Opowiadanie jest bezpośrednią kontynuacją mojego innego opka pod tytułem Nieśmiertelni. Dzięki Oidrin za betę, twoja pomoc była nieoceniona.
Opowiadanie jest bezpośrednią kontynuacją mojego innego opka pod tytułem Nieśmiertelni. Dzięki Oidrin za betę, twoja pomoc była nieoceniona.
Stary pickup sunął po spękanej jezdni ku Namiotowemu Miastu Labau, mimo okazyjnie prychającego silnika. Todd uważnie obserwował drogę i z niepokojem spoglądał na wskazówkę temperatury silnika, która niebezpiecznie przechylała się w prawo. Tymczasem siedzący obok Jack wlepiał spojrzenie za okno.
Pustynna równina, której natura poskąpiła jakiejkolwiek zieleni, zaczęła wznosić się i opadać, aż w końcu pośród wzgórz narodziły się strome klify i niziny wypełnione niewielkimi jeziorami. Szum opon, skrzypiąca amortyzacja i klekot silnika, połączone z sunącym za oknem krajobrazem, działały hipnotycznie. Nie wiedzieć kiedy, umysł Jacka zapadł się w duszną ciemność.
Jesteś, jak zwykle, w drodze, choć tym razem masz towarzystwo. Koleje losu sprawiły, że dołączył do ciebie Henry Todd Respol, farmer z Dekugarteńskich rubieży.
Henry porzucił uprawę roli na rzecz studiowania magii z ksiąg swojej żony. Niestety dla niego Wielkie Życzenie sprawiło, że wszechobecny Dwaal niemalże zniknął. Dopiero gdy cię spotkał zrozumiał, że droga, którą podąża, to ślepy zaułek. Wyruszył z tobą mając nadzieję, że odczyni kiedyś klątwę.
– Znowu ta przeklęta proza. Sprowadź na mnie prawdziwy sen. O dalekiej przeszłości. Błagam.
Od dawna podążasz na wschód. Wyprawa kosztowała cię wiele – straciłeś swoich bliskich, którzy ruszyli na pielgrzymkę, ale ty sam, mimo wielu zgonów, wciąż brniesz naprzód. Jednakże każda śmierć odbiera ci nadzieję a serce wypełnia gniewem. Najgorszy jest jednak głód, którego z całych sił nie chcesz zaspokoić.
– Czemu mi to robisz, narratorko?
Narratorka miała imię, Jack. Miała rodzeństwo, miała marzenia i również śniła koszmary. Dlaczego zwracasz się do niej tak, jak Oni? Szkoda, że nie wiesz, iż czeka cię ten sam los. Wszyscy będą mówić ci…
– Jack… Jack!
Dopiero po chwili doszło do niego, że Todd szturcha go w ramię. Wyglądało na to, że zatrzymali się tuż przed drewnianą zaporą, przy której stało kilku ludzi o hebanowej skórze. Kobieta, ubrana w długą, czarną koszulę, stała przy oknie od strony kierowcy. Jack od razu wyczuł jej Dwaal i odruchowo przełknął ślinę.
– Wat wil jy hier hê? – zapytała ostro.
– Ek en my metgesel soek antwoorde op 'n paar vrae. Ons hoop om hulle hier te vind – odpowiedział Todd.
Rozmowa, której Jack nie rozumiał, trwała jeszcze chwilę. Kobieta wydawała się poirytowana, Todd za to uśmiechał się jowialnie i z naturalną obojętnością odpowiadał na zadawane pytania.
– Możecie przejść – powiedziała w zrozumiałym dla Jacka języku. – Ale śpieszcie się. Labau Trzynasty zwija miasto z samego rana.
Jack kojarzył z lekcji babci Vermont, że zimą całe miasto przenosi się na północ, w okolice półwyspu Mgieł, gdzie gomowie kryją się wśród wzgórz pokrytych sosnami. Nie byłoby więc niczego dziwnego w słowach czarnoskórej kobiety, gdyby nie fakt, że do zimy jeszcze daleko.
– Przecież jest środek lata – zauważył Todd.
– To decyzja Labau – odparła zimno, po czym posłała Jackowi krótkie, pogardliwe spojrzenie. – I uważaj na swojego towarzysza, synu Respola. – dodała i machnęła do grupki stojącej przy zaporze.
Czterech ludzi złapało drewniany zasiek i odsunęło z drogi. Silnik pickupa parsknął jak zmęczony koń i samochód ruszył. Droga za zaporą skręcała ostro w prawo i w dół, chowając się za klifem. Gdy brali powoli łuk, ich oczom ukazało się Namiotowe Miasto Labau.
Znajdowało się w niewielkiej kotlinie, rozpostarte między labiryntem skał na północy i oczkami słonych jezior na zachodzie. W oddali, na horyzoncie, skrzył się Ocean Zakazany. Setki namiotów o ostrych wierzchołkach i bogatych w kolory płachtach wyglądało jak konfetti rozsypane na plaży. W tej chaotycznej zabudowie kręcili się malutcy jak mrówki mieszkańcy.
Stare, zielone walkie–talkie, leżące na desce rozdzielczej, nagle ożyło. Wśród wzburzonych fal morza statika przebił się dobrze znany Jackowi głos.
Znajdź mnie na wschodzie, Jack.
Klik. Radio ucichło, wypełniając kabinę cichym szumem. Jack spojrzał na Todda i zaklął w myślach, gdy dostrzegł zupełny brak reakcji. Nie wiedział, czy bardziej przerażała go myśl, że zwariował, czy to, że to nie koniec. Jeżeli przebycie oceanu nie było możliwe dla Kompanii Szerokomorskiej, to jak to miał zrobić w pojedynkę?
Zjazd trwał dobre pół godziny i obfitował w ostre i strome zakręty, w końcu jednak znaleźli się na zakurzonym placu przed miastem. Jack wysiadł z pickupa i rozejrzał się dookoła.
Gomagarteńczycy (choć lud Labau woli, by nazywać ich gomami) preferowali luźny ubiór, nosili więc kolorowe tuniki i cienkie sukmany. Na ich tle wyróżniali się cudzoziemcy, o ile można tak nazwać przybyszy z innych prefektur. Olejaki, kamizelki i ciężkie bojówki sprawiały wrażenie narzędzi tortur w taką pogodę. Żar wciąż lał się z nieba i tylko chłodny wiatr znad oceanu przynosił nieco ulgi. Jack jednak czuł w powietrzu coś innego.
Dawno nie był wśród tylu ludzi, którzy jeszcze nie umarli. Głód ssał go, ale nie w żołądku. Jego całe ciało pragnęło tego, co mieli w sobie. Dwaal zdawał się teraz mieć nawet zapach i był słodszy od novagarteńskich perfum. Jack zacisnął powieki i oblizał suche usta. Krew zaczęła pulsować w skroniach, gwar dookoła ucichł, zamieniając się w ledwo słyszalny szmer.
Ciii… Jestem przy tobie.
Kilka głębokich wdechów później otworzył ostrożnie oczy i rozejrzał się. “Zwykli ludzie”, powtarzał sobie w myślach, “jak ja”. Po chwili głód był już ledwie echem, choć wciąż odbijał się w pustce, której nigdy nie wypełni.
Todd z nieskrywaną przyjemnością rozprostowywał kości, Jack tymczasem zdjął płaszcz i wrzucił go na pakę, zostając w przepoconej do granic możliwości koszuli. Poprawił pas z kaburą, zarzucił plecak na ramię i zamknął drzwi pasażera, zabierając przedtem radio z deski rozdzielczej.
Jack nie miał wątpliwości, że zdecydowana większość ludzi przybyła tu handlować. Zaskakująco wielu nie posiadało skazy, a ci, którzy ją mieli, zdawali się zupełnie tym nie przejmować. Oznaczało to tylko, że nie umarli zbyt wiele razy. Po pierwszej śmierci ma się zazwyczaj nieokreśloną “ochotę”, którą łatwo zignorować. Prawdziwy głód przychodzi dopiero po paru zgonach, o ile nie ruszy się najpierw na pielgrzymkę.
Todd podszedł do jednego z namiotów i wdał się w rozmowę z chłopakiem, który siedział w kucki przy stosie książek i przeglądał ich zawartość. Tymczasem Jack przyglądał się ludziom, czując przyjemny powiew normalności w świecie zmienionym przez Wielkie Życzenie. Handlowano niemal wszystkim. Jedzenie i woda stanowiły niewielki procent towarów, było za to sporo złomu, koni i tkanin. Przez gwar rozmów przebijał się dźwięk lorenów uderzających o stół, na którym były dokładnie liczone.
– Nie zwijają całego miasta – powiedział farmer, gdy ponownie znalazł się przy Jacku. – Część Labau zostaje. Reszta rusza na jakąś wyprawę.
– Dokąd?
– Chodźmy się dowiedzieć.
***
Na obrzeżach miasta znajdował się nieduży plac, pośrodku którego stał kryty prostokątnym dachem pawilon. W jego cieniu znajdowało się kilka osób ubranych w kolorowe dashiki, siedzących na poduszkach wokół misek z jedzeniem i napitkiem. Choć Jack nikogo nie znał, to nie miał wątpliwości, który z nich to Labau.
Był krępym, może nawet nieco otyłym gomem. Gładził łysą glacę dłonią przyozdobioną złotymi pierścieniami. Na twarzy malowało się zmartwienie i jako jedyny milczał, gdy inni dyskutowali między sobą. Co jakiś czas wtrącał się i zdawał się grozić palcem, ale po chwili Jack zrozumiał, że jedynie podkreślał w ten sposób jakieś słowa.
– Chyba są zajęci – zauważył Jack.
– Nie przejmuj się. Każdy gom ma prawo brać udział w spotkaniach.
– Nie jestem gomem.
– Ale ja jestem. No, w pewnym sensie.
Dyskusja nie została przerwana nawet, gdy Jack i Todd zasiedli w kręgu. Labau zawiesił na dłuższą chwilę taksujące spojrzenie na gościach, ale nie odezwał się nawet słowem. Jack nie znał języka gomów, mimo to intuicyjnie wyczuwał, kiedy pada pytanie, a kiedy gniewne stwierdzenie, na które Labau zdawał się nie reagować.
Dyskusja musiała jednak skręcić na inne tory, bo w pewnym momencie Labau zwrócił się do Todda, który odpowiedział, pocierając jednocześnie wierzch raz jednej, raz drugiej dłoni. Wymiana zdań trwała dłuższą chwilę, gdy w końcu Todd zwrócił się szeptem do Jacka.
– Twoja obecność wywołała zainteresowanie. Wyjaśniłem, że jesteś Sprawiedliwym i mimo skazy masz czyste intencje. – Todd powtórzył zaprezentowany wcześniej gest. – Pytał o nasze zamiary. Powiedziałem, że muszą ci udzielić głosu.
– Mnie? A co mogę im powiedzieć?
– Najlepiej prawdę. – Todd wzruszył ramionami. – Jeżeli zniżysz się do kłamstwa, obrazisz Labau. Nie rób tego, bo wywali cię z miasta.
Jack czuł na sobie świdrujące spojrzenie starszyzny i samego Labau. Nikt już nie rozmawiał, panowała martwa cisza i Jack zaczął czuć się jak na przesłuchaniu.
– Nazywam się Labau – przywitał się wódz. – Trzynasty tego imienia. Trudno nie dostrzec skazy w twoich oczach i choć ufam osądowi mojej córki chciałbym wiedzieć, ile razy dokonałeś żywota.
Jack zerknął na Todda, który skinął zachęcająco głową.
– Ponad dwadzieścia razy.
Nastąpiła fala szeptów, a siedzący obok Jacka nestor odsunął się przestraszony. Labau nawet nie drgnął i zdawał się nie zwracać uwagi na rosnące poruszenie. Wystarczyło jednak, że podniósł dłoń i starszyzna zamilkła.
– Szansa na zostanie pielgrzymem rośnie logarytmicznie z każdym zgonem, Regverdig. – Jack niemal podskoczył w miejscu słysząc matematyczne pojęcie padające z ust wodza. – Czy mamy powody do niepokoju?
Jack pokręcił głową i próbował zebrać myśli. Jak mógł dać gwarancję, że kolejna śmierć nie zamieni go w pielgrzyma?
– Trudno powiedzieć. Nie wiem. Nie sądzę.
– Posłuchaj, Regverdig – podjął Labau stanowczo. – Nie mogę pozwolić obcemu ze skazą szwędać się po mieście… Tym bardziej, że dawno przekroczyłeś granicę, zza której nie powinieneś wrócić.
– Chyba… jestem przez kogoś chroniony – wypalił Jack.
Labau podniósł głowę, co przy jego oszczędnej gestykulacji i niezwykłym opanowaniu świadczyło o doznaniu pewnego rodzaju szoku.
– Chroniony? – powtórzył jak echo, wplatając w swój ton mieszaninę sarkazmu i zaciekawienia.
Jack zaczął walczyć z myślami. Spojrzał w pewnym momencie na Todda. W jego domu nie powiedział mu całej prawdy, ale teraz nie miał wyjścia. Jeżeli Labau wyczuje kłamstwo, Jack zostanie wyrzucony z miasta. “Co potem?”, zastanawiał się, “wpław przez ocean?”.
– Podążam na wschód – powiedział w końcu. – Za głosem z radia, który zapewnia tą ochronę.
Labau zamyślił się na chwilę.
– W klasycznej logice matematycznej istnieją dwie wartości – powiedział w końcu. – Prawda lub fałsz. Zdaje się, wyznajesz filozofię Zadeha i próbujesz ukryć prawdę w zbiorze rozmytym. Ja i mój lud jesteśmy ludźmi prostymi, dlatego optuję za zborem klasycznym, gdzie nie istnieje coś takiego jak półprawda.
Jack wziął głęboki oddech i sięgnął po odrapane walkie–talkie, które postawił przed sobą.
– Ten głos z radia… Od jakiegoś czasu wiem, że nie pochodzi z eteru. To głos w mojej głowie, głos… narratorki. Tak go przynajmniej nazywam…
Labau wyprostował się zaskoczony, gdy dookoła wybuchła burza rozmów w obcym dla Jacka dialekcie. Todd przeskakiwał oczami pomiędzy kolejnymi nestorami, próbując wyłapać sens słów, a Jack westchnął zrezygnowany. Dyskusja powoli traciła na sile, gdy nagle Labau wstał.
– Dokończ naradę, moja droga – zwrócił się do kobiety obok, po czym spojrzał na Jacka. Chodź ze mną.
***
Szli przez miasto, klucząc pomiędzy namiotami i mijając mieszkańców, którzy pozdrawiali Labau w swoim języku. Wódz od czasu do czasu wdawał się w krótkie dyskusje podczas gdy Jack spoglądał ukradkiem w ich oczy. Sporo przyjezdnych posiadało skazę, nie dostrzegł jej natomiast wśród gomów. Bał się jednak zapytać Labau, gdzie są nieumarli gomowie, a sam wódz przez całą drogę nie odezwał się do niego ani słowem.
W końcu zatrzymali się przed niewysoką palisadą. Labau wskazał na dwa wyróżniające się spośród innych namioty, które (w przeciwieństwie do reszty) miały płaski dach. Stały naprzeciw siebie i zbudowane zostały na planie półkola, a na niewielkim placu między nimi buzował koksownik o niezwykle żywej, amarantowej barwie.
– Wejdź do namiotu po lewej – rzekł Labau. – Porozmawiaj z mężczyzną w środku.
Jack posłusznie wykonał polecenie. Z duszą na ramieniu minął koksownik i wszedł do wskazanego namiotu, odchylając ciężkie kotary.
W środku panował duszny półmrok. Zapadłe ściany namiotu opierały się o drewniany szkielet, na którym wisiały skórzane torby, koce i lampy naftowe. Mdłe światło ledwie oświetlało niski stół z rozłożonymi na nim grubymi książkami. Jack od razu zainteresował się mężczyzną leżącym na kozetce w głębi pomieszczenia. Czytał w skupieniu opasły tom i zupełnie nie zwrócił uwagi na przybysza. Na stoliku obok niego leżała półmaska lakiernicza i bogaty pęk kluczy. Jack niemal wypluł jego imię.
– Versebiter.
Wezwany podniósł wzrok zupełnie pozbawiony skazy, choć zieleń jego oczu zdawała się jadowita nawet w panującym półmroku. Uroda Versebitera stanowiła ogniwo pomiędzy pięknym chłopcem a przystojnym mężczyzną. Jack zawsze zastanawiał się, na ile to zasługa genów, a na ile boskiego patronatu. Mimo to nie mógł uwierzyć, jak bardzo się zmienił.
Jack, jak również większość mieszkańców Ogrodu, kojarzył Versebitera głównie ze względu na złote włosy opadające na ramiona niczym ciężkie kotary. Teraz były przycięte nieco poniżej uszu przez jakiegoś rzeźnika z tępym nożem i zafarbowane na czarno, a na dodatek zdawały się tłuste i posklejane. Trudno było uwierzyć, że niegdyś był doradcą Kanclerza, brylował na salonach i uprawiał politykę na samym szczycie władzy Kongregacji.
Versebiter usiadł, oparł łokcie na kolanach i parsknął pod nosem.
– Spodziewałem się wszystkiego, ale nawet ja muszę przyznać, że to niesamowity zbieg okoliczności.
– Z tobą w pobliżu rzadko kiedy można o nim mówić – powiedział gniewnie Jack.
– Rozumiem twoją rezerwę, ale uwierz, że jestem zaskoczony równie mocno co ty. Spodziewałem się… kogoś. W najśmielszych snach nie przypuszczałbym, że to ciebie zobaczę. Zdaje się, że Cheon Przeznaczenia ma coś na wzór poczucia humoru.
Jack milczał przez chwilę, kręcąc nerwowo głową, po czym jego twarz wykrzywił nieszczery uśmiech.
– Czyli to twoja sprawka? – powiedział w końcu. – Głos w mojej głowie? – Popukał palcem w skroń i zaśmiał się smutno. – Znowu padłem ofiarą twoich manipulacji.
– Pozwól, że ci wytłumaczę… – Versebiter wstał i zamarł, gdy Jack błyskawicznie dobył rewolweru i wycelował w jego głowę.
Miał dość. Zawsze, gdy działo się coś złego, Versebiter Delock rzucał na to swój długi cień. Działał na wydarzenia jak woda na świeży atrament – z pozoru jasna sytuacja zamieniała się w rozmazaną plamę, w której ciężko było dostrzec, gdzie leży prawda. Jack preferował czarno–biały obraz świata, Versebiter natomiast postrzegał go w bogatych odcieniach szarości. Tym razem jednak Jack nie miał żadnych wątpliwości.
– To byłoby sprawiedliwe, wiesz? – szepnął nerwowo. – Wiele lat temu mieliśmy niepisaną umowę. Tam, gdzie nie sięga wasze prawo, my pilnujemy porządku… Pamiętasz? – Twarz Sprawiedliwego stężała od kwaśnego gniewu. – Nie ma już Kongregacji, więc ja stanowię tu prawo… I wiem, że to wy sprowadziliście na nas to przekleństwo… Ty to zrobiłeś… Ty i mój pieprzony brat!
Versebiter drgnął nerwowo, gdy Sprawiedliwy nacisnął spust. Głuche kliknięcie świadczyło o tym, że kurek uderzył w pustą komorę.
– Gdzie jest krąg?
Versebiter wpatrywał się w Jacka, jakby zobaczył go pierwszy raz w życiu.
– O czym ty mówisz? – zapytał, gdy odzyskał nieco rezonu.
– O zaklęciu, którym sączysz tą przeklętą prozę? – Jack rozejrzał się dookoła. – Skoro tu go nie ma…
Nim Versebiter zdążył cokolwiek powiedzieć, Jack wyszedł z namiotu i ruszył wprost do sąsiedniego, wciąż trzymając nienaładowaną broń. Był pewny, że magiczny krąg znajduje się w drugim namiocie, w końcu zapis takiego zaklęcia musiał zajmować sporo miejsca.
Wparował do środka, gdzie jego nozdrza zostały zaatakowane przez wyjątkowo ostry zapach ziół. Zaskoczony Jack zasłonił odruchowo usta i nos, kryjąc je w zgięciu łokcia, ale woń była tak intensywna, że wciąż wywoływała szczypanie oczu i drapanie w gardle.
Miał wrażenie, że znalazł się w innym świecie. Latarnie dookoła rzucały purpurowe światło a przez łzawą mgiełkę, zamiast magicznego kręgu, dostrzegł drewniany podest. Spoczywało na nim ciało przykryte czerwonym materiałem, spod którego wystawały długie, białe włosy, zdające się spływać z jednej strony podestu jak gęsta farba. Jack wsunął lufę pod rąbek materiału przy twarzy, nim jednak zdążył go odchylić, usłyszał Narratorkę.
Znalazłeś mnie.
Do głosu w głowie Jack był przyzwyczajony. To, czego się nie spodziewał, to jego echa dobiegającego spod materiału.
Upuścił rewolwer i zaczął się cofać, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Próbował zmusić się do oderwania wzroku, ale nie potrafił. Jego serce zaczęło bić jak oszalałe a zimny pot zrosił plecy. Czuł przyciąganie silniejsze od grawitacji, z którym uparcie walczył. Czuł obrzydzenie i radość jednocześnie. Przede wszystkim jednak odezwał się głód.
Wyszedł w końcu na zewnątrz i zatrzymał się, wpatrując w falujące kotary namiotu. Drżał jakby z zimna, choć słońce wciąż grzało. Gdy Versebiter stanął obok, z trudem przeniósł na niego zaniepokojone spojrzenie. Kongregat, który z jakiegoś powodu nosił teraz półmaskę na twarzy, złożył ręce na piersi i spojrzał na Jacka zadając nieme pytanie.
***
Jack ponownie znalazł się w namiocie Versebitera. Musiał odpocząć, tylko chwilę. Chwycił skórzany gąsiorek wody, kongregat tymczasem ściągnął maskę, którą odstawił delikatnie na jedną z książek leżących na stole.
– Wielu ludziom wydawało się, że w Zakonie Awatarów wszyscy byli sobie równi, ale to nie prawda – podjął, gdy Jack gasił pragnienie. – Potęga Awatara zależała ściśle od potęgi samego Cheona, który objął go swym patronatem. Jak wiesz, istnieje wiele domen, nad którymi te boskie istoty sprawują pieczę. Cheon Cudów, Cheon Ognia, Pieśni… można wymieniać bez końca. Najpotężniejsi są jednak ci, którzy zyskali imię. Wszyscy znają Decaina, ale już o takim Voidokilianie mało kto słyszał. Łatwo stworzyć hierarchię, jeżeli dobrze przeanalizować znaczenie domen, ale na szczycie zawsze są imienni. Jest jednak jeden bezimienny, który stoi zupełnie z boku i przygląda się obojętnie temu wyścigowi szczurów. Cheon Przeznaczenia. Awatarzy pod jego patronatem zajmują się głównie wieszczeniem. Nie myśl sobie jednak, że snują jakieś mgliste i zawoalowane proroctwa, które można interpretować na tysiąc różnych sposobów. Są bardzo konkretni, Jack. Do tego stopnia, że opowiadają dokładnie co i kto powie, a nawet pomyśli. Wszystko w otoczce obrazowych opisów, zupełnie jakby byli…
– Narratorami – wtrącił Jack.
Versebiter skinął głową.
– I tak ich nazywaliśmy. Nie jest to jednak tak prosta sprawa. Problem polegał na setkach, o ile nie tysiącach wieszczeń, które traktowały o wszystkim. Od przygód jakiegoś chłopa próbującego zbałamucić córkę młynarza, po szalonych goetów eksperymentujących na ludzkiej duszy. Proroctwa rzadko się zazębiały. Przypominały bardziej wyrwane strony z książek, których akcja dzieje się w tym samym świecie. Tworzyło to poważny problem w postaci braku kontekstu. Żeby sobie z tym jakoś poradzić, Narratorom zawsze towarzyszyli skrybowie, którzy spisywali wszelkie wieszczenia. Zbierano je w gwiezdnym obserwatorium zwanym Jorgulum Vassago. Setki ludzi, głównie z Zakonu Foritariuszy, analizowało i katalogowało wieszczenia, próbując ułożyć je w logiczne i w miarę spójne ciągi. Tak powstało to…
Versebiter podszedł do stolika obok kozetki, sięgnął po pęk kluczy i rzucił Jackowi na pierś. Jack wziął go do ręki i dopiero przyglądając się mu z bliska zrozumiał, że na grubym pierścieniu nie wiszą klucze. Były to prostokątne blaszki wielkości kart do gry, a na każdej z nich widniała wygrawerowana litera w towarzystwie trzech cyfr. Jack naliczył ich ponad trzydzieści i nie były ułożone w żaden sensowny sposób.
– Co to jest?
– Optymalikon, tyle, że niekompletny. Zestaw składa się z dwóch części. Jedna to zbiór numerów katalogowych wieszczeń, które przedstawiają jakiś ciąg wydarzeń. To właśnie trzymasz w ręku. Drugą częścią jest pokaźne opracowanie, w którym analityk podpowiada, co zrobić, by danym wydarzeniom zapobiec lub sprawić, by się ziściły. Optymalikony stanowiły najważniejszą część projektu Optymalnego Rozwoju Ogrodu.
Jack nie miał siły być zły, a co dopiero wściekły. Jedyne, na co było go stać, to poczucie irytacji i zmęczenia, którym postanowił nieco pofolgować.
– Czyli potraktowaliście rzeczywistość, jakby była z klocków i zagraliście w jengę z Cheonem Przeznaczenia. Zajebiście. Dzięki tobie i twojej Kongregacji jesteśmy w bardzo optymalnej sytuacji. No po prostu pieprzona idylla, jednorożce i darmowe bilety do teatru. Niech cię szlag, Vers.
– Jack. Uwierz, że nie tego się spodziewaliśmy…
Jack zaśmiał się szczerze, a może nawet trochę obłąkańczo. Zebrał w sobie na tyle siły, by wreszcie usiąść i posłać kongregatowi szydercze spojrzenie.
– Co za ironia, prawda? Setki wieszczeń, ale nigdzie nie było wspomniane nawet słowem, że mój brat odwali taki numer. Nie obchodzi mnie ten optymalikon i jeżeli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że powinieneś go wyrzucić.
– Nie spytasz nawet, skąd go mam i dlaczego jest dla mnie ważny?
– Do cholery, Vers! – wrzasnął Jack, ignorując zupełnie pytanie kongregata i wskazał w kierunku drugiego namiotu. – Dlaczego słyszę jej głos!?
Versebiter po raz pierwszy wydawał się rozdrażniony. Zacisnął zęby, oczy błysnęły złowieszczo, ale wzbierający gniew uleciał tak nagle, jak się pojawił.
– Wzywa nas – powiedział głucho. – Chce z tobą pomówić.
– O? A nie może tego zrobić, jak zwykle? – Jack popukał się w głowę.
– Chcesz tego czy nie!? – warknął kongregat, w którego oczach ponowie błysnęła złość.
Sprawiedliwy potrafił rozpoznać ten szczególny rodzaj gniewu. Widział go wiele razy, ale pierwszy raz dostrzegł go w Versebiterze – autodestruktywny i zrodzony z poczucia winy, które jątrzyło się jak zakażona rana i pożerało człowieka od środka. Gorąca, czarna czeluść, pełna nienawiści do samego siebie, nie była obca również Jackowi.
– W porządku, Vers. Z chęcią z nią pomówię.
***
Jack ponownie znalazł się w namiocie Narratorki. Zapach wciąż był intensywny i drażnił Jacka na wszelkie możliwe sposoby, Versebiter za to sprawiał wrażenie, że zupełnie mu nie przeszkadza. Purpurowe światło zdawało się być niemal namacalne, zrobione jakby z utkanego z eterycznych nici ciepłego woalu, który oblepiał mu twarz, dostawał się do gardła i wypełniał płuca agresywnym aromatem ziół.
Jack robił co mógł, by unikać choćby najdrobniejszego zerknięcia w stronę podestu, dlatego uczepił się wzrokiem Versebitera, który kazał usiąść mu na ziemi obok. Gdy kongregat wreszcie usiadł przed Jackiem, trzymał w ręku swój ikoniczny miecz.
Długie, wąskie ostrze schowane było w czerwonej pochwie owiniętej czarną wstęgą. Złoty jelec w kształcie krzyża był krótki, za to pozbawioną głowni rękojeść owinięto skórzanym, cienkim rzemieniem, tworząc jodełkowy wzór koloru ciemnej zieleni.
Versebiter powoli wysunął miecz z pochwy, a Jackiem momentalnie targnęła bolesna konwulsja, wyginając go niemal w pół i przewracając na plecy.
– Oddychaj, Jack. Zaraz ci przejdzie.
– Nawet… nie wiesz… – cedził przez zęby Jack, ale Vers od razu wszedł mu w słowo.
– To głód. Wiem.
– Co to do cholery? – zapytał z trudem Jack, wskazując na miecz.
– Zamieniłem go w Hexterium. W języku Kongregacji oznacza to, że uwięziłem w nim duszę. W tym wypadku sprawa wygląda jednak nieco inaczej. W mieczu zaklęty jest Cheon, który, tak się składa, jest moim Patronem.
– Czyli… Wciąż jesteś Awatarem.
To, co Jack miał przed sobą, stanowiło znakomity kąsek. Czuł go – boskiego Cheona, esencję Dwaalu, wodospad na pustyni, światło w ciemności, przyjemność w cierpieniu. Spragniony od wielu miesięcy Jack podejmował tytaniczny wysiłek, odmawiając sobie po raz kolejny choćby kęsa. Nie wierzył jednak, że mu się uda – znacznie nadszarpnięte zasoby silnej woli nie mogły oprzeć się takiej pokusie. W pęknięciu wywołanym zwątpieniem pojawiła się nie taka znowu irracjonalna myśl – po co się męczyć? Jeść, wypełnić się po brzegi i trwać, może nawet wyruszyć na tą pielgrzymkę? Inni, którzy wyruszyli, zdają się nie narzekać.
– Nigdy nie zdradziłeś mi… uch… który to Cheon ci przyświeca…
– To Tajemnica.
– Mógłbyś… choć raz… przestać być taki zagadkowy…
Każdy oddech przynosił woń Dwaalu. Jack czuł, że ciało się poddaje.
– Vers… Nie dam rady…
– Hm. Chciałem to zrobić delikatnie, ale mogę przyspieszyć proces.
– Nie krępuj się…
Vers odrzucił pochwę na bok, a jego oczy rozbłysły błękitem zupełnie niepodobnym do skazy nieśmiertelnych – zimne iskry czystej mocy skrzyły się jak diamenty, przeskakując w tęczówkach drobnymi wyładowaniami energii. Pokój momentalnie wypełnił się gęstym, niemal namacalnym Dwaalem – bladoniebieska mgiełka sączyła się z ostrza, spływając powoli na ziemię. Jack oblizał się obleśnie. Ten smak, ten zapach! Pochłonąć go, tylko troszkę, tylko troszkę…
Tymczasem Vers skierował sztych w stronę Jacka i bezceromonialnie pchnął go prosto w serce.
***
Tak oto Sprawiedliwy znalazł się w pustce, której nigdy nie wypełni. Był tam sam, w zupełnej ciemności, choć widział doskonale swoje ciało. Koszula była nieskazitelnie biała, spodnie wyprasowane w kant. Kiedy ostatnio tak się ubrał? Na kolację z Emily, dawno temu, w lepszych czasach.
– Jack.
Sprawiedliwy odwrócił z trudem. Miał wrażenie, że znajduje się gdzieś na dnie oceanu, gdzie ciśnienie próbuje go zmiażdżyć a woda unieruchomić.
Narratorka, utkana z dymu i światła, opadała delikatnie w dół, aż jej gołe stopy dotknęły niewidzialnego podłoża. Jack walczył z nieznaną siłą, starając się stawiać kroki w jej stronę. Ambiwalentne uczucia, które targały nim wcześniej, gdzieś zniknęły. Nie było też głodu, zmartwień, złych wspomnień i gryzącego gniewu, który jątrzył się w nim jak zgniła rana. Była tylko pustka, on i Narratorka.
– Nie chciałam, byś cierpiał. Wybacz – rzekła, przepełniona szczerym smutkiem. – Nie mogłam cię inaczej sięgnąć, niż przez mojego Patrona.
– Czy… Czy ty nie żyjesz?
– Nie, Jack. Znajduję się w letargu. Tylko tak mogłam utrzymać mojego Patrona przy życiu po Wielkim Życzeniu.
– To znaczy, że jesteś…
– Tak, Jack. Zamieniłam swoje ciało w Hexterium. Wielu nie myślało, że to możliwe, ale jednak jesteśmy tu. Ja i on. I teraz ty.
– Dlaczego słyszę twój głos? Dlaczego tu jestem?
– Jesteś zgodny. Pasujesz do wzorca.
– Słuchaj, Narra…
Jack urwał, widząc, że niewypowiedziane słowo zraniło kobiece widmo. Nigdy o tym nie myślał. Zawsze była tylko głosem, ale teraz… Widział ją i jej zbolałą minę. Czuł, jak smutek unosi się w powietrzu wokół niej.
– Jak masz na imię? – zapytał w końcu.
– Strife. – Uśmiechnęła się.
– Proszę cię, Strife… Dość tego. Chcę to skończyć.
Nietrudno było dostrzec, że słowa Jacka zraniły Narratorkę. Spuściła głowę a uśmiech zupełnie zniknął z jej mglistego oblicza.
– Jeżeli nie chcesz mnie więcej słyszeć, mogę to zrobić. Uciąć łączącą nas nić. Koniec z narracją, Jack. Tego chcesz?
Sprawiedliwy otworzył usta, ale odpowiedź ugrzęzła mu w gardle. Przebył całą tą drogę właśnie po to? Przez chwilę zdawało mu się, że tak, ale miał wrażenie, że gdzieś po drodze zgubił coś ważnego. Prawdziwy cel podróży. Gdy zatrzymał się u Todda przypomniał sobie o nim na chwilę, ale kilka godzin później wszystko zasnuła mgła gniewu. Był wiecznie zły – na brata, na Kongregację, na Cheonów, na parszywy los, jednym słowem – na wszystko.
Czy właśnie to da mu wolność, której rzekomo chciał? Cisza w głowie i w eterze była tym, czego pragnął? A potem ruszy na szlak, gdzie zaprowadzi prawo?
– W świecie paradoksu, gdzie śmierć nie istnieje, ale wszyscy boją się jej bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej? – zapytała nagle Strife, czytając w myślach Jacka. – Weź głęboki oddech, Jack. Tu, pomiędzy życiem a śmiercią, jesteś naprawdę wolny. Powiedz mi, czego naprawdę chcesz. Nazwijmy to Małym Życzeniem. Wypowiedz je, a ja zrobię wszystko, by się spełniło.
Jack wpatrywał się długo w oniryczny błękit jej oczu.
– Wielkie Życzenie. Chcę je odwrócić – powiedział w końcu.
Wyciągnęła ku niemu dłoń, którą bez namysłu chwycił.
– Dlaczego? – wyszeptała, gdy pociągnęła go ku sobie.
– Bo to właściwe. Bo tak trzeba.
Przylgnął do Strife, pod palcami czując mistyczny dym jej eterycznego ciała. Narratorka ujęła twarz Sprawiedliwego w delikatne dłonie i zbliżyła ku niemu swoje usta. Jej oddech pachniał Dwaalem.
– Nie mogę… Proszę… Nie chcę…
– Pielgrzymi kradną Dwall, Jack. To jest skaza na ich duszy. A to…
Ich usta przylgnęły do siebie.
– …jest podarunek.
Jak nazwać chłód, który wypełnia gorącem? Jak nazwać ból, który przynosi ulgę? Czujesz to, prawda? Nie możesz tego nazwać, choć bardzo tego chcesz.
– Co się dzieje?
– Jesteś zgodny, Jack… To twój czas…
Chciałbym wam powiedzieć, że obudziłem się rześki i pełen energii. Nic z tego. Moja pobudka przypominała bardziej wspinaczkę po stromym wzgórzu.
Po pijaku.
W zupełnym mroku.
Gdy wreszcie otworzyłem oczy zrozumiałem, że wciąż znajduję się w namiocie Strife. Krótki rzut oka pozwolił mi zebrać do kupy kilka faktów – leżałem na wznak z rozpiętą koszulą jakbym pozował jakiemuś napalonemu malarzowi, a nade mną stał Versebiter, który z właściwym sobie znudzonym uśmiechem chował właśnie miecz do pochwy. Jego widok od razu przypomniał mi, dlaczego leżę na ziemi. Tuż obok mostka wymacałem niewielką bliznę. Zdążyłem się przyzwyczaić, że nieśmiertelne ciało szybko się goi.
– Ty kanalio… – mruknąłem, próbując wstać.
Vers podał mi dłoń, z której niechętnie, ale skorzystałem. Stanąłem na nieco rozchwianych nogach i spojrzałem na koszulę, której kolekcja plam poszerzyła się o pokaźny, bordowy kleks z zakrzepłej krwi.
– Sam wybrałeś drogę na skróty. – Vers wzruszył ramionami i przyklęknął przy całunie. – Rozumiem, że dogadujesz się ze Strife – powiedział, gładząc delikatnie jej policzek przez materiał.
– Nawet nie pytam, skąd to wiesz.
– Trudno tego nie wiedzieć, skoro wszystko dokładnie opowiedziałeś.
Na początku zupełnie nie zrozumiałem, o czym mówi, ale w końcu do mnie dotarło. Sam nie wiem czemu, ale bardziej zaskoczył mnie fakt, że gryzące opary straciły znacznie na swojej mocy.
– Cholera… No trudno.
– Trudno? – Vers uniósł brwi tak wysoko, że niemal przywaliły w dach namiotu. – Pięć minut temu mierzyłeś do mnie ze swojej spluwy żądając, bym wyłączył głos w twojej głowie.
– Niezupełnie dlatego do ciebie mierzyłem – sprostowałem. – Ale to nieważne, Vers. Lepiej mi opowiedz, skąd masz ten optymalikon.
Versebiter najpierw zdębiał, potem parsknął a na końcu wstał z klęczków i wbił mi palec w pierś, ale hej – lepiej palec, niż ostrze miecza.
– Nagle cię to interesuje? Teraz nie mam czasu, Jack. Jutro wyruszam z Labau do obserwatorium i muszę się przygotować.
– W porządku – odparłem, podnosząc ręce do góry. – To opowiesz mi jutro.
– Jutro? To znaczy, że też idziesz?
Vers wpatrywał się we mnie z mieszaniną zdziwienia i nadziei. Rozumiałem go, sam czułem się, jakbym wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Czułem się inaczej i z jakiegoś powodu było mi z tym dobrze. Na tyle dobrze, że zniosę towarzystwo tego łajdaka.
– Co mogę ci powiedzieć – westchnąłem. – Taki mój los, że jestem w drodze.
Jak zwykle.
Ok, przypomnij jeszcze, do kiedy masz to opublikować? Jak tak za tydzień, to mogę zerknąć jeszcze raz na całość potem.
Pozdro
Już opublikowane :)
Wrzucone, bo ja sam teraz znikam na chwilę a potem muszę skomentować 50% opowiadań konkursowych i wprowadzać ewentualne poprawki.
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Czy mimo kontynuacyjności da się czytać niezależnie?
Wilk-zimowy – jawol
w poprzedniej “części” poznajemy dogłębnie postać Todda oraz parę rzeczy związanych ze światem, które i tu zostały przedstawione, choć w nieco mniejszym wymiarze.
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Witaj.
Mocno przesycone tajemniczością i przenikaniem rozmaitych czasoprzestrzeni opowiadanie.
Sporo w nim magii, a także obszernych wyjaśnień ciekawego skojarzenia wybranego tytułu konkursowego.
Pomysł na narracyjność, towarzyszącą bohaterom – naprawdę niebanalny.
Z technicznych jest kilka spraw, jak choćby stawianie często omyłkowo wielkich i małych liter oraz różna pisownia tego samego wyrazu, np.:
Jack Robił co mógł
k/Kongregacja
konkregacja
Pozdrawiam i życzę powodzenia. :)
Pecunia non olet
Dzięki Bruce, poprawki wprowadziłem, choć pewnie jeszcze parę byków się znajdzie.
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Cała przyjemność po mojej stronie. :)
To żadne “byki”, ot, kilka drobnych spraw; ja popełniam znacznie gorsze błędy i to w masowych ilościach.
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Spróbowałem czytać, niestety, po 1/3 tekstu odpadłem. Trudno mi powiedzieć, czy to kwestia nie wciągnięcia samego w sobie, czy może jednak trochę inaczej bym odbierał tekst, gdybym czytał wcześniejszą część.
Szkoda, bo Twoje “Zaklinanie rzeczywistości” uważam za bardzo dobry tekst i spodziewałem się tutaj znacznie więcej. Z drugiej strony i tak mam Cię na liście autorów, których opowiadania zamierzam w wolnej chwili przejrzeć, właśnie ze względu na dobre wrażenia po wspomnianym tekście.
" Todd podszedł do jednego"
" Na obrzeżach miasta znajdował się"
– nadmiarowe spacje przed akapitem.
Dzięki Wilku za komentarz. Szkoda, że cię nie wciągnęło, ale nic to, może kiedy indziej. Mam nadzieję, że Niesmiertelni, o ile kiedyś do nich przysiądziesz, spodabają ci się na tyle, że wskoczysz z większą chęcią w Optymalikon. Może pewną zachętą okaże się fakt, że Zaklinanie Rzeczywistości, Nieśmiertelni i rzecz jasna Optymalikon dzieją się w tym samym świecie (+ jeszcze kilka innych, pomijają Ducha z Greenwich, Pięć, sześć osiem, dwa i drabble.
Niestety moje opowiadania w dużej mierze są typu slow-burn i to też może zniechęcić. Niemniej pracuję nad odpowiednią równowagą w opowiadaniach i może kiedyś mi się uda zrobić coś w miarę krótkiego, treściwego i wciągającego :).
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Historia ma potencjał, ale moim zdaniem, gubisz się w rozwlekłych opisach.
Początkowe zaciekawienie też mi, z upływem wersów, jakoś oklapło.
Pustynna równina, której natura poskąpiła jakiejkolwiek zieleni, zaczęła wznosić się i opadać, aż w końcu pośród wzgórz narodziły się strome klify i niziny wypełnione niewielkimi jeziorami.
To najbardziej pofałdowana równina jaką znam;)
Wyprawa kosztowała cię wiele – straciłeś swoich bliskich, którzy ruszyli na pielgrzymkę, ale ty sam, mimo wielu zgonów, wciąż brniesz naprzód. Jednakże każda śmierć odbiera ci nadzieję a serce wypełnia gniewem. Najgorszy jest jednak głód, którego z całych sił nie chcesz zaspokoić.
Tu wszystko jest zamieszane. On ruszył w drogę, albo bliscy na pielgrzymkę.
A on sam mimo wielu zgonów dalej podróżuje, więc ani chybi KOT!
Tego z głodem nie rozumiem już wcale.
Znajdowało się w niewielkiej kotlinie, rozpostartej
Wódz od czasu do czasu wdawał się w krótkie dyskusje podczas gdy Jack spoglądał ukradkiem w ich oczy.
Wódz powoduje, że nie wiadomo w czyje oczy patrzy Jack.
Włosy jak kotary nie zachwycają.
Lożanka bezprenumeratowa
To najbardziej pofałdowana równina jaką znam;)
Wskazanym przez ciebie opisem chciałem po prostu zobrazować, jak zmienia się krajobraz. Najpierw równica, potem pojedyncze wzniesienia a dalej to już klify, skały i jeziorka.
Tu wszystko jest zamieszane. On ruszył w drogę, albo bliscy na pielgrzymkę.
A on sam mimo wielu zgonów dalej podróżuje, więc ani chybi KOT!
Sprawa jest dość skomplikowana i jej wyjaśnienie zostało poniekąd przedstawione w moim innym opowiadaniu pt. Nieśmiertelni. Sęk w tym, że Pielgrzymi i skaza nie są przedmiotem tego opowiadania. W wielkim skrócie – wszyscy ludzie są nieśmiertelni. Mogą ginąć, ale zawsze się podniosą sek w tym, że (jak wyjaśnił wódz) każda śmierć zbliża cię do stanu zombie i wzmaga rzeczony Głód. Nigdy nie wiesz, która śmierć zamieni cię w zombie, ale gdy już to zrobi, idziesz na rzeczoną Pielgrzymkę, czyli po prostu gdzieś przed siebie, z uporem maniaka. Jest tu więcej “mechanik”, ale o tym będzie może w innych opkach.
Tego z głodem nie rozumiem już wcale.
W Ogrodzie (jak zowie się świat, w którym żyją bohaterowie), istnieje coś takiego jak dwaal. W uproszczeniu to mana, potrzeba do czarowania. Sprawa jest bardziej skomplikowana, bo ludzka dusza to też Dwaal, Bogowie tego świata zwani Cheonami powstają z Dwaalu itp. itd.
Wielkie Życzenie, w wyniku którego ludzie stali się nieśmiertelni sprawił również, że Dwaal gdzieś zniknął. Wcześniej był wszędzie, a teraz bardzo trudno go znaleźć. Jedynym jego źródłem stali się ludzie, ALE tylko ci, kórzy nie umarli. Ludzie ze skazą nieśmiertelnym umarli choć raz i zwyczajnie stracili swój Dwaal – i ten brak chcą wypełnić i źródło zupełnie ich nie interesuje – czy to będzie obłoczek many na pustkowu czy ludzka dusza – wszystko jedno.
A tu jeszcze upraszczam.
Eh, jak mówiłem, to skomplikowana sprawa xD.
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Witam!
Wciągające opowiadanie. Szkoda, że nie bardziej “wybuchowe”.
Pozdrawiam.
Nigdy się nie poddawać
Pamiętam poprzednie opowiadanie z bety, dlatego byłam ciekawa kontynuacji. Tak jak poprzednia część, dobrze napisane, obrazowo. Jednak przez pewien czas opowiadanie dłużyło mi się. Natomiast od spotkania z Versem wszystko jest wynagrodzone :). Nowa postać zaintrygowała mnie i chętnie poczytałabym kontynuację z nim. Troszkę przypomina mi Lokiego. Taki niby dobry, ale nie do końca można mu ufać, bo nie wiadomo co zrobi. No i sprawa z narratorką się wyjaśnia. Cały pomysł z optymalikonem spodobał mi się.
Nie rozumiem jednak czemu kobieta na początku rozmawia z Todem w obcym języku, po czym okazuje się, że zna też powszechny. Wygląda to tylko jako dekoracja.
Idę kliknąć :).
Jednak przez pewien czas opowiadanie dłużyło mi się.
Niestety nie widziałem innej drogi, która doprowadziłaby do “mięsa” opowiadania. Jest to konsekwencja tego, że to kontynuacja, i nie mogłem ot tak umieścić głównego bohatera w namiocie Versebitera. Sam wybrałem taką konwecję i biorę to na klatę. Najważniejsze, że ta dłużyzna jest zamierzona i wpisuje się w obraz, jaki chciałem przedstawić + jak pisałem wcześniej – w przypadku postaci Jacka Arizony narracja jest typu slow-burn.
Nie rozumiem jednak czemu kobieta na początku rozmawia z Todem w obcym języku, po czym okazuje się, że zna też powszechny. Wygląda to tylko jako dekoracja.
Limit zabił kilka akapitów, które to wyjaśniały. Gomagarteńczycy są ludem, które nigdy nie dało się zasymilować Kongregacji, i wciąż posiadają własną kulturę i język. Todd jest Dekugarteńczykiem – osiadłym odłamem Gomagarteńczyków, stąd zna język (jego dziadek był gomem). Sam Todd też nie jest obcą twarzą w Namiotowym mieście Labau, ale na to też zabrakło akapitów, żeby wytłuścić tę kwestię.
Dieen (tak ma na imię kobieta przy zaporze) zna Todda, więc wie, że zna język. Gdy zobaczyła w samochodzie obcego, i to jeszcze ze skazą, postanowiła rozmówić się z nim po gomsku.
0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT
Dieen (tak ma na imię kobieta przy zaporze) zna Todda, więc wie, że zna język. Gdy zobaczyła w samochodzie obcego, i to jeszcze ze skazą, postanowiła rozmówić się z nim po gomsku.
Ma to sens :).
Po lekturze Nieśmiertelnych czułam niedosyt, bo choć przedstawiłeś interesujące zdarzenia, brakło mi wiedzy o świecie, w którym rzecz się dzieje. Miałam nadzieję, że Optymalikon uzupełni tę niewiedzę, ale zawiodłam się, albowiem znalazłam tu ciąg epizodów, jednak nadal nie wiem, co i w jaki sposób sprawiło, że bohaterowie doświadczają opisanych „przygód”.
Optymalikon jest w jakiś sposób zamkniętym opowiadanie, jednak bez znajomości Nieśmiertelnych, trudniejszy do połapania się w ciągłości zdarzeń.
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.
Stary pickup sunął po spękanej jezdni… → Stary pikap/ pick-up sunął po spękanej jezdni…
Osobiście wolę pisownię spolszczoną. Ten błąd pojawia się kilkakrotnie w dalszej części opowiadania. Że też nie zwróciłam na to uwagi w Nieśmiertelnych.
…mimo okazyjnie prychającego silnika. Todd uważnie obserwował drogę i z niepokojem spoglądał na wskazówkę temperatury silnika… → Nie brzmi to najlepiej.
– I uważaj na swojego towarzysza, synu Respola. – dodała… → Zbędna kropka po wypowiedzi.
Przypomnij sobie jak zapisywać dialogi.
Stare, zielone walkie–talkie… → Stare, zielone walkie-talkie…
W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.
…to jak to miał zrobić w pojedynkę? → …to jak miał to zrobić w pojedynkę?
“Zwykli ludzie”, powtarzał sobie w myślach, “jak ja”. → “Zwykli ludzie”, powtarzał sobie w myślach. “Jak ja”.
Tu znajdziesz wskazówki, jak jak zapisywać myśli bohaterów.
…i przeglądał ich zawartość. Tymczasem Jack przyglądał się ludziom… → Nie brzmi to najlepiej.
Może w drugim zdaniu: Tymczasem Jack przypatrywał się ludziom…
– Nie mogę pozwolić obcemu ze skazą szwędać się po mieście… → – Nie mogę pozwolić obcemu ze skazą szwendać się po mieście…
“Co potem?”, zastanawiał się, “wpław przez ocean?”. → “Co potem?”, zastanawiał się. “Wpław przez ocean?”
– Za głosem z radia, który zapewnia tą ochronę. → – Za głosem z radia, który zapewnia tę ochronę.
…sięgnął po odrapane walkie–talkie… → …sięgnął po odrapane walkie-talkie…
Mdłe światło ledwie oświetlało niski stół… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Mdłe światło ledwie rozjaśniało niski stół…
…leżała półmaska lakiernicza i bogaty pęk kluczy. → Jakoś nie mogę zobaczyć bogactwa pęku kluczy.
Proponuję: …leżała półmaska lakiernicza i pokaźny pęk kluczy.
…jestem zaskoczony równie mocno co ty. → …jestem zaskoczony równie mocno jak ty.
Jack preferował czarno–biały obraz świata… → Jack preferował czarno-biały obraz świata…
Twarz Sprawiedliwego stężała od kwaśnego gniewu. → Co to jest kwaśny gniew?
…sączysz tą przeklętą prozę? → …sączysz tę przeklętą prozę?
…nozdrza zostały zaatakowane przez wyjątkowo ostry zapach ziół. → A może wystarczy: …nozdrza zaatakował wyjątkowo ostry zapach ziół.
…i zatrzymał się, wpatrując w falujące kotary namiotu. → Raczej: …i przystanął, wpatrując się w falujące kotary namiotu.
Chwycił skórzany gąsiorek wody… → Chwycił bukłak z wodą…
Skórzany pojemnik na wodę to nie gąsiorek, a bukłak.
…ale to nie prawda… → …ale to nieprawda…
Awatarzy pod jego patronatem… → Awatary pod jego patronatem…
Przypominały bardziej wyrwane strony z książek… → Nie da się wyrwać strony z książki.
Proponuję: Przypominały bardziej kartki wyrwane z książek…
…rękojeść owinięto skórzanym, cienkim rzemieniem… → Masło maślane – rzemień jest skórzany z definicji.
Wystarczy: …rękojeść owinięto cienkim rzemieniem…
…wyginając go niemal w pół i przewracając… → …wyginając go niemal wpół i przewracając…
http://portalwiedzy.onet.pl/141563,,,,w_pol_wpol,haslo.html
…skierował sztych w stronę Jacka i bezceromonialnie pchnął go… → Literówka.
Sprawiedliwy odwrócił z trudem. → Co odwrócił?
A może miało być: Sprawiedliwy odwrócił się z trudem.
…opadała delikatnie w dół… → Masło maślane – czy coś może opadać w górę?
Wystarczy: …opadała delikatnie…
Przebył całą tą drogę właśnie po to? → Przebył całą tę drogę właśnie po to?
…a na końcu wstał z klęczków… → …a na końcu wstał z klęczek…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hmm. Mam spory problem z tym tekstem. W komentarzu wspomniałeś, że znajomość wcześniejszego opowiadania w tym uniwersum nie jest niezbędna, ale zastanawiam się, na ile jego lektura przydałaby się przy ,,Optymalikonie", bo miałem częste wrażenie pogubienia. Wykreowałeś ciekawy świat i rządzące nim prawidła wydają się spójne i przemyślane, ale zbyt często musiałem udawać, że wiem, o co biega :) Równocześnie czytało się wartko.
Pozdrawiam!
Uwaga, czytałam tylko raz i to jest ocena, która powstała niedługo po lekturze. Nie uwzględnia więc ewentualnych poprawek.
Dla mnie tekst nie broni się jako samodzielne opko. Czytałam poprzednie i w czasie lektury Optymalikonu przypominały mi się wydarzenia z wcześniejszego tekstu. I chyba jedynie dzięki temu się nie pogubiłam. Mam wrażenie (piszę wrażenie, bo nie czytałam poprzedniej części jeszcze raz), że domykasz tutaj wątki, które zostały otwarte właśnie w poprzedniej części, a jednocześnie otwierasz nowe, których nie kończysz. Czuję się tak, jakbym przeczytała drugi rozdział książki i to po długim czasie od lektury pierwszego. Drugi, ale nie ostatni, bo nadal nie poruszam się w Twoim uniwersum swobodnie. Nadal nie rozumiem wszystkich terminów, które wprowadzasz, nie wiem do końca, jak urządzony jest ten świat. I nadal moja ciekawość, jak zakończy się ta historia, nie została zaspokojona.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Folan – Optymalikon
<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>
Odwiedzisz Perza, wystukasz Glizdawca na ścianie, odbierzesz Rozpuchę (sprawdź za siekaczami) i wracaj do Czapeczki, bo Ci ogon utnie… Zrozumiałeś? Ja tak samo z tym opowiadaniem!
Sprawdziłem poprzednią stronę, czy nie przegapiłem początku, ale nie. Wtedy zauważyłem, że to ciąg dalszy czegoś, czego nie czytałem. No i co teraz? Przecież ja tu nic nie kojarzyłem. Odchyliłem się na krześle, zdjąłem fedorę, nalałem sobie drinka i czytam. I czytam. I czytam. I nawet niezłe – ładne opisy, ciekawe interakcje między postaciami, sam pomysł na optymalikon bardzo fajny. Tylko wciąż nic nie rozumiem. Wrzuciłeś mnie na głęboką wodę z betonowymi butami (tak, jak to robi borsucza mafia) i popłynąłem pionowo w dół. Szkoda! Chłopie, rozbuduj to w coś długiego, może nawet książkę, bo potencjał tu widzę, ale nie zmieścisz swojej wyobraźni w opowiadaniu!
Hmmm. Czytałam poprzedni tekst z tego świata, ale dawno. W efekcie podczas lektury tego czasami miałam wrażenie, że już to kiedyś czytałam – skaza, kolejne śmierci, pielgrzymka – gdzie rzeczy mi dzwoniły. Ale za mało pamiętałam, żeby się swobodnie orientować i trochę się czułam zagubiona.
Szczególnie w końcówce. No, nie bardzo zrozumiałam, dlaczego jeden zabił drugiego. Ja wiem, że nieśmiertelni, ale jednak każda kolejna śmierć zwiększa ryzyko, więc nie powinni nimi tak szafować.
Acz przeważnie czytałam z zainteresowaniem.
Babska logika rządzi!
– Wielu ludziom wydawało się, że w Zakonie Awatarów wszyscy byli sobie równi, ale to nie prawda
nieprawda
I przyjrzałabym się przecinkom.
No, nie porwało, ale nie czytało się źle ;)
Przynoszę radość :)