1. Rzeczy po prostu się zdarzają
Josef Vodička nie miał ochoty iść na wojnę. Nie miał jednak również wyjścia: do miasteczka przyjechał oficer poborowy wraz z kilkoma skaczącymi wokół niego kapralami, i wpisał Josefa na listę. Po prawdzie powinien był wpisać na nią Václava Martineca, ale Václav miał za ojca zamożnego kupca, który zabrzęczał dwa razy sakiewką: nad uchem oficera i nad uchem proboszcza. Ten drugi szybko potwierdził, że Václav w najbliższą sobotę się żeni, ten pierwszy natomiast dopatrzył się na liście pomyłki.
A Josef stał z boku i się gapił. Gapił się, kiedy stary Martinec naradzał się z komisją, i kiedy kapral szeptał do przełożonego, wskazując na Josefa. Kiedy zaś oficer skinął ręką, podszedł i zapytany podał posłusznie nazwisko. I nadal się gapił, gdy wyszło na jaw, że to jego szukali, a nie Václava, choć miał o rok za dużo.
Nie miał zatem Josef Vodička, jako się rzekło, wyjścia: poszedł w kamasze. Dostał, znaczy się, mundur, szablę i karabin jak się patrzy, oraz przydział do pułku dziewięćdziesiątego pierwszego.
Wzruszył ramionami. Ojcowski warsztat przejmie starszy brat, Miloš, a Josef i tak ma do szewstwa dwie lewe ręce. Zazwyczaj spędzał dni na gapieniu się, jak starsi Vodičkowie pracują albo na gapieniu się, jak zamożniejsi mieszczanie spacerują po rynku.
– Idź, Josef – powiedział ojciec, klepiąc młodszego syna po ramieniu – uważaj, żeby cię jaka kula nie dopadła. Jak zobaczysz kawałek świata, to może zmądrzejesz.
No i poszedł.
Z początku, jak już maszerował w mundurze, z karabinem na ramieniu i całym dobytkiem w tornistrze, mylił krok, a kapral, ten sam, co kilka niedziel wcześniej wypatrzył Vodičkę na rynku, kiedy gapił się na komisję poborową, darł się na niego bardziej niż na innych rekrutów.
Za to kiedy trafili na maszerujący w przeciwnym kierunku oddział nieprzyjacielski i wywiązała się potyczka, Josef wreszcie się zasłużył. A było tak, że kiedy szarżujący na nich kawalerzysta zamachnął się na kaprala szablą, Vodička, który właśnie z pietyzmem przeładowywał broń, rzucił w diabły stempel i przybitkę, i zamierzył się kolbą karabinu na jeźdźca tak mocno, że tamten ledwie utrzymał się w siodle, a szabla poleciała daleko.
Ku niepomiernemu zdumieniu żołnierza kapral nawrzeszczał na niego, że marnuje proch i używa broni nieregulaminowo. Przez pół pacierza Josef gapił się na przełożonego, po czym wydukał:
– Adyć jażem panu kapralowi dupsko uratował. – Podrapał się po brodzie, bo mu się zdało, że szabla raczej by dosięgła głowy kaprala. – Albo i łeb – dodał.
Na popasie skończył w karniaku, bez zupy, choć dalibóg nie wiedział, dlaczego. Powitał to jednak wzruszeniem ramion, podobnie jak wcześniej magiczną przemianę nazwiska Martinec w Vodička. Sam ledwie umiał się podpisać, a czytał tylko wielkie napisy na szyldach, więc co tam wiedział o tym, jak się litery zachowują?
A w karcerze był przynajmniej sam, nikt mu do ucha nie chrapał, niczyje pchły na niego nie przeskakiwały, niczyje buty nie śmierdziały przy nosie. Dobrze byłoby Josefowi w karniaku, gdyby nie duch.
– Nie śpij – odezwał się głosem Ferenca Molnára, który przecież zginął w tamtej potyczce na drodze, i może Josef lepiej by zrobił, gdyby ratował jego dupsko, a nie kapralowe, bo choć Uher, to Molnár po czesku gadał i był porządny kompan.
– Nie śpię – odburknął Vodička zgodnie z prawdą. – Obudziłeś mnie.
– Idź powiedz kapralowi, że za wsią zasadzka.
Josef zagapił się na ducha, który wyglądał zupełnie jak Ferenc po tym, jak kula przeciwnika rozwaliła mu pół twarzy. Ani chybi Molnár, zawyrokował.
– Nie mogę – odparł. – Jestem w karcerze.
– To tylko szopa! Wywal drzwi, idź do kaprala, powiedz mu, że za wsią zasadzka.
„Kapral wsadził mnie do szopy za to, że mu łeb ocaliłem” – pomyślał Vodička. „Pójdę do kapitana”.
Jak pomyślał, tak zrobił. A raczej chciał zrobić, bo kiedy zaczął wyważać drzwi, na zewnątrz rozległ się gniewny głos (chyba tego Karela, co to maszerował dwa szeregi za Josefem) i kazał mu spać.
– No i co mam zrobić? – zapytał Vodička ducha, ale ten zdążył się już ulotnić.
„Może mi się to przyśniło?” Tak byłoby najlepiej, a jednak Josef nie mógł zasnąć ani przed pojawieniem się Ferenca, ani teraz. I przypomniał sobie, że to nie pierwszy duch, który z nim gada. Przecież jak był jeszcze mały, to mu się zjawiła babka Eliška, co rok wcześniej pomarła, i rzekła, że pożar będzie. Ojciec nie uwierzył, bo wszyscy gadali, że jego młodszy chłopak półgłówek i bajki opowiada, a potem warsztat się spalił. No i Josefowi się oberwało, że złe wywołał, a to przecież babka zapowiedziała, nie on.
„Lepiej słuchać duchów” – wykoncypował, więc podszedł jeszcze raz do drzwi szopy.
– Słuchaj, Karel – zagadał. – Idź do kaprala i powiedz mu, że za wsią zasadzka.
Odpowiedział mu śmiech. Drzwi uchyliły się i Karel podał więźniowi fajkę.
– Zapal sobie, może dasz radę zasnąć. Masz, chłopie, jedną spokojną noc, to nie usiedzisz na rzyci?
Josef odsunął rękę z fajką.
– Ferenc mi powiedział. Za wsią zasadzka. Idź powiedz kapralowi.
Widać było, że Karel też nie wie, co zrobić, ale w końcu pacnął się w czoło.
– Nie mogę iść do kaprala – oznajmił triumfalnie – bo mam tu stać i pilnować, żebyś z szopy nie wylazł!
– Nie wylezę, obiecuję.
Karel się lekko zacukał.
– Przed chwilą chciałeś wyjść.
– Bo ktoś musi iść do kaprala. Albo kapitana. Powiedzieć. Jak ty to zrobisz, to ja nie muszę, więc będę tu siedział.
Przez cały jeden pacierz Karel przestępował z nogi na nogę i pykał niespokojnie z fajki. W końcu rozejrzał się – a ciemno było, choć oko wykol – i skinął na Josefa.
– Mam lepszy pomysł – powiedział. – Chodźmy sprawdzić tę zasadzkę.
Josef nie był całkowicie przekonany, że ten pomysł jest lepszy, choć był na pewno lepszy niż nic, więc potaknął. Karel chwycił karabin, a towarzyszowi podał szablę.
– Żebyś nie był bezbronny – mruknął.
2. Teraz panowie widzą, że nic nie widać
Nie potrzebowali dużo czasu, by uznać, że pomysł jednak był zły. Noc stawała się coraz czarniejsza, cieniutki sierp księżyca prawie nie dawał światła, a wykroty i korzenie utrudniały marsz. Na dodatek Karel stanął nagle w pół kroku i chwycił Josefa za rękaw.
– Ej – szepnął – a w którą stronę za wsią ta zasadzka?
Josef też się zatrzymał i zaczął myśleć, bo Ferenc mu tego nie powiedział.
– Chyba w inną niż ta, z której przyszliśmy – powiedział w końcu niepewnie. – Bo gdyby była po tej samej, to byśmy w nią wpadli?
– Pewnikiem w tę, w którą mamy dalej maszerować – odparł Karel po namyśle.
Chwilę później ustalili, że po ciemku nie zorientują się ani skąd ich kolumna nadeszła, ani dokąd miała się udać. Wszystko wokół wyglądało tak samo, a na dodatek z prawej dobiegały głosy mówiące po niemiecku.
– Nasi – stwierdził z ulgą Josef.
– Albo Prusacy. – Karel pozbawił go optymizmu. – Czyli pułapka – dodał triumfalnie.
– Jeśli nasi, to też niedobrze.
– Dlaczego?
– Bo ani ciebie, ani mnie nie powinno tu być.
Zapadło milczenie.
– Prawda – zawyrokował w końcu Karel.
W ciszy rozbrzmiewały tylko głosy ptaków i pojedyncze niemieckie słowa, zagłuszane przez szmer potoku. Jakby ten ktoś, kto wcześniej gadał, poszedł dalej.
– Ej. – Karel szturchnął Josefa łokciem. – Co za Ferenc ci to powiedział?
– Ten, co mu pół głowy urwało – odparł Vodička bez namysłu. – Wtedy, kiedy kaprala uratowałem.
Drugi żołnierz zaklął szpetnie.
– A niech cię, Josef, a ja się, durny, nabrałem.
– Kiedy to święta prawda – zaperzył się Vodička.
I opowiedział kamratowi, jak najpierw babka Eliška ostrzegła przed pożarem, a parę godzin temu porządny Uher Ferenc przed zasadzką.
– Może trza było iść do kapitana – podsumował Karel.
Josef miał już powiedzieć, że tak właśnie twierdził od początku, kiedy usłyszał niemieckie słowa tuż nad uchem. Zamachnął się szablą, ale chyba trafił w towarzysza, bo usłyszał stłumiony krzyk, a potem silne ręce chwyciły go za kark i pociągnęły w las. Nie wiedział, czy to zasadzka, czy żelazna ręka austriackiej sprawiedliwości; w ciemności nie rozpoznałby mundurów.
Chwilę później oślepił go blask ogniska, nadal zaś nie widział dobrze ludzi siedzących wokół.
Jeden z nich coś mówił, z czego Josef zrozumiał niewiele, bo po niemiecku to umiałby wziąć odpowiednią zapłatę za buty, choć ostatnio nauczył się nowego słowa, które z zamiłowaniem powtarzał kapitan Kraus: Spion. To właśnie powtarzał coraz głośniej mężczyzna, którego postać ledwie oświetlały czerwonawe płomienie.
Vodička rozłożył bezradnie ręce.
– Spion! – oznajmił nieznajomy i, sądząc po tonie, wydał komuś rozkaz.
Ten podszedł do Josefa, klepnął go po ramieniu i zagadał po czesku, choć wymawiał słowa dziwacznie.
– Czego stoisz i się gapisz? Pan porucznik chcą wiedzieć, co tu robisz.
Myśli Josefa nigdy wcześniej nie krążyły aż tak jak szalone. Ci ludzie musieli być pruską pułapką, nie widział innej możliwości. Jeśli uznają go za szpiega, rozstrzelają. Jeśli uda mu się zbiec do swoich, pewnie też rozstrzelają.
– Uciekłem z karceru – mruknął. – Wsadzili mnie, bom, za przeproszeniem, dupę kapralowi uratował.
– I co? – zapytał tamten. – Postanowiłeś do nas dołączyć?
Pytanie zaskoczyło Vodičkę. W zasadzie, pomyślał, było mu obojętne, za kogo się bije. I tak nie wiedział, o co chodzi którejkolwiek ze stron. Diabeł go jednak podkusił, że zamiast wzruszyć ramionami i wypowiedzieć sakramentalne „ano”, odrzekł:
– Prawdę rzekłszy, chciałem sprawdzić, czy Ferenc prawdę o pułapce mówił.
Pruski żołnierz odwrócił się do kompanów i zagadał po niemiecku.
– Spion, spion! – odezwały się okrzyki.
Od ogniska podniósł się i podszedł do Vodički starszawy wąsaty mężczyzna, ani chybi co najmniej podoficer. Josef na wszelki wypadek wyprężył się i zasalutował. Tamten zagadał do tłumacza.
– Pan porucznik pytają, czy wiesz, w którą stronę pójdą dalej wasze oddziały?
– No, ani chybi w tę, gdzie jesteśmy, skoro tu jest pułapka? – Na widok miny rozumiejącego po czesku żołnierza dodał szybko: – A tak poza tym to chyba na Czeskie Budziejowice.
Oficer uśmiechnął się pod wąsem i rzucił parę słów tłumaczowi. Tym razem Josef zrozumiał jedno słowo: Idiot.
Pomyślał nagle, że może królowie i cesarzowie go nie obchodzą, bo nigdy ich nie widział, ale nie życzy przecież śmierci ani niewoli Karelowi, któremu chyba udało się uciec przed Prusakami, ani nawet Zdenkowi z Ołomuńca, co to gadał przez sen tak, że towarzysze budzili go przez całą noc, więc kto trafił z nim do namiotu albo na kwaterę, chodził potem niewyspany, albo choćby i kapralowi, skoro raz mu już życie uratował. I to mimo niewdzięczności, z jaką się spotkał. Nie chciał przystawać do nieprzyjaciół i bić się z tymi ludźmi.
Słowo, które wypowiedział pruski porucznik, obiecało zaś szeregowemu Vodičce, który nigdy nie chciał iść na wojnę, że jeśli spełni pokładane w nim nadzieje, jeśli okaże się rzeczywiście idiotą, może puszczą go wolno, a on wróci do rodzinnego miasteczka albo powędruje, gdzie go oczy poniosą.
Nachylił się więc do tłumacza i wyszeptał:
– Ferenc nie żyje.
Kilka pacierzy później dotarło do niego, że wpadł jak śliwka w kompot. Kiedy bowiem wyjaśnił żołnierzowi, że o zasadzce poinformował go duch, porucznik bardzo się opowieścią zainteresował. Tak bardzo, że kazał wsadzić Vodičkę do aresztu i trzymać pod strażą. Ale, niech Bóg broni, nie rozstrzeliwać, bo pułkownika interesują tacy dziwacy.
Znalazł się więc Josef Vodička w kolejnej szopie, a żołnierz, który go tym razem pilnował, nie gadał ani słowa po czesku.
3. Polityka to umiejętność przewidywania, co się stanie…
Znikąd nie mogąc spodziewać się pomocy, Josef zastanawiał się, czy powinien wezwać patrona spraw beznadziejnych, którego imienia nie mógł sobie przypomnieć, czy jednak lepiej Ferenca. Zdecydował się na to ostatnie i w osłupienie go wprawiło, że duch zjawił się w zasadzie na zawołanie. Wyglądał jeszcze gorzej niż na polu bitwy i za poprzednim spotkaniem, więc Josef starał się nie patrzeć na kości i zęby wyglądające spod poszarpanego policzka. Widmowy wojak był też wyraźnie zagniewany.
– Mówiłem, żebyś do dowództwa szedł, a nie po lasach się włóczył! – nakrzyczał na Vodičkę zupełnie jak kapral. No, może ździebko grzeczniej, bo jednak Uher, to prawdziwych mięsistych przekleństw po czesku nie znał.
– Jak miałem do kogokolwiek chodzić – zirytował się na głupotę ducha Josef – skoro Karel mnie pilnował, więc ani pójść sam, ani mnie puścić nigdzie nie mógł!
Szydercza mina ducha uświadomiła mu, że może powinni byli we dwóch iść do oficerów, a nie włóczyć się po lasach.
– No, właśnie! – potaknął Molnár trzymającą się kupy połówką głowy. – Że też wam to, cymbały, do zakutych łbów nie przyszło!
Tu Vodička poczuł się urażony, bo przecież przyszło, tylko uznali to za zły pomysł.
– Pomóż mi się stąd wydostać – burknął na ducha.
Nie sądził, że zjawy potrafią trząść się ze śmiechu. Ferenc niewątpliwie to właśnie zrobił, a śmiał się tak, że kawałki ciała odpadały od kości, na szczęście jednak znikały, zanim dosięgły ziemi. Josef nie miał ochoty deptać po szczątkach towarzysza.
– Jak mam cię stąd wydostać? – zapytał duch Molnára, kiedy już zakończył pokaz widmowego śmiechu. – Ja przenikam przez ściany, ale ciebie nie wyciągnę.
Tak, to stanowiło przeszkodę, o której Vodička nie pomyślał.
– Mam inny pomysł – powiedział w końcu tonem takim, że duch spojrzał na niego z zaciekawieniem pomieszanym z przestrachem.
Kiedy Josef przestał mówić, a mówił długo o królach i cesarzach, których żaden z nich nie widział, widmo przekrzywiło ocalałe pół głowy, podrapało się w nieistniejący policzek, po czym niechętnie odparło:
– W sumie mnie też to obojętne.
Następnego dnia Josef Vodička został przewieziony przed oblicze pruskiego pułkownika, który wykazywał wielkie zainteresowanie żołnierzem rozmawiającym z duchami.
– Oczywiście – przytaknął gorliwie – mój duch może wam sporo powiedzieć o przyszłości, pod warunkiem, że nie każecie mi bić się przeciwko moim towarzyszom.
– Nie wiem nic o przyszłości – szepnął mu za uchem niewidoczny w tej chwili Ferenc – tego nie było w umowie!
– Cicho! – zbeształ go Josef. – Będziesz zmyślał!
Pułkownik zmarszczył brwi, a tłumacz zerknął na Vodičkę podejrzliwie.
– Melduję posłusznie, że duch mówi, że pan pułkownik ma piękny mundur! – skłamał gładko żołnierz.
Nagły ruch powietrza koło łydek ani chybi był znakiem, że Ferenc chciał go kopnąć, zupełnie jakby Vodička był Zdenkiem i gadał przez sen.
– Rozkazuję, by duch się zmaterializował! – oznajmił przez tłumacza pułkownik.
– Żeby co zrobił? – zapytali Josef i Ferenc jednocześnie.
Kiedy zostało im to wyjaśnione, a rozkaz wykonany, pułkownik zrobił wielkie oczy i wyraźnie sporo go kosztowało, żeby nie krzyknąć z przerażenia. Po prawdzie stan Molnára się pogarszał. Jeszcze trochę i pozostanie mu raptem pół czaszki z wylewającym się mózgiem, ocenił Vodička. I uznał, że mu to nie przeszkadza, choć nieco dziwne było, że widmo tak zmienia wygląd.
Do wieczora Ferenc opowiadał pułkownikowi o czekających go orderach, zwycięstwach i awansach, aż Josef musiał go nieco powściągnąć i kazał wpleść w to jakąś choćby drobną porażkę, bał się bowiem, by Prusak nie przejrzał podstępu.
Przez następne dni do ducha ustawiła się kolejka. Wszyscy chcieli wiedzieć, jak potoczą się ich losy i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie przyjechał ważny generał i nie zapytał o wynik rozpoczynającej się właśnie bitwy.
Rozochocony Ferenc roztoczył przed nim wizję pięknego zwycięstwa. Josef musiał przyznać, że towarzysz z dnia na dzień opowiadał coraz barwniej, a to, że wplatał raz za razem uherskie słowa, tylko dodawało mu wiarygodności. Vodička zaczął rozważać, czy jeśli udałoby się uciec od Prusaków, nie zdoła zbić na tych wróżbach majątku takiego, że ani on, ani ojciec, ani nawet brat nie będą musieli więcej pracować, tylko kupią wielki dom. Taki, którego będzie im zazdrościć nawet stary Martinec wraz z Vaclávem…
I wtedy przyszła wiadomość, która pogrzebała wszystkie piękne plany. A konkretnie przyjechał na spienionym koniu posłaniec i oznajmił generałowi, że jego oddziały właśnie wycofują się w rozsypce.
Ferenc na wszelki wypadek rozpłynął się w powietrzu, jakby go tam nigdy nie było, Josef zaś gapił się to na posłańca, to na generała, i usiłował ocenić po czerwoności ich twarzy, którego wcześniej szlag trafi.
Zanim jednak którykolwiek padł tknięty apopleksją, dwóch pruskich żołdaków wtrąciło Vodičkę do lochu. Takiego prawdziwego, a nie szopy, w której mógłby mocnym uderzeniem ramienia rozwalić drzwi. Tu nie potrzeba było strażnika, żeby Josef nabrał przekonania, że nigdy nie wydostanie się na wolność… Na dodatek Ferenc milczał jak zaklęty i nie chciał się zma… zmat… zmato… No, pojawić.
4. Kilka znaków nagryzmolonych na kartce papieru może zmienić bieg ludzkich spraw
Godziny, dni, tygodnie – czas w lochu zdawał się nie istnieć. Najwyraźniej też uciekający w popłochu Prusacy zapomnieli o więźniu. Na szczęście loch okazał się piwnicą zameczku, w którym stacjonował generał, więc znajdowały się tu zapasy oraz sporo skrzyń, które dało się spalić, a krzesiwo Josef miał, jak zawsze, przy sobie. Żył więc sobie w spokoju, jadł pruskie ziemniaki i nadgryzione przez szczury suszone mięso, zlizywał wodę sączącą się po wilgotnej ścianie z rozbitego okienka pod sklepieniem i popijał resztką węgrzyna z rozbitego gąsiorka, więc po kilku dniach doszedł do wniosku, że nigdy tak dobrze mu się nie powodziło.
Gryzło go tylko jedno. Zapasy się kurczyły. I jeszcze jedno. W końcu ktoś się w piwnicy zjawi, a ktokolwiek to będzie, nie zachwyci się znalezieniem dezertera albo złodzieja. Na zostanie uznanym za kogokolwiek innego Josef nie liczył.
– Ferenc! – zawołał.
Odpowiedziała mu cisza.
– Ferenc, do stu diabłów!
Niczego to nie zmieniło, cisza pozostała ciszą.
– Fereeeeeenc! – ryknął Vodička na cały głos, w nadziei, że na górze ktoś jest i go usłyszy.
Nic. A ziemniaków zostało może na trzy dni.
Zresztą w sumie… co mógłby zdziałać Ferenc? Drzwi nie wyważy, strawy nie doniesie, co najwyżej ukołysze do wiecznego snu piękną opowieścią o pałacu, który Josef mógłby kupić, gdyby jeździł z wieszczącym duchem po jarmarkach.
Kiedy nieszczęśnik piekł nad marnym ogienkiem ostatniego ziemniaka, powietrze obok niego zafalowało. A potem znowu. I bardzo, bardzo powoli, w ponurym lochu zaczął się ma… mate… pojawiać nie kto inny jak Ferenc.
Wyglądał naprawdę jak widmo: półprzezroczysty, rozedrgany w słabej poświacie ognia.
Josef zdumiał się nieco, że duchy mogą być zmęczone, ale wzruszył ramionami.
– Dobrze, że wróciłeś – burknął – łatwiej będzie umierać z towarzyszem przy boku.
– Nasi tu idą – wydyszał w odpowiedzi Molnár.
W serce Vodički wstąpiła nowa nadzieja.
– Przyprowadzisz ich?
Duch pokręcił ze smutkiem głową, a raczej cieniem kawałka czerepu, w którym nawet mózg już nie bardzo było widać.
– Za słaby jestem – odparł. – Pewnie mój czas się kończy.
Nadzieja szybkim krokiem opuściła serce i duszę Josefa.
– Latałem… po całej okolicy – szeptał, a raczej charczał Ferenc. – Myślałem, że dam radę sprowadzić pomoc, ale nikt nie zauważał nagle wznoszących się w powietrze liści, choć usiłowałem układać z nich słowa…
Opowiadał dalej o tym, jak próbował zwrócić uwagę kaprala i kapitana, a choćby kogoś z żołnierzy, skierować ich ku zamkniętemu w lochu towarzyszowi.
– Mhm, żeby mnie rozstrzelali – mruknął ponuro Josef, bo przypomniał sobie, że nadejście wojsk austriackich może się dla niego źle skończyć.
– Jesteś jeńcem – odparł Ferenc słabym głosem. – Może ci darują.
„Jeńcem…” Vodička podskoczył, ziemniak spadł z patyka i potoczył się w kąt. Potem go znajdzie, na razie miał pomysł, który może zdoła ocalić tym razem jego własne dupsko. Coś, o czym wspomniał duch…
– Ferenc, ty umiesz pisać?
Połówka czaszki potaknęła.
– Ale nie zdołam…
„A niech to diabli!”
– Mam pomysł!
W starym kredensie w kącie piwnicy widział papier i pióro. Część zapisana, ale może znajdzie się pusta kartka…
Gorączkowo zaczął szukać w szufladach i znalazł. Nawet resztkę atramentu w starym kałamarzu.
– Poprowadzisz moją rękę – powiedział do Ferenca, który przycupnął posępnie w kącie.
Duch z początku nie zrozumiał, lecz chwilę później tłumaczył Josefowi, jak powinien wodzić piórem. Poćwiczyli na zapisanej kartce, a następnie z ogromnym wysiłkiem Vodička przeniósł znaki na brudną, ale pustą kartę.
– Dasz radę? – zapytał w końcu Ferenca.
– Mam nadzieję – odparł Uher i chwilę później kartka uniosła się ku znajdującemu się wysoko zakratowanemu okienku. Przez chwilę szybowała pod sufitem, a następnie znikła, wywiana przez nie całkiem zwyczajny wiatr na zewnątrz.
Pozostawało mieć nadzieję, że dalsza część planu się powiedzie.
***
Ostatni ziemniak, odnaleziony pod ścianą, dawno został zjedzony i Josefowi nieźle doskwierał głód, kiedy wreszcie w oddali rozległy się krzyki, kroki, rżenie koni i cały zgiełk związany z przemarszem wojska.
A potem, co było do przewidzenia i na co więzień miał nadzieję, dały się słyszeć ciężkie kroki na schodach wiodących do piwnicy. Przekleństwa, uderzenia w drzwi. Chwilę później do środka wpadli żołnierze z siekierami i zbaranieli na widok stojącego na środku z założonymi rękami Vodički.
– Zdenek – powiedział Josef z ulgą, bo wśród taranujących drzwi znalazł się ktoś znajomy i przynajmniej nie będzie musiał tłumaczyć, kim jest.
– Josef! – odparł Zdenek ze zdumieniem. – A kapral się pieklił, że zdezerterowałeś! Omal Karela nie rozstrze…
Przerwały mu krzyki dochodzące z góry.
– Tak, jest tutaj! – wrzasnął Zdenek.
Wyglądało na to, że plan się powiódł.
***
Kilka dni później w Czeskich Budziejowicach sam arcyksiążę przyglądał się dziwacznej ceremonii, w której Josef Vodička nie tylko został mianowany sierżantem w stanie spoczynku, ale także następnie zwolniony honorowo z armii z dożywotnią pensją za „wybitne zasługi wywiadowcze, które doprowadziły do wygranej bitwy pod… dnia… roku”.
– Jakżeś tego dokonał? – zapytał Karel, kiedy jechali razem furmanką do miasta, w którym ich drogi miały się rozejść. Karel stracił w wygranej bitwie rękę, więc i on dostał zwolnienie z armii.
– Nie uwierzysz – odparł Vodička – ale i tak ci opowiem.
I opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło, od kiedy schwytali go Prusacy.
– Pomógł ci duch? – W głosie Karela brzmiało niedowierzanie.
– Ano.
– Ale list?
– Ferenc, jako porządny Uher, po niemiecku gada, nikt podpisu pruskiego generała nie widział… Uznali mnie za dy… dyw… No wiesz, kogoś, kto namieszał.
– Ty przecież pisać nie umiesz! – wybuchnął Karel.
– Już umiem, Ferenc mnie nauczył – odparł niewzruszony Josef. – To znaczy, umiem napisać po niemiecku tyle, żeby ocalić dupsko. „Cholerny Czech wprowadził nas w błąd co do układu wojsk nieprzyjaciela, bitwa przegrana, zarządzam odwrót, Czecha do lochu!”.
Karel drapał się w brodę.
– Tyle?
– Mówiłem, że nie uwierzysz. – Vodička wzruszył ramionami i nachylił się do wiozącego ich chłopa, wskazując karczmę. – Stań, należy nam się solidny napitek.
Kiedy zaś wieczorem dotarł pod ojcowski warsztat, w świetle zachodzącego słońca zamajaczyła mu szkieletowa postać żołnierza, który zasalutował sierżantowi w stanie spoczynku.
– Ty toś na awans zasłużył, Ferenc, przyjacielu – szepnął, zanim popchnął drzwi domostwa. – Dobry z ciebie człowiek, choć żeś Uher i duch.