John Fargo zgryzł suszony miąższ pestki dyni. Do tej partii wprowadził eliksir witalności: świetnie się przydawał do utrzymania wigoru jego cielesnej powłoki. Wytwór znajdował wielu nabywców.
Mikstura jurności, wierności, rozkochania, hojności, lubieżności… I inne. Starannie nasączane odpowiednim wywarem owocniki dyni służyły wielu celom.
John umiejętnie wykorzystywał swoją tajemną wiedzę. Niespodziewanie i teraz okazała się bardzo przydatna. Używał wielu czarów i zaklęć przy tworzeniu tych coraz bardziej poszukiwanych specyfików, a strumień srebrnych koron płynął nieprzerwanie.
Fargo włożył też wiele trudu w przedłużenie okresu dojrzewania dyń. Nawet teraz, gdy zbliżały się jesienne szarugi, żółtawe kule nadal rosły. W każdym roku osiągały ponad pięćdziesiąt funtów wagi. Niektóre po prostu olbrzymiały, zadziwiając wielkością.
Tylko najdorodniejsze pestki służyły do fabrykacji tak poszukiwanych wyrobów. Pozostałe Fargo sprzedawał kramarzom. Dawały niewygórowany, ale jednak stały profit.
Wszyscy sądzili, że John jest żyjącym dostatnio człowiekiem, nie znającym poważniejszych trosk, władającym sporą posiadłością, którą odziedziczył po zmarłym bezpotomnie kuzynie. I że znalazł wypełniające czas zajęcie, uzupełniające jego kiesę.
Nikt nawet nie przypuszczał, że Fargo jest złym i okrutnym czarnoksiężnikiem, przybyszem z dawno minionej epoki, zasnutej już mgłą niepamięci. Wspomnienia o niej jednak przetrwały, w formie mitów i legend, a o Johnie nadmieniano w kilku podaniach.
Przed wiekami Fargo zginął w walce z silniejszym wrogiem. Jego ciało obróciło się w proch, ale wysłana w astralny niebyt dusza przetrwała. Przez wiele stuleci tkwiła w lodowatej otchłani ciemności, aż w końcu wiążące ją zaklęcie sczezło.
Wtedy umysłowa esencja czarnoksiężnika wróciła w dawne pielesze, położone na północnych rubieżach Yorkshire. Fargo wykorzystał swoją moc, przyoblekł ją w tułów czterdziestoletniego mężczyzny i rozpoczął nowe istnienie.
Szybko przyzwyczaił się do innych strojów, do wzorzystych kamizel, jedwabnych pończoch i surdutów miast kaftanów, nogawic i pludrów, do pięknych rapierów i sporo ważących muszkietów, które wyrugowały łuki, maczugi i oszczepy, nawet do inaczej już brzmiącego, znacznie bogatszego języka.
John, początkowo oszołomiony powrotem do świata ludzi i nowym bytem, szybko dostrzegł, że te zmiany są tylko fasadą, kryjącą dawne, bardzo dobrze znane mu żądze. Człowiecze charaktery prawie wcale się nie zmieniły. Chciwość pozostała chciwością, pragnienie władzy nie uległo zmianie, a nawet się wzmogło, chęć używania życia za wszelką cenę kwitła, tyle, że umiejętnie maskowana. Fargo prawie w okamgnieniu pojął, że podstawę ludzkiego znaczenia i miru tak jak dawniej stanowi bogactwo.
Zaniedbane i zarosłe chwastami dyniowe pole stało się podstawą nowej fortuny. Nikt nawet nie przypuszczał, że w początkach powtórnego istnienia John był właściwie nędzarzem, posiadał zaledwie kilka złotych pamiątek z przeszłości, wydobytych z garnca, ukrytego w fundamencie rozsypującej się zamkowej wieży. Pozostałe skrytki ziały pustką. Codziennie Fargo zapychał żołądek bardzo wodnistą owsianką, bo na nic innego nie mógł sobie pozwolić. Natychmiast jednak pojął, że to, co zaoferuje, prędko znajdzie nabywców, spragnionych zaspokojenia swoich chuci. Skrytych żądz i pragnień, tłamszonych z powodu niemożności ich spełnienia. I że cena proponowanych wytworów szybko urośnie.
I nie pomylił się. Niebawem stał się szanowanym dziedzicem, przyjmowanym z atencją, obiektem westchnień wielu dziewczątek i dojrzałych kobiet, z których względów z rozkoszą korzystał, hojnie odpłacając się swoimi wytworami i miłosną sztuką, którą też posiadał.
I nikt nie pytał o jego przeszłość…
Nowe życie Fargo z każdym dniem stawało się piękniejsze, a obecna rzeczywistość coraz bardziej mu się podobała. I coraz bardziej ją lubił.
***
Jedna tylko sprawa doprowadzała Johna do wściekłości – ten nowo modny zwyczaj czczenia zmarłych, szerzący się niczym plaga. Czarnoksiężnik nie miał pojęcia, skąd się wziął. Chcąc pozyskać dynie na dziwaczne ozdoby cmentarzy i domostw, na uświetnienie coraz liczniejszych pochodów przebierańców, niszczono jego ukochaną i tak zyskowną uprawę. Znacznie ograniczano dochody… Obracano wniwecz kilkumiesięczny trud kilku parobków, suto opłacanych.
Co roku wychuchane i wypieszczone, rozległe pole przypominało pobojowisko. Dyniowy sok lał się strugami. Należało położyć temu kres.
W umyśle Johna narodził się bardzo prosty koncept. Fargo wiedział, że po jego wykonaniu żadna banda wyrostków już nigdy nie zbliży się do jego posiadłości. Gdy zobaczą głowę strażnika, uciekną, srając ze strachu i już nie wrócą.
Musiał tylko przywołać kogoś, kto bez wahania wykona proste zadanie i nie zdziwi się widokiem tryskającej ludzkiej krwi. I tego, co potem stanie się z trupem ofiary.
Wybór sprawił czarnoksiężnikowi wielki kłopot. Przebiegał w pamięci listę odpowiednich kandydatów, ale okazało się, że jest ich niewielu. Ponadto nie było wiadomo, czy ich rozłożone na cząstki jestestwa dawno już nie wzbogaciły astralnego pyłu.
Na pewno jednak istniał daleki znajomek z czasów pierwszego życia, czarodziej niskiej rangi imieniem William. Fargo wówczas słyszał, że lubował się w podcinaniu żył i rozpłatywaniu gardeł. Niekiedy zlecał mu do wykonania proste zadania, które ten wykonywał bardzo akuratnie.
Fargo uśmiechnął się. Do tej nie wymagającej myślenia roboty na pewno byłby odpowiedni, a on, jak zwykle, pozostałby w cieniu.
Pewnie lord-mayor nieodległego miasteczka, siedziby miejscowego hrabstwa, otrzyma doniesienie o zniknięciu jakiegoś wyrostka. I nakaże poszukiwania. Jednak czasowe zaklęcie niewidzialności spowoduje, że wszelkie działania spełzną na niczym i nikt nie wykryje okrutnego zabójstwa.
A on, doświadczony i nadal biegły w swej sztuce czarownik, przeprowadzi ten wspaniały, dodatkowy zamysł, który od niedawna rozważał.
***
John nalewał maderę do pucharów. William, rozcierając ręce, rozglądał się po urządzonym z przepychem salonie. Kościotrupio blada twarz przybysza powoli nabierała rumieńców.
Odbyli już wstępną rozmowę. Gość bez wahania wyraził zgodę na przedstawione propozycje gospodarza. Brzmiały ogólnikowo, ale na pewno formalnie miał objąć posadę dozorcy posiadłości.
Fargo nagle strzelił palcami.
– O czymś zapomniałem… – stwierdził. – Wiele zmieniło się od chwili, gdy trafiłeś tam, skąd teraz wróciłeś – kontynuował. – Musisz mieć jakieś nazwisko: teraz każdy je nosi, niektóre zaś wspaniale brzmią.
Nad czymś się zastanawiał.
– Zamieszkasz w domku, położonym obok pola dyniowego, staniesz się więc moim sąsiadem… – ciągnął po chwili. – Powiedzmy, William Neighbour.
– Przyjacielsko brzmi – skwitował nowy stróż. – Może teraz uściślijmy szczegóły: mam więc strzec posiadłości, przepłaszać intruzów, w razie potrzeby porządnie obić, a jednego z nich, samotnego młodziaka, w wskazanym dniu ogłuszyć i związać… Co z nim uczynisz? O tym nawet słówkiem nie wspomniałeś.
– Nic szczególnego: obetnę głowę, wyjmę mózg, a ciało wypatroszę – stwierdził z jowialnym uśmiechem czarnoksiężnik. – Zostanie z niego tylko kościotrup. Czaszkę zaś przemienię w widziadło, bluzgające ogniem, wrzeszczące, ścigające uciekinierów. Dodam zaklęcie obezwładnienia. Ten, którego ono dotknie, otrzyma od ciebie potężne lanie… A ode mnie coś znacznie gorszego. Dlatego cię przywołałem do siebie: nikt z ludzi nie wyraziłby zgody na udział w tym przedsięwzięciu. A ty, Williamie, powiesz „tak”, bo dobrze wiesz, że w przeciwnym razie nadal w nieskończoność będziesz gnił w astralnej pustce. Prawda? W przypadku odmowy zaraz cię tam odeślę.
Neighbour nie wyrzekł ani słowa. Pokiwał tylko kilka razy głową. Ten gest wyglądał na znak zgody.
– Najważniejszy jest mózg – kontynuował Fargo po kilku sekundach milczenia. – Posłuży do wytworzenia eliksiru przeistoczenia każdego człowieka, nawet w podeszłym wieku, w kogoś znacznie młodszego… Dawno o tym myślałem, a zarobię krocie na tym cudownym wytworze.
W jego głosie zabrzmiał entuzjazm.
– Dynie to pospolita uprawa, a nasycanie pestek rozmaitej maści eliksirami stanowi zadanie dla czarnoksiężnika najwyżej czwartego kręgu wtajemniczenia. – John wzruszył ramionami. – Prawdą jest, że brała mnie szewska pasja, gdy widziałem, jak te hordy wyrostków niszczą część plonu. Ale wytwarzania mikstury przeistoczenia mogą się podjąć tylko najlepsi z nas, a mnie też się przyda – podkreślił z naciskiem. – Ostatnio strawiłem wiele dni i nocy, żeby opracować recepturę. I dokonałem dzieła…
Ze smakiem upił łyk wina, po czym strzepnął pyłek kurzu z rękawa świetnie skrojonego surduta. Z widocznym na twarzy zadowoleniem zerknął na złote klamry swoich safianowych trzewików. Prezentowały się niezwykle okazale.
– Wnętrze głowy ofiary wykorzystam do wytworzenia czegoś w rodzaju konfitury, nasyconej dodatkowo czarami, zaklęciami i magicznymi eliksirami – kontynuował teraz z namysłem, jakby przypominał sobie kolejność czynności. – Powstanie gęsty syrop, taka jakby marmolada. Jedna łyżeczka wystarczy, żeby przez wiele lat znacznie spowolnić starzenie. A będzie ona kosztowała kilka tuzinów złotych suwerenów, może i więcej…
Rysy twarzy czarnoksiężnika ułożyły się w wyrazie zastanowienia.
– Wtedy mogę trafić na dwór królewski… – Radośnie zatarł ręce. – Wyobrażasz to sobie? Jakież perspektywy! Ty zostaniesz tutaj – dodał po chwili – bo będę pewnie potrzebował następnych czaszek różnych młodziaków do tworzenia moich wyrobów. Czeka cię łatwa praca i zapewniony, spokojny byt. Przyrzekam też, że otrzymasz parę łyżeczek nektaru przeistoczenia, może nawet tuzin. Wszak dawni towarzysze winni się wspierać…
Nowy komiliton Fargo nie odniósł się do jego marzeń.
– Wspaniała idea, ale najpierw pomyśl, czymże uczynisz z ofiary wartownika dyniowego pola? – sceptycznie zapytał William. – Nie widzę tutaj nawet cienia tasaka, siekiery albo topora…
John wyciągnął rękę, coś szepcząc. Zmaterializował się magiczny miecz o długiej i szerokiej klindze, lśniący niczym wypolerowany kryształ.
– Ten oręż załatwi sprawę. – Fargo zachichotał. – Po robocie sam wróci do mnie… Wiesz, taki środek ostrożności… Ach! Znajdź jakieś szmaty. Nie chcę zbrukać krwią świeżo nabytych perskich kobierców.
Nagle głos Johna stwardniał.
– Bierzesz tę pracę czy nie? – zapytał z wyraźną złością. – Pamiętam, że wysłałeś w zaświaty sporo ofiar!
– Pewnie, że wezmę. – Neighbour kaszlnął. – Wszystko jest lepsze od tkwienia w lodowato zimnej astralnej czeluści… Nawet bycie trędowatym chyba jest milsze…
Też upił łyk wina.
– John, coś musisz wiedzieć, bo po wielu wiekach przywróciłeś mnie do prawdziwego życia. Nie jestem taki zły, mściłem się tylko za śmierć żony i synka – zauważył niespodziewanie. – Ostał się najważniejszy zabójca. Był dla mnie za silny… To on wyprawił mnie tam, skąd mnie przywołałeś.
Niespodziewanie William zagryzł usta, jakby przywołane wspomnienia nadal sprawiały mu ból.
– Jeżeli nadal istnieje, teraz wreszcie dokonasz pomsty. – Fargo pokiwał głową. – Dopniesz swojego celu, a ja wykorzystam czaszkę twojego nieprzyjaciela, tworząc jeszcze jednego strażnika. Albo ofiaruję ją komuś jako zamorską osobliwość. Fawory bardzo się liczą przy staraniach o tytuł baroneta, potem pewnie hrabiego… – stwierdził z uśmiechem.
Widać było, że coś jeszcze rozważa.
– Mózg tego sługi czarnej magii może posłuży mi do stworzenia eliksiru mądrości. Zastanowię się nad tym…
***
Neighbour rozprostował ręce i wyciągnął się na posłaniu. Stwierdził, że jest bardzo wygodne, a kominek w rogu stróżówki emanuje rozkosznym ciepłem żarzących się w nim polan.
Wreszcie wróciło czucie we wszystkich członkach chudego jak patyk ciała. Nawet w palcach rąk i stóp. Należało po prostu porządnie się wyspać, po raz pierwszy od wieków.
Fargo ostrzegł nowego towarzysza, żeby wzmacniał swoje ludzkie jestestwo wyłącznie owocami, popartymi łykiem specjalnego kordiału, który przygotował. Z naciskiem stwierdził, że żołądek przez kilka dni powinien od nowa nauczyć się swojej pracy.
William pojmował, że ma rację, bo opierał te spostrzeżenia na własnych doznaniach. Wiedział też, że szybko nie zaśnie. Musiał rozważyć sporo spraw.
John w swojej pysze popełnił błąd, przyjmując, że sprowadził z astralnej otchłani łotra i zabójcę, obojętnie, a nawet z satysfakcją, patrzącego na konanie zarżniętej niczym wieprz ofiary.
Albo może, po prostu, nie wiedział, kim on, William, był kiedyś i znał go tylko z tej drugiej, złej strony. Być może, wszystkich członków niegdyś tak potężnego klanu czarnoksiężników, czarodziejów i magów traktował swoją miarą… Na pewno był przekonany, i słusznie, że obecne jego władztwo nad przybyszem nie zna granic. Nie mylił się, w każdej chwili mógł go odesłać w niedawno opuszczoną czeluść ciemności. Bezcielesnego i bezczasowego trwania w niej bez przyszłości, w zżerającej umysł beznadziei…
Fargo skrzętnie zamknął też inne możliwości – miecz materializował się wtedy, gdy czarnoksiężnik tego chciał i William nie wątpił, że marzenie o tym, iż zwróci się przeciw swemu panu, jest ułudą. Dawny członek konfraterni czarodziejów świetnie rozumiał, że wszystkie przedmioty w dworze Johna, mogące służyć do jego zgładzenia, zostały osłonięte zaklęciem nieposłuszeństwa, gdyby ktoś chciał dokonać zabójstwa ich władcy. Najważniejsze było jednak to, że on, dawny czarodziej, nie był przecież tępym mordercą. Często czynił dobre uczynki i spotykał się z wdzięcznością. W ten sposób znalazł sobie żonę.
William przeszedł kilka kroków. Chciał pozbyć się poczucia wściekłości, nagle ogarniającego umysł.
Wkrótce doczekali się synka, a on, przepełniony szczęściem, już projektował dla rodziny wspaniałe życie. Nagle wszystko się zawaliło. Przez tych, którzy wykorzystywali ciemne moce, czarnoksiężników, podobnych do Johna Fargo. Popełnili podwójny mord po prostu dla zabawy.
Zaczął ich ścigać i mścić się. Wtedy też poznał Johna, który mu wydatnie pomagał, bo chciał pozbyć się kilku niewygodnych rywali. I pewnie właśnie wtedy Fargo ocenił go tak, a nie inaczej…
A teraz potężny czarnoksiężnik potrzebował go do wykonania prostego zadania, ale zapobiegliwie nałożył na jego barki niewidoczną uprzęż. I mocno dzierżył wodze. I nie było nikogo, od kogo on, dawny dobry czarodziej, mógłby oczekiwać pomocy.
William Neighbour pomyślał, że chyba lepiej było pozostać w magicznej otchłani.
Był jednak tutaj i z rozpaczą skonstatował, że czeka go los pospolitego mordercy i siepacza. Nie wątpił, że Fargo nie poprzestanie tylko na jednym zabójstwie jakiegoś chłopaczka.
Jego rękoma dokona ich więcej, znacznie więcej, opętany myślą stworzenia wspaniałego eliksiru przeistoczenia i odmłodzenia, uzyskania zaszczytów, tytułów, wielu sztuk złota i setek funtów srebra.
***
Przepłoszenie bandy wyrostków i ujęcie jednego z nich okazało się wyjątkowo proste.
William wcześniej solennie przypomniał sobie niezbędne czary i w jednej chwili przybrał postać upiora. Z oczu sypały się ogniste bryzgi, palce zmieniły się w szpony, zęby w kły, a ręce spotężniały i wydłużyły tak, że przypominały skrzydła wiatraka. Młynkował nimi, powodując wir powietrza, pełnego pyłu.
Wszyscy zbieracze dyń pierzchli w panice. Jeden z nich potknął się na jakimś wykrocie. Zanim się wyprostował, oplotła go pętla rzemiennego arkanu. Wystarczyło mocno go ściągnąć, aby powalić jeńca na pole. Skórzany sznur był wystarczająco długi i łatwo było opleść nim ręce i nogi.
Spętany młodzieniaszek łkał rozpaczliwie.
– Panie strażniku, uwolnij mnie – wyjąkał w końcu. – Jestem Jack Wilkins. Chciałem tylko wziąć trzy dynie. Dwie zamierzałem sprzedać, bom sierota, grosiwa jako pastuszek mało dostaję.
Niespodziewanie uśmiechnął się.
– Dam panu coś cennego w zamian za uwolnienie – ciągnął z zapałem. – Bardzo się panu przyda!
William przyjrzał się chłopakowi. Ze zdumieniem odkrył, że jest niezwykle podobny do zmarłego synka. Dobrze pamiętał rysy jego twarzy i często je przywoływał.
Nosił też takie samo imię.
Nagle w umyśle nowego stróża mignęła myśl, że jest kolejnym wcieleniem ukochanego dziecka. Nie mógł wykluczyć takiej możliwości, ale jej sprawdzenie wymagało sporo czasu. A może już wieczorem wypełni zadanie kata… To było wielce prawdopodobne, bo William pamiętał, że Fargo często bywał niecierpliwy.
– Cóż to jest? – rzucił Neighbour. – Dziecięce zabawki mnie nie interesują.
– Stary kord, bardzo dobry – odpowiedział wyrostek. – Mocna klinga, a ostry jak brzytwa. W moim rodzie przechowywano go od niepamiętnych czasów.
Chrząknął.
– Zamierzałem nim obciąć te dynie. Rzuciłem go w krzaki. O, tam.
Głową wskazał kierunek, bo tylko tą częścią ciała mógł ruszać.
– Kord… – powtórzył z namysłem William. – Mocny i ostry niczym katowski miecz… Miałem kiedyś taki. Rzucę okiem na to żelastwo.
Niespodziewania poczuł uniesienie. Może nieoczekiwanie nadchodziło całkowite wyzwolenie? Tej broni nie obejmowało zaklęcie Johna. Wystarczało zgładzić okrutnego Fargo, a on nie spodziewał się z jego strony ataku.
Neighbour przez kilka chwil zastanawiał się nad tą myślą. Nic nie zawdzięczał Johnowi, oprócz uwolnienia z otchłani, ale ten, przywołując go, miał na oku wyłącznie własne profity. Tacy byli czarnoksiężnicy – woleli, żeby naprawdę brudną robotę wykonywali inni, bo zawsze istniało ryzyko, że morderca w końcu spotka się z mistrzem małodobrym. Nie lubili też za bardzo rzucać się w oczy. Wystarczało im rozkoszowanie się własną mocą i wywoływanie zamierzonych zmian, osiąganie korzyści, sprawowanie władzy, gdy pozostawali w cieniu…
William doszedł do wniosku, że raz, jedyny raz postąpi tak jak dawni komilitoni Johna. Za cenę mordu szubrawca osiągnie wspaniały zysk: wolność.
Szybko odnalazł odrzucony przez Jacka kord. Wydawał się dziwnie znajomy, a rękojeść idealnie pasowała do dłoni. Sam nie wiedząc, dlaczego, wykonał w powietrzu kilka cięć i sztychów, może chcąc sprawdzić ułożenie broni w ręku.
Było idealne.
Ze ściśniętym sercem dostrzegł na głowni zatarty już znak, jego gmerk z czasów, gdy nabył ten miecz.
Już nie miał wątpliwości – to była kiedyś używana przez niego broń. Przetrwała setki lat i może czekała, aż wróci. A uśmiechający się Jack rzeczywiście mógł okazać się kolejnym wcieleniem jego synka…
Żeby to rozstrzygnąć, musiał go uratować.
Neighbour uśmiechnął się skąpo. Z rozbawieniem pomyślał, że wczesnym rankiem rozłożył w salonie grube szmaty, tak jak polecił czarnoksiężnik.
Pięknych perskich dywanów nie zbruka krew Johna, gdy odrąbie mu czarnoksięską czaszkę i wyśle do astralnego piekła.
***
Neighbour z zadowoleniem upił łyk doskonałego wina. Stwierdził, że Fargo naprawdę dbał o swoją piwniczkę.
William trudził się przy preparowaniu czaszki Johna. Kord spisał się doskonale, wystarczyło jedno cięcie, żeby oddzielić głowę od tułowia. Ciało czarnoksiężnika użyźniło dyniowe pole.
Jack Wilkins pracował jako nowy dozorca i był bardzo zadowolony.
Nowy władca posiadłości przyglądał mu się uważnie. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jest prawie lustrzanym odbiciem zamordowanego wraz z żoną dziecka. Wiedział, że ma czas, naprawdę sporo czasu, żeby ostatecznie wyrobić sobie osąd, bowiem w spiżarni spoczywało kilka skrzyń z pestkami dyni, zanurzonych w likworze długowieczności.
Nie śpieszył się, a tymczasem delikatnie wspominał o dawnym świecie czarów, magii i czarnoksięstwa. Jack słuchał z uwagą i już zaczął zadawać dociekliwe pytania. Pewnie pamiętał widok Williama sprzed tygodnia, gdy ten pojawił się jako bluzgający ogniem upiór.
Wieczorem William zamierzał zabrać się za dalsze studiowanie ksiąg Fargo. Gdy opanuje całą tajemną wiedzę, spuściznę po Johnie, osiągnie upragniony cel – zabije ostatniego z morderców żony i synka. Jego głowa stanie się kolejnym strażnikiem dyniowego pola.
Wtedy zabierze się za nauczanie Jacka. Chciał uczynić go swoim następcą, dobrym czarodziejem w złym świecie, targanym nienawiścią, chciwością i najdziwniejszymi pokusami.
William miał nadzieję, że dopnie i tego trudnego celu.
27 października 2020 r. Roger Redeye
Nieistniejące już źródło ilustracji →
http://www.digart.pl/praca/1536501/CZARNOKSIEZNIK_.html