. Czytelnik jeszcze nie jest przygotowany na takie niuanse, które wyjaśniasz później. Dlatego poniższe zdanie powinno znaleźć się dużo wcześniej.

Xedar chyba od tygodnia nie widział lustra, ale sam pewnie nie wyglądał lepiej. Należeli z Xawrem do jednego pokolenia, tak zwanej generacji X pierwszych ludzi urodzonych na nowej planecie. Panowała wtedy moda na imiona zaczynające się od X, ze szczególnym uwzględnieniem Xen i Xenonów.

Nasza obecna najbardziej obiecująca ścieżka to obmyślenie jakiegoś skuteczniejszego sposobu łapania szarańczy na obiad niż bieganie po polu z siatkami na drągach.

Szyk trochę nie gra. Ten "obiad" bym wywalił, bo bruździ. Albo zostawił, ale rozbił całość na dwa odrębne zdania.

 

Jest w tym opowiadaniu kilka pięknych zdań, które cieszą oko: o nastolatce, która pochłonęła czułą i wrażliwą córkę, o ostatniej nocy małżonków i ich wspólnym milczeniu, o zmieniających się formach podejmowania gości w obliczu głodu. Wreszcie jest poruszający List Siedemnaściorga, zmuszający do myślenia o tym, czym jest poświęcenie.

Co ciekawe, takie zbiorowe samobójstwo w imieniu wyższego dobra byłoby współcześnie kontrowersyjne, podczas gdy podobny, heroiczny akt (np. śmierć podczas ratowania dziecka z pożaru lub jakaś samobójcza misja w czasie wojny) byłby odbierany pozytywnie.

Gdzie więc różnica? Czy to dlatego, że to pierwsze jest czynione z zimną krwią i pełną samoświadomością poświęcenia się dla ogółu, podczas gdy to drugie jest aktem czynionym pod wpływem chwili?

Podoba mi się ten przyczynek do dyskusji.

 

Podsumowując całość, opowiadanie jest bardzo dobre. Ciekawe, nie nudzi, napisane sprawnie, lektura sprawia dużą przyjemność. Gdzieniegdzie zdarzają się też zdania perełki, nad którymi miło się zatrzymać i przeczytać nawet jeszcze raz.

 

Niestety znalazłem też dwie wady:

 

Pierwsza to zakończenie. Nie wybrzmiało mi należycie. Budowałaś napięcie przez cały tekst, całkiem sprawnie, a na koniec gdy przyszedł czas, by to wszystko zwieńczyć, to poszłaś droga na skróty. Za szybko, zbyt urwane. Kilka dodatkowych akapitów mogłoby tu pomóc.

 

Druga to tempo mutacji pszczół/kanarka. Zdecydowanie zbyt szybkie, bym mógł zawiesić niewiarę.

Ewolucja od pszczoły do szarańczy, zakładając, że taka by zaistniała, trwałaby na Ziemi miliony lat. To zbyt poważne zmiany, by mogły nastać w ciągu kilkudziesięciu czy nawet kilkuset pokoleń. U Ciebie jednak ten okres jest zbyt krótki, by nastąpiła tak daleko zaawansowania mutacja/ewolucja. Bo ile Ci pierwszy koloniści mogli żyć? 100 lat? (Dajmy nawet im 1000 lat, zakładając, że część życia przezimowali w anabiozerach. To wciąż o kilka rzędów wielkości za mało). I gdzie ogniwa pośrednie? I dlaczego nikt ich wcześniej nie spotkał?

Niestety pod względem naukowym to jest to poważna wada i tekst się nie broni.

A szkoda, bo bardzo dobre opowiadanie.

 

Moja ocena:

5.1/6

 

(ps. Innych komentarzy nie czytałem. Teraz dopiero widzę, że te same zarzuty się powtarzają. )

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Dziękuję nowym Czytelnikom. :-)

 

Irko, no, przepraszam. Nie pomyślałam, żeby bardziej zróżnicować imiona, pozostając przy tej samej pierwszej literze. Mogłam. Teraz tego nie będę zmieniać, bo chyba nie wypada.

O tempie ewolucji więcej zaraz napiszę w odpowiedzi dla Chrościska.

Czemu nikt nie szukał gniazda? Bo szarańcza wędrowna raczej go nie ma. Nalot na pole, a potem zniknięcie. Nikt się nie zastanawiał, czy wracają do domu, czy lecą na inne pole. Dziwne byłoby, gdyby leciały dalej w kierunku miasta, bo tam niewiele żarcia.

Tak, na planecie nic nie było. Unikam problemu, skąd wziął się tlen, bo raczej nie powstałby sam z siebie. Ale zamiotłam to pod dywan, nie miałam miejsca w opowiadaniu na coś takiego. Nie mieszkają pod kopułą (fabularnie nie mogą, bo wtedy by im pszczółki nie uciekły). Może po odkryciu planety zostawili tam na parę dekad fitoplankton i roboty dokonujące hydrolizy wody, a dopiero potem się wprowadzali. Może mieszkają w najgłębszej depresji położonej w odpowiednim klimacie i ciśnienie parcjalne tlenu pozwala na przeżycie. Może dowieźli mnóstwo zamrożonego tlenu z pobliskiej satelity.

Jałowość ziemi. No, początkowo to był piach i skały (ewentualnie z wprowadzonymi wcześniej porostami). Najpierw hydroponika, z tego co wyrosło, zrobili kompost (być może rozdrobnili mechanicznie i obrobili chemicznie, nie znam szczegółów), dodali bakterie, nawóz (może odchody?), zmieszali z ziemią. Tym napełnili doniczki. W następnym cyklu – szklarnie. Potem ogródki przy domach, potem pola. Wtedy już życie samo wzięło się do roboty i zaczęło poprawiać sobie warunki. Gdzieś tam wprowadzili do systemu żuki gnojarze, dżdżownice i czego tam jeszcze potrzeba do wytworzenia żyznej ziemi. Dopiero, kiedy uzyskali solidną warstwę gleby, mogli zasiać drzewa. Dlatego ich lasek ciągle jest rachityczny, chociaż już sporo lat od lądowania minęło.

Tak mi się wydawało, że bez problemów Zary opko byłoby uboższe i przypominało wykład z ekologii.

Cieszę się, że całokształt daje radę.

 

Chrościsko,

Obecność roślin a ewolucja owadów. No, musi być w systemie coś, co samo sobie wytwarza budulec, nie polegając na zjadaniu innych. Pewnie można sobie wyobrazić fotosyntetyzujące owady, ale kupryjska szarańcza do nich nie należała. Oczywiście, odkrycie przez ludzi nie jest niezbędne (kto wie, na ilu planetach coś podobnego do owadów już sobie łazi?). Ale zanim ludzie się tam osiedlili, na pewno zbadali Kuprę, także pod kątem życia. I nie znaleźli – ani roślin, ani planktonu w oceanach, ani bakterii w powietrzu… Nic, tylko trochę prostych związków organicznych. A tu nagle – bach! – nieznany gatunek. Oczywiście, być może coś tam sobie mieszka przy jeszcze nieodkrytych kominach geotermalnych, ale owady nie powinny pojawiać się tak nagle. I coś żreć muszą.

Imiona. No, racja, mogłam to lepiej rozegrać. Zastanawiałam się, gdzie wcześniej wcisnąć informację o generacji X i nie znalazłam dobrego miejsca.

Zastanowię się nad obiadem. ;-)

Miło, że niektóre zdania przypadły do gustu.

Dyskusja o wartości moralnej samobójstwa faktycznie może być ciekawa. Nie krępujcie się. Ja nie wiem, ale uważam, że najstarsi koloniści chcieli dobrze.

Zakończenie. No, ale co miałabym napisać w tych dodatkowych akapitach? Serio, nie wiem. Wszystkie kluczowe informacje już są, reszta to tylko dogrywanie szczegółów. Wolałam, żeby została milczeniem, niż rozmyła radość z przetrwania kolonii.

Ewolucja od pszczoły do szarańczy, zakładając, że taka by zaistniała, trwałaby na Ziemi miliony lat. To zbyt poważne zmiany, by mogły nastać w ciągu kilkudziesięciu czy nawet kilkuset pokoleń.

Nie. W ciągu miliona lat to neandertalczyk (Homo sapiens dominatus, jeśli wolisz ;-) ) zdążył oddzielić się od nas, wykształcić i wymrzeć. Zdaje się, że nawet zajęło mu to czas bardziej zbliżony do połówki miliona niż całego. Owady mają pokolenie o wiele krótsze, więc szybciej to idzie.

Heloł, mówimy tu o gatunku, który zmienia dietę. Nie znam się, ale IMO naprawdę wielka zmiana jest jedna: zdolność do trawienia innych części roślin niż nektar i pyłek. Reszta to drobiazgi w stylu powiększania/pomniejszania jakichś części ciała, zmiany koloru itp…

Jak myślisz, ile pokoleń na dostosowanie się do nowych źródeł pożywienia miały zięby Darwina, które zabłąkały się na Galapagos?

Skoro temat ciągle powraca, wygrzebałam fragment z “Opowieści przodka” Dawkinsa i Wong: “W populacji G. fortis [rzeczone zięby, jeden z gatunków] osobniki, które przetrwały [suszę], były średnio o ponad 5 procent większe od tych, które nie przeżyły. A dziób tych darwinek miał po suszy przeciętnie 11,07 mm długości, w porównaniu z wcześniejszą długością 10,68 mm. […] Dlaczego jednak rok suchy miałby sprzyjać takim zmianom? […] Większe ptaki z większymi dziobami skuteczniej od przeciętnych osobników radzą sobie z dużymi, twardymi, kolczastymi nasionami, takimi jak nasiona buzdyganka (Tribulus), właściwie jedyne, jakie można było znaleźć podczas najgorszej suszy”. W moim wydaniu na stronie 357. Pięć procent zmiany w przeciętnej wielkości. A mówimy tu o jednym roku. Jeśli presja cały czas działa w jednym kierunku, to te zmiany się kumulują. W przypadku zięb tak nie jest, bo mokry rok daje fory mniejszym ptaszkom, z mniejszymi dziobami. W przypadku pszczoło-szarańczy – owszem, tak; owadom, które są lepiej przystosowane do żarcia trawy (większe tylne nogi, inny aparat gębowy, ogólnie – konwergencja w stronę szarańczy), wiedzie się lepiej i wydają na świat więcej potomstwa.

Długość życia kolonistów. Raczej zbliżona do standardowej (wspominam, że kolonia istnieje od prawie 70 lat); z jednej strony, w rejs wysłali młodych, zdrowych i silnych, z drugiej – życie było ciężkie, wypadki zdarzały się częściej niż na Ziemi.

I gdzie ogniwa pośrednie? I dlaczego nikt ich wcześniej nie spotkał?

Póki protoszarańczy było mało, nie rzucała się w oczy. Gdzieś tam (pewnie w szczelinach skał) pozakładały sobie ule. Trochę żerowały na kwiatkach, trochę (stopniowo coraz intensywniej) na polach, ale nie w takim stopniu, żeby to ktoś zauważył. Ot, na jednym polu zboże słabo obrodziło, zbiory o 10% mniejsze. Bywa. Potem na kilku polach, może ziemia wyjałowiona, może nawozy źle dobrane? Oni tam ciężko pracują, nie mają czasu na wycieczki za miasto. Krowy pewnie zaobserwowały coś dziwnego już wcześniej, ale kto by ich pytał o zdanie. ;-)

No to czekam, aż ustalisz wartość x. ;-)

Babska logika rządzi!

Nie. W ciągu miliona lat to neandertalczyk (Homo sapiens dominatus, jeśli wolisz ;-) ) zdążył oddzielić się od nas, wykształcić i wymrzeć. Zdaje się, że nawet zajęło mu to czas bardziej zbliżony do połówki miliona niż całego. Owady mają pokolenie o wiele krótsze, więc szybciej to idzie.

Walczysz dzielnie, Finklo, ale kaliber zbyt mały, by się wybronić.

 

Porównujesz Homo sapiens sapiens i Homo sapiens neanderthalensis, gdzie genetycznie i systematycznie to niemal to samo. Bo czym oni się różnili? Ot nieco większy mózg, nieco lżejsza czaszka, odrobinę inne przyzwyczajenia kulinarne i klimatyczne. To wciąż ten sam gatunek.

Nawet genom człowieka i szympansa jest w 99% identyczny, a ich dzieli ewolucyjnie minimum 10 mln lat.

Tymczasem pszczoła i szarańcza to odrębne rzędy. Czyli to tak, jakbyś porównała naczelne z jeleniowatymi. Ewolucyjnie jakieś 50 mln lat (może trochę mniej).

I owszem, genom owadów jest mniej skomplikowany, i przemiana pokoleń następuje szybciej, i są warunki stymulujące rozwój, ale to wciąż inna skala czasu.

Podajesz przykład zięb Darwina. OK. Ale to wciąż zmiany “kosmetyczne”. Nieco większa masa, nieco inny dziób. Ale to wciąż ta sama zięba. Ten sam gatunek.

Tymczasem u Ciebie masz nagły skok genetyczny od pszczoły do szarańczy i to bez etapów pośrednich, bez ślepych zaułków, z wykształceniem wszystkich cech szarańczy iście według ziemskiej receptury. A przecież nie wszystkie cechy szarańczy w nowych warunkach ta pszczoła musiałaby wykształcić.

Niepotrzebny jej kamuflaż, skoro nie ma wrogów naturalnych. Po co ma zmieniać czarno-żółty paskowany odwłok, skoro w niczym te barwy jej nie przeszkadzają? (a nawet pomagają, bo bardziej przypomina przyjazną kolonistom pszczołę). Po cóż miałyby zmieniać tryb życia? Źle im w tych ulach? Pola i tak są tylko wokół ludzkich siedzib. Na dobrą sprawę wystarczyłaby im niewielka zmiana aparatu gębowego i układu pokarmowego, by przystosować się do jedzenia trawy. I taka zmiana by się wybroniła. Byłaby wiarygodna.

Ty jednak poszłaś na całość, bo fabularnie zmutowana pszczoła nie byłaby żadną tajemnicą dla miejscowych naukowców. Od razu by się połapali, co się dzieje. Więc u Ciebie pierwotnych cech pszczoły właściwie już nie ma, skoro najlepsi biolodzy nie potrafią ich dostrzec.

Póki protoszarańczy było mało, nie rzucała się w oczy. Gdzieś tam (pewnie w szczelinach skał) pozakładały sobie ule. Trochę żerowały na kwiatkach, trochę (stopniowo coraz intensywniej) na polach, ale nie w takim stopniu, żeby to ktoś zauważył. Ot, na jednym polu zboże słabo obrodziło, zbiory o 10% mniejsze. Bywa.

Serio? Piszesz o kolonizacji nowej planety. Introdukowaniu nowych roślin i zwierząt. Ścisłym monitoringu tych procesów, które są kluczowe dla życia kolonii. Tymczasem u Ciebie pojawia się nowy gatunek, nowa mutacja i przez lata nikt tego nie widzi?

No nie kupuję tego. Sorry.

Zbyt dużo dróg na skróty. A szkoda, bo naprawdę mi się podobało.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

No właśnie. Pisałem o tym nieco wyżej, a Chro to dobrze przedstawił.

Po przeczytaniu spalić monitor.

A ja tam się  z Wami, chłopakami nie zgadzam – nie po płci idę, lecz po komentach. :p Opowiadanie nie jest publicystyka, esejem, i art. naukowym. Przedstawia pewną wizję, problem i jego rozwiązywanie.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dziękuję, Finklo!

Już komentowałeś mój tekst, a nawet dwa (na konkurs eklektyczny i na limeryk).

Limeryku nie liczyłem, ale o konkursie eklektycznym rzeczywiście powinienem był pamiętać. To były same początki mojej bytności na portalu, jeszcze nie bardzo zwracałem uwagę na nicki autorów.

Miło mi, że czytało się przyjemnie.

I jak, wiesz już więcej o magii komentarzy? ;-)

Oczywiście czytałem Twój Poradnik Łowczyni, ale odnoszę wrażenie, że tutaj wchodzi w rachubę coś więcej niż litera porad. Na pewno Twoje zaangażowanie i ciepłe odnoszenie się do rozmówców, odczuwalność rzeczywistego zainteresowania otrzymywanymi uwagami. Może w pewnym stopniu też coś w rodzaju samospełniającej się przepowiedni – wszyscy wiedzą, że będzie tutaj ożywiona dyskusja, więc biorą w niej udział.

Edytka: Nie piszę o tym, ale Xedar nie zgodziłby się na wprowadzenie królików bezpośrednio do systemu. W klatkach i dobrze pilnować, żeby nie uciekły na wolność.

Tym bardziej: nie widać logicznego związku pomiędzy obecnością zmutowanych kanarków a możliwością hodowli klatkowej królików. Jak jednak mówiłem: to wszystko detale techniczne, a historię opowiedziałaś naprawdę ciekawą.

Raz jeszcze pozdrawiam!

Walczę dalej. :-)

Uważam, że to jedna główna zmiana – zdolność do jedzenia niesłodkich części rośliny. Pozostałe to rzeczy powierzchowne (jak różnice między rasami psów), ale dryfujące w stronę szarańczy. Bazowałam na konwergencji – zjawisku, które sprawia, że zwierzęta z różnych grup systematycznych żyjące w tej samej niszy przybierają podobny wygląd. Porównaj australijskiego kreta workowatego z naszym kretem. Jeden jest torbaczem, drugi łożyskowcem. Ale poza różnicami w rozmnażaniu – bardzo podobne. Widać życie podziemnego kopacza wymusza wielkość organizmu, budowę łap, nieużywanie oczu itp. Czy delfin nie przypomina ryby? A różnica systematyczna jeszcze większa.

Moja szarańcza wciąż należy do błonkoskrzydłych, nie do prostoskrzydłych (opis na początku), wciąż jaja składa królowa (Xader spotyka tylko samice i to niezdolne do rozrodu). Tylko wygląda trochę jak szarańcza, ale nie do końca (brak tegmenów i inne). Genetycznie nadal bardzo podobna do pszczoły. Może nawet nie powinni nazywać tego nowym gatunkiem, ale chyba jednak mają prawo.

Nie, zięby Darwina to kilkanaście różnych gatunków. Musiały szybko ewoluować, żeby dostosować się do pokarmu dostępnego na danej wysepce. I dały radę, kilkanaście razy. Przytaczam cytat świadczący o tym, że zmiany w ciągu jednego roku mogą być duże.

Powtórzę pytanie, które zadawałam już wcześniej: ile pokoleń potrzebujesz, żeby wyhodować jamnika czy buldoga? Albo inne: jak zmieniłby się pies, który musiałby się żywić rybami? Obstawiam, że po kilkudziesięciu pokoleniach powstałaby rasa podobna do wydry.

Ten skok trwał kilkadziesiąt-kilkaset pokoleń. Nieudane zaułki były, ale wyginęły. Jak z opisywaną przez Dawkinsa suszą – zmiana średniej wielkości została okupiona ogromnymi stratami w populacji – z 1200 do 180 osobników w przypadku jednego gatunku. Dzikie pszczoły też ginęły.

Barwy. Wobec braku wrogów żadne nie były owadom potrzebne, więc z grubsza pozostały przy pierwotnych. Przyznaję, że nie wiem, po co pszczołom paski (upodobnienie do groźniejszej osy?). Nie wiem, czy ich utrzymanie jest kosztowne energetycznie (jak stosunkowo duże oczy, które się zmniejszyły). Ale w pobliżu lasu i kanarków pojawiły się zielone mutacje.

Po cóż miałyby zmieniać tryb życia? Źle im w tych ulach?

A po co ryby wypełzały na ląd? Ale jednak wypełzły i potem musiały kombinować – jak zapewnić wilgoć miękkiemu jajku bez skorupki, jak oddychać bez skrzeli. Takie decyzje nigdy właściwie nie są decyzjami. Życie zdobywa każdą napotkaną niszę, a potem się do niej dostosowuje.

Na dobrą sprawę wystarczyłaby im niewielka zmiana aparatu gębowego i układu pokarmowego, by przystosować się do jedzenia trawy. I taka zmiana by się wybroniła. Byłaby wiarygodna.

O! I na dobrą sprawę to było głównie to. Plus silniejsze trzecie odnóża, żeby wygodniej kicać po źdźbłach trawy bez konieczności podlatywania, mniejsze oczy (kosztowne energetycznie, a mniej potrzebne, jeśli mamy całe pole żarcia). Ale zmiany wystarczyły, żeby trudno było rozpoznać pszczołę od pierwszego albo nawet drugiego rzutu oka. Nazwali toto szarańczą głównie ze względu na zachowanie – plaga napada na nasze pola, zżera zboże.

Tak szczerze, to nie mam pojęcia, które cechy są szarańczy niezbędne, a które przypadkowe. Na przykład niewyraźna różnica między tułowiem a odwłokiem – konieczność, żeby jakoś strawić trawę, czy przypadek, bo tak mają inne prostoskrzydłe? Na wszelki wypadek poszłam w stronę ziemskiej szarańczy.

Więc u Ciebie pierwotnych cech pszczoły właściwie już nie ma, skoro najlepsi biolodzy nie potrafią ich dostrzec.

Ależ są. Dwie pary skrzydeł z błonki. Metoda rozmnażania. Przekazywanie sobie w tańcu wiadomości o pożywieniu. Aż się bałam, że niektórzy Czytelnicy pokapują się szybciej niż mój Xedar. Dlatego skoncentrowałam się na rzeczach, których koloniści nie widzą, a i to próbuję przemycić te mrugnięcia na marginesie. I masz rację – było mi to potrzebne fabularnie. :-)

BTW, “najlepsi biolodzy” to szumne hasło (chociaż są najlepsi na planecie). Bo ilu jest tych biologów w ogóle? Dwudziestu?

Ścisłym monitoringu tych procesów, które są kluczowe dla życia kolonii. Tymczasem u Ciebie pojawia się nowy gatunek, nowa mutacja i przez lata nikt tego nie widzi?

Nie piszę o ścisłym monitoringu. To można robić w laboratorium, a odkąd życie zostało wypuszczone na wolność – nie ma szans. Ilu ludzi potrzebowałbyś, żeby regularnie oglądać każdego żuczka na hektarze łąki?

Ale przyznaję – to celny strzał i poważny zarzut.

Babska logika rządzi!

Marasie, no to wesprzyj kolegę argumentami. :-)

 

Asylum, dzięki. Acz starałam się jakoś zbyt wyraziście nie łamać praw natury. No, przynajmniej tych, które znam. Tak naprawdę nie wiem, ile pokoleń potrzeba na takie zmiany. Wierzę, że życie to twarda bestia i dla przetrwania potrafi czynić cuda.

 

Ślimaku, spoko, to nie był zarzut.

Hmmm. Zapewne tu wchodzi w grę parę czynników, o których nie mam pojęcia. Jak z oddychaniem – robi się to bez namysłu, a spróbuj komuś wytłumaczyć jak. ;-) Może być i samospełniająca się przepowiednia. Ale nie tylko to – kiedyś w konkursie anonimowym moje opko miało tyle komciów, że dało się zgadnąć autorstwo nawet bez klikania na tekst. Pszipadek? Nie sądzę.

Kanarki latają, to i niektórym właścicielom pouciekały, jak to się nieraz zdarza ptakom.

 

PS. Zapomniałam wcześniej o tym wspomnieć, ale zauważyłam, że opko zdobyło nominację. Dziękuję wszystkim, którzy zwalili mi tę upiorną Loże na głowę. ;-) Nie spodziewałam się, że tekst pisany w pośpiechu głównie w ostatni weekend zajdzie tak wysoko. Piórka też się nie spodziewam, ale fajnie znowu być w tej grze. :-)

Babska logika rządzi!

Tak jak nie przepadam za s-f, tak opowiadanie przypadło mi do gustu. Zaczyna się spokojnie, a potem napięcie stopniowo rośnie, wkręca i intryguje czytelnika.

Bardzo podoba mi się przedstawiony w tekście ciężar odpowiedzialności spoczywającej na prezydencie. W ogóle to zaskakująco przyzwoity człowiek (jak na prezydenta – któż by się spodziewał?). Pozostali to w gruncie rzeczy narzędzia do popychania fabuły, szczególnie biolog, choć w końcowej scenie wypadł nieco obsesyjnie – ale to można zrzucić na karb wyczerpania psychicznego z powodu głodu. Co do córki mam trochę mieszane odczucia. Zakochana nastolatka, w porządku – ale głodując, i widząc głodowanie całej rodziny i mieszkańców kolonii, nie wykazuje się bystrością, myśląc głównie o swoim ewentualnym zamążpójściu.

Nie do końca rozumiem zakaz małżeństw. Kolonia pozaziemska, hibernowanie na długie lata ludzi i zwierząt, ogólnie technologia przyszłości – a nie mają antykoncepcji, sterylizacji ani aborcji? Po starodawnemu zakazują małżeństw?

Akurat nie miałam większego problemu z rozróżnianiem prezydenta i biologa, choć rozumiem, że ich imiona mogły się mylić.

Króliki. Hm. Żywią się trawą, nie będą konkurować z ludźmi o kalorie, szybko dojrzewają, łatwo się mnożą… Właściwie to dlaczego nie mogli ich ożywić wcześniej? Rozumiem, że obawiali się, że ekosystem tego nie udźwignie, ale gdyby wydzielili jakąś małą część terenu pod hodowlę… Czy nie mieliby w ten sposób świetnego źródła pożywienia?

Zakończenie jakby ucięte i trochę mnie zbiło z tropu.

List siedemnaściorga – poruszający, choć nie wiem, co sądzić o ich poświęceniu. Skoro byli to wykwalifikowani specjaliści, którzy potrafili zaradzić wielu problemom kolonii, to nie dziwię się frustracji prezydenta. Chcąc odciążyć kolonię, tak naprawdę zwiększyli ryzyko jej zagłady.

Podobało się, choć to zakończenie pozostawiło mnie w stanie nieusatysfakcjonowania. I faktycznie, “gumisiowe”, jako mrugnięcie okiem do jurorów okej, ale dla niewtajemniczonego czytelnika – może zdać się przynajmniej dziwne ;)

deviantart.com/sil-vah

Dziękuję, Silvo. :-)

Fajnie, że tekst się spodobał mimo braku zaufania do SF.

Uważam, że przyzwoita władza ma przerąbane.

A jak do tego doszło, że prezydent jest przyzwoitym człowiekiem? To niewielka społeczność – wszyscy, którzy mają odpowiedni wiek na rządzenie (czyli w zasadzie generacja X), na tyle ambicji, żeby pchać się do polityki i na tyle wiedzy, żeby wyróżniać się z ogółu farmerów i pozostałych drobnych śrubek w machinie, znają się od dawna. Ich z kolei znają prawie wszyscy, co najmniej z widzenia. Myślę więc, że to model zbliżony do demokracji ateńskiej, w którym obywatele polis też dużo o sobie nawzajem wiedzieli. Nie zagłosowaliby na głupka, oszusta ani kogoś, kto by się migał od roboty na rzecz kolonii. Zawsze można to również uznać za element fantastyczny. ;-)

Zakaz małżeństw. Oczywiście, że mają antykoncepcję. Nie wiem, jakie mają zdanie o aborcji, ale raczej są konserwatywni w poglądach, jak to społeczności rolnicze – każda para rąk do pracy się przyda i stanowi błogosławieństwo. Sterylizacja raczej nie wchodzi w grę – mają wąską pulę genową i nie chceliby nikogo z niej wykluczać. Z zakazem chodzi o maksymalne utrudnienie młodzieży zajścia w ciążę. Ludzie już dzieciaci wiedzą, jakich wyrzeczeń wymaga potomstwo. Oni zrozumieją apele, żeby wstrzymać się od rozmnażania. Młodzi mogą sobie wyobrażać bógwico. Jasne, że brak ślubu nie wyklucza prokreacji. Ale utrudnia decyzję o zajściu. To garstka ludzi na wielkiej planecie. Przestrzeni im nie brakuje, wydobycie surowców też ma się nieźle. Społeczność spokojnie może sobie pozwolić na dawanie młodym domów w prezencie ślubnym. Z takimi perspektywami wychowywanie dziecka w dziecinnej sypialni u teściów traci sporo na uroku.

Króliki. Tak, bali się zaburzyć ekosystem. Wydaje mi się, że wpuszczenie gryzoni do młodego lasu, jedynego na planecie, to samobójstwo. Poobgryzają korę i po drzewach.

Hmmm. A czego brakuje w zakończeniu?

List. Mogło być tak, że czuli się niepotrzebni kolonii, chociaż to nie było prawdą. “Jak mogę pomóc w rozwiązywaniu problemów Kupry, skoro nie potrafię znaleźć własnych okularów?”.

Jeśli nie zapomnę, to po konkursie zmienię to “gumisiowe” na soczyste “pieprzone”.

 

Babska logika rządzi!

Ja tam patrzę, Finklo po wielkości i stopniu zaawansowania. Taki wirus – potrzebuje chwili-mizerota, coś bardziej złożonego więcej, ale o ile. Dałaś siedemdziesiąt lat, moim zdaniem, naprawdę dużo. Wszystko szybciej zajdzie, zależy od miotów, ich częstotliwości. To nie ssak i okresy karencji.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Zgadza się – to kwestia liczby pokoleń. Pytanie, ile ich co najmniej potrzeba na takie zmiany…

Babska logika rządzi!

Moja szarańcza wciąż należy do błonkoskrzydłych, nie do prostoskrzydłych (opis na początku), wciąż jaja składa królowa (Xader spotyka tylko samice i to niezdolne do rozrodu). Tylko wygląda trochę jak szarańcza, ale nie do końca (brak tegmenów i inne). Genetycznie nadal bardzo podobna do pszczoły. Może nawet nie powinni nazywać tego nowym gatunkiem

I tutaj pojawia się kolejny problem, bo stajesz w rozkroku. Z opowiadania wynika jasno, że Twój organizm przypomina jednak szarańczę, a nie pszczołę. Główny biolog nie jest już w stanie cech pszczoły rozpoznać:

Trzydzieści dziewięć milimetrów długości to już duży świerszcz, a nie pszczoła.

Brunatny kolor – to samo.

Ale z całą pewnością nikt nie sprowadzał na Kuprę szarańczy!

Oto wierny cytat. Główny biolog nazywa to stworzenie “szarańczą”. Więc nie pisz o zmianach kosmetycznych, bo rozpoznanie pszczoły od szarańczy to wiedza na poziomie nawet nie pierwszego roku studiów, co szkoły podstawowej. Więc albo zmiany nie są kosmetyczne – mutacja z pszczoły do szarańczy w 70 lat – albo Twój biolog jest skrajnie niekompetentny.

Powtórzę pytanie, które zadawałam już wcześniej: ile pokoleń potrzebujesz, żeby wyhodować jamnika czy buldoga?

Teraz mieszasz inżynierię genetyczną z doborem naturalnym. Rasy psów są hodowane, każde kolejne pokolenie jest świadomie dobierane, by wyeksponować pewne cechy. Natura tak nie działa. Natura jest w tym względzie tępa i to raczej kwestia prób i błędów.

Z kilkuset osobników wykluje się jeden co ma odrobinę dłuższe nóżki i jeżeli przetrwa, to się rozmnoży. Jego potomstwo wcale już dłuższych nóżek mieć nie musi, bo przecież wcześniejsze pokolenia miały normalne. Dopiero jak przez kilka/kilkanaście pokoleń ten proces będzie się powtarzał, to uzyskamy promil populacji z dłuższymi nóżkami. Ale to wszystko trwa, i trwa. Dwa kroki w przód, jeden w tył. To nie hodowla, gdzie każde kolejne pokolenie jest sztucznie dobierane.

Albo inne: jak zmieniłby się pies, który musiałby się żywić rybami? Obstawiam, że po kilkudziesięciu pokoleniach powstałaby rasa podobna do wydry.

Jakieś dowody? Przykłady? Bo to, że by taka rasa powstała to się zgodzę, ale skala czasu?

 

Ten skok trwał kilkadziesiąt-kilkaset pokoleń. Nieudane zaułki były, ale wyginęły. Jak z opisywaną przez Dawkinsa suszą – zmiana średniej wielkości została okupiona ogromnymi stratami w populacji – z 1200 do 180 osobników w przypadku jednego gatunku. Dzikie pszczoły też ginęły.

Królowa pszczoły żyje od 3 do 5 lat. Trochę za długo by wyszło kilkaset pokoleń.

A po co ryby wypełzały na ląd?

Bo nie miały tam wrogów naturalnych, a z czasem miały źródło pożywienia.

U Ciebie tej presji nie ma. Twoje pszczołą mają co jeść. Są łąki kwietne, są kwiatki na parapetach, są pola ziemniaków, jest młody las. One wcale nie mają presji na zmiany większej niż na Ziemi.

 

Na koniec jeszcze się odniosę do argumentu Asylum.

Ja tam patrzę, Finklo po wielkości i stopniu zaawansowania. Taki wirus – potrzebuje chwili-mizerota, coś bardziej złożonego więcej, ale o ile. Dałaś siedemdziesiąt lat, moim zdaniem, naprawdę dużo.

Porównanie nietrafione. Wirusy to najprostsze formy na Ziemi. Kawałek nitki RNA/DNA zamknięty w białkowym pęcherzyku. To nawet nie są komórki.

Podczas gdy owady to wielokomórkowe organizmy tkankowe. Skomplikowane, a co za tym idzie, nieporównywalnie wolniej mutujące.

Piszesz, że 70 lat to dużo.

Dla wirusów tak, dla bakterii również. Ale organizmy tkankowe to zupełnie inna skala.

70 lat wstecz to lata 50-te XX wieku. Czy od tamtej pory owady wyewoluowały jakoś istotnie? Gdyby ewolucja była tak prosta jak w opowiadaniu Finkli, nasz ekosystem byłby kompletnie inny niż ten z czasów naszych dziadków.

Szarańcze żyją na Ziemi od ponad 350 mln lat. Pszczoły od 100 mln lat. To stabilne gatunki. Gdyby tak łatwo mutowały, nie przetrwałyby tak długo. Po kilku wahnięciach klimatycznych zmieniłyby się w coś zupełnie innego. A takich wahnięć w historii Ziemi były tysiące.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Po co mam argumentować, Finklo, jak Chrościsko tak ładnie odpiera Twoją linię “obrony”? Co siegnę po książkę, to Chro już to samo tłumaczy, i to jaśniej niż ja bym to ujął ;)

Po przeczytaniu spalić monitor.

Cześć Finkla!

 

Zacne opowiadanie o kolonizacji innej planety. Patrząc przez palce widzę to jako alegorie czasów wielkich odkryć geograficznych. Oto mamy kolonistów, którzy przybyli zbudować sobie dom pod innymi gwiazdami, i jak się okazało czekało ich niejedno wyzwanie. W tym ewolucja pszczół, które postanowiły dostosować się do nowych warunków, wbrew oczekiwaniom ludzi. Pomysłowe i bardzo przyjemnie napisane, jak na taka sprawozdawczą formę, takie s-f ery atomowej imho. Hibernacja, rolnictwo na innej planecie, przywódca troszczący się o dobro innych. To zamrożenie żony to sprytne jest… Z potencjałem :D

Trochę zabrakło mi w tym wszystkim jakiejś akcji, emocji. Ludzie na innej planecie, z widmem śmierci głodowej nad sobą, godzą się na zmniejszenie racji żywności i zakaz małżeństw!? Kilkoro nawet poddaje się eutanazji. Ot tak. Jakoś nie poczułem tych emocji. Na „bohaterze” też nie wywarło to specjalnego wrażenia. Zabrakło mi tutaj czegoś, nie czuje powagi sytuacji…

Strasznie szybko ta ewolucja przebiegła. Oraz ten pan biolog gapa, co nie skumał, z czym ma do czynienia. Pszczoły są tez jak pamiętam mocno wrażliwe na pestycydy czy zanieczyszczenie środowiska. W porównaniu do much, komarów czy szarańczy dosyć łatwo je wytępić. Ale nie o tym jest to opowiadanie, tak się tylko czepiam. Pomysł świetny, wykonanie też!

Z rzeczy edycyjnych:

Głowa, tułów i odwłok, trzy pary nóg przytulonych do tułowia w pośmiertnym przykurczu, dwie pary skrzydeł z przezroczystej błony.

Powtórzenie.

Teraz rył w bazach danych jak wściekły kret

Ryje to dzik, a kret to chyba kopie?

 

I jeszcze te imiona, wszystkie prawie na „X”. Rozumiem klimat, ale początkowo miałem problem ze skumaniem, kto jest tu kim. Ale pomysł ciekawy.

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Chrościsko,

I tutaj pojawia się kolejny problem, bo stajesz w rozkroku. Z opowiadania wynika jasno, że Twój organizm przypomina jednak szarańczę, a nie pszczołę. Główny biolog nie jest już w stanie cech pszczoły rozpoznać:

Najbardziej zachowaniem – wyżeraniem plonów z pola. Z wyglądu trochę, ale widać różnice między rasową szarańczą. Biolog widzi, że ma dwie pary skrzydeł z błonki. Użyłkowanie się zmieniło, żądło zanikło, koszyczki na pyłek też. Gatunków owadów jest od zarąbania i jeszcze trochę. Nikt nie zna wszystkich.

Trzydzieści dziewięć milimetrów długości to już duży świerszcz, a nie pszczoła.

Właśnie tyle ma największa pszczoła (olbrzymia pszczoła Wallace’a), więc to leży w zasięgu pszczelich genów. I dolne stany dla szarańczy.

rozpoznanie pszczoły od szarańczy to wiedza na poziomie nawet nie pierwszego roku studiów, co szkoły podstawowej. Więc albo zmiany nie są kosmetyczne – mutacja z pszczoły do szarańczy w 70 lat – albo Twój biolog jest skrajnie niekompetentny.

W postaci czystej by rozpoznał. Ale po paru zmianach – nie dał rady. I pamiętaj, że on nigdy nie widział szarańczy. Ani żywej, ani martwej. Nigdy nie był w muzeum historii naturalnej. Tylko na obrazkach, na filmach, jeśli ich baza danych jest świetnie zaopatrzona. I po co miałby się uczyć o gatunkach, których nigdy nie miał spotkać? Coś tam o nich wie, ale bez szczegółów. Czy nasz biolog rozpoznawałby na przykład gatunki trylobitów?

Teraz mieszasz inżynierię genetyczną z doborem naturalnym. Rasy psów są hodowane, każde kolejne pokolenie jest świadomie dobierane, by wyeksponować pewne cechy. Natura tak nie działa. Natura jest w tym względzie tępa i to raczej kwestia prób i błędów.

Wydawało mi się, że jamniki i buldogi powstały jeszcze przed odkryciem DNA. Rozumiem różnicę między doborem naturalnym a sztucznym. I uważam, że naturalny jest bardziej bezwzględny. Tak, to kwestia prób i błędów. Ale jeśli trafi się okropny sezon, to przetrwają tylko najlepiej dostosowane osobniki. Na przykład 20%. I tylko one będą się rozmnażać, bo innych nie będzie. A suczce w hodowli pewnie może się zdarzyć jakaś przygoda. Natura też będzie eksponować pewne cechy – te, które są najistotniejsze dla przeżycia. Albo najbardziej podobają się samicom (jak pawi ogon). Jeśli presja naturalna jest w stałym kierunku (u mnie w stronę jedzenia trawy), to dlaczego hodowla miałaby być bardziej efektywna? Natura nie tyle bierze najbardziej zbliżone do ideału osobniki, co zabija te z drugiego końca skali, pozbywając się ich genów z puli.

Ewolucja psa w stronę wydry. Dowodów nie mam, bo nie znam żadnego takiego przypadku. Ale zięby Darwina przeżyły, czyli musiały się szybko dostosowywać do tego typu pokarmu, który był w okolicy. Nie mogły czekać paru pokoleń. A udało im się przeżyć i to kilkanaście razy.

Królowa pszczoły żyje od 3 do 5 lat. Trochę za długo by wyszło kilkaset pokoleń.

A człowiek ponad 70. Ale nie uznajemy tego za długość pokolenia.

Z kilkuset osobników wykluje się jeden co ma odrobinę dłuższe nóżki i jeżeli przetrwa, to się rozmnoży. Jego potomstwo wcale już dłuższych nóżek mieć nie musi, bo przecież wcześniejsze pokolenia miały normalne. Dopiero jak przez kilka/kilkanaście pokoleń ten proces będzie się powtarzał, to uzyskamy promil populacji z dłuższymi nóżkami.

Nie, przecież cytowałam Dawkinsa – w (nie)sprzyjających warunkach to może być zmiana przeciętnej wielkości o 5% w ciągu roku. A nie kilka odrobinę większych osobników.

Bo nie miały tam wrogów naturalnych, a z czasem miały źródło pożywienia.

U Ciebie tej presji nie ma. Twoje pszczołą mają co jeść. Są łąki kwietne, są kwiatki na parapetach, są pola ziemniaków, jest młody las. One wcale nie mają presji na zmiany większej niż na Ziemi.

Moje pszczoły też nie miały wrogów. Skąd pewność, że miały co jeść? Xader mówi w jednym momencie: “na ówczesnych zaczątkach łąk rosło za mało kwiatów, musiały szukać innego pokarmu”.

Gdyby ewolucja była tak prosta jak w opowiadaniu Finkli, nasz ekosystem byłby kompletnie inny niż ten z czasów naszych dziadków.

A znasz wszystkie gatunki owadów, że masz pewność, że nie pojawiło się nic nowego? No i co innego stary ekosystem ze szczelnie zapchanymi niszami, a co innego praktycznie pustka na nowej planecie. A natura nie lubi próżni.

Kiedyś nie było moli odzieżowych ani spożywczych, bo nie było takich nagromadzeń wełny i mąki. Stonka ziemniaczana została po raz pierwszy zaobserwowana w 1811, w stanie Kolorado, który nie jest kolebką ziemniaka. Podobno wtedy żarła jakąś górską roślinę. Na żarciu ziemniaków przyłapano ją dopiero w 1859 (dane z angielskojęzycznej Wikipedii). Od tego czasu zrobiła ogólnoświatową karierę.

Szarańcze żyją na Ziemi od ponad 350 mln lat. Pszczoły od 100 mln lat. To stabilne gatunki. Gdyby tak łatwo mutowały, nie przetrwałyby tak długo. Po kilku wahnięciach klimatycznych zmieniłyby się w coś zupełnie innego. A takich wahnięć w historii Ziemi były tysiące.

Co to znaczy “stabilny gatunek”? Dinozaury też były stabilne? Coś się zmienia w otoczeniu, to trzeba się dostosować, znaleźć lepsze miejsce do życia albo zginąć. Są różne gatunki pszczół i szarańczy.

Chro, i pytanie poniżej pasa: ile pokoleń i mutacji potrzeba, żeby przemienić dziko rosnące trawy w rośliny hodowlane?

 

Dzięki, krarze. :-)

Fajnie, że opowiadanie zacne.

Ciekawy punkt widzenia na zahibernowanie żony. O tym nie pomyślałam… A prezydent się jakoś nie cieszył, dziwny facet. ;-)

Czemu ludzie się godzą? A co mogą zrobić? Zjeść wszystko od razu i nie doczekać żniw? Wyjść na ulicę? Jakieś tam zamieszki wybuchają, ale niemrawe. To niewielkie miasteczko, ludzie znają sąsiadów. I nawet nie można podpalić samochodów, bo nie są na benzynę. No, rzucisz sąsiadom kamieniem w okno, a potem tylko wstyd…

Tak, to prawda, pszczoły silnie reagują na pestycydy. To poważniejsza luka, IMO, niż szybka ewolucja. Nie pomyślałam o tym.

Babska logika rządzi!

Chro, i pytanie poniżej pasa: ile pokoleń i mutacji potrzeba, żeby przemienić dziko rosnące trawy w rośliny hodowlane?

Dziko rosnące trawy a zboża to prawie to samo. Jedne i drugie należą do tej samej rodziny – Poaceae, a i tak zajęło to ludziom kilka tysięcy lat, by zwiększyć ich wydajność i wyodrębnić je na tyle, by się stały nowymi gatunkami. 

Ty masz dwa różne rzędy (po drodze są jeszcze podrzędy i nadrodziny). Nie ta skala.

Wydawało mi się, że jamniki i buldogi powstały jeszcze przed odkryciem DNA.

To, że hodowcy krzyżowali osobniki nie mając wiedzy od DNA, nie znaczy, że nie ingerowali w kod genetyczny. Ingerowali, tylko że w prymitywny sposób. Ale to wciąż inżyniera generyczna: “Świadoma i celowa (kontrolowana przez człowieka) ingerencja w materiał genetyczny organizmów, w celu zmiany ich właściwości dziedzicznych.”

Rozumiem różnicę między doborem naturalnym a sztucznym. I uważam, że naturalny jest bardziej bezwzględny.

Naturalny jest ślepy i głupi. A jego bezwzględność częściej skutkuje masowym wymieraniem, a nie ekspresowym dostosowaniem się do nowych warunków.

 Gatunków owadów jest od zarąbania i jeszcze trochę. Nikt nie zna wszystkich.

Na Ziemi jest ich od zarąbania. Ale na Twojej planecie, którą kolonizujesz od zera, znany jest każdy gatunek. Zwłaszcza pszczoły, które są na wagę złota, bo to od nich zależą plony. Jeśli puścili je samopas, a do tego nie wybrali starannie jaki gatunek zabierają z Ziemi, to mamy tu kolejną niekompetencję kolonistów.

Nie, przecież cytowałam Dawkinsa – w (nie)sprzyjających warunkach to może być zmiana przeciętnej wielkości o 5% w ciągu roku.

Ale gdzie Ty tu widzisz niesprzyjające warunki? Brak pożywienia? Przecież kolonia żyje, jest samowystarczalna, pszczoły mają co zapylać. Ewentualne sezonowe niedobory pożywienia będą skutkowały w pierwszej kolejności ograniczeniem liczebności populacji (bo to obserwujemy na Ziemi), a nie drastycznymi zmianami genetycznymi. Te przede wszystkim będą stopniowe.

Co to znaczy “stabilny gatunek”? Dinozaury też były stabilne? Coś się zmienia w otoczeniu, to trzeba się dostosować, znaleźć lepsze miejsce do życia albo zginąć.

Tak były stabilnym gatunkiem, przetrwały dobre 150 mln lat z hakiem. To, że wymarły, jest naturalną koleją rzeczy. Mamy na Ziemi gatunki bardzo konserwatywne ewolucyjnie, np. niektóre małże pozostają niezmienne od 500 mln lat. Są też gatunki bardzo progresywne, które zmieniają się bardzo szybko.

 

Podsumowując, myślę, że przedstawiłem już główne argumenty, jeśli Cię nie przekonały, trudno.

Dla mnie jednak ten aspekt jest tu poważną wadą. Gdyby to było fantasy, lub gdyby to była obca planeta i obce organizmy, pewnie przymknąłbym oko. Jednak tutaj mamy klastyczne SF, zaś ewolucja Twoich pszczół jest fundamentem opowiadania. I są to pszczoły Ziemskie, jakie znamy. Dlatego dużo łatwiej mi przełknąć anabiozery czy też kolonizację obcych planet, bo to jest fiction i akceptuję to, aniżeli ewolucję pszczół, która jest tutaj science, więc musi grać. A mi nie gra.

 

Na Twoją obronę jest fakt, że ewolucja, z jaką miałem do czynienia namacalnie, była w skali milionów lat. Stąd tez może i moje konserwatywne podejście.

Możliwe, że mikrobiolog lub genetyk, który bada ewolucję w skali życia bakterii, byłby bardziej skłonny przychylić się do Twojej wizji…

…na szczęście mamy mikrobiologa w Loży :). Niechaj rozsądzi :)

 

Arnubisie, wypowiesz się? 

 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

No, a w Twoim piórkowym tekście wystarczyło zakopać ziarna i siup.

A, jeśli tak zdefiniować inżynierię genetyczną, to zgoda. Mnie się kojarzy bardziej z laboratorium, grzebaniem w DNA…

Wymieranie. Dobrze, że mi o tym przypomniałeś. Po wymieraniu następuje eksplozja – gatunki zajmują opustoszałe nisze. I to się zadziało na mojej planecie, tylko bez wcześniejszego wymierania.

A ten ślepy i głupi dobór prowadzi do stałych rozwiązań – można porównać australijskie i tasmańskie gatunki torbaczy z ich odpowiednikami z innych kontynentów – te wszystkie wilki, lotopałanki, koale…

Mój biolog zna każdy gatunek na swojej planecie i szarańcza nie jest zbytnio podobna do żadnego z nich. Stąd tajemnica.

Teraz na zewnątrz jest dużo kwiatów. Ale sześćdziesiąt lat temu tak nie było.

Tak, mamy gatunki zwane żywymi skamieniałościami, nawet sporo. Nie mam nic na poparcie, ale wierzę, że w sprzyjających warunkach skolonizowałyby nowe środowiska.

Chro, ja nie mam dokąd się wycofać. Muszę albo usunąć tekst, albo go bronić. A katiować nie chcę.

Zdaje się, że Arnubis wziął urlop…

Babska logika rządzi!

Tylko nie katiuj :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Panowie, Marasie i Chrościsko, sukces ewolucyjny został odtrąbiony chyba za wcześnie. :P

Nie mówię/piszę, że na pewno mam rację, ale zechciejmy zwrócić uwagę na gromadę. Są nią owady, czyż nie?

Znacie drosophilę melanogaster, jeden z tzw. bezkręgowych modelowych organizmów. Wykorzystuje się ją (prócz laboratoriów) w bioastronautyce i była pierwszym zwierzęciem umieszczonym przez ludzi w przestrzeni kosmicznej (marzec 1947). Co zdecydowało o modelowości: szybki wzrost, tempo rozmnażania, niewielki genom. Ciekawe do jakiej gromady drosophila należy? O:o, dziwne, też owady?

Poza tym pamiętam o tych wszystkich hecach związanych z bardzo szybkim powstawaniem odporności owadów na insektocydy (w dzieciństwie – dwa tygodnie u wuja wyspecjalizowanego rolnika, do czytania miałam tylko jego książki i czasopisma, bo miałam odpocząć na świeżym powietrzu). Zmieniały się całe populacje pod warunkiem braku dopływu nowych osobników wrażliwych i wąska nisza. Chyba najdłuższy czas to pół wieku. W zależności od owada szło to jeszcze szybciej. Jeśli skrzyżowanie z szarańczą to już chyba wiecie, że ta pleni się błyskawicznie pod warunkiem stłoczenia i dostępu do żywności, którą im koloniści zapewnili. 

Jednak muszę popaczać trochę na temat tej odporności – jak to szło, jak do niej dochodziło i od czego zależało oraz starannie przeczytać komentarze z zastrzeżeniami.

 

Wydaje mi się, panowie, że zbyt wąsko i skrajnie rozumiecie ewolucję. To nie jest tylko wyjście ryb na ląd, czy wykształcenie skrzydeł, czy inne takie. wink

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Irko, póki co, nie zamierzam katiować.

 

Asylum, dzięki, czekamy na odpowiedź Panów.

Babska logika rządzi!

No, a w Twoim piórkowym tekście wystarczyło zakopać ziarna i siup.

Posiali dziką trawę i dostali dziką trawę. Genetycznie nic tam się nie zmieniło, poza tym, że zrozumieli, że z nasionka bierze się roślinka.

Po wymieraniu następuje eksplozja – gatunki zajmują opustoszałe nisze.

Racja, ale po jakim czasie? Kolejne miliony lat, i to dopiero wtedy, gdy warunki zaczynają sprzyjać.

Mój biolog zna każdy gatunek na swojej planecie i szarańcza nie jest zbytnio podobna do żadnego z nich. Stąd tajemnica.

Ale nie wzięła się znikąd.? Przyjmijmy nawet skarnie optymistycznie, że te zmiany będą następowały 5% na sezon. Czyli przez 20 lat się nie zorientował, że mu pszczoły mutują? Że mu trawę coś zżera?

Nie mam nic na poparcie, ale wierzę, że w sprzyjających warunkach skolonizowałyby nowe środowiska.

Finlko, ale masz rację. Tak by było. Całe Twoje opowiadanie z założenia jest dobre. Szwankują tylko szczegóły i skala zmian i tak naprawdę na to usiłuje zwrócić Twoją uwagę.

A usuwać tekstu nie ma potrzeby.

Co najwyżej możesz dopracować nieco te niuanse tak, by to było bardziej wiarygodne. Część z Twoich argumentów ma sens, ale nie wynika to z tekstu, a z Twoich tłumaczeń.

 

Asylum, owady to najbardziej powszechna gromada organizmów na Ziemi. 75% wszystkich gatunków na Ziemi to owady. Ich sukcesu ewolucyjnego nikt nie podważa, z tym że w kontekście powyższej dyskusji to o niczym nie przesądza.

Jeśli skrzyżowanie z szarańczą to już chyba wiecie, że ta pleni się błyskawicznie pod warunkiem stłoczenia i dostępu do żywności, które im koloniści zapewnili.

Po pierwsze mutacja to nie krzyżowanie. Mylisz pojęcia.

Po drugie szarańcza się pleni błyskawicznie jak ma dostępne tysiące hektarów stepu. Na surowej planecie, w której z trudem rodzi się życie, pokarmu będzie niedobór, a nie nadmiar. Więc nie ma szans.

Po trzeciej pszczoły są zapylaczami, niezbędnymi do życia kolonii. Im koloniści nie dadzą zrobić krzywdy. Gdzie więc jest ta presja na zmiany? Jest czysta symbioza pomiędzy kolonistami a pszczołami. Więc mnożyć się będą osobniki, które są w stanie zebrać więcej nektaru, niż bezproduktywnie żrące niskokaloryczną trawę.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Hmmm. Zrozumiałam z tekstu, że to był początek rolnictwa. No, nieistotne.

Ech, dla Ciebie milion lat to chyba podstawowa jednostka czasu. ;-)

Tak, taka eksplozja kambryjska trwała podobno trzy miliony lat, ale naprawdę mnóstwo się wtedy zadziało. I to chyba nie jest tak, że pierwsze gatunki są gotowe dopiero po milionie? Ani tak, że wszystkie etapy zostają elegancko zachowane w skałach…

No, biolog się nie zorientował, że mu jedna lub więcej pszczelich królowych uciekło i coś knują poza granicami miasta. Trawy też tak skrupulatnie nie mierzył. Pewnie od czasu do czasu latał jakimś helikopterem i sprawdzał, jak się zmienia zasięg zieleni, nanosił to na mapy…

Ale w jaki sposób mam dopracować niuanse, jeśli domagasz się miliona lat na ewolucję? Nie dam tyle, bo po milionie to tam już będzie tętniący życiem las i nowy gatunek nikogo nie zdziwi. Ile uznałbyś za rozsądne i dlaczego?

Babska logika rządzi!

Ile uznałbyś za rozsądne i dlaczego?

Czas zostaw taki, jak masz, bo tego wymaga fabuła. Po prostu zmiany dopracuj subtelniej. Nie muszą być szarańczą, by zjadać trawę. Niech to będzie coś bliższego pszczole.

Ewentualnie wprowadź antagonistę, genetyka, który pomoże im “przyspieszyć” ewolucję.

 

Swoją drogą trzmiele są lepszymi zapylaczami od pszczół, więc koloniści mogliby się zdecydować na nie… choć droga od trzmiela do szarańczy jest równie daleka.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

No dobra, podkreśliłam różnice między tymi owadami a ziemską szarańczą i dodałam zdanie: “To właściwie nie mogła być szarańcza, ale z braku bardziej adekwatnego i powszechnie zrozumiałego określenia postanowił używać tego słowa”.

Ale pszczoły dają miód. Acz mogli wprowadzić trzmiele na łąki, nie widzę przeszkód.

Babska logika rządzi!

Darwin uważał, że aby powstał nowy gatunek potrzeba minimum dziesiątek ale najpewniej setek tysięcy pokoleń. Ale wiemy, że przy silnej presji selekcyjnej, w małych izolowanych populacjach poddanych kierunkowej presji ewolucja może zachodzić znacznie szybciej. Bardzo szybko. Znane są przypadki gdy np. komary przekształciły się w nową formę genetyczną w ciągu 150 lat, mucha z Ameryki Północnej w ciągu 200 lat podzieliła się na dwa gatunki – jeden żre jałbka, drugi jagody głogu, na Florydzie jaczczurki w obronie przed ekspansją jaszczurek z Kuby w kilka lat zaczęły wchodzić wyżej na drzewa i mają bardziej przyczepne i większe opuszki palców, rybki cierniki przystosowały się do życia w zimniejszej wodzie w 50 lat, te same ryby w zmniejszyły swoje rozmiary w pietnaście lat, brazylijskich gekony też w ciągu zaledwie 15 lat rozwinęły większe głowy żeby łapać większe ofiary itd. 

Większość tych zmian wynika z presji środowiska, konkurencji gatunkowej, zmian klimatycznych. Zazwyczaj są to dostosowania (jak wspomniana większa głowa, lepsza lepkość ssawek, odporność na temperaturę, zmiana diety) i obejmują także zmiany w genomie. Wynika to z tego, że gatunki te ewoluowały miliony lat i posiadają odpowiedni zapas różnych genetycznych sztuczek pozwalających na te zmiany. Zapisany właśnie w genomie.

Pszczoły żywiące się pyłkiem mają około 130 milionów lat i zapewne pochodzą od os. Większość zachowanych skamieniałych pszczół liczy góra 65 milionów ale są starsze skamieliny (ok. 100 mln.) i wszystkie wyglądają bardzo podobnie do pszczół współczesnych, pomimo występowania na różnych kontynentach i w różnych gatunkach i występowania wielu zmiennych środowiskowych w tym okresie.

Znając pochodzenie pszczoły (pochodzą od os, ewoluowały wraz z ewolucją kwiatów) zakładam, że nie posiadają w swoim genomie cech szarańczy. Nie znają takich sztuczek jak żarcie trawy itd. Dlatego Twoja przemiana pszczół w szarańczę w ciągu kilkudziesięciu lat, przemiana bardzo poważna i w zasadzie kompletna (rozmiar, dieta, wygląd, zachowanie itd.) jest nieprawdopodobna. Być może po tysiącach pokoleń w nowym środowisku… Być może byłaby możliwa w wyniku wspomnianych przeze mnie czynników wywołujących mutację, albo poprzez dobór jak wspomniał Chrościsko (ale jak miałby wyglądać taki dobór pszczół z apetytem na trawę?).

Po przeczytaniu spalić monitor.

Tak, i tu właśnie jest presja selekcyjna – nektaru na początku było za mało dla dzikiego roju. Jest także izolowana populacja. I nowa, wolna nisza do zajęcia.

Żarcie trawy (a konkretnie możliwość strawienia, wykorzystania jakoś dla organizmu lub ula) to najważniejsza mutacja. Reszta to dostosowania – bardziej sprzyjający kształt aparatu gębowego (z większym niż wcześniej akcentem na gryzienie), większy rozmiar, silniejsze trzecie pary nóg…

Powiadasz, że pszczoły pochodzą od os. OK, osy do budowy gniazd wykorzystują materiały pochodzenia roślinnego i przerabiają je na coś w rodzaju papieru. Czyli są szanse, żeby geny do gryzienia roślin się znalazły. Wystarczy jakiś enzym do rozkładania przeżutej masy na w miarę proste cukry. Na początek może być mało wydajny, byle pozwolił przeżyć.

Przemiana nie jest kompletna – skrzydła pozostały pszczele, bez twardych okryw typowych dla szarańczy, wielkość też pośrednia między typową pszczołą a typowym szarańczakiem. Rozmnażanie pszczele – z królową znoszącą jaja i samicami dbającymi o ul. Co do diety – nadal preferują cukier, na przykład w młodych ziarnach. Włączyły do diety dodatkowy składnik, bardzo powszechny w danym środowisku i wyglądem poszły w stronę owadów dostosowanych do spożywania tego składnika. Ale nie do końca.

Nie wierzę, że wysokie promieniowanie przyspieszyłoby zmiany. Owszem, wtedy częściej powstają błędy przy kopiowaniu, ale zazwyczaj są śmiertelne. No i ludzie raczej nie zakładaliby kolonii w miejscu, gdzie częściej by chorowali.

Dobór pszczół z apetytem na trawę wygląda tak, że z kilku potomnych rojów królowej-uciekinierki przeżyje tylko ten, który potrafi uzupełnić skąpe źródła pyłku i nektaru o na przykład wygryziony z kwiatu cały słupek czy pręcik, kawałek płatka, potem dojrzewające nasiona traw…

Babska logika rządzi!

Dobrze, trochę popaczałam, jeszcze na szybko i niezbyt głęboko. ;-) Choć dorwałam już jakieś artykuły o środowiskowym dostosowywaniu się i przejrzę je w kolejnych dniach.

Pozostanę przy swojej opinii. :p Może i trudne, ale nie niemożliwe oraz z pewnością nie potrzeba na to milionów lat. A odnośnie “krzyżówki”, Chrościsko, to prawda, przeważnie nie uznaje się je za mutacje, (choć zależy kto, gdzie i kiedy używa słowa), bo pojęcie przynależne jest zjawiskom losowym, ale (kamyczek do ogródka) podlegającym wpływom środowiska. Ta interakcja jakoś Wam umyka, panowie i potencjalność. wink

 

Jednak może zacznijmy od Adama i Ewy i bardzo prosto, abyśmy się dobrze zrozumieli. Wśród przedstawicieli wszystkich gatunków możemy zaobserwować różnice. Za ich część odpowiada środowisko (np. hortensja rosnąca w kwaśnej ziemi ma różowe kwiaty, w zasadowej – niebieskie; drzewo rosnące pośrodku pola ma inne warunki niż to w lesie i dlatego inaczej wygląda). Niektóre różnice są dziedziczne, ponieważ warunkują je geny (np. kształt fasolki). Na wiele innych cech mają wpływ zarówno geny jak i środowisko (żeby być wysokim nie wystarczą geny, ale trzeba się dobrze odżywiać). 

Cechy odziedziczone sprzyjające określonemu trybowi życia czy miejscu występowania nazywamy przystosowaniami.

Przystosowania powstają w toku ewolucji. Silnikiem ewolucji jest dobór naturalny, a paliwem – mutacje. Przystosowania są dziedziczonymi mutacjami. Mutacje zachodzą losowo i każdy z nas ma w swoim DNA wiele mutacji. Jeśli zwiększają szansę przeżycia i rozmnażania zwiększają dostosowanie i w kolejnych pokoleniach coraz większa część gatunku będzie miała określoną cechę. Ewolucja oglądana z bliska to zmiany częstości występowania określonych genów. Z dalszej perspektywy zmiana zasięgu występowania gatunku, z jeszcze dalszej – wymieranie i pojawianie się nowych gatunków. 

Zmiany warunkowane genetycznie występują powoli, bo potrzebują mutacji poprawiającej dostosowanie i czasu, aby mutacja się rozpowszechniła. Organizmy żyjące krótko potrzebują mniej czasu, bo zegar ewolucji bije dla nich szybciej (w rytm przemijających pokoleń). W przypadku bakterii, owadów i ptaków możemy ewolucję prawie że “złapać za rękę”. Zwróćcie uwagę na komary, jak szybko pojawił się u nich gen zapewniający odporność na środek owadobójczy. Gdy go wprowadzono całe populacje wyginęły, a nowe rozwinęły się błyskawicznie, odnosząc sukces ewolucyjny, te komary, które miały mutację "odporną".

Dlaczego zaczęłam od Adama i Ewy? Bo, ponieważ, uważacie za jedyną zmienną przystosowawczą – dziedziczenie genetyczne, a pomijacie interakcję ze środowiskiem i mutacje już istniejące w populacji. 

W ogóle wydaje mi się, że przymykacie oko na wiele spraw, które mają/mogą mieć tutaj znaczenie. Owady jako takie mogą być nawet palifagami (wszystkożerne), nie mówimy o wyspecjalizowanej miodnej pszczole europejskiej (przecież koloniści takiej nie zabraliby do surowego środowiska), cykl pszczół jest roczny, królowa składa do 2000 jajeczek dziennie, może wyroić się kilka razy w roku, populacja przyrasta szybko. Przypomniała mi się historia pszczół zabójczyń z Brazylii, zrobiono tam jakąś krzyżówkę z pszczołą afrykańską i jednemu z pracowników zrobiło się żal królowej i trutni (przez kratę mogły przechodzić tylko robotnice), więc lekko uchylił kratę i fru… W dodatku ta pszczoła była silnym obrońcą gniazda, co się przydaje, ponieważ w sytuacji braku pokarmu pszczoły uprawiają rabunek. W sumie szybko się wyroiły i był problem z zabójcami. Jednak to dygresja, powrócę do tematu owadów i ewolucji. 

 

Chrościsko, nie uwzględniasz mutacji już istniejących. Będę bazowała na jednej cesze – odporność na insektocydy, zwłaszcza że jest nieźle już przebadana. 

Jeśli w konkretnej, wyjściowej populacji będą obecne geny zapewniające jej odporność i będzie wywierana silna ciągła presja środowiska, populacja szybko się zmieni. Jest logiczne, że przewiezione, zahibernowane pszczoły musiały zostać przygotowane na taką okoliczność. Wystarczy, że w populacji będziemy mieli osobniki wrażliwe i mieszańce, nawet nie potrzeba tych odpornych, zwłaszcza że trudno byłoby wszystko przewidzieć, gdyż należy zostawić możliwie wysoką plastyczność. Odpowiednio długo trwająca selekcja doprowadzi do populacji samych odpornych na insektocyd osobników. I teraz, ile czasu to może zabrać, od czego to zależy?

 

Generalnie od czynników: genetycznych, biologiczno-ekologicznych, operacyjnych (działanie człowieka opóźniające bądź przyśpieszające rozwój odporności na insektocydy).

Genetyczne – pojawienie się mutacji jest regułą, choć różne gatunki owadów mają ku temu większą lub mniejszą skłonność. Co ma wpływ: początkowa częstość występowania (frekwencja) genów odporności, ich liczba i ekspresywność (dominacja, recesywność), plejotropia, selekcja w przeszłości innymi środkami, ważne jest też, aby nie dochodziły nowe wrażliwe osobniki z zewnątrz. Szybkość selekcji jest uzależniona silnie od tego, czy odporność jest uwarunkowana jednym genem czy kombinacją wielu genów i interakcją pomiędzy nimi. Początkowo proces selekcji przebiega wolno, dla muchy to 10-12 pokoleń, ale potem gwałtownie. ;-)

Biologiczno-ekologiczne – biotyczne i behawioralne. 

Biotyczne to: 

*czas rozwoju jednej generacji (odporność na dieldrynę – u śmietek, dających 3-4 pokolenia rocznie nastąpiła po około 5 latach, u stonek jedno pokolenie w roku – po około 8-10 latach, u gatunku Melanotus tramsuyensis mającego jedno pokolenie w ciągu 2 lat – po około 20 latach).

Sprzyjający jest ciepły klimat, tu raczej go nie będzie.

*liczebność potomstwa jednej generacji.

Tu sprzyjające, bo duża populacja i duży obszar.

*sposób rozmnażania. Powinno sprzyjać, bo owady są organizmami diploidalnymi i jedna samica może być zapłodniona przez wielu samców. Poziom odporności samców jest ważny.

Behawioralne to:

*Izolacja, mobilność, migracja.

Na lekkie przymrużenie oka powinna sprzyjać bo populacja izolowana i szybciej buduje się odporność.

*Sposób odżywiania.

Najgorsze przesłanki dla monofagów, lepsze dla oligofagów, najlepsze dla polifagów.

Szarańcza jest dwoma ostatnimi, pszczoły też (myślimy o różnych, a nie tylko europejskiej, wyselekcjonowanej miodnej)

*Przypadkowa przeżywalność

Tu byłoby nieźle. Królową siedzi ukryta, młodziaki też, bo robotnice pracujące w “polu” są starszymi osobnikami. Paczpan jak to pomyślane. ;-)

 

Podsumowując, pięćdziesiąt lat wystarczyło, aby odporność u owadów wykształciła się taka, że zagrażają roślinom i żadne nowinki w zasadzie nie stanowią niebezpieczeństwa. 

Moim zdaniem, nie macie racji, panowie. xd Nie potrzeba milionów lat. Wystarczy mały owad o dużej plastyczności i połowa wieku, a jak już będzie sto lat to historia. ;-) Przecież nie chcemy wyhodować pszczole płetw. 

Zważcie też, że nawet nie liznęłam doboru krewniaczego i innych ciekawostek.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

 

Asylum, obrazek dla Ciebie.

 

Pszczoły to Hymenoptera, a szarańczaki to Polyneoptera.

Zobacz jak te rodziny są oddalone od siebie. Teoretyczny wspólny przodek 400 mln lat temu.

Dla porównania człowiek powstał około 5 mln lat temu.

W tym jest cały szkopuł, nie chodzi o nagłą zmianę jednej cechy. To są bardzo różne gatunki.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Chro, owszem, to są odległe grupy. Nie twierdzę, że pszczoły zamieniły się w szarańczę. Tylko że nabrały jej cech, niektórych (trochę zostało).

Delfin i ryba pewnie są jeszcze bardziej odległe ewolucyjne, a podobne zewnętrznie. Chociaż delfin ma płuca i jest żyworodny.

Dobra, spadam pracować dalej.

Babska logika rządzi!

Chro, owszem, to są odległe grupy. Nie twierdzę, że pszczoły zamieniły się w szarańczę. Tylko że nabrały jej cech, niektórych (trochę zostało).

Finklo, ale to już ustaliliśmy.

Obrazek był dla Asylum ;)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

No to dyskutujcie, a ja jeszcze trochę popracuję. ;-)

Babska logika rządzi!

O, tabela wielce ciekawa i oszacowanie! Wiesz, co może przemówić do wyobraźni, zwłaszcza mojej. ;-)

Ano, wynika z tabeli, że przodek daleki, jednak nie to mnie od początku zastanawia. Miałabym pytania o pulę genów, warunki, które spowodowały wyodrębnienie. Myślę też, że proces powstawania życia i adaptacji już istniejącego do warunków środowiska nie są procesami tożsamymi. Na ile różnymi? 

Kiedy wczoraj w nocy jeszcze trochę paczałam, doszłam do wniosku, że zdecydowanie brakuje mi wiedzy w tej materii i nie jest możliwe szybkie jej uzupełnienie. Potrzebny byłby mi – używając sztafażu dziecięcych opowieści o Indianach – ”język", np. biolog genetyczny z pasją paleozoologiczną i głębszym zainteresowaniem powstawania życia, całego tego neodarwinizmu i teorii o mniejszym lub większym zasięgu próbujących łatać luki w głównej teorii, których trochę jest.

W ogóle więcej zrodziło mi się pytań niż odpowiedzi. Właściwie dostępna jest nam tylko wiedza o życiu na Ziemi. Wiem – truizm.

Wracając do opowiadania Finkli, w Waszym rozumowaniu, panowie, też widzę luki. Rzecz nie wydaje mi się tak prosta, to po pierwsze. Gdybyśmy zmienili szarańczaki na protoosę lądujemy w towarzystwie pszczół, szerszeni, os i trzmieli. A osy są wszystkożerne, co jest na wstępie całkiem obiecującą przesłanką. Przypominają mi się też doniesienia ze Stanów z ministerstwa rolnictwa o szerszeniu azjatyckim (największym z osowatych), panice i zastawianiu pułapek. O, przypomniała mi się też 'R/ewolucja' Kozakiewicza, film animowany, opowieść futurystyczna, fantazja przyrodnicza o szerszeniach azjatyckich. Interesujące są te bestie, z przekształcaniem przez bakterie na odwłoku światła słonecznego na energię kinetyczną. 

Finkla zadała dobre pytanie – ile lat byłoby potrzebne, aby nie kłuło w oczy? Z pewnością nie miliony.

Dzięki za fajną wymianę zdań, trochę musiałam przewertować, ale to wszystko o dużo za mało. Potrzebny mi żywy człowiek, a najlepiej kilkoro ludzi, którzy poleciliby mi książki, abym trafniej i lepiej mogła zadawać pytania. ;-) Myślę sobie też, że granica pomiędzy fantastyką/wizją, a aktualną wiedzą nie jest ostra. To naprawdę spory obszar i w różny sposób można go eksplorować. Gdy ja czytam o tych wszystkich ludzkich i inteligentnych "SI" również uśmiecham się.

Najciekawsze z tego wertowania było zagadnienie eusocjalności. W dodatku już chyba przeczuwam, jak Jim chce rozwiązać rozrodczość nadden ze swojego uniwersum.

Na razie pasuję, niestety. :-( Czasu mi brakuje, aby się ponurzać. Przeczytam jeszcze raz opowiadanie, zapiszę sobie pytania i gdy trafię na dobry "język" – przesłucham go i wtedy dam znać. ^^

Pzd srd :-)

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

No dobra. Mamy tylko 70 lat czasu i błyskawiczną, ale bardzo poważną zmianę/ewolucję pszczoły w coś, co bardzo przypomina szarańczę (dlaczego na innej planecie pszczoła nie zmienia się w coś nieprzypominającego ziemskie formy, nie pytam teraz), a biolog/naukowiec nie rozpoznaje w nowym owadzie pszczoły, tylko widzi jakąś niekompletną szarańczę (nie pytam np. dlaczego ta nowa pszczoła jest większa od normalnej skoro to bez sensu w sytuacji, gdy ewolucja wynika z powodu zmiany ograniczonego pożywienia). No i teraz popatrzmy na te gatunki oczami “biologa”. Ja pytam jak… Co to za biolog był…

 

 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Tak, chyba jednak dlatego postawiłabym na protoosy, bo szerszeń jest podobny, a szarańcza, psiakostka nie. Próbowałam się dokopać do jakiegoś przodka tych prostoskrzydłych i błonoskrzydłych, aby zobaczyć wizualizację, ale lipa, znaczy nie udało się, prócz rysunków.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ja zaś pozwolę sobie na tym poprzestać. Myślę, że kluczowe argumenty już padły. Asylum ładnie wszystko podsumowała, Maras dołączył obrazek, a autorka ma materiał do wyciągania wniosków.

Pięknie dziękuję za dyskusję.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Co by trochę rozluźnić atmosferę na koniec rozważań astrobiologiczno-ewolucyjnych:

 

Rozgryzłem to! Pan prezydent miał plan. Kazał “na boku” wyhodować z pszczół szarańczę, by spadła na pola. A jak głód, to wiadomo, część starszych do zamrażarki, w imię wspólnego dobra oczywiście, w tym – całkowitym przypadkiem – jego żona też. I pozamiatane. Hulaj dusza, jedz, pij i popuszczaj pasa! Możesz jeszcze dodać taga z drugiego konkursu ;-)

 

A tak na poważnie to pozdrawiam i jutro pewnie zgłoszę tekst do piórka, bo dawno nie czytałem takiego s-f: bez laserów śmierci, krwiożerczych kosmitów czy innych napędów nadprzestrzennych, za to ciekawym ujęciem błahego z pozoru problemu “kolonizacji”.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Ja też dziękuję wszystkim za dyskusję. Nowa wiedza zawsze w cenie. Mam nadzieję, że rozumiecie, że muszę tekstu bronić i nie mogę wprowadzić wielkich zmian.

Krarze, mogło tak być. ;-) Z drobnymi wyjątkami: nie kazał komuś, tylko sam to zrobił. Chyba że go potem zabił, prokurując drobny wypadek w kopalni czy fabryce.

Wydaje mi się, że przy kolonizacji żaden problem nie jest błahy. Mamy tyle rzeczy, ile zabraliśmy, nic nie zaeksportujemy ani nie wykopiemy spod ziemi, a do domu w cholerę daleko, mama ani starszy brat nie pomoże…

Babska logika rządzi!

Wybacz, Finklo, że tak skrótowo odpiszę, ale ostatnio tyle się dzieje, że i sił do dłuższych dyskusji brak :(

Króliki. Tak, bali się zaburzyć ekosystem. Wydaje mi się, że wpuszczenie gryzoni do młodego lasu, jedynego na planecie, to samobójstwo. Poobgryzają korę i po drzewach.

Tak, ale czy gdyby zbudowali jakąś zagrodę, nie mogliby urządzić hodowli? No tak trochę nie dają mi spokoju te króliki. Albo hodować w ściśle kontrolowanych warunkach jakieś owady, celem konsumpcji…

Hmmm. A czego brakuje w zakończeniu?

Nie odczułam, że to zakończenie. Jakby ktoś przyszedł i ciachnął tekst nożem. Może ostateczna konkluzja za słabo dla mnie wybrzmiała, aby podsumować i zamknąć całość. Bo czy ta mimikra była aż taka ważna, patrząc z perspektywy pozostałej części opowiadania? Albo zdziczały kanarek? Nie wiem, czy to moja nieuwaga, ale coś mi tu nie kliknęło, trochę za oderwane się wydało.

deviantart.com/sil-vah

Odebrałam zakończenie tego tekstu i kanarka jako nową nadzieję, zmianę symbolu gołębia. Skojarzyło mi się z końcową sceną “Seksmisji”.

 

Czytając Waszą dyskusję, zastanawiam się, na ile tekst fantastyczny musi odzwierciedlać rzeczywistość. Możliwe, że to temat na osobny wątek do hydeparku, ale tekst Finkli stanowi dobry przykład problemu.

Przeciętny czytelnik nie ma dogłębnej wiedzy na temat ewolucji, bierze za prawdę to, co wydaje się logiczne. Poza tym, to opowiadanie fantastyczne, o nieistniejącej realnie populacji. W tym środowisku ewolucja mogła przebiegać zupełnie inaczej niż u nas.

Czepiając się szczegółów, można dojść do wniosku, że wiele tekstów na forum zawiera błędy np. w opisie procesów sądowych czy w kwestiach medycznych. Te detale, IMO, nie przesądzają o wartości literackiej.

Z jednej strony, piszemy i komentujemy teksty fantastyczne. Z drugiej – powstaje pytanie, do jakiego stopnia powinniśmy oczekiwać realizmu w szczegółach? Może warto się skupić raczej na konstrukcji opowiadania, cechach bohatera, sposobie prowadzenia fabuły itp.? A może jednak opowiadanie fantastyczne powinno być zgodne ze współczesnym poziomem wiedzy?

 

Silvo, ja też już ciągnę na oparach. ;-)

Jeśli dobrze rozumiem, pytanie brzmi “dlaczego nie ożywili królików wcześniej”. Mieli przygotowany na Ziemi plan, kiedy można ożywiać poszczególne gatunki. I świadomość, że jak spieprzą coś ważnego, to wszyscy umrą. Nikt by nie podjął pochopnej decyzji “ożywimy sobie lisy i popatrzymy, co się zadzieje”. Trzymali się tego planu raczej kurczowo (oczywiście z modyfikacjami na biegu, w zależności od sytuacji). Pół biedy, jeśli szlak trafi na przykład antylopy. Ale nie jestem pewna, czy las miałby szanse bez mrówek. A jeśli spieprzy się wybudzanie dzikiego gatunku, to następna szansa dopiero, kiedy na planecie wyląduje kolejny statek z Ziemi. O ile on już nie wystartował i nie jest w połowie drogi.

Króliki są hodowlane, ale – jak wskazuje Australia – to strasznie inwazyjny gatunek. No, strach wydobywać z anabiozerów, póki nie ma drapieżników.

W moim zamierzeniu odkrycie, że na planecie ruszyła ewolucja miało pokazać, że ziemski plan był zbyt zachowawczy. Co by się nie działo, życie na Kuprze już zaczęło kombinować i teraz tak łatwo się nie podda (co nie musi oznaczać, że ludzie koniecznie przeżyją). Jest o wiele lepiej, niż wszyscy się spodziewali. I dlatego Xader tak się podjarał mutantami. A kanarek to już tylko wisienka. Mimikra to jeden z ostatnich kawałków układanki.

Nie sądzę, że to Twoja nieuwaga, bo wiele osób uważa zakończenie za urwane. Raczej ja nie potrafiłam pokazać, jakie to ma znaczenie dla kolonii.

 

ANDO, myślałam o “Seksmisji”, ale nie o symbolach i gołębiach.

Wydaje mi się, że ewolucja jest bardziej uniwersalna niż nasz Układ Słoneczny.

A temat na dyskusję bardzo ciekawy.

Przedstawię swoje zdanie (nie mogę się oprzeć), chociaż uważam, że ta dyskusja powinna się toczyć gdzie indziej (nie żebym miała coś przeciwko offtopom, ale w hyde parku więcej osób ją znajdzie niż tutaj) – nikt nie da rady dokładnie znać wszystkiego, co powinno się znać przy tworzeniu nowego świata. To po prostu niemożliwe, nawet da Vinci by tego dźwignął. Ale powinno się dążyć w tę stronę.

Babska logika rządzi!

Niesamowite jak bardzo mnie wciągnęło. Uznałem, że jeśli skończy się nie po mojej myśli, to się załamię… na szczęście nie.

Chyba najbardziej pochłaniające opowiadanie w konkursie. Emocje było czuć, nie tak jednostkowe, jak w innych opowiadaniach, tutaj widziałem emocje jeden społeczności, bijące niczym serce. Wszystko dyktowały wydarzenia, a od nich biła desperacja każdego wokół. Bohatera bardzo polubiłem, zresztą pewnie jak inni.

Bardzo mi się podobało i niewiele więcej mogę powiedzieć. Wszystko mi się podobało :D

Jeszcze gdy chodziłem do podstawówki, to był tam taki Paweł, i ja jechałem na rowerze, i go spotkałem, i potem jeszcze pojechałem do biedronki na lody, i po drodze do domu wtedy jeszcze, już do domu pojechałem.

Dziękuję, MaSkrolu. :-)

Miło, że Ci się podobało, wciągnęło i nie załamało.

Ale, wiesz, jeśli się dobrze skoncentrujesz, znajdziesz parę wad. Wielu przed Tobą się udało. ;-)

Babska logika rządzi!

Naprawdę mi się podobało – wciągające, wartka akcja, nie przynudzasz. Szacun za konkretne opisy rodem z biologii – wyszły zgrabnie i nie odrzuciły mnie jako osoby zupełnie nie w tym temacie.

Podobało mi się odliczanie, ale przyznam, że emocji we mnie większych jednak opko nie wzbudziło (ale i tak czytałam z ciekawością, ba wręcz pochłonęłam). 

Do czego się przyczepię – to osobiście czuję niedosyt. Urwane jest jednak w takim momencie, w którym brakuje mi wszystkich puzzli do poskładania całości. No bo skąd tam zmutowane kanarki? Ile czasu zajęłoby stanięcie kolonii na nogi? Niby się zgodzę, że zakończenie jest w miejscu, który daje jakieś rozwiązanie, ale mnie osobiście sfrustrowało urwanie w takim momencie. 

I jak chodzi o imiona na X, to kurczę, na początku musiałam się cofać aby załapać, który to Xander, a który Xedar. 

Ale ogólnie zacne opowiadanie :)

Tak, Ando, Finklo, sprawa na ile fantastyka musi i powinna odzwierciedlać obecną wiedzę bardzo mnie nurtuje. Moim zdaniem – nie musi. Z grubsza tak, ale nie w detalach, bo za dużo ciagle jest luk. Bardziej patrzę na trendy, albo czasami coś od czapy z pewną przesłanką. Jednak nie umiałabym jeszcze postawić pytania/problemu. Kończę offtop. <ulubiona emotka Baila>

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dziękuję, Shanti. :-)

Cieszę się, że tekst przypadł do gustu.

Kanarki jeszcze nie zdążyły zbytnio zmutować, tylko zdziczały i nauczyły się polować na szarańczę.

 

Asylum, zaczynam podejrzewać, że detali w swojej szerokiej dziedzinie nie znają nawet nobliści.

Babska logika rządzi!

Bardzo wciągający tekst. Kolejne etapy walki kolonistów o przetrwanie pokazane zwięźle, ale bardzo treściwie i emocjonująco. Końcówka wydaje mi się delikatnie urwana, jakby brakowało jeszcze kilku zdań albo krótkiego rozdziału. Ale i tak bardzo mi się podobało.

Dziękuję, Zygfrydzie. :-)

Miło mi, że opko wciągnęło. No, koloniści robili, co mogli. Nie mieli innego wyjścia. 

Wymyślili wszystko, co tylko potrafiłam. ;-)

Babska logika rządzi!

zaczynam podejrzewać, że detali w swojej szerokiej dziedzinie nie znają nawet nobliści.

To pewne, Finklo, a gdy wychodzą poza swoją dziedzinę – straszne kiksy. Może przez tę pandemię, i szczepionki wiedza o tym, że nauka polega na przybliżaniu,  pytaniach, stawianiu tez, ich weryfikowaniu i ciągłym sprawdzaniu przyjętych założeń, powtarzalności wyników eksperymentów, zgodności teorii z wynikami i innych takich, stała się bardziej powszechna. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Oświadczam zatem, że nie jestem noblistką. W żadnej dziedzinie. Nawet moje kwiatki nie mają ze mną lekko, tak się znam na ogrodnictwie. ;-)

Nauka i wcześniej była ważna. Może teraz jest bardziej nagłośniona, ale – sądząc po różnych dziwnych głosach – i tak nie wszędzie dociera.

Babska logika rządzi!

O, jaka szkoda, że nie jesteś N., z chęcią bym poznała jedną, jednego. :-) Poza tym, nie przeszkadza mi w fascynacji fabułami i logiką. ;-) 

Docierać ta nauka nie będzie, ale może społeczności pojmą jej naturę? Bardzo jestem za nauką, ale zdaję sobie sprawę z ograniczeń.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dzięki. :-)

No, jeśli wyniki mają problem z dotarciem, to nie stawiałabym nawet orzechów na metodologię i takie tam…

Babska logika rządzi!

Uuu, metodologia, to kolejny potężny problem. Nie mówię o Polsce, bo nikt grantu europejskiego nie dostał z nowego rozdania. Makabra. 

Dla mnie kłopotem są te czasopisma (ostatnio Polska), miary efektywności naukowca, badacza (już od dawna, Boże, z jednej trony standaryzacja jest ok, z drugiej– nie). Bardzo trudne. Żyjemy w ciekawych czasach. Bardzo mnie interesuje, co będzie, w którą stronę się obróci. ;-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

No, mnie się od dawna nie podoba, że naukowiec musi spędzać więcej czasu na biurokracji i pisaniu próśb o granty niż na badaniach…

Babska logika rządzi!

Biurokrację, nawet rozumiem, porządek musi być, ale nie pojmuję braku namysłu, preferencji. Pytania dziwne stawiają, trza je rozkminiać. Jak zwykle lecę „z na poważnie”, bez sensu, miast się tylko przyglądać. ;-) 

Spać, i jutro uzupełnić w wazonach wiosnę po spacerze, jeśli się nadarzy.

srd nockowe ^^

a.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Nie podoba mi się kierunek, w którym zmierza współczesna nauka i świat w ogóle.

Kolorowych i ładnej, pachnącej wiosny jutro. :-)

Babska logika rządzi!

Intrygujące było pojawienie się szarańczy, a historia o kłopotach jakich ten fakt przysporzył kolonistom, okazała się całkiem zajmująca. Nieźle pokazałaś sposób walki z nadciągającą groźbą głodu, a przy tym pozwoliłaś trochę poznać społeczeństwo. Rozwiązanie sprawy zaskoczyło. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, Reg. :-)

Cieszę się, że zaintrygowałam, zajęłam i zaskoczyłam. ;-)

Babska logika rządzi!

Ech, gdyby tak 3Z było znakiem rozpoznawczym wszystkich opowiadań… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O, faktycznie aliteracja wyszła. Ale ona na ogół całkiem inaczej się kojarzy. ;-)

Babska logika rządzi!

Mnie się skojarzyła z, że tak powiem, wytyczną. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie ze studiami. Ale nie wykluczam, że to jedno i to samo skojarzenie.

Babska logika rządzi!

Jeśli dobrze rozumiem, pytanie brzmi “dlaczego nie ożywili królików wcześniej”.

Tak, właśnie. Cieszę się, że jakoś to wywnioskowałaś po moich mglistych stwierdzeniach ;D

 

Co by się nie działo, życie na Kuprze już zaczęło kombinować i teraz tak łatwo się nie podda (co nie musi oznaczać, że ludzie koniecznie przeżyją). Jest o wiele lepiej, niż wszyscy się spodziewali. I dlatego Xader tak się podjarał mutantami. A kanarek to już tylko wisienka. Mimikra to jeden z ostatnich kawałków układanki.

Czyli takie trochę “Życie znajdzie sposób” z Jurassic Park. Pasuje.

deviantart.com/sil-vah

Tak, sama wierzę, że życie zawsze znajdzie sposób. Poddaje się dopiero w obliczu naprawdę dużych rzeczy typu “słońce puchnie i pochłania planetę”. Ale tym razem tak się składa, że życie gra bardziej po stronie ludzi.

Babska logika rządzi!

Zacznę od takiej uwagi na marginesie, która nie jest związana bezpośrednio z oceną jurorską. Gdyby to pisał ktokolwiek inny to (jestem więcej niż pewien) ten tekst rozrósłby się zapewne do długości 40 000 znaków. Jak nie lepiej. :-)

Wybierasz taką dość charakterystyczną formę opowieści, bo całość przypomina coś w rodzaju uproszczonej, skróconej relacji. Taki wycinek dziejów „w pigułce”. To naturalnie ma swoje wady i zalety, co postaram się zaraz krótko omówić.

Oczywiście główną zaletą jest tempo. Jasne, tutaj pewnie ilu czytających, tyle odczuć w tej kwestii. Jeden pewnie wolałby powolnego rozwoju historii, budowania tajemnicy, jakiegoś klimatu, tworzenia mocniejszych i bardziej złożonych relacji między bohaterami. Może nawet szukałby jakiejś poważniejszej więzi między czytelnikiem, a poszczególnymi postaciami. To wszystko dostajemy tutaj – jak wspominałem – w wersji uproszczonej i skondensowanej. A może w wersji instant? W sumie wszystko jedno, jak to nazwiemy.

W każdym razie, w zależności od oczekiwań czytelniczych, ocena tego elementu może być różna. Natomiast trzeba jasno napisać, że ogólnie tempo raczej sprzyja opowiadaniu. Na niezbyt dużej przestrzeni znaków udaje Ci się opowiedzieć naprawdę dużo. Żadnego zanudzania, snucia się, przymulania. Każdy fragment jest po coś. W każdym fragmencie coś się dzieje. Nie zabierasz nam dużo czasu, a z drugiej strony oferujesz pełną historię z pozamykanymi wątkami.

Minus jest oczywiście taki, że samą perspektywę czytelnika należy ocenić jako dość odległą. Jeżeli dany podrozdział zaczyna się od słów „kiedy zakończono” to wiadomo, że czujesz się bardziej jakbyś czytała podręcznik do historii niż opowiadanie. Oczywiście to też nie jest tak, że przez cały tekst trzymasz tę jednakowo daleką perspektywę, tym nie mniej ta forma „relacji” (o której wcześniej pisałem) sprawia, że raczej czytasz o danych wydarzeniach niż rzeczywiście masz poczucie, że w nich uczestniczysz.

Naturalnie, ja nie zamierzam tego jakoś mocno krytykować. Wydaje mi się jasne, że jest to kwestia wyboru, od którego nie ma ucieczki. Jeżeli stawiasz na tempo i przedstawiasz możliwie dużo na małej przestrzeni znaków, to i siłą rzeczy płacisz za to cenę w postaci dalszej perspektywy i mniejszego zaangażowania czytelnika w bieg zdarzeń i lekturę. Normalna rzecz, od tego się nie ucieknie. Tym nie mniej, jeżeli chwalę za tempo i „gospodarowanie znakami” to siłą rzeczy muszę też wspomnieć o cenie, jaką przychodzi Ci za to zapłacić.

Jeżeli już jesteśmy przy „cenie do zapłacenia” to jeszcze napomknę z obowiązku, że i klimatu raczej próżno tu szukać. Natomiast powiedzmy sobie uczciwie: przy takiej konstrukcji opowiadania szalenie trudno go zbudować, więc i nie uważam tego braku za wadę.

Należy natomiast bez wątpienia oczekiwać dwóch elementów: różnorodności i ciągłego rozwoju biegu zdarzeń.

I teraz: dlaczego akurat tych dwóch? Zacznę od różnorodności.

Pisałem wcześniej, że tekst przypomina trochę relację i jednak perspektywa czytelnika jest przez to dość odległa. W takim przypadku bardzo ważne jest, by podtrzymywać zainteresowanie czytelnika w inny sposób, właśnie poprzez różnorodność poszczególnych scen. U Ciebie tej różnorodności jest sporo i to w dodatku na dwóch poziomach.

Jeśli chodzi o samą formę opowiadania historii, konsekwentnie i regularnie przeskakujesz od opisów poszczególnych zdarzeń i poczynań, przez wyłożenie problemu (w sposób bardziej techniczny) i kolejnych stadiów prób jego rozwiązania oraz wyjaśnienia, aż po dialogi. Dorzucasz do tego ten list siedemnaściorga, który jeszcze ową różnorodność podkreśla. Uważam to za bardzo mądry i skuteczny zabieg, bo też i kompensuje on brak wspomnianej bliskiej perspektywy.

Ten drugi poziom to z kolei fakt, że tutaj w zasadzie dostajemy kilkoro różnych bohaterów. Bohaterem jest tutaj planeta, trochę „szarańcza” (sięgam po cudzysłów ze względu na zakończenie opowiadania), trochę prezydent. Dajesz też nieco miejsca jego córce, ludziom jako jednostkom i również jako ogółowi.

Jeśli przyjąć, że brakuje tu głównego bohatera, to rozwiązujesz ten problem nawet z nawiązką, rzucając nam naprawdę szereg różnych perspektyw na problem będący podstawą opowiadania.

No i drugi element, który nazwałem dość enigmatycznie „dbałością o ciągły rozwój zdarzeń”. Tutaj sprawa jest prosta. I o tym też w sumie trochę już w tym komentarzu było. Dostajemy science-fiction oparte na tajemnicy, napisane w formie „okołorelacji”. Jeżeli nie stawiasz tutaj na klimat i bliską perspektywę to wiadomo, że w takim wypadku należy oczekiwać, że każda scena będzie rozwijać całą historię. Konsekwentnie pchać ją do przodu. Że tekst będzie utrzymywał odpowiednie tempo. U Ciebie wygląda to bardzo fajnie. Dzieje się dużo. Omawiasz problemy życia na obcej planecie, przybliżasz tajemnicę „szarańczy”, budujesz kwestię ograniczonego dostępu do żywności. Sukcesywnie rozwijasz każdy z tych wątków. Do tego dorzucasz bardziej osobiste spojrzenia na całą historię różnych bohaterów. Od prezydenta, przez córkę, aż po pozostałych ludzi. To jest naprawdę bardzo dużo, jak na tak skromną liczbę znaków. Dajesz nam tu w końcu pełną historię, co szczególnie dobrze widać, kiedy spróbujemy naprędce napisać do tego tekstu plan wydarzeń. Trochę tych punktów będzie, prawda?

Oczywiście, przy tej okazji muszę też znów raz jeszcze podkreślić, że ten sukces (że tak to ujmę) ma swoją cenę, bo jednak momentami opowiadanie przypomina trochę streszczenie, co w jakiś sposób psuje wrażenie. Jasne, nie mogę oczekiwać małej liczby znaków i mocnego rozwinięcia wszystkich wątków. Takie oczekiwania będą zwyczajnie niedorzeczne. Jednocześnie, jeśli chwalę, to chcę być w tym uczciwy i wytknąć również wady tego pomysłu na przedstawienie historii, po który tu sięgasz.

I tak, wiem, że już Ci to wytykałem w tym komentarzu wielokrotnie. ;-)

Dobra, to jeszcze parę słów o języku. Tutaj muszę pochwalić jedną rzecz. Tak, jak można się zastanawiać, czy ta forma podania niektórych informacji na pewno jest dla czytelnika atrakcyjna (omówiłem to już nazywając tekst formą relacji, choć uczciwiej będzie napisać, że to niektóre fragmenty taką relacją trochę trącą), natomiast udało Ci się tutaj uniknąć czegoś w rodzaju technobełkotu – nagromadzenia trudnych technicznych słów, które są potrzebne (o tym jeszcze wspomnę), a które (co tu dużo ukrywać) męczą i nużą. Ten wariant wyłożenia czegoś, co nazywam przy okazji science-fiction warstwą uwierzytelniającą, nazwałbym pośrednim. Te informacje (same w sobie) nie brzmią może jakoś szczególnie atrakcyjnie czytelniczo, ale wiemy, że muszą się w opowiadaniu znaleźć. U Ciebie są to fragmenty dość „nieagresywne technicznie”, napisane przystępnie. Tak, że nawet laik może się przy lekturze czuć w miarę swobodnie. Naprawdę, jak na science-fiction to zaskakująco lekkie opowiadanie.

Skoro napomknąłem o tej warstwie uwierzytelniającej opowiadanie to już o niej skończę. Wiadomo, że ona musi się pojawić. I że musi być podana w taki sposób, by laik mógł się dać jej kupić. By mógł w daną historię uwierzyć. U Ciebie to wyszło dobrze, bo pilnujesz, by na bieżąco wszystko, co tego wymaga, krótko omówić, wyłożyć oraz uzasadnić, a jednocześnie (o czym też już było) podajesz to czytelnikowi w miarę bezboleśnie. Cała historia wygląda na spójną i należycie popartą ową warstwą uwierzytelniającą. Jasne, nie będę tu nawet pisałem, że analizowałem ją jakoś dokładniej, bo tego nie robiłem. Po pierwsze dlatego, że nie czuję się kompetentny. A po drugie dlatego, że jako czytelnik chcę się skupić przede wszystkim na czytaniu i frajdzie z lektury, nie zaś na rozważaniach odnośnie należytego poskładania całego konceptu na tekst. Nawet przez moment nie dałaś mi poczuć, że coś tu się dzieje „bo tak”, albo że coś jest poskładane „na słowo honoru” i taki stan rzeczy w zupełności mnie zadowala.

Technicznie? Tak, z całą pewnością znajdę tu masę rzeczy, które można Ci wytknąć. :P

Idźmy dalej. ;)

Do podsumowania.

W podsumowanie napiszę tak: można się zastanawiać, czy forma podania całej historii jest najatrakcyjniejsza. Jednemu przypadnie do gustu, drugiemu mniej, trzeciemu zapewne wcale. Ile preferencji w tej kwestii, tyle i pewnie opinii. Natomiast odkładając już tę „formę podania” na bok muszę stwierdzić, że to kawałek naprawdę dobrego opowiadania. Tekst trzyma określone tempo, jest zaskakująco jak na ten gatunek lekki. W dodatku na małej przestrzeni znaków oferuje bardzo dużo. I spełnia te podstawowe, kluczowe warunki, które przed science-fiction bym stawiał. Naprawdę dobry tekst.

Podziękował za udział w konkursie.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Dziękuję, Jurorze CM. :-)

Piękny komentarz, prawie taki długi jak opowiadanie.

Porządnie odpowiem po powrocie do domu, robota przeszkadza w koncentracji na naprawdę ważnych rzeczach. ;-)

Babska logika rządzi!

Jezdem.

Długość tekstu. Pewnie masz rację – 90% użyszkodników musiałoby ciąć. Jak się lubi lać wodę… Ulubiona emotka Baila.

Tak, mam silną tendencję, żeby podawać wyłącznie istotne informacje. W życiu też – jestem słaba w kwiecistych życzeniach. Jeśli pamiętałam o urodzinach i zadzwoniłam, to wiadomo, że dobrze człowiekowi życzę, co nie?

Cholera, jakie ma znaczenie, czy tego dnia na Kuprze była piękna pogoda, czy padało? Oni z pogodą nie mieli problemów, żeby walić opisy chmurek na pół strony. Nawet jeśli niebo ma nietypowy kolor.

Nie ma przynudzania, zgodzę się z Tobą – opko instant.

Powiadasz, że te niepotrzebne pierdoły skracają dystans? Hmmm. Może by jeszcze przemyśleć stanowisko w tej kwestii?

Różnorodność formy i postaci. No, nigdy nie przepadałam za monotonią. Acz z postaciami wydawało mi się, że najgłówniejszym pojedynczym bohaterem jest prezydent (kolonia jest zbiorowym). Biolog musiał się pojawić, żeby był jakiś znawca tematu, a rodzina Xawera – dla urozmaicenia właśnie.

CM-ie, nie jest wykluczone, że gdybyś Ty próbował napisać plan opowiadania, wyjdzie Ci dłuższy niż mój tekst. ;-) Sama planu nie pisałam, miałam go w głowie. I większość punktów sprowadzała się do “zawijasy z procentami”.

Technobełkot. Jestem zwolennikiem przystępnego wyjaśniania trudnych zagadnień. A jeśli ktoś tego nie potrafi, to prawdopodobnie sam nie zrozumiał dogłębnie sprawy.

A nie skomentujesz “gumisiowej luki” w końcówce? Tak wyraźnie mrugam do żurów, a Ty nic? ;-)

Cała przyjemność po mojej stronie. :-)

Babska logika rządzi!

Zdecydowanie dobry tekst. ,,Reportażowe” fragmenty czytałem z zaangażowaniem, udało Ci się wkręcić mnie w opowiadanie na tyle, że ciekaw byłem sposobów, w jakie kolonizatorzy będą próbowali ograniczyć straty. Wątki obyczajowe (plany córki, rozstanie z żoną, samobójstwo wiekowych osadników) uważam za nienachalne i dobrze wkomponowane w historię.

Ekspresowa ewolucja też zwróciła moją uwagę. Przyjrzałem się pobieżnie toczonej w komentarzach dyskusji i – biorąc poprawkę na wszelkie argumenty – mimo wszystko ucieszyłbym się, gdyby w tekście został jasno sprecyzowany jakiś czynnik, który przyspieszył proces przemian.

Tak czy inaczej, jestem z lektury zadowolony, czytało się bardzo przyjemnie.

Pozdrawiam!

Dziękuję, Adamie. :-)

Fajnie, że uważasz tekst za dobry i że się wkręciłeś.

No, ewolucja wyjątkowo szybka. Dla mnie najważniejszym czynnikiem jest presja środowiska – za mało żarcia dla tradycyjnych pszczół. No i puste nisze ekologiczne dookoła. Ale oczywiście nie jestem fachowcem.

Babska logika rządzi!

Musiał kilkakrotnie przysięgać, że nie planował uśmiercania nikogo, że prędzej oficjalnie pozwoliłby na kanibalizm.

A jedno nie wynika z drugiego? Zresztą, z czysto pragmatycznego punktu widzenia, uśmiercanie bez kanibalizmu byłoby marnotrawstwem.

 

Po takiej masie komentarzy ciężko zasygnalizować coś nowego. Ogólnie opowiadanie dobrze się czytało, przykuło ono moją uwagę. Wydaje mi się jednak, że to w dużej mierze kwestia świetnego warsztatu, który przykrywa wady tekstu. A sądzę, że trochę tych wad niestety jest.

Nie będę się rozpisywał w kwestiach naukowych, bo na tym się kompletnie nie znam, zresztą dużo już powiedziano, skupię się za to na problemach kompozycyjnych.

W moim odczuciu tekst jest bardziej prologiem do czegoś większego niż samodzielnym opowiadaniem. Spójrzmy na wątki, które zarysowujesz na początku, i na ich rozwiązania:

  1. tajemnica owadów – dostajemy go na samym początku, zakładamy więc, że będzie to wątek główny. Co więcej, jego rozwiązanie kończy opowiadanie, co potwierdza powyższą tezę. Sęk w tym, że progres w środku tekstu w tym wątku jest śladowy. Dzieje się prawie w całości poza sceną, bo przez większość czasu siedzimy w głowie prezydenta, a nie biologa.
  2. Czy ktoś umrze z głodu? – progres odbywa się głównie tutaj. Nacisk na niego kładzie przede wszystkim bardzo dobry zabieg z odliczaniem procentu zagrożonych. Jednak, po pierwsze, obecność poprzedniego wątku powoduje, że ani przez chwilę nie czujemy tak naprawdę zagrożenia. Przecież biolog na pewno odkryje w końcu naturę szarańczy, co pozwoli ocalić kolonię. Po drugie, wątek ten nie otrzymuje ostatecznego rozwiązania, bo, choć możemy się spodziewać, że króliki zaadaptują się szybko do środowiska, pozostajemy w tej kwestii w niepewności.
  3. konflikt ojciec – córka, ojciec – chłopak (innymi słowy, wątek obyczajowy) – zarysowujesz dość mocno wątek, po czym nie następuje ani progres, ani rozwiązanie. Zapowiadasz konflikt prezydenta z córką i chłopakiem, a tymczasem córka tylko trochę marudzi, a chłopak okazuje się wiernym konfidentem. Rozwiązanie mało satysfakcjonujące i praktycznie bez znaczenia dla fabuły.
  4. rozpad społeczny – świetna eskalacja i podbicie stawki. Grozi nam zagłada przez głód? A może wcześniej wykończymy się sami? Szkoda tylko, że, znowu, nic z tej zapowiedzi nie wynika. Wprawdzie, zgodnie z przewidywaniami prezydenta, jakieś rozruchy wybuchają (ponieważ streściłaś je w jednym półzdaniu, nie wiemy nawet, co to dokładnie oznaczało), ale wystarczy gadka prezydenta, żeby wszystko wróciło do normy. Mogliby chociaż w trakcie tych zamieszek zniszczyć jedną szklarnię, zwiększając zakres zagrożonych śmiercią. To byłoby pewne minimum, ale oczekiwałbym szerszego wątku, w którym prezydent musi negocjować, tłumaczyć robotnikom, czemu większe racje dostają rolnicy, albo odwrotnie, itd. Zresztą ogólnie sytuacja społeczna kolonii zawiera trudne do pogodzenia sprzeczności. Z jednej strony prezydent jak prawdziwy primus inter pares pomaga nosić konewki, z drugiej wprowadza przepisy zakrawające o totalitaryzm, a wszyscy potulnie im ulegają. Przeświadczenie o zagrożeniu kolonii moim zdaniem nie jest tu wystarczającym wytłumaczeniem. Ludzie nie zawsze (rzekłbym nawet, że rzadko) przyjmują do wiadomości, że ich ograniczenie ratuje całość systemu (patrz niektóre związki zawodowe). Dlaczego nie pojawił się żaden samozwańczy prorok, twierdzący, że trzeba ruszać na południe, bo tam nie będzie szarańczy? Dlaczego nie ma żadnych opierających się obywateli, na których trzeba by siłą wymuszać posłuszeństwo? Sama wspominasz w tekście o oblężeniu Leningradu. Oblegane przez długi czas twierdze cechuje, że pod koniec oblężenia umiarkowane władze/dowództwo zostają obalone przez radykałów (np. w La Rochelle), albo że posłuch jest egzekwowany bezwzględnymi metodami (choćby Leningrad). Tutaj nic takiego nie następuje.
  5. żona do zamrażarki – tu mamy z kolei rozwiązanie wątku, który nigdy nie powstał. Trudno poczuć stratę prezydenta, skoro jego relacja z żoną nie została wcześniej w żaden sposób zarysowana.

Zgadzam się z zarzutem Jima i kilku innych przedpiśców, że postaci są mocno papierowe. Teoretycznie dajesz im jakiś charakter i wątki osobowe, ale prawie zupełnie tego nie czuć. Wydaje mi się, że to, przynajmniej częściowo, efekt ograniczonego czasu antenowego, a także, opisanego wyżej, bałaganu w kompozycji.

Oczywiście, nie sposób rozwiązać wymienione problemy w tak krótkim tekście. Dlatego uważam to opowiadanie za niepełne. Moim zdaniem przy otworzeniu tak wielu wątków należało albo napisać coś dłuższego, albo część zlikwidować. Moglibyśmy więc mieć np. opowieść wyłącznie z perspektywy biologa. Jedynym wyzwaniem byłoby wtedy odkrycie natury owadów, a wieści z życia kolonii stanowiłyby jedynie podbicie stawki, poprzez wywieranie większej presji na szybsze osiągnięcie wyników. Można też zostać przy prezydencie, ale wtedy moim zdaniem należałoby wyrzucić tajemnicę owadów (wiemy wszystko o szarańczy, ale nie da się z nią nic zrobić, trzeba się ratować w inny sposób) i skupić się albo na wątku społecznym, albo obyczajowym.

Podsumowując, dobre opowiadanie, ale zamieszanie w fabule uniemożliwia mi ocenienie go wyżej.

Dziękuję, Światowiderze. :-)

Hmmm. No tak. Pokazałeś mi, że można to było napisać o wiele lepiej. Niektóre z wymienionych przez Ciebie rzeczy w ogóle nie przyszły mi do głowy.

Zresztą, z czysto pragmatycznego punktu widzenia, uśmiercanie bez kanibalizmu byłoby marnotrawstwem.

No, IMO, jedno nie wynika z drugiego. Można zabić kogoś, żeby pozbyć się gęby do wyżywienia. To już jakaś korzyść dla pozostałych. Nie-kanibalizm z jednej strony jest marnotrawstwem, z drugiej – tabu przeciwko jedzeniu ludziny jest dość silne. Ale gdyby ludzie naprawdę zaczęli umierać z głodu… Wtedy kanibalizmu nie dałoby się uniknąć, więc może lepiej go zinstytucjonalizować. Żeby mniej się marnowało, a podział był bardziej korzystny społecznie. Cholera, nie chciałabym podejmować takiej decyzji.

Wątek drugi (śmierć głodowa) – wydawało mi się, że go zamykam. Bohaterowie są już pewni, że lukę da się zapchać królikami, że są uratowani. Nie widziałam powodu, żeby wchodzić w szczegóły techniczne, kiedy najważniejsze już jest znane.

Wątek trzeci (ślub córki) – pierwotnie miałam w planie, żeby biolog w ostatniej scenie powiedział im, że spoko, mogą się żenić, pokrewieństwo jest dalekie, ale w końcu z tego zrezygnowałam. Być może niesłusznie.

Czwóreczka i rozpad społeczny. Psiakrew, podajesz kilka rzeczy, o których nie pomyślałam albo pomyślałam w kategoriach “nieeee, tego bym nie potrafiła opisać”. Cóż, może następnym razem pójdzie lepiej.

Ale zburzenie szklarni jest głupie. Za głupie, żeby moi bohaterowie na to wpadli.

Uleganie zakazowi ślubów. No, prezydent jest głową administracji. Jeśli powie, że zawiesza udzielanie ślubów, to kto w kupryjskim USC mu podskoczy? I po co? Śluby religijne to inna sprawa, ale… Pewnie ten wątek można było rozwinąć, ale wydaje mi się, że to by było nie na temat – dla mnie to nie był pełnoprawny motyw, tylko tło przy starciu ojciec vs córka.

Prorok. Ale to jest jedna jedyna osada na planecie. Na południu nie ma szarańczy, ale nie ma także zboża ani zwykłej trawy. Co oni by tam jedli, piasek czy kamienie? Co za kretyn poszedłby za prorokiem w absolutną pustynię aż do bieguna i z powrotem?

Wymuszanie posłuszeństwa. Ale na czym by polegał bunt? Tak, mogą obrzucić kamieniami jakiś urząd, zniszczyć rower prezydentowi… I? Najrozsądniejsze byłoby napadnięcie na zapasy żarcia. Tylko że jest wiosna, tych zapasów praktycznie nie ma… Zarzynanie cielnych krów to też głupota. I prezydent nigdy im nie powiedział, że ktoś umrze z głodu. Takie rzeczy wie tylko sztab kryzysowy.

Ludzie trochę marudzili na decyzje, kto ma trafić do anabiozerów, ale stosunkowo prosto dało się ich spacyfikować – dając jakiś ograniczony wybór.

Piąteczka i uczucia do żony. Nie potrafiłabym tego dobrze zasygnalizować. Nawet nie było co próbować.

Psychologia postaci to coś, co mam nadzieję kiedyś opanować. Na razie powoli zaczynam widzieć, czego im brakuje.

Nie dałabym rady napisać tego tekstu z perspektywy biologa (widocznie rządzić jest o wiele łatwiej ;-) ). Jestem za cienka w uszach pod względem naukowym i tu raczej nie mam złudzeń, że to się radykalnie zmieni.

A nie mogłam wyrzucić tajemnicy szarańczy, bo to przecież konkurs na tajemnicę.

Jeszcze raz dziękuję za bardzo ciekawy komentarz.

Babska logika rządzi!

Powiadasz, że te niepotrzebne pierdoły skracają dystans? Hmmm. Może by jeszcze przemyśleć stanowisko w tej kwestii?

Nie wiem, czy pierdoły, ale coś w tym skracaniu dystansu jest. ANDO zdecydowała się na podobną konstrukcję tekstu i też ta perspektywa była daleka. Ja to samo przerabiałem w tamtym roku u siebie. A spójrz na Katię. Tam niemal zawsze ten dystans jest bliski. I raczej rzadko są to krótkie opowiadania. ;-)

CM-ie, nie jest wykluczone, że gdybyś Ty próbował napisać plan opowiadania, wyjdzie Ci dłuższy niż mój tekst. ;-)

Wiesz, najśmieszniejsze jest to, że mnie wychodzą długie opowiadania właściwie tylko wtedy, kiedy napiszę sobie plan. Jak jadę bez planu to zawsze zamykam w 25 000. ;-)

A nie skomentujesz “gumisiowej luki” w końcówce? Tak wyraźnie mrugam do żurów, a Ty nic? ;-)

Za dobre opowiadanie napisałaś, żeby się na tym skupiać. :P

Wiesz, nie będę nawet ukrywał, jak mi w trakcie lektury pojawił się ten gumiś to byłem pewien… że się przewidziałem. XD

Bo gdyby to był tekst humorystyczny to jeszcze bym przyjął, że to celowe mrugnięcie. A wciśnięcie czegoś takiego w poważny tekst wydawało mi się na tyle brawurowe, że… nie przyjąłem tego do wiadomości. :D

Ale zatrzymałem się przy tym. Tyle że raczej z taką myślą: chyba moja głowa ma już przesyt tego konkursu, bo wszędzie widzę gumisie. XD

Powodzenia w walce o piórko!

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Hmmm. No to może jednak warto opisywać detale. Ale w głowie mi się to nie chce zmieścić…

Czyli konkursowe powinieneś pisać bez planu? A na konkursy Wilka to już w ogóle bez patrzenia, co wychodzi. ;-)

No to wygumkuję gumisia, skoro nawet żurom zgrzyta. Ech, że sobie bohater w euforii nie może palnąć czegoś śmiesznego…

A na piórko nie liczę; Czytelnicy zareagowali entuzjastycznie, ale Loża coś nie bardzo.

Babska logika rządzi!

Nad stroną techniczną rozwodzić się nie mam co, jest po prostu bardzo dobrze. Czytało się lekko, przyjemnie, bez potknięć.

To teraz pomarudzę.

Ja wiem, Finklo, że lubisz logikę i żeby było wszystko jasne, nie cierpisz niedopowiedzeń. A ja nic przeciwko takim nie mam, jeśli nie są one zbyt przesadne. Jaki jest mój główny zarzut do tego tekstu: masz tu kilka długich infodumpów. Mogę się nawet skusić o stwierdzenie, że opowiadanie trochę infodumpami stoi i to mi bardzo przeszkadzało podczas lektury. Ty mi tego świata nie opowiedziałaś, Ty mi go trochę wyłożyłaś. Piszesz, że szarańcza zniszczyła to I tamto, ale to jest w dialogu, zeznaniu świadka. Dla mnie atrakcyjniejsze byłoby, gdyby to jeden z bohaterów na to pole polazł, gdyby on sam łapał te szarańcze. To tylko jeden z przykładów. Zatem wydaje mi się, że chciałaś upchnąć sporo światotwórczych smaczków w dość krótkim tekście. Uważam, ze tekst zyskałby na odbiorze, gdybyś go trochę rozciągnęła i nie informowała czytelnika, co się stało na planecie, tylko poszła tam jakimś bohaterem.

Odczucia miałam sprzeczne. Z jednej strony ten świat bardzo mi się podoba, pomysł jest fajny, bohaterowie miejscami udani (w większości scen to gadające pionki, które coś tam opowiadają). Najbardziej krwista była Zara, a reszta wydała mi się być tu tylko po to, żeby opowiedzieć, co się stało gdzieś tam na polu, tam gdzie ich nie było, ale ktoś im opowiedział.

Strasznie pomarudziłam, więc możliwe, że się zastanawiasz, jak to się stało, że stanęłaś na podium? 

Otóż, nie sposób nazwać tego opowiadania złym i gdy patrzymy na nie przez pryzmat sci i oceniamy je w swojej kategorii (sci-fi) to ta wersja instant jest chyba najlepszą i jedyną słuszną wersją tej opowieści. Lanie wody faktycznie wydaje się tu zbędne. Poza tym… marudzenie było przeze mnie spisywane tuż po lekturze, a później się z tym opowiadaniem przespałam. Wstałam następnego dnia i w głowie zaświtała mi myśl “kurde no, ale to dobre było!”

 

Dziękuję za udział w konkursie!

Pozdrawiam! :)

Dziękuję, Jurorko Saro. :-)

Infodumpy. Zgodzę się, że tekst nimi stoi. Trudno to ukryć. Powiem więcej – wątek nie całkiem szczęśliwej miłości Zary dołożyłam właśnie po to, żeby rozwodnić infodumpy. 

Żeby pójść z bohaterem na pole? No, jakoś o tym nie pomyślałam. Być może dlatego, że nie mam pojęcia, jak wygląda pole po przejściu szarańczy, a do tego jeszcze zmutowanej. I musiałabym wprowadzać nowych bohaterów. Faktycznie, taki spacer rozwiązałby problem dystansu, ale za to stworzył parę innych. Acz pomysł wart rozważenia na przyszłość. Hmmmm. <głęboki namysł>

Bohaterowie. No, nie umiem w psychologię bohaterów. Ale nie tracę nadziei, że kiedyś to ogarnę.

Cieszę się, że następnego dnia opowiadanie wygląda lepiej niż na żywo. Czy Loża to czyta? ;-)

 

I dziękuję Żurkom/organizatorom za ten konkurs. Fajny był. A CM to pod tekstami chyba średniej wielkości książkę napisał. Szacun.

Babska logika rządzi!

Mam wrażenie, że już raz to przeżyłam. Prawie półtora roku temu powiedziałam nie marsjańskiemu opku Chrościska. Podobało mi się, wygrało mój konkurs, ale trudno mi było w pewne rzeczy uwierzyć. I tu mam podobnie. Podoba mi się, ale… przybyli na planetę, na której nic nie było, ale był tlen, wszystkiego mieli na styk, ale pozwolili zwiać rojowi pszczół i jeszcze o nim po prostu zapomnieli. A pszczoły zmieniły się w szarańczę, która zaatakowała ich pola. No, kurcze, włącza mi się niewiara.

Wiem, że nie o to w opku chodziło. Swoją drogą nawet w tej warstwie Twoje opko ma wiele wspólnego z tekstem Chrościska. Oboje chcecie pokazać, że tak nam się śpieszy do gwiazd, do kolonizacji nowych planet, a nie myślimy o tym, jak trudne to będzie i jak blisko śmierci będą kolonizatorzy. To nie będzie jak odkrycie Ameryki, bo za oceanem przynajmniej rosło coś jadalnego, na obcej planecie ludzie będą mieli tylko to, co ze sobą przywiozą. I to Ci się udało pokazać, wam obu. Ale od piórkowego opka oczekuję, że ta warstwa science nie będzie potraktowana po macoszemu. Tak że, sorry, ale NIE.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Opowiadanie jest wciągające i dobrze napisane. Motyw z odliczaniem procentowym potęgował napięcie, choć dla mnie było go trochę za mało, głównie przez stoicki spokój bohaterów. Poza tym zabrakło mi informacji, jak duża jest kolonia i opisu jej wyglądu. O kwestiach biologicznych się nie wypowiadam, bo widzę, że zostały już porządnie przepracowane ;)

Generalnie opowiadanie czytało się bardzo przyjemnie. 

Dziękuję, Dziewczyny. :-)

 

Irko, no trudno. Nie twierdzę, że opko nie ma braków.

Tak, z tlenem poszłam na duży skrót, on tak sam z siebie w postaci wolnej się nie bierze.

Tak, sądzę, że kolonizacja obcych planet to nie jest takie hop siup, dwa razy splunąć i załatwione. Cieszę się, że przynajmniej tyle wynika z tekstu.

Ucieczka roju czy królowej chyba akurat jest najbardziej prawdopodobna. Krów nie upilnujesz, żeby nie polazły w szkodę, a co dopiero owadów.

 

Alicello, fajnie, że tekst wciągnął.

Stoicki spokój? Hmmm, za dużo im dałam z siebie. ;-)

Jakaś poszlaka na temat wielkości kolonii jest:

Siedemnaście osób to nawet nie promil społeczności.

Dla siebie (w Czesiu ;-) ) przyjęłam, że kolonia liczy sobie nieco ponad 20 tys. osób, ale nigdzie nie piszę tego wprost. Mieszkają w domkach z ogródkami.

Babska logika rządzi!

Ucieczka roju czy królowej chyba akurat jest najbardziej prawdopodobna.

Tylko gdzie, skoro tam było tylko to, co sami posadzili, czy tam posiali?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ze szklarni/ przydomowej pasieki na zewnątrz – na łąki, gdzie rosło bardzo mało kwiatów (bo nie było pszczół). Ale może już jakieś zapylacze zaczęli wyprowadzać. Tak naprawdę – nie mam pojęcia, w jakiej kolejności należałoby wprowadzać gatunki w ekosystemie.

Babska logika rządzi!

Stoicki spokój? Hmmm, za dużo im dałam z siebie. ;-)

W życiu jest to cecha pożądana, bo tylko spokój może nas uratować ;)

 

Siedemnaście osób to nawet nie promil społeczności.

Racja, a ja, leń patentowany, zamiast policzyć, to oczekiwałam informacji wprost. 

Wiem, chwalę sobie własny spokój. Ale bohaterowie na moje podobieństwo wypadają blado.

Oj tam, oj tam, nie każdy musi lubić promile. ;-)

Babska logika rządzi!

No nie kupuję tego.

Nie kupuję przyspieszonej ewolucji, która zmienia nie tylko zwyczaje żywieniowe, ale również w istotny sposób wygląd pszczół, a z drugiej strony kanarka nie zmienia, bo przecież nawet przez lornetkę widać, że to wciąż kanarek.

Nie rozumiem, czemu króliki, będące świetnym rozwiązaniem problemu żywieniowego, można wybudzić z anabiozy dopiero wtedy, gdy okaże się, że szarańcze to pszczoły, ale już bezużyteczne kanarki można odmrozić wcześniej.

Nie rozumiem problemu krzyżowania krewnych w siódmym stopniu, skoro cała idea zaludnienia obcej planety opiera się na chowie wsobnym między kolonistami.

Potykam się na braku logiki (choć podejrzewam antropocentryczną optykę) pierwszego zdania. Dlaczego ewolucja miałaby być zależna od faktu wykrycia życia przez ludzi?

 

Wrażenie zrobiły: konstrukcja fragmentu o redukcji problemu głodu, z powracającym refrenem procentów i epizod z „listem siedemnastu”.

No nie kupuję tego.

Nie kupuję przyspieszonej ewolucji, która zmienia nie tylko zwyczaje żywieniowe, ale również w istotny sposób wygląd pszczół, a z drugiej strony kanarka nie zmienia, bo przecież nawet przez lornetkę widać, że to wciąż kanarek.

Nie rozumiem, czemu króliki, będące świetnym rozwiązaniem problemu żywieniowego, można wybudzić z anabiozy dopiero wtedy, gdy okaże się, że szarańcze to pszczoły, ale już bezużyteczne kanarki można odmrozić wcześniej.

Nie rozumiem problemu krzyżowania krewnych w siódmym stopniu, skoro cała idea zaludnienia obcej planety opiera się na chowie wsobnym między kolonistami.

Potykam się na braku logiki (choć podejrzewam antropocentryczną optykę) pierwszego zdania. Dlaczego ewolucja miałaby być zależna od faktu wykrycia życia przez ludzi?

 

Wrażenie zrobiły: konstrukcja fragmentu o redukcji problemu głodu, z powracającym refrenem procentów i epizod z „listem siedemnastu”.

Dziękuję, Coboldzie. :-)

Szybka ewolucja już była wałkowana. Tak, naciągałam tempo ewolucji. Uważam, że zmiana pożywienia pociągnie za sobą przystosowania do nowej diety. Kanarka też zmienia, tylko wolniej – kanarkowe pokolenie trwa dłużej niż pszczele.

Króliki to bardzo szybko rozmnażający się gatunek. No, nie wypuszczałabym go w środowisku, gdzie nie ma naturalnych wrogów. A lisów i innych takich nie można jeszcze wybudzić, bo padną z głodu. Wcześniej opracowany plan zakładał późniejsze budzenie, teraz można zrewidować założenia.

Kanarki są bezużyteczne, ale niektórzy koloniści zabrali ze sobą zwierzaki.

Chów wsobny ludzi. No, kolonistów nie poleciało dziesięciu, tylko o wiele więcej. Na ładnych parę pokoleń wystarczy bez rażących incestów, a za kilkadziesiąt lat ma wylądować następny statek. Oczywiście jedni i drudzy mają trochę zamrożonych zarodków, żeby zwiększyć pulę genetyczną.

Nie chodziło mi o wykrycie przez ludzi, tylko o życie na tyle widoczne, że ludzie musieliby je wykryć. Widać źle rozłożyłam akcenty. Można nie zauważyć bakterii czy Cthulhu siedzącego na dnie oceanu. Ale ani z jednego, ani z drugiego nie wyewoluują nagle owady.

Fajnie, że były jakieś plusy.

Babska logika rządzi!

Pierwsze zdanie zrozumiałem, zwróciłem tylko uwagę na jego błędną konstrukcję.

Z królikami dalej nie rozumiem – nie mogli ich trzymać w klatkach?

I tak zamierzają trzymać w klatkach. Bali się, że rozwalą ekosystem mimo to.

Babska logika rządzi!

Wciągnąłem się od samego początku. Lubię takie takie opowieści o koloniach, o ich początkach, o problemach nowych osad i ich społeczności. Tu problem był ciekawy – głód. Z zainteresowaniem czytałem o wprowadzaniu kolejnych obostrzeń (brrr, jak to słowo źle brzmi w naszych dzisiejszych realiach) i ich konsekwencjach. Czasem miałem wątpliwości, czy część z nich na pewno jest rozwiązaniem najskuteczniejszym i czy przypadkiem nie sprowadzi większych problemów, ale komentarze mnie nie zawiodły i wszystko wyjaśniły ;)

Postacie wydawały mi się takie drugorzędne, takie ledwo zarysowane, takie nie do zapamiętania. Ale przyjmuję, że bohaterem pierwszoplanowym była tu tak naprawdę cała kolonia, a nie poszczególni ludzie.

Jakbym miał się do czegoś tak bardziej przyczepić, to była by kwestia ogólnego klimatu. Głód to temat ciężki, jednak tu tej ciężkości nie wyczułem. Chciałoby się, żeby tekst był nieco bardziej mroczny, bardziej dramatyczny. Żeby może bardziej pokazać ludzkie tragedie, których przyczyną jest głód (tu wracam do tego, że ludzie są tu drugorzędni względem całej kolonii).

Ale tekst i tak bardzo mi się podobał :)

Dziękuję, PanDomingo. :-)

Miło mi, że tekst wciągnął.

Taaak, pewnie trzeba było tekst przez tydzień betować, a nie pisać w ostatni weekend.

Zgodzę się, że właściwie zbiorowym bohaterem jest kolonia. A te moje pierwsze i drugie skrzypce raczej rozsądne, mało emocjonalne. Zresztą, nigdy nie umiałam w emocje. W ciężkie teksty i klimaty chyba też nie.

Babska logika rządzi!

Z podobnej tematyki (rolnicza kolonia, odcięta od dostaw, teoretycznie samowystarczalna a nagle zagrożona zagładą) polecam “Kwarantannę” Connie Willis (była w którymś Donie Wollheimie).

O, dzięki, jak mi wpadnie w ręce, to przeczytam.

Babska logika rządzi!

Finklo, jak napisane w ostatni weekend to nie tylko drobniejsze grzeszki wybaczam, a nawet jeszcze bardziej podziwiam ;)

coboldzie, też dziękuję za polecenie. Właśnie w “Kwarantannie” jest to, czego mi zabrakło tutaj: przyjęcie perspektywy jednego, “szarego” człowieka (w “Kwarantannie” nastolatki) pozwoliło bardziej poczuć problemy kolonii, a wcale nie przysłoniło to szerszego kontekstu (w “Kwarantannie” blokowanie rozwoju kolonii przez Rząd + mutujące się chorobotwórcze bakterie).

No, może stronę naskrobałam w poprzedni weekend. Ale pomysł wpadł późno, a gros tekstu powstawało z terminem sapiącym nad głową.

Babska logika rządzi!

Jak pisałam już wcześniej w komentarzu: to fajny, udany, pomysłowy i wciągający tekst, cieszący na dodatek użyciem konwencji SF. Do głosu na TAK, u mnie, zabrakło niewiele: może pewnej fabularnej konsekwencji, pójścia bardziej w kierunku SF (i wtedy mocniejszego osadzenia w konkrecie naukowym) albo w kierunku space operowej “przypowieści” bez przejmowania się naukową stroną. Tekst naprawdę fajny, w szkolnej skali na 5,5, ale do piórka odrobinę brakuje, IMHO.

ninedin.home.blog

Dziękuję, Ninedin. :-)

OK, czegoś brakło, nie będziemy drzeć szat..

Babska logika rządzi!

Przepraszam za zwłokę z komentarzem.

 

Zdążyli tylko omówić własną bezsilność w obliczu szarańczy, kiedy nadeszła prośba o pomoc. Zgodnie uznali, że w szklarniach będzie z nich więcej pożytku niż przy stole. Kupra nie mogła sobie pozwolić na utratę choćby jednej kalorii.

W domu zastał tylko najmłodszą, dziewiętnastoletnią córkę.”

 

“Poza tym[-,] im wcześniej zacznie się ściśle racjonować żywność, tym później porcyjki się skończą.”

 

“Ponadto[-,] zależność między rozmiarem osobnika a liczbą genów wcale nie jest liniowa.”

 

Właściwie Światowider napisał już wszystko, co sama mogłabym chcieć napisać o Twoim opowiadaniu, Finklo, ponadto podpisuję się pod wątpliwościami Cobolda.

Tekst ogólnie czyta się dobrze, ale choć ciekawe same w sobie wydają się dylematy zarządcy kolonii, przed którym stoi masa trudnych wyzwań, to wielu rzeczy, w tym samego założenia, po prostu nie kupuję. Nie przemawia do mnie ani tak szybka zmiana wyglądu owadów, że nikt nawet nie domyślił się w nich potomków pszczół, ani zmiana ich sposobu odżywiania. Czy nadal budowały ule i produkowały coś w rodzaju miodu? Pytam, bo ogólnie dziwię się, że przy technice pozwalającej na kolonizację obcej planety nikt nie dał rady zlokalizować domostw szkodników i ich wytępić.

Zakończenie następuje nagle i niespodziewanie, jakby skończył się limit znaków (co zapewne właśnie miało miejsce ;) i, przynajmniej moim zdaniem, wypada to dziwnie.

Postaci są narysowane mocno schematycznie. O ile dałoby się coś powiedzieć o głównym bohaterze (wypada sympatycznie), o tyle jego dzieci i żona to tylko puste słowa (przez to np. decyzja o zahibernowaniu żony nie budzi emocji). I, jak ktoś słusznie zauważył, zakaz ślubów nijak się ma do liczby dzieci (chyba że koloniści wyznają jakąś szczególną religię).

Podsumowując: czyta się miło, dopóki człowiek nie rozbiera tekstu na części pod kątem nominacji, bo tego opowiadanie niestety nie wytrzymuje. Jak już wiesz, jestem na NIE ;(

 

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję, Joseheim. :-)

Z powtórzeniem, między którym są dwa zdania to już przesadzasz.

Przecinki zaraz wywalę.

No, gdyby bez problemu dało się rozpoznać w owadach pszczoły, nie byłoby zagadki. A i walka stałaby się o wiele prostsza – jeśli już wiadomo, że gdzieś musi być coś podobnego do ula, stosunkowo łatwo będzie je znaleźć i zniszczyć. Ale jeśli zakłada się, że jaja mogą być na każdym liściu – sprawa wygląda inaczej.

Tak, nadal mieszkały w czymś podobnym do barci, budowały plastry z wosku i karmiły poczwarki miodem. Nikt nie wiedział, że liczba gniazd jest stosunkowo ograniczona. Hmmm, w sumie mogłam wykorzystać takie zakończenie zamiast królików, być może rodziłoby mniej wątpliwości.

Nie, limit się nie skończył, spokojnie mogłam ciągnąć do 42,5 tysiąca. Tylko z czasem zrobiło się krucho, a zresztą, opowiedziałam wszystko, co zaplanowałam.

Religia kolonistów. Jako społeczność w dużym stopniu rolnicza są dość konserwatywni, ale nie aż tak. Zakaz ślubów to wierzchołek góry lodowej (fakt, tego nie pokazałam) – jeśli nie przyjęło się wychowywać dzieci, mieszkając u teściów (a czego jak czego, ale przestrzeni ani materiałów budowlanych im nie brakuje), to brak własnego domu może utrudnić decyzję o dziecku.

Babska logika rządzi!

Nowe finklowe. Fajne :) . Dobrze się czytało. Intrygujące. Ciekawe ile komentarzy i naukowych dysput wywołało (wyjątkowo zajrzałem, bo od pewnego czasu tego nie robię). Trzymaj tak dalej. 

Dzięki, Koalo. :-)

Fajnie, że fajne. I że tyle zalet znalazłeś.

Wywołało ponad półtorej setki komentarzy. I licznik ciągle tyka.

Babska logika rządzi!

Podobało mi się, ale strach pomyśleć, co będzie dalej… najpierw króliki, później psy dingo ;)

Jestem nikim, będę nikim.

Dziękuję, Spitygniewie. :-)

No, mieszanie z siłami natury nie jest mądre ani zdrowe.

Babska logika rządzi!

Hej, Finklo!

 

Uff! W końcu tu dotarłem, bo “Szarańcza…” już się nieźle urządziła w mojej kolejce.

 

Wciągające, wręcz powiedziałbym, że za krótkie. Chciałbym więcej informacji nt. kolonii – jaka jest duża, gdzie leży, czy raczej, hmm… orbituje.

Fajnie budowane napięcie i brak pewności jak to wszystko się skończy jeszcze bardziej przykuwał do tekstu.

Przeleciałem wzrokiem komentarze i chyba wszystkie możliwe tematy zostały przerobione, cóż dodawać. Zadowolonym jest.

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Dziękuję, Krokusie. :-)

Uważaj na szarańczę, może poczynić duże spustoszenia, zapewne w kolejce również. ;-)

Wielkość koloni. Musi Ci wystarczyć coś takiego:

Siedemnaście osób to nawet nie promil społeczności.

Nie określałam gwiazdy, dookoła której krąży Kupra. Na tyle daleko, że nie ma sensu prosić Ziemię o pomoc – muszą radzić sobie sami, nawet w kwestii informacji (nie wysyłali DNA szarańczy, badali na miejscu, co trochę czasu zajęło).

Fajnie, że tekst przykuł i zadowolił.

Babska logika rządzi!

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet. :-)

Cieszę się.

Babska logika rządzi!

Mega fajnie się czytało. Miałam cały czas wrażenie, jakbym była studentem historii z jeszcze bardziej odległej przyszłości, szukającym w pamiętnikach, reportażach i statystykach informacji do pracy semestralnej. Chociaż nie rozumiem dwóch rzeczy:

  1. Czemu ojciec Zary, którego imienia nijak nie mogę zapamiętać, był przeciwny relacji kuzynów siódmego stopnia? Skąd on w ogóle wiedział że to kuzyni siódmego stopnia? Ich geny są tak różne, że ich potomstwo powinno być całkowicie normalne.
  2. Jak zakaz ślubów ograniczał prokreację?

     

     

Obudź się – Jeśli to czytasz, jesteś w śpiączce od prawie 15 lat. Próbujemy nowej metody. Nie wiemy gdzie ta wiadomość pojawi się w Twoim śnie ale mamy nadzieję, że uda nam się do Ciebie dotrzeć. Prosimy, obudź się.

Dziękuję, Nikaszko. :-)

Miło mi, że lektura wyszła przyjemna.

Uch, pisałam mniej więcej rok temu, sporo zdążyłam zapomnieć, więc przy odpowiedziach będę trochę sobie przypominać, a trochę ściemniać.

Związki kuzynów. Mała kolonia (już nie pamiętam swoich obliczeń, od ilu zaczynali, ale chyba od tysiąca. Hmmm, mogli jeszcze zabrać bank spermy i komórek jajowych, nie pamiętam, czy to uwzględniałam), przez mniej więcej wiek skazana chów wsobny. Oni wszyscy mieli powtarzane, że nie wolno mieć potomstwa z krewnymi. Niektórzy się przejęli bardziej, niż to miało sens. Jak z alkoholem – wiadomo, że nadużywanie szkodzi, ale unikanie dla zasady nawet czekoladek z likierem to chyba drobna przesada. A może chciałam zasygnalizować, że facet coś słyszał o genetyce, ale do eksperta mu daleko? Nie pamiętam.

Skąd wiedział? No, jeśli prezydent nie ma dostępu do ewidencji ludności, to kto? Tam dopiero rodzi się czwarte pokolenie, a każde dziecko przechodzi przez system – jest zarejestrowane i wiadomo, kim są jego rodzice. A jeśli nawet ojcostwo byłoby niepewne, to jest na tyle mało na planecie, że łatwo sprawdzić.

Zakaz ślubów a prokreacja. Wymyśliłam sobie, że (a) taka młoda kolonia jest dość konserwatywna w poglądach. Pionierzy ciężko pracują, a nie stwarzają sobie problemy pierwszego świata. I (b) – miejsca na planecie mnóstwo, budulec też się znajdzie, więc młodzi w prezencie ślubnym dostają domek. A mieszkanie kątem u teściów może odrobinę utrudniać prokreację. Wróć! Jakich teściów, skoro ślubu jeszcze nie było? Czyli własnej chaty nie ma, marne szanse, że rodzice się zgodzą, żeby dziecko zamieszkało w swoim pokoju razem z partnerem, nie wyjeżdżają na wakacje (nie ma gdzie), balują rzadko i niedaleko (to małe miasteczko), więc chata wolna bywa rzadko i krótko, sąsiedzi i znajomi patrzyliby na taki związek krytycznie… A miasteczko niewielkie, dużo ludzi się zna.

Babska logika rządzi!

Finkla

Dziękuje za odpowiedź uwu

Obudź się – Jeśli to czytasz, jesteś w śpiączce od prawie 15 lat. Próbujemy nowej metody. Nie wiemy gdzie ta wiadomość pojawi się w Twoim śnie ale mamy nadzieję, że uda nam się do Ciebie dotrzeć. Prosimy, obudź się.

Ależ proszę, cała przyjemność po mojej stronie. :-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka